Słońce kładło się czerwienią na wieżach cytadeli księcia Evorintha. Z dołu, z miasta, dobiegało wieczorne bicie dzwonów. Było w ich głosie coś, co nieodparcie przyzywało pana Krzeszcza. Coś, co skwapliwie wyrzucił z pamięci, więc słuchał tylko z przymrużonymi oczyma, lecz bez niepokoju, ufny w opiekę boską – bo jakżeż bogowie mieliby odstąpić pana Krzeszcza z Krzeszczowego Jaru? Co prawda buty z niedbale wyprawionej skóry uwierały go dotkliwie. Pan Krzeszcz zrabował je onegdaj wieśniakowi: chłopina nie miał szczęścia, naszedł zbłąkanego pana Krzeszcza przy samej Spichrzy. Co prawda, do miasta było nie dalej niźli jedno stajanie, jednakże pan Krzeszcz kręcił się w kółko po parowach, niczym pies wokół własnego chwosta.
Wydał się wieśniakowi z lekka obłąkany, bo na wieść, że bardzo akuratnie doszedł do Spichrzy w czas najznakomitszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza, zaczął coś bełkotać niezrozumiale, lecz z wyraźnym przerażeniem. I może dlatego chłopina postanowił, że grzech byłby zostawić niedojdę na pastwę losu. Po trochu litował się nad wygłodniałym starcem, który bez jednego słowa podzięki pożarł lwią część jego zapasów, po trochu pamiętał, że Cion Ceren karze okropną śmiercią tego, kto nie wspomoże biedaka na gościńcu. Na koniec przypomniał sobie, że w baśniach opowiadanych przez stare babuszki w jego wsi taki wspomożony nędzarz zazwyczaj przemieniał się cudownie w boga jałmużników i wspaniale nagradzał dobroczyńcę. Dlatego bez zwlekania wetknął panu Krzeszczowi w rękę świeży kawał chleba z serem i poprowadził ku Spichrzy. Jeszcze co parę kroków spoglądał za plecy, czy się stary nie zgubił – i czy się aby w co cudownego nie przemienia. W tej ostatniej nadziei miał się srogo zawieść.
Pan Krzeszcz szedł za nim w milczeniu i bezwolnie. Przezorność kazała mu zataić prawdę o swej własnej, szlachetnej osobie; zresztą ucieczka poprzez Góry Żmijowe rozmyła się w jego umyśle w długi ciąg głodu, śmiertelnego znużenia i strachu. Jedynym, co na dobre utkwiło mu w pamięci, był głos nakazujący powrót do domu, do Krzeszczowego Jaru i starego dworca na południowym krańcu Lipnickiego Półwyspu. Na wspomnienie domostwa ogarniał go dziwny, błogi spokój. I czasami niemal wierzył, że te wszystkie lata po najeździe Pomorców nigdy się nie wydarzyły. Że nie musiał uciekać z ojcowizny, zaś wygnanie w Górach Żmijowych było jedynie złym, dusznym snem. Wydawało mu się, że wiele dni polował, że wyjechał po nowego knura do targowego miasta albo odwiedzał rdestnickich znajomków i w osobliwym majaku rozpoznawał odległe pokrzykiwania służby, która otwierała wrota na jego powitanie. A zaraz później rozglądał się po bokach i widział szerokie, wybrukowane ulice Spichrzy.
Jednak żadnym sposobem nie potrafił pan Krzeszcz dociec, jak zdołał tutaj równie szybko przybieżać. Był na skraju Żmijowych Gór, tyle wiedział dokładnie. Dzwoniły wieczorne dzwony w opactwie Jałmużnika. Rozjątrzone od razów plecy paliły żywym ogniem, z głodu mieszało mu się w głowie. Brama… pamiętał, że przeszedł przez bramę, ale nie pomniał, jak z niej wychodził.
To musiało być dawno temu, pomyślał, gdyż rozumiał wybornie, że Spichrze od klasztoru Cion Cerena dzieliło wiele, wiele dni. Plecy nie doskwierały, obtarte stopy zagoiły się bez śladu, zaś ostatnią chwilą, która majaczyła mu w pamięci, był wstający nad klasztorem świt. Miał przed oczyma czerwonawą łunę, w uszach wciąż rozbrzmiewały mu klasztorne dzwony. Później leżał w wysokiej, mokrej od rosy trawie. A dalej nie było już nic, zupełnie nic. Gorączka, pomyślał pan Krzeszcz. Musiała mnie jaka zdradliwa gorączka powalić, że mi się teraz we łbie miesza a mąci.
Jedno jeszcze pamiętał wyraźnie: połyskliwe, żółte oczy nad własną twarzą i szepczący głos. Który prowadził go poprzez ostępy i górskie ścieżki. Który podpowiadał, co ma czynić. Który domagał się posłuszeństwa – coraz natarczywiej. Jednakowoż i o tym nie powiadomił prostodusznego chłopa.
Na nocleg wieśniak przylgnął na błoniach pod Spichrza. Cóż, książęcy pokój i opieka strażników okazały się nader wątpliwe, bowiem pan Krzeszcz podjadł sobie najpierw należycie pieczonej koźliny, zapił okowitką z wieśniaczej manierki, a potem zarżnął swego dobrodzieja tym samym nożem, którym kroili pieczyste.
Czas był poniekąd po temu najwyższy, jako że strój pana Krzeszcza sterał się w wędrownych terminach tak dalece, iż ludzie poczynali mu się podejrzliwie przypatrywać. Chłop na szczęście był podobnego wzrostu, chociaż przychudawy, opończę miał jeszcze wcale świeżą, nieznacznie tylko u dołu połataną, co bardzo pana Krzeszcza uradowało. Poplamioną posoką koszulę sumiennie przeprał i wysuszył na słonku, zaś własne zmarnowane pantalony zamienił na skórzane chłopskie portki. Nie cieszyło go nadmiernie owo chamskie przybranie, ale cóż było czynić?
Przetrząsnął jeszcze resztę wieśniaczego dobytku, z radością odkrywając dwie gomółki sera, wianuszek świeżej cebuli, pieczony półgęsek oraz bochen ciemnego chleba. Na dnie tobołka, w brunatnej, poplamionej szmatce zabrzęczało coś miło. Ku swemu zadziwieniu pan Krzeszcz wysupłał zeń cztery srebrne książęce grosze i kilka miedziaków: chłopina musiał od ładnych paru miesięcy ciułać na spichrzańskie święto. Przeliczywszy skwapliwie ów majątek, pan Krzeszcz zwinął swój dwustronnie tkany, szlachecki pas, który był ostatnim wspomnieniem po rodowym majątku. Sterał się on nieco po niesławnej ucieczce z Krzeszczowego Jaru, ale wciąż był wart nie mniej niż porządny koń, tedy pan Krzeszcz ukrył go na dnie węzełka. Następnie chłopskim obyczajem zarzucił tobołek na ramię i, pokrzepiony zarówno na duchu, jak i ciele, ruszył ku Spichrzy.
Pokręcił się trochę po ulicach, ale zewsząd odpędzano go bez żadnego uważania. Święto, nie święto, karczmarze boczyli się na jego ubogie szatki i wnet krzyczeli o gotowiznę, zaś pan Krzeszcz wcale nie był chętny, aby wydawać zrabowane w trudzie wiejskie groszaki. Miał jeszcze cień nadziei, że przeważy szacunek dla siwizny i starannej mowy, która, jak przypuszczał, zdradzała jego zacny ród i szlachetne nawyki. Jednakże spichrzańscy mieszczanie okazali się nader oporni: zwyzywano go od dziadów proszalnych, nierobów i darmozjadów, zaś pewna krewka niewiasta postraszyła go książęcymi drabami.
Na koniec wywiedział się o wieczornym balu w książęcych ogrodach i w gromadce chłopstwa pociągnął pod bramę cytadeli, licząc, że jaśnie pan nie omieszka podzielić się swą radością z nieszczęśnikami i rozda jałmużnę. Sam nie wiedział, kiedy ze znużenia przysnął na słońcu, ale spało mu się nader smacznie. Pod wieczór obudził się wreszcie. Obok mieszczka z głową obwiązaną białą chustką wycierała nos umorusanemu dzieciakowi. Bachor wrzeszczał czemuś donośnie, dzierżąc w ręce kawałek kołacza z białego ciasta. Pan Krzeszcz przełknął ślinę, ale kobieta pospiesznie odwróciła głowę, udając, że nie widzi jego zachłannego spojrzenia.
Upał dogasał z wolna.
Na placyku pod bramą rozsiadły się jeszcze ze dwa tuziny biedaków. Pod trzema cherlawymi lipami drzemało kilku najwyraźniej spitych wyrostków. Dwie babiny w chłopskich zawitkach z cicha gwarzyły, trzecia czułym gestem przygarnęła szczelnie zakrytą kobiałkę. Proszalne dziady zastąpiły drogę mieszczańskiemu powozowi, ale pachołek odpędził ich biczyskiem, a drabowie szybko zatrzasnęli bramę. Ot, spokój.
– Patrzajcie, jak to się upaśli – pan Krzeszcz odprowadził powóz zawistnym spojrzeniem. – Ze szczętem się porządek świata wywraca. Kupczykowie karetami jeżdżą, podczas gdy uczciwy człek w skwar po gościńcu o suchym pysku wędruje.
– Ano, słusznie, ojciec, gadacie – szczerbaty wyrostek bez żadnego uszanowania klepnął go po ramieniu.
Pan Krzeszcz zdumiał się nieco owym nagłym spoufaleniem. Nie przypuszczał, żeby miewał cokolwiek wspólnego z matką młodzika, która, wnioskując z wyglądu syna, była niewiastą nader szpetną. Jednak niezrażony wyrostek nie zamierzał kończyć jakże owocnie rozpoczętej pogawędki.
– Wypaśli się, utuczyli na naszej krzywdzie jako wieprze u koryta – ciągnął. – Wiecie, jak to jest, ojciec. Siedzi człek dzionek cały popod miastem, wywary w kadziach obraca, aż i jemu samemu od smrodu i wyziewów palących we łbie się miesza. A grosiwa tylko tyle, że się może z wieczora w gospodzie spić i o życiu parszywym przepomnieć. Ale i tego nie wolno. Bo jeszcze rok nie przeszedł, jak jaśnie nam panujący książę Evorinth, ścierwo obrzydłe, nasz cech ze szczętem poniżył. Umyślił sobie, kurwi syn, żeby się pospólstwo z uczciwymi mieszczanami nie mieszało. A co niby, ja człek uczciwy nie jestem?! – zaperzył się.
Pan Krzeszcz bardzo politycznie zmilczał odpowiedź, choć zdawało mu się, że młodziakowi brakuje prawego ucha. Co świadczyło, że musiał się ów uczciwy człek w nader niemiłych okolicznościach spotkać z miejskim katem, bowiem w Krainach Wewnętrznego Morza powszechnie ucinano uszy za złodziejstwo i rozbój.
– Naznaczyli nas, prawie jak te ladacznice. – Odmotał z kapelusza siną szarfę, podtykając ją pod nos panu Krzeszczowi. – A niechby kto bez znaku do miasta lazł, zaraz go pachołkowie, psiejuchy, do wieży wloką!
Spici towarzysze chłopaka przysunęli się bliżej, a i reszta kompanii z braku lepszej rozrywki przysłuchiwała się przemowie farbiarza.
– Tyle z owych nowych porządków wynikło, że gdziekolwiek pójdziem, pędzą nas niby wściekłe psy. Do gospody nie wpuszczą, gorzałki nie podadzą. Nawet dziwki, co na Krzywej siedzą, bez dania racji precz nas gnają, choćby który szczerym srebrem płacił. I jeszcze się naigrawają, że farbiarze śmierdzidło, że niech który do izby wejdzie, to już szczurołapa nie trza, bo się wszelkie gadostwo samo wyniesie. Wykładacie sobie, ojciec? A chciałby się który we wnętrzu murów osiedlić, to pany rajcę raptem ustawy nowe wynajdują, że się farbierskie rzemiosło nie bliżej niźli na stajanie od Spichrzy ma osadzać. Ojciec też żaden panny farbierzowi nie da, choćby ślepa i kaprawa była, jeszcze psami poszczuje.
– To… niedobrze – zgodził się obojętnie pan Krzeszcz, który z natarczywego spojrzenia młodzika wywnioskował, że najwyższy czas, aby się odezwał.
– Ano, niedobrze, ojciec – chłopak wydawał się zadowolony responsem pana Krzeszcza. – Rychło naczął się popłoch a zbiegostwo, ale było po polewce. Bo chocia myśmy wedle prawa ludzie wolni, tyle naszej wolności, że możem się obwiesić abo do śmierci szmaty krasić. Niech no który ze Spichrzy uciec próbuje, tedy go draby na powrózku przyprowadzą i w ciemnicy zawrą. A czemu? Bo nasz fach tajemny jest i się rajcę dobrodzieje lękają, by który niecnie receptur sekretnych i ingrediencji we Książęcych Wiergach za złoto nie sprzedał!
– Wasza głupota, żeście się dali jako bydlęta na rzeź prowadzić. – Starszawy mężczyzna w kapeluszu pątnika splunął na przebiegającego ulicą sparszywiałego kota. – U nas w Górach Żmijowych takowe rzeczy nie bywają. Książę Piorunek twardy jest, to prawda, ale mieszczany a świątynie krótką ręką trzyma. Nie jak tutaj. Ot, powiadam wam, że po mojemu to jest zwyczajny zamtuz, nie książęce władztwo!
– O to się z wami nikt spierać nie zamyśla – przyznał radośnie farbiarz. – Od śmierci starego księcia jedno tu bezhołowie a nierząd. Kapłani księżnę Egrenne ze szczętem opanowali, gdy nowy włodarz jeszcze po ziemi na kolanach pełzał. Rychło się za edukacyją młodego pana wzięli i tak go wyedukowali, żeby miast w rządach, w nierządzie z ladacznicami się wprawiał. Co więcej, sami mu kurwiszcza podsuwali, toć i pani Jasenka z fraucymeru starej księżnej wyszła. I wyrósł nam pan słaby, od niewiast pieszczony, do wojaczki niezdatny, strachliwy a płochy.
– Nie gadajcie! – prychnęła tłusta niewiasta w falbaniastym czepku, którą chwilę wcześniej książęcy pachołkowie z wielką rewerencją wyprowadzili z bramy. – Młody jeszcze, a młodzi zawsze za babami ganiają. Pan jest prawy, kraśny, dla zbójów surowy. I dobrze że kapłanów słucha, boć oni wiele wiedzą i więcej jeszcze ze snów Nur Nemruta odczytują.
– Wy baby – skrzywił się farbiarz – wszystkie na jednaką modłę gadacie. Kraśny jest pan, urodny, tedy trza go cierpieć. A co on? Mercha uliczna, żeby gładką gębą ludzi wabić? Słaby jest włodarz, chwiejny i tchórzliwy, matczynej spódnicy się trzyma. Toż onegdaj dwa miasteczka pode Spichrza szczuracy wymordowali, a co nasz jaśnie pan Evorinth gotuje? Ano, karnawał i w ogrodach wielkie tańcowanie. I jak wam się to, ojciec, podoba? – z przekąsem spytał pana Krzeszcza.
– Nie podoba się – odrzekł niepewnie pan Krzeszcz, którego co prawda nadal nie obchodziły zmartwienia miejscowych farbiarzy, ale chytrze dostrzegł, że wokół rozjątrzonego wyrostka zbiera się coraz więcej słuchaczy o znacząco zabarwionych kciukach.
– Znać, żeście człek roztropny, ojciec. – Chłopak familiarnie poklepał go po ramieniu. – A nam w dzisiejszej dobie roztropni ludzie bardzo potrzebni. Szczególniej po tym, jak nas nowa wieść o jaśnie pana przeniewierstwie doszła.
– Breszecie – tłustawa niewiasta wzruszyła ramionami. – Łeb gorzałką zmąciliście. Łatwo póki co mleć ozorem na gościńcu, ale jak w książęcej ciemnicy do przytomności przyjdziecie, za późno będzie na płacze i skargi.
– A wy na mieleniu ozorem na gościńcu niezawodnie się wyznajecie, matko – szyderczo odpowiedział wyrostek – bo was tu przecie nic innego nie przygnało, jeno zwyczajne babskie wścibstwo. – Kobieta aż poczerwieniała z hamowanej złości, ale zuchwały wyrostek nie dopuścił jej do słowa. – Powiadam wam, dobrzy ludzie, ze szczętem nas te niewieście rządy do zguby przywiodą. Bo też wiecie, jak z babińcem bywa: jedna zhardzieje, inne chętnie pozór z niej wezmą. Tak też odkąd księżna Egrenne władania się jęła, wszystko idzie ku gorszemu. I nie dziw, bo też u białogłowy włosy długie, a rozum krótki! Nie do rządów im, niech dziatki rodzą, wedle natury! Et, zdało się po śmierci starego księcia pana między tutejszymi jakiego godniej szego człeka włodarzem obrać, a nie czekać, aż ona swojego syneczka do tronu przysposobi!
Kilku co młodszych słuchaczy przytaknęło mu skwapliwie. Pan Krzeszcz pomyślał jednak, że coś za bardzo ten farbiarz w retoryce szkolony.
I tu nie omylił się pan Krzeszcz ni odrobinę. Jaza, bowiem tak zwał się nasz farbiarz, najmłodszy syn zubożałego szlachcica z Gór Żmijowych, został wysłany „do szkół", nim jeszcze minął mu pierwszy tuzin lat. Rychło okazało się, że rachunki jego ojca pana na dochowanie się w rodzie kapłana Nur Nemruta albo co najmniej książęcego sekretarza były bezwarunkowo chybione. Zamiast dyskutować o niepoznawalnym bądź mozolnie wczytywać się w stare kroniki, Jaza przesiadywał w karczmach albo u dziwek na Krzywej. Oczywista, pan ojciec ani się spodziewał podobnych zdrożności, bo synalek bardzo skrupulatnie opisywał swe uniwersyteckie zasługi, a do rodzinnego folwarczku bynajmniej mu się nie spieszyło. Rychło też za przykładem żakowskiego bractwa Jaza rozzuchwalił się okrutnie.
Nie pamiętał już, kto go wciągnął do Rutewkowego spisku. Szkolarze od dawna bratali się ze spiskowcami, po części z niechęci do kapłanów, po części zaś dla zwykłej, małpiej zabawy. Takoż i Jazie podobało się owo spiskowanie nie tyle ze względu na nieszczęścia farbiarzy, podatki i książęcą rozpustę, albowiem były mu one głęboko obojętnymi. Natomiast układanie sprośnych kupletów o panu Spichrzy szło mu nader sprawnie, zaś bijatyki z pachołkami miejskimi wydawały się miłą odmianą po nudzie wykładów o istocie bogów i filozofii światła. Zresztą z tej ostatniej pojmował nader niewiele.
Knowania Rutewki objawiły się więc Jazie jako przednia zabawa – ot, zasadzić się nocką na świeżo uszlachconego mieszczanina i wysmagać go do żywego albo przypinać do kolebki pani Jasenki szpetne paszkwilusy. Narady w piwnicy wielmożnego Krzywopłocha też go ogromnie zachęciły do Rutewkowego sprzysiężenia. Co prawda trzeba było godzinami siedzieć w zawilgłych, śmierdzących murach i wysłuchiwać głupawych narzekań czeladników nożownickich, farbiarzy i wszelakiego durnego tałałajstwa. Jednak wina Krzywopłocha były przednie, zaś wciągnięte do spisku posługaczki bardziej niż ochocze i wielce oddane sprawie.
Wszystko szło bardzo składnie, aż pewnego chłodnego, przedwiosennego dnia gromadka szkolarzy postanowiła opuścić chyłkiem wykład, podczas którego kolejny nawiedzony magister głosił brednie o obrotach ciał niebieskich. Żacy pokręcili się trochę między kolegiami, ale przegnała ich straż rektorska. Potem obrzucili odpadkami dworki na trakcie do świątyni, lecz i tam im się nie wiodło, bo zza bramy wypadły trzy Servenedyjki. Nie mieli pieniędzy na piwo, więc nie mogli się przyczaić w ulubionej gospodzie Pod Wesołym Turem. Próbowali jeszcze okraść ślepego żebraka, który przesiadywał pod furtką na świątynny dziedziniec. Na nieszczęście, jałmużnik oswoił się z napaściami i wynajął wielkiego, jednookiego przygłupa, który na widok żaków zaczął wygrażać nabijaną kamieniami pałką i obiecywać, co też ową pałką im uczyni. Słowem, dzień zapowiadał się nudny i o suchym pysku.
Wtedy właśnie Jaza wpadł na pomysł, żeby przyczaić się w zaułku koło ulicy Bednarskiej i poczekać na stosowną zdobycz. Łup napatoczył się szybko, a jakże. Duża, czarna lektyka z herbem wytłoczonym na drzwiach. Jaza przymrużył oczy, spoglądając na labry, które opadały po obu stronach tarczy herbowej pozłocistą, spienioną falbaną – świeżo uszlachceni mieszczanie lubowali się w sutych ozdobach. Nie zwłócząc, zdzielił pierwszego tragarza w łeb, zaś kamraci dokończyli dzieła. W lektyce kwiczała niewiasta o twarzy szczelnie pokrytej kosztownym bielidłem, ale tak dalece posunięta w latach, że Jaza obdarł ją tylko rezolutnie z kosztowności i puścił luzem. Co okazało się błędem, bowiem niewiasta, aczkolwiek zestrachana okrutnie, pomknęła prosto do książęcych drabów, którzy dopadli całą kompanię podczas odrywania z lektyki gałek z kutego srebra.
Na nieszczęście pachołkowie byli dobrze podpici i ani trochę nie zamyślali słuchać tłumaczeń Jazy o wolności szkolarzy i władzy rektorskiej. Co więcej, żakowskie pokrzykiwania jeszcze bardziej ich rozjuszyły. Toteż, kiedy na koniec zrzucili go do ciemnicy pod książęcą wieżą, Jaza nie był już w stanie pokrzykiwać czegokolwiek. Dalej wszystko odbyło się bardzo szybko. Wyrok obwieszczono jeszcze tego samego wieczoru, zaś przed następnym południem małodobry odciął nieszczęsnym żakom po uchu.
Rektor bynajmniej się za nimi nie ujmował. Gdyby jeszcze chodziło o sąd miejski, dowiedział się potem Jaza, sprawa byłaby zgoła odmienna. Jednakowoż szkolarze nieroztropnie zasadzili się na mieszczkę na książęcym gruncie, a z książęcym prawem rektor nie zamierzał się wykłócać. Natomiast, nie zwlekając, usunął całą kompanię z uniwersytetu i tym sposobem Jaza zasilił szeregi spichrzańskich nędzarzy. Do domu wrócić się wstydził, nadto nie sądził, by ojciec przywitał bezuchego syna błogosławieństwem, na przyuczenie do złodziejskiego rzemiosła było za późno, a do ciężkiej pracy nie miał nijakiej inklinacji. Pozostało mu żebractwo, ale w tym fachu takoż niechętnie witano konkurencję oraz wystawanie na spichrzańskich ulicach w oczekiwaniu na jaką sposobność do rabunku. I rosnąca z każdym dniem nienawiść do księcia pana, rektora i całej Spichrzy.
Dlatego okrutnie się ucieszył, gdy Rutewka zaprzestał nareszcie próżnego wygrażania rajcom i zabrał się za znacznie bardziej frapujące wzniecanie buntu. A dla urozmaicenia i lepszej zabawy Jaza postanowił, że nie tylko będzie wedle przykazania Rutewki roznosił wieści o wieczornym napadzie na książęce ogrody, ale jeszcze własnym sumptem dokaptuje buntowników. Straszenie pospólstwa gniewem Zird Zekruna i podbechtywanie go przeciwko księżnej Egrenne bardzo go cieszyły. Szczególnie, że jak większość spichrzańskich akademików żywił głęboką i niemal zabobonną niechęć do wszelakich bab mieszających się do królowania.
Jednak nade wszystko radowała go łatwość, z jaką szerzył się zamęt.
– A jak go przysposabiała? – Jaza z zapałem rozwiódł się nad niegodziwością księżnej Egrenne. – Ano, iście po niewieściemu. Piętnasty rok mu szedł, a matczynej spódnicy się trzymał, we fraucymerze niczym błaźniątko na luteńce przygrywał. I nie z kim innym tam przestawał, jeno z ladacznicami, trucicielkami, wiedźmami i sodomitami. Taką miał nasz jaśnie pan edukacyję i taka w nim natura, niewieścia, zdradliwa i przewrotna. Bo też go baby całe życie jako niedźwiedzia na pasku wodziły. Jak starej księżnej na ostatek zdrowie szwankować poczęło, pani Jasenki się chwycił. Nadto, jako rzekłem, z babami tak już jest, że jak jedna zhardzieje, to inne ochoczo przykład z niej biorą. I odkąd nam nierządnice panują, inne białogłowy takoż rozswawoliły się niezmiernie. Dziatki małe w izbie płaczą, chłop głodny siedzi, bydlęta nieoporządzone ryczą, a pani gospodyni po mieście gębą kłapie – tutaj Jaza łypnął wrednie ku niewieście w falbaniastym czepku.
– Pani Jasenka pono zeszłej nocy zdechła – bąknął ktoś nieśmiało z tłumu.
– Prawda – przytaknął Jaza. – Szpetnie żyła i szpetną śmierć miała, co wszystkim pod rozwagę poddaję – znów popatrzał ku babie, która nie zwlekając dłużej zebrała spódnice i sztywno wyprostowana, ze ściągniętymi wargami uciekła.
– Zdechła nam dobra pani Jasenka, zdechła ze szczętem – ciągnął chłopak. – Ale uciąć jeden chwast, a wnet nowy na jego miejsce wyrasta.
– Co gadacie? – zaciekawił się wysoki mężczyzna w kapeluszu przyozdobionym znakami cechu powroźników.
– Tyle, że pani Jasenka ubita, pewnikiem już wiecie – oznajmił wyrostek. – Jeno pewnie nie wiecie, że się na jej ścierwie pokazały znaki skalnych robaków.
– Nie może być – odezwał się pan Krzeszcz, zbyt zdumiony, by dłużej milczeć. – Toż to jest Spichrza. Jakby się miało zdarzyć, że w najświętszym miejscu Nur Nemruta roi się pomorcka zaraza? Przecie niepodobna.
Odpowiedział mu przyciszony poszum w tłumie; ludzie spoglądali po sobie niepewnie i ze strachem.
– Takoż i my myśleli – potaknął farbiarz – ale rzecz jest pewna. Mam kuma w książęcych kuchniach i gadał, że bardzo wiele było po cytadeli krzyków i zamieszania, jak się ścierwo pani Jasenkowe objawiło. Pokojowe a dworek parę z fraucymeru z wielkim pośpiechem w ciemnicy zawarto. Pono się mają oczyszczającą przysięgą z konfidencji z pomorckimi kapłanami odżegnywać, ale po mojemu wątpliwym, czy która sądu doczeka. Ot, przyjechała ta kulawa żalnicka przybłęda, chcą ją kapłani za księcia jaśnie pana zeswatać, to trza było się pierwej starej nałożnicy pozbyć. I tyła tajemnicy.
– Eee, nie widzi mi się – z powątpiewaniem zamruczał powroźnik. – Co to niby za koligacyja? Zarzyczka przecież nie więcej niż starego Smardza bękartka. Ani za nią krew zaszczytna nie przyjdzie, ani dostojności, ani majątek. Dziwota, że jej Wężymord umorzyć gdzie cichaczem nie kazał…
– Wężymord mądry jest – ujął się niespodziewanie postarzały szlachcic. – Myśmy z nim wojowali, kiedy za najemnika do Żalników chadzałem. I powiadam, że niełatwe było wojowanie. Mądry jest Wężymord, przemyślny. Nie wierę, że on tę dziewkę dla czystego kaprysu chowa.
– Prosta rzecz – odezwał się ktoś z głębi gromady. – Zarzyczka jest krew z dawniejszych żalnickich kniaziów. Jeszcze się teraz tamtejsza szlachta krzywi na Wężymorda, jeszcze się na Lipnickim Półwyspie buntownicy gnieżdżą, wygrażając, że to najeźdźca i wróg paskudny. Ale kiedy spłodzi dziedzica z dziewką starego Smardza, trudniejsza będzie sprawa. Gdyż po prawdzie niewiele większe prawa Koźlarza niźli Zarzyczki. Przy tym ona swojaczka, na dworze w Uścieży chowana, znają ją ludzie, tedy łatwiej przywykną, jak na tronie przy Wężymordzie zasiędzie.
– Ale mnie się coś nie za bardzo widzi, żeby miała w Żalnikach włodarzyć – sprzeciwił się Jaza. – Gadają niektórzy, że do Spichrzy na święto ściągnęła, by się Śniącemu pokłonić i o uzdrowienie błagać, bo kuternóżka. A wedle mnie nie tylko o to idzie. Takoż nie wierzę, aby pozostała ze szczętem normalna po tym, jak na niej Zird Zekrun łapy kładł.
– Et, durnoty prawicie – oschle powiedział najemnik. – Widziałem, jak do Spichrzy wjeżdżała. Prawda, że utyka, ale mało to u nas wykoślawieńców i pokrak rozmaitych? Niepotrzebny do tego Zird Zekrun, starczy, że się połamane kości źle zrosną.
– A o targowiskach wedle Hałuńskiej Góry słyszeliście? – cierpko spytał chłopak. – Słyszeliście, co się tam dzieje z brańcami, kiedy ich w jaskinie przed Zird Zekruna prowadzają? Słyszeliście, że ręce na nich kładzie i do cna odmienieni na boży świat wychodzą?
– Słyszałem – skinął głową wojak. – Ale po mojemu to jeno pogłoski. Wiadomo z dawien dawna, że Zird Zekrun włada nad skalnymi robakami. Ale jego sługi łacno można rozpoznać po piętnie na czołach, a u żalnickiej księżniczki czoło czyste. Zaś co do pani Jasenki, to też jest jedno łgarstwo! Bo aby się skalne robaki pokazały, musi człeka Zird Zekrun własną ręką dotknąć, ot co! A nie będziecie mi chyba przedkładać, że on do nas na karnawał zjechał. Chyba nie uroiło się wam – zaśmiał się gardłowo – że się Zird Zekrun w orszaku Zarzyczki ukrywa?
Nikt nie odpowiedział mu śmiechem. Boją się ludziska, pomyślał pan Krzeszcz. I nie dziwota, że się boją.
– Nie, nie uroiło mi się – spokojnie odrzekł farbiarz. – Za wcześnie jeszcze, aby Zird Zekrun zbrojną ręką po Spichrze sięgał. Ale gdzie siła zawodzi, tam się fortelu próbuje. W rzeczy samej, żalnicka księżniczka nie widzi się na opętaną. Jednak ostatnimi czasy po północy wiele się takich przeklętników włóczy, którzy na pozór zdają się normalni i człowieczej natury, ale własną wolą nic a nic nie władają.
– Jakże tak? – piskliwie odezwał się wychudzony proszalny dziad. – Jakże tak? Wszak ugodzili się bogowie w zaraniu dziejów, że nie będą sobie nawzajem wyznawców wydzierać ani potworną śmiercią ich morzyć. Owszem, bywało, ten czy ów chyłkiem przeciwko prawu wystąpił. Znana jest rzecz, chociażby o tym, jak Fea Flisyon Thornveiin pokarała. Ale zawdy szło o pojedynczego człeka.
– To było wcześniej – odparł Jaza. – Dziwna rzecz, jak uparcie ludzie nie chcą prawdy przyznać, kiedy im ta prawda w czymś wadzi. Niezadługo pokolenie przejdzie, odkąd z Żalników zniknęła Bad Bidmone, na północy ledwo spotkacie takich, którzy słyszeli śpiew żmijowych harf, a wy mi o prawach gadacie? Ma się na waszych oczach jasna wieża Nur Nemruta w pył rozpaść, żebyście pojęli, że nic nam dłużej po tych prawach?
Obok pana Krzeszcza szewski czeladnik aż cofnął się na podobne bluźnierstwo.
Ciemna, kosmata mucha opadła na zapylony trakt. Pan Krzeszcz poskrobał się niepewnie po głowie, patrząc, jak owad bzyczy i z wysiłkiem próbuje się poderwać. W jego umyśle znów podniósł się ów przyciszony, upiorny szum – jak bzyczenie zdychającego gza. Nie chcę, poprosił rozpaczliwie pan Krzeszcz, nie chcę więcej. Dosyć. A potem wszelkie myśli odpłynęły gdzieś bezpowrotnie.
Minęło ładnych parę chwil, nim na nowo zaczął rozpoznawać dźwięki.
Jestem wybrany, pomyślał z mocą, opieka boska jest nade mną, a ja jestem głosem boga.
Podniósł wzrok ku świątyni Cion Cerena, jego oczy łzawiły od zachodzącego słońca. I wtedy właśnie wydało mu się, że strzelista, jasna wieża boga zaczyna drżeć i falować.
Świece dopalały się w żelaznym, ciężko kutym kandelabrze, lecz nie potrafiła zgadnąć pory. Brunatna suka podniosła się od dogasającego paleniska i polizała ją po zgrabiałych od chłodu palcach. W głębi świątyni miarowo kapały krople. Niespieszny, uporczywy plusk rozpryskujących się drobin wody, który wyrwał ją z drzemki. Opadały powoli, jakby z wahaniem. Po każdym uderzeniu cisza zdawała się coraz dłuższa, lecz kiedy zaczynała wierzyć, że umilkły, kolejna kropla uderzała w kamień. Nie wiedziała, skąd dobiega dźwięk. Kiedyś, wiele dni temu, kiedy usłyszała go pierwszy raz, posłała pachołków w głąb świątyni. Nic nie znaleźli, nic prócz prześmiewczych, zmiennych ech, które pędziły ich coraz dalej w korytarze.
Na ustach czuła metaliczny smak krwi z przygryzionych warg. Ból nasilał się, przyprawione cierpkimi ziołami wino mogło go przytłumić, lecz nigdy – już nie – całkowicie ugasić, zaś dzisiejszego wieczora musiała pozostać przytomna. Wciąż była bardzo słaba i zziębnięta od snu. Jej dłoń pełzła powoli ku dzbanowi z wodą, wychudła, poznaczona siatką żył, jak jeden z pająków ukrytych w zawilgłych zakamarkach przybytku. Kapanie przycichło, lecz wciąż je słyszała, przytłumione i odległe. Jak posępny dźwięk wodnego zegara, pomyślała. Znak od bogini.
Z każdą kroplą wyciekało z niej życie i nie potrafiła zgadnąć, ile jeszcze pozostawiono jej czasu.
Leżała w półmroku, oddychając płytko i z wysiłkiem, gdy dwie akolitki uchyliły drzwi komnaty. Wytarły z kamiennej posadzki ślady wołwiej posoki, wysypały ją jasnym piaskiem i świeżymi liśćmi. Jednak nawet wówczas, kiedy na nowo rozpaliły ogień i dorzuciły wonnych ziół do kadzielnic w rogach sali, we wnętrzu unosił się kwaśnawy zaduch choroby. Lelka wiedziała, że wśród świątynnej straży zakładano się, czy doczeka kolejnej odmiany księżyca, zaś lekarze jedynie kiwali posępnie głowami, spoglądając na jej gnijące, pokryte cuchnącymi ropniami ciało. I nic nie można było poradzić, zupełnie nic. Ani modły przed posągiem bogini, ani uzdrawiające napary, ani wołwia magia, której się na końcu chwycono, nie zdołały przywrócić jej zdrowia.
Kiedy wyczuła w żywocie pierwszy wrzód, nie większy od pięści dziecka i twardy od plugawej materii, Wewnętrzne Morze krzepko skuwały zimowe lody. Sprowadzono chirurgów. Oglądali ją niepewnie, poprzez dziurę wykrojoną w lnianym prześcieradle, powtarzając niezrozumiałe, uczone formuły. Puszczono jej krew, dwa razy, okładano bolące miejsce cudownymi kamieniami wydobytymi z wątroby poświęconego kozła. Kiedy wrzód zmiękł i posiniał, rozkazała wezwać skalmierskich chirurgów, najbieglejszych medyków Krain Wewnętrznego Morza.
Nigdy wcześniej heretycy nie przestąpili progu przybytku, lecz teraz bez jednego słowa sprzeciwu pozwoliła Skalmierczykowi napoić się mocną, spichrzańską okowitą i przywiązać do dębowego stołu. Mimo wszystko poczuła bardzo wyraźnie, jak rozcinał brzemię, uwalniając cuchnącą strugę ropy: zemdlała dopiero wówczas, kiedy czyścił ranę tępo zakończoną skrobaczką. Nim jeszcze zagoiła się na dobre, na ciele kapłanki wykwitły kolejne, sine wybroczyny. Długo w noc siedziała przy ogniu z siwowłosym innowiercą, przesuwając w wilgotnych ze strachu palcach modlitewne paciorki bogini, nim wreszcie odważył się wyjawić imię choroby, która powoli pożerała jej wnętrzności. Nazwę konstelacji, która świeci wysoko na zimowym niebie Sinoborza. Jej oczy były szare i suche, kiedy wręczyła mu zapłatę, skórzaną sakiewkę, długą jak niewieście przedramię i ciężką od czystego srebra. Kniaziowski dar, powiedział Skalmierczyk, lecz w jego głosie pobrzmiewał niepokój. Był mądrym człowiekiem, nazbyt mądrym, by nie zrozumieć, jak groźna jest jej tajemnica.
Kazała go zabić, nim przestąpił bramy przybytku.
Później byli jeszcze inni medycy. A także uzdrawiacze, szalbierze, wołwy i zaklinaczki. Odprawiali nad nią wiejskie gusła, dręczyli nalewką na startych perłach i dla zysku mamili nadzieją wyzdrowienia. Wszystkich grzebano w płytkich, wilgotnych grobach pod wewnętrznym murem świątyni, obok wołw, które zatchnęły się wieszczym szałem.
Nim stopniały lody, pojęła bardzo dobrze, że lekarskie medykamenty mogą jedynie spowolnić agonię. Nie dłużej niż do nadejścia jesiennych pozdrowień, wyznał kniaziowski medyk po tym, jak zagroziła mu gniewem bogini i wiecznym potępieniem. Wspomniała wówczas nieruchome, smutne spojrzenie Skalmierczyka, który pierwszy rozpoznał imię choroby. Lecz tajemnica boleści pani kreglańskiej świątyni była nazbyt ważna, by powierzać ją niewiernemu, i nie pozwoliła sobie na żal, ani nad nim, ani nad samą sobą. Zbyt niewiele pozostawiono jej czasu, by mogła litować się nad kimkolwiek. Tego samego dnia rozkazała przywołać Firlejkę z wygnania.
Bardzo dobrze pamiętała, jak z rozkazu kniazia przyprowadzono ją pierwszy raz do świątyni. Szczupłą, najwyżej tuzin letnią dziewuszkę, która starała się trzymać prosto pomimo szyderstw tłumu i nieczystości, którymi obrzucono ją na trakcie do przybytku Kei Kaella. „Kniaziowska dziwka!", krzyknął ktoś cienko pod samą bramą i zaraz później z twarzy błagalnicy spojrzały na Lelkę siwe oczy Krobaka. Dziewczynka przystanęła niepewnie, o krok przed gromadą drużynników, którzy bynajmniej nie próbowali hamować rozpasanej tłuszczy. Tak, Krobak okazał łaskę, na swój własny sposób. Cały dwór przypatrywał się ceremonii hańbiących postrzyżyn na wielkim dziedzińcu, a potem kazano jej boso przejść pokutny szlak od treglańskiej cytadeli nad brzegiem morza i żebrać o schronienie w kącinie bogini.
Na koniec uklękła w uświęconym, pokutnym geście i posypała nagą głowę odrobiną pyłu spod świątynnego progu, mając za plecami rozradowaną widowiskiem tłuszczę i kopuły cytadeli, połyskujące czerwonym złotem w świetle zachodzącego słońca. Lelka przymrużyła oczy; w górze traktu prowadzącego do kniaziowskiej rezydencji wciąż widziała purpurową plamę Krobakowego płaszcza. Głowa dziewczynki pochyliła się jeszcze niżej, niemal dotykając czołem dębowego progu przybytku. Wreszcie pani świątyni dała znak i dwie akolitki podeszły do Firlejki, by narzucić na pokutną szatę szary płaszcz służki Kei Kaella. Nawet gdy zatrzaśnięto ciężkie, brązowe drzwi, z pokrytej sińcami i zaschłą krwią twarzy dziewczynki nie dawało się nic odczytać.
Pomyślałam wówczas, przypomniała sobie Lelka, że mój ojciec popełnił błąd, odrzucając to dziecko.
W Sinoborzu całą zimę gadano z uciechą, jak stary kniaź Krobak naszedł syna w komorze na nader bliskiej komitywie z kuzynką. Lelka nie dopytywała się, jak to naprawdę z tym było. Dość, że dziewczynkę postrzyżono, niczym zwyczajną dziewkę, i wydziedziczono przed możnymi władztwa. A dzień wcześniej kniaź odesłał syna hen na północ, aż do Czerwienieckich Grodów, nie dbając ani o pogróżki szczeniaka, ani rzewne prośby kniahini, bowiem ta obawiała się dzikich krain i chciała zatrzymać przy sobie najmłodsze, ukochane dziecko.
Kniaź jednak zaparł się, jak to miał we zwyczaju, i powierzył syna Czerwieńcowi, który dzierżył twardą ręką całą północną dziedzinę. Spodziewano się, że surowe obyczaje pogranicza rychło obrzydzą książątku bałamucenie niedorosłych dziewek i inne dworskie sprośności. Nadto, w Czerwienieckich Grodach wciąż niepomału wspominano dawne czasy i rzewnie gadano o minionych swobodach. Kniaziowskie zaufanie miało ująć butnych wojowników, którzy za Krobaka po dwakroć podnosili rebelię przeciwko treglańskiemu panowaniu.
Dobrze to sobie stary obliczył, myślała wówczas Lelka. Wark rychło zapomni o kłótni z ojcem i dziewce odesłanej do świątyni, bo u młodych pamięć krótka a wichrowata. Ani chybi, na koniec wróci nie tylko w dobrym zdrowiu, ale też z drużyną własną spośród tych, co się z nim w Czerwienieckich Grodach będą chować a do miecza wprawiać. Od Czerwieńca takoż się wiele nauczy, osobliwiej, że ten własnych synów nie ma, więc cały majątek i przywiązanie mogą przejść na Warka. Może być, wszystko się nam na dobre obróci. Zaś świątynia nie zubożeje od jednej błagalniczki, choćby i z musu za świątynną bramą zamkniętej. Zwłaszcza takowej, w której żyłach płynie kniaziowska krew.
Ujęła za ramię umorusane dziecko i popchnęła je przed sobą do kuchennej izby, gdzie w wielkiej kadzi przygotowano ciepłą kąpiel. Dziewczynka stała po kolana w parującej wodzie, umazana popiołem i nieczystościami, nie śmiejąc popatrywać ku pani świątyni. Lelka bez słowa podwinęła rękawy i nabrała w garść mydła. Nic dziwnego, pomyślała cierpko. Toć gadają stare ciotki po cytadeli, że najwyższa kapłanka w czas pełni lata na dylu ponad miastem i wytapia magiczny tłuszcz z trupów niemowląt.
Zmyła pierwszy brud, delikatnie dotykając obrzmiałych sińców na żebrach i nogach dziewczynki. Skórę na plecach poprzecinano korbaczem, balwierz takoż nie obszedł się z nią nazbyt delikatnie, jednak miała zgrabne, zdrowe ciało, smukłe i silne, i delikatną twarz w kształcie serca. Kiedy Lelka podniosła ją wreszcie z balii i owinęła świeżym prześcieradłem, opuchnięte i potłuczone usta dziewczynki zaczęły wreszcie drżeć.
– Płacz, dziecko – powiedziała łagodnie, przyciągając jej głowę do szorstkiego sukna swej świątynnej szaty. – Tamto zostało za bramą, wraz z całą resztą. Opłacz je starannie, jak przystoi, nikt nie będzie cię poganiał. A kiedy skończysz – odsunęła ją lekko i zajrzała w szare oczy dziecka – włożysz suknię kapłanki i nigdy więcej nie będziesz nad tym płakać. Rozumiesz?
Lelka nie wiedziała wtedy, że na koniec Wark jeden zostanie z kniaziowego potomstwa, że jej najstarszego brata Czarnogóra okrutnie umęczy w dworcu nad Zawrotem, dwóch innych Pomorcy toporami zarąbią, a czwarty da gardło pod piracką Skwarną. Nie odgadła też, że oprócz sinoborskiego dziedzica w Czerwienieckich Grodach chowa się inne szczenię, takoż naznaczone siwymi oczami kniazia Krobaka. Dziecko, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy widmowymi władcami z mieczem żalnickich kniaziów niedbale przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. I nie podejrzewała, że wszystkie dary, cała opieka ojcowska, sława wśród ludzi i uważanie należne spadkobiercy sinoborskiej korony przypadną obcemu przybłędzie.
Ani tak ze szczętem obcemu, ani przybłędzie, poprawiła się w myślach. Rodzonej krwi Krobaka, po jego córce wyprawionej niegdyś do Żalników. Jednak Czerwienieć nawet nie wspomniał o dzieciaku, ani go nie posyłał do treglańskiej cytadeli. Stary kniaź najpewniej udzieliłby schronienia wnukowi, choć wcale nie po to, aby go w sposobnej chwili z błogosławieństwem wyprawić na podbój utraconej ojcowizny. Tak, pomyślała Lelka, może by nawet kazał go ukoronować niedobitkom zakonu Bad Bidmone, ale gdyby się wreszcie dochrapał żalnickiego tronu, nie on by tam panował, tylko sinoborscy doradcy. I stary Krobak.
Zaś Czerwienieć już wtedy zgoła czego innego pragnął dla dziecka z kohorty boga, a nie on jeden zresztą, gdyż pół północy musiało bardzo dobrze rozumieć, kogo przygarnął na wychowanie. Przyjeżdżali co wiosny do Tregli, wspomniała gniewnie, padali kniaziowi do nóg w wielkiej sali cytadeli, zamiatali szłykami kamienną podłogę przed najwyższą kapłanką, szumnie wychwalali waleczność młodego księcia. I żaden ni słówkiem nie zająknął się o Koźlarzu. Nikt nas nie ostrzegł.
Tymczasem na sinoborskiej ziemi rosło dziecko, które oglądało sławetny spór Bad Bidmone z Zird Zekrunem i wędrowało wśród lodów z widmami dawnych władców. Pewnie, rozprawiano trocha o wyrostku w szłomie ozdobionym białą kitą, co ledwie od ziemi odrósłszy prowadził wojowników przeciwko Pomorcom. A także o tym, że morski drobiazg z głębin Wewnętrznego Morza pokłonił mu się do kolan, zaś bogowie obdarzyli szczęściem większym niż któregokolwiek z żywych śmiertelników. Aleśmy myśleli, że to jedna z owych bajd, co każdej wiosny spływają z północy, niczym kra.
Komu by w głowie postało, żachnęła się ze złością, że Czerwienieć obróci Warka w najbliższego towarzysza żalnickiego księcia?
Potem ledwo żywy posłaniec wpadł na podwórzec treglańskiego dworca, przynosząc wieści o nieudanej wyprawie na pomorcki brzeg i spaleniu Czerwienieckich Grodów. W dwa dni po nim na ten sam dziedziniec zajechał Wark, z dwoma wojami u boku, w pogruchotanym bechterze, z ramieniem obwiązanym pokrwawioną szmatą i ze świeżą szramą na gębie. Pamiętam jak dziś. Do białego świtu siedziałam z kniaziem w gościnnej izbie świątyni. Krobak nic nie gadał. Nogi moczył w cebrzyku z naparem wrotycza, bo mu podagra straszliwie dokuczała, wąs żuł i raz po raz kazał dolewać miodu do kubków. Nie wiem, nad czym dumał. Czy nad synem, którego mu na dalekiej północy ze szczętem odmieniono, jakby go leśne dziwo matce z kołyski wykradło? Nad przewrotnością sługi, co go oszukał? Czy też nad wnukiem, którego nigdy nie oglądał na oczy?
Ja myślałam o mieczu żalnickich kniaziów, jednym z jedenastu boskich znaków wykutych w ogniach Kii Krindara Od Ognia I Miecza, w tajemnej kuźni gdzieś wśród szczytów Gór Żmijowych. Moc ze starych legend przesunęła się ponad czubkami moich palców, by na nowo zniknąć z sinoborskiego władztwa. A Wark nie potrafił nawet zgadnąć, dokąd powędrowała.
Tymczasem w komnatach cytadeli, pod strażą, dziedzic tronu rwał się i tłukł, jak młode wilcze po klatce, to chciał ludzi zbierać i Pomorców gromić, to znów za Czerwieńcem i Koźlarzem ruszać na wygnanie.
Nim noc dobiegła końca, pani przybytku rozkazała odesłać Firlejkę z treglańskiej świątyni i jeszcze jedno drobne wrzeciono bogini poszło w ruch. Niespokojnie wyczekiwała ostrego dźwięku kołatki u wrót. Wyrzutów, pytań, próśb. Nic takiego nie nastąpiło. Wark mówił tylko o dziecku z kohorty lodowego boga, o wyprawach na Pomorców i pomście za rzeź zgotowaną Czerwienieckim Grodom. W istocie, próbował nawet uprowadzić jeden z okrętów zacumowanych w treglańskiej cieśninie i podczas posłuchania we kniaziowskim dworcu otłukł po gębie kapłana Zird Zekruna. Po tym ostatnim wyczynie Krobak zawarł syna w ciemnicy, ale po siedmiu dniach jego spadkobierca wychynął na boże światło z gniewnie zaciśniętymi zębami i żadną namową nie dał się nakłonić do rozsądku. Jeśli nawet pamiętał siwooką kuzyneczkę, która wykradała dla niego orzechy w miodzie ze słojów w spiżarni i pozwoliła się przyłapać w zbyt wysoko zadartej spódnicy, żadnym gestem nie dał tego po sobie poznać. Lelka przypuszczała, że gdyby Firlejka przesunęła się przed nim na gościńcu w swojej szarej świątynnej sukni z prostego kołtryszu, nie odwróciłby za nią spojrzenia.
Zaś dziewczyna pokłoniła się nisko i wsiadła na sanie z tym samym spokojnym uśmiechem, z jakim przyjmowała wszelkie rozkazy. Nie powiedziano jej o przedwczesnym powrocie kniaziowskiego syna – wiedziała tylko tyle, że zwierzchniczka świątyni posyła ją hen, aż na drugi kraniec Wewnętrznego Morza, do klasztoru w Dolinie Thornveiin na południowym krańcu żalnickiego władztwa. Daleka droga i niebezpieczna, tym bardziej zimową porą, kiedy śniegi wysoko pokrywały szlaki. Lecz Firlejka wyrosła na wysoką, silną dziewczynę, zdolną podołać trudom wędrówki i ciekawą świata. Leć, jaskółeczko, uśmiechnęła się wtedy Lelka, leć wysoko ku słońcu. I tak wrócisz, kiedy zawołam.
Siedem lat w opactwie z Doliny Thornveiin, pomyślała kapłanka, gdzie wciąż oddawano cześć jedenastu bogom i co roku, w najdłuższą zimową noc, opłakiwano kolejno imiona Stworzycieli. Najpiękniejsze miejsce na ziemi, jak jej opowiadano. Wiele zapomnianej wiedzy w księgach o grzbietach wytartych rękoma, które dawno rozsypały się w pył. Starożytne pieśni nieodmiennie witające świt. Dźwięk dzwonów. Słoneczne lata, łagodne zimy. Różane ogrody, winnice i sady. Pod nimi zaś – kamienie pamiętające owo martwe, jałowe pole, na którym Annyonne pokonała Stworzycieli. I odległy cień legendy o największej, najbardziej niszczącej miłości Krain Wewnętrznego Morza. Dość, by oszołomić dziewczynkę, którą z ogoloną głową przyprowadzono do wrót treglańskiego przybytku. Dość, by stała się czymś więcej niż pohańbioną kniaziowską dziewką, w przypływie okrutnej łaski oddaną na służbę bogini. A jednocześnie – dość, aby jej dziecinne marzenie na nowo rozkwitło pod ciepłym niebem południa.
Na końcu to właśnie one nas zabijają, pomyślała Lelka. Nasze marzenia.
Marzenie Krobaka było proste jak czarny chleb z grubo mielonej mąki, który podawano na jego stołach. Cztery tuziny lat zbierania sinoborskich ziem pod jednym berłem. Podwójne rzędy zdobycznych chorągwi zawieszone na wieczną chwałę w przybytku Kei Kaella i czterech synów pogrzebanych za głównym ołtarzem. Złote kopuły treglańskiej cytadeli, krąg pali wokół jej murów, raz po raz przyozdabiany świeżym ścierwem. Bezwładna lewa ręka, okaleczona podczas dworskiej uczty, gdy jeden z bojarów rzucił się nań z mieczem, aby pomścić spalenie dworca i pohańbienie synowej. Przenikliwe siwe oczy, których obawiano się w całych Krainach Wewnętrznego Morza.
Które nie dostrzegły tylko jednej rzeczy – że nawet najpotężniejszy z kniaziów nie powinien żyć zbyt długo, zaś ojcowie, także ci naprawdę kochani, stają się wreszcie dla synów ciężarem. Lelka patrzyła, jak każdej wiosny Krobak przyjmuje w koronacyjnej sali hołd bojarów. W tej samej ciężkiej purpurowej robię wyszywanej złotem i perłami, w zamkniętej koronie sinoborskiego kniazia. Może trochę bardziej zeźlony i niecierpliwy, kiedy kolejna głupia młódka nie potrafiła ze strachu wykrztusić imienia. Może nieco bardziej pijany podczas wieczornej uczty, bo podagra dokuczała mu dotkliwiej, niż pragnął przyznać. I coraz mniej skłonny do miłosierdzia wobec tych, którzy stanęli na przekór jego planom.
Oprócz własnego syna: jego głowy nie mógł zatknąć na palisadzie. Choć wielu oczekiwało, że tak właśnie się skończy.
Nie, nie było więcej sekretnych wypraw na Pomorców. Ani w ogóle żadnych wypraw, bowiem pogrzebawszy czterech synów kniaź nie ośmielał się lekkomyślnie szafować życiem ostatniego dziedzica. Były za to nożownickie bójki z żeglarzami w treglańskich tawernach, galopady z pochodniami poprzez uśpione ulice miasta, pławienie czarownic w dziurach wyrąbanych w lodzie na zatoce. Sakiewki złota rzucane w pijackim szale pomiędzy żebraków, niebotyczne długi w kantorze Fei Flisyon, noce spędzane w domach uciech. A na koniec sprowadzona z woli Krobaka młodziutka córka skalmierskiego doży, która w milczeniu obnosiła po komnatach dworca wymizerowaną, bladą twarz i oglądała małżonka jedynie podczas dworskich ceremonii.
Błąd, pomyślała Lelka. Krobak popełnił błąd, pozwalając, by ostre niegdyś ostrze stępiło się i pokryło rdzą.
Szalony książę, jak go nazywano. Szalony książę, który dla zakładu przejechał nago kniaziowskim traktem Tregli, powożąc czwórką karych, skalmierskich rumaków, i kazał głośno przygrywać kapeli, kiedy nocką zachodził do młodej małżonki burmistrza.
Aż ostatniej wiosny Koźlarz pojawił się na nowo w Krainach Wewnętrznego Morza. Lelka siedziała obok kniazia, na paradnym miejscu, które po śmierci kniahini przypadło zwierzchniczce zakonu Kei Kaella, gdy kupiec ze Szczeżupin pozornie niedbałym głosem napomknął, że Smardzowego syna widziano w dziedzinie Fea Flisyon Od Zarazy. Południowiec przebierał palcami po ogniwach łańcucha, bacznie przypatrując się twarzy kniazia, nie dostrzegł więc zaciśniętych nagle, zbielałych szczęk Warka. Ani nagłego błysku w oczach północnych wojowników z drużyny młodego kniazia, wilczego pomruku wśród tych, którzy wciąż pamiętali dziecko z kohorty Org Ondrelssena Od Lodu. Czekali na jego powrót, pomyślała wtedy poprzez przyćmione pulsowanie bólu. Czekali, aż legenda północy znów będzie chodzić po Krainach Wewnętrznego Morza i Krobakowe klątwy nie zdołają ich powstrzymać. Ani Wark.
Następnego dnia zamroczony gorzałką dziedzic tronu wszedł do koronacyjnej sali na długo po tym, jak rozpoczęła się ceremonia składania hołdu. Nie oglądając się po bokach, opadł na zaścielone czerwonym aksamitem podwyższenie pod tronem Krobaka, przytrzymał się ojcowskiej nogi. Któryś z bojarów zaśmiał się głupawo.
Śmiech zawirował w ciszy pod wysoką, pokrytą złotymi malowidłami kopułą. Nim zgasł, Wark pochwycił dostojnika za rudą brodę, północnym zwyczajem splecioną dołem w dwa warkocze i targnął nim potężnie, obalając na kamienną posadzkę. Wysoka bojarska czapka potoczyła się na skraj czerwonego dywanu jak świąteczny kołacz. Dwóch pachołków pochwyciło Warka za ramiona, lecz wyrwał się i wyszarpnął zza pasa długi nóż. Krobakowa nałożnica opadła na kolana, zarzuciła sobie na głowę haftowany srebrem fartuch, zawodząc niby świątynna płaczka. Syn znieważonego bojara, niebieskooki wyrostek z krzywo przystrzyżoną wiechą słomianych włosów, próbował podnosić ojca, lecz książę kopniakiem posłał go na posadzkę.
Krobak przypatrywał się nieporuszenie z wysokości tronu, jak jego spadkobierca wytargał za brody jeszcze pół tuzina dostojników, włączywszy samego kanclerza, uczynił obelżywy gest ku małżonce, a na koniec zanieczyścił dywan tuż obok szkarłatnych, safianowych butów ojca. Następnie, wciąż nie niepokojony przez strażników, Wark pokłonił się nisko kniaziowskim gościom i wymaszerował z koronacyjnej komnaty, pogwizdując pod nosem. Tamtego dnia, pomyślała Lelka, Krobak mógł posłać po niego skrytobójców. Żaden z bojarów nie podniósłby miecza w obronie dziedzica tronu.
A teraz, pomyślała niespokojnie. Co uczyniliby teraz, w przededniu nowej wojny, która będzie okrutniejsza niż wszystkie poprzednie?
Kiedy spiżowe drzwi zatrzasnęły się ciężko za księciem, Krobak dał trzęsącą się ręką znak, aby pomogła mu wyjść z komnaty. Dwór zafalował i przypadł do posadzki, nisko pochylając głowy. Przeszli po czerwonym dywanie, dostojny starzec przygnębiony szaleństwem jedynego syna i jego najstarsza córka, kapłanka bogini.
Krobak opadł na ławę w przylegającym do sali alkierzu, oburącz roztargał szatę przy szyi.
– Wypędzę go! – wykrztusił, nie mogąc złapać tchu. – Wypędzę szczeniaka!
– Dokąd? – spytała przytomnie Lelka. – Do pirackiej Skwarny? Na ludzki śmiech się tylko wystawicie. Krobakowa wściekłość znikła w jednej chwili.
– A tobie go dam, Lelina – oznajmił, przechylając głowę i patrząc na nią spod namarszczonych brwi szarymi, sokolimi oczami.
Poczuła miękkie drgnięcie koło serca, jak zwykle wówczas, kiedy nazywał ją tym zdrobniałym, dziecięcym imieniem, którego nie pamiętał nikt inny. Jednak nie była już zaczerwienioną od mrozu dziewuszką, która upadła na progu świątyni. Córki dorastają i odchodzą od ojców, pomyślała niemal z gniewem, nawet te najbardziej uległe, a ja zwlekałam zbyt długo. Wrzeciono bogini niemal wymknęło mi się z palców z powodu jednego uśmiechu kniazia Krobaka, ludołowcy.
Pochyliła głowę w niemej pokorze i splotła na piersiach wyschnięte, pożółkłe palce. Nie chciała, by zbyt wiele wyczytał z jej twarzy. By wyczytał z niej cokolwiek.
– Do świątyni go poślę – ciągnął kniaź, wciąż bacznie się jej przypatrując. – Na służbę i pokutę, jako drzewiej czyniono. Ale wy rózeg nie żałujcie – dodał cierpko. – Bo albo mu kark do ziemi nagniecie, a nisko, albo sam mu go złamię.
Stanęła jej przed oczyma twarz Firlejki, smagła i smukła niczym oblicza starodawnych świętych na lipowych deskach. Jeszcze zeszłej nocy dwóch świątynnych posłańców ruszyło na południe. Lelka nakreśliła ledwo kilka krótkich słów wezwania, posypała piaskiem pergamin i zapieczętowała wciąż wilgotne pismo. A potem aż do świtu obracała się w łożu, na wysokiej stercie poduszek z gęsiego puchu, dumając nad losem szarookiej jaskółeczki, która odfrunęła daleko, bardzo daleko od murów treglańskiej świątyni. Nie miała czego dłużej wyglądać, nie po tym, jak żalnicki książę powrócił w Krainy Wewnętrznego Morza, lecz w piersi paliły ją suche, dławiące łzy – z powodu Firlejki, z powodu Warka. Nawet z powodu kniazia Krobaka, który był jej ojcem. Nade wszystko zaś z powodu przyszłości, która miała nadejść.
Krobak dotknął jej zapadniętego od choroby policzka, przesunął palcami wzdłuż szczęki, ujął pod brodę i lekko uniósł jej twarz ku sobie.
– Nigdy mnie nie zawiodłaś, Lelina – powiedział cicho. – Nie zawiedź mnie i teraz. Potrzebuję cię. Bogowie widzą, że potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.
Nie wiedziała, jakim sposobem udało się jej powstrzymać łkanie. Nazbyt dobrze pamiętała tamte odległe zimy, kiedy wyruszał na wojny przeciwko zbuntowanym miastom na południowych krańcach Sinoborza; jej dziecięce kolana zdawały się krwawić z bólu na kamiennej posadzce przybytku, lecz nie śmiała przerwać modłów, by zabłąkana strzała nie ugodziła go z powodu niedbalstwa córki. I wiosny, znacznie później, kiedy zasiadała obok niego podczas ceremonii bojarskiego hołdu, sztywna i wyprostowana w paradnej kapicy, bacznie obserwując każdego z tych, którzy wypowiadali przysięgę. Ciepłe, urodzajne lata, gdy w wieńcu splecionym z kłosów pszenicy zwiastowała mu łaskę bogini i wypowiadała zwyczajowe błogosławieństwa na wielkim placu cytadeli. A także wszystkie jesienie, gdy za zatrzaśniętymi okiennicami skowytał wicher, a oni siedzieli przy ogniu w kominie, pochyleni nad raportami szpiegów i listami bojarów.
Najwyższa kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona, pomyślała. Ukochana córka. Znak boskiej przychylności zamknięty w kruchym, umęczonym ciele. Wszystko po trochu. A nade wszystko – Lelka, nocny kruk, którego głos zwiastuje śmierć. Tak wiele razy krzyczałam dla ciebie jego głosem, ojcze. Cichym oddechem poprzedniego zwierzchnika świątyni, który umierał, zaciskając palce na grzbiecie modlitewnika o kartach nasyconych trucizną. Opitymi gorzałką krzykami chłopstwa, po tym, jak pokazałam niezawodną zapowiedź gniewu bogini tamtego krwawego roku, gdy wojsko buntowników podeszło pod samą Treglę i zostało rozniesione na wieśniaczych kosach. Błagalnymi płaczami bojarów, wyznających przed posągiem bogini wiarołomstwo i wydawanych na stracenie z woli córki kniazia, która odmówiła azylu buntownikom. Przedśmiertnym skowytem wołw, przepowiadających najazdy wrogów i zwycięskie bitwy. Tak, nigdy cię nie zawiodłam, ojcze.
A teraz muszę zakrakać dla ciebie.
– Jak każecie, panie – odparła czołobitnie i wydało się jej, że słyszy w głębi komnaty ulotny dźwięk kropel wody opadających powoli, coraz wolniej, ku posadzce z szarego marmuru.
Nie poświęciła ani jednego spojrzenia błagalnikowi, który następnego dnia zamiatał chruścianą miotłą podwórzec bogini.
Później wszystko zdarzyło się tak, jak musiało się zdarzyć. Ostatecznie, był synem kniazia, choćby w nie przepasanej, zgrzebnej koszuli, zaś dziedzic Sin oborzą przywykł dostawać to, czego pragnie – nawet pod groźnym wzrokiem wizerunków Kei Kaella. Zaś Firlejka zbyt wiele lat hołubiła pod ciepłym niebem południa wspomnienie o jasnowłosym księciu, który obiecał po nią powrócić. I powrócił, czyż nie? Czyż nie zakradł się do świątyni w przebraniu błagalnika – jak niegdyś kopiennicki książę, który przemierzył Krainy Wewnętrznego Morza w poszukiwaniu ukochanej Thornveiin. Czy nie naraził się na niełaskę i gniew ojca, byle tylko być przy niej, swojej dawno utraconej, młodzieńczej miłości? Nie porzucił bogactw, zaszczytów i dworskich rozkoszy, aby stanąć nocą u drzwi celi i pocałować jej zimne, drżące ze strachu palce?
Nade wszystkim zaś wibrowała pieśń o Thornveiin. Dziwna, smętna melodia, którą Firlejka przywiozła z południowego klasztoru, o miłości, która jest jak niszczący płomień w piersi, i nie pozostawia niczego. Czy mogła więc uwierzyć, iż tamta haniebna droga wśród prześmiewczego tłumu, ogolona głowa i szorstka wełna pokutnej szaty były na darmo? Że utraciła tak wiele z powodu mężczyzny, który nawet nie pamiętał jej imienia?
A może to odbyło się zupełnie inaczej, potrząsnęła głową Lelka. Kto wie, kto wie, jakimi ścieżkami chodzą myśli kobiet i mężczyzn, kiedy kładą się razem w tajemnych alkowach?
Nie byli ostrożni, żadne z nich. Zresztą, nie jeden Wark oglądał się za wysoką, smukłą kapłanką o szarych oczach i rdzawobrązowych włosach, południowym zwyczajem splecionych w drobne warkoczyki. Kiedy wychodziła na świątynny dziedziniec z osobliwym, odległym uśmiechem na śniadej twarzy, wojowie z kniaziowskiej drużyny z nagłą pobożnością prosili ją o wstawiennictwo u bogini. A potem milkli w pół słowa, gdy padło na nich spojrzenie szarych oczu. Tak, mateczka z Doliny Thornveiin godnie dopełniła dzieła, myślała z zadumą Lelka, zabliźniając większość z owych ran, które zadano tamtej pohańbionej dziewczynce. Lecz nie wszystkie.
Wystarczyło, że przejrzał się w jej oczach jak w zwierciadle, pomyślała Lelka. Książę z bajki, wykarmiony marzeniem. Kto wie, może nawet przez chwilę był nim, ulotnym cieniem na powierzchni jej źrenic. Dziedzicem korony, której miał się wyrzec, by uwieźć ją daleko od zimnych komnat bogini, poprzez Wewnętrzne Morze, do owych cudownych, odległych miejsc, o których śpiewają skalmierscy pieśniarze. Kto wie, może przez chwilę także potrafił w to wierzyć, ostatecznie nie wszystkie z obietnic wypowiadanych w ciemności są kłamstwem. Tyle że później przychodzi świt, zaś marzenie Warka sięgało wyżej, niż mógł go zanieść lot szarookiej jaskółeczki i pieśni o Thornveiin. Szczególnie tamtej wiosny, kiedy żalnicki książę pokazał się na nowo w Krainach Wewnętrznego Morza.
Na wieść o spaleniu Czerwienieckich Grodów Krobak zamknął porty i rozkazał szukać wnuka po wszelkich traktach Sinoborza, lecz Przemęka, stary lis, bez trudu wymknął się obławie; Lelka nie wątpiła zresztą, że i teraz na północy znalazłoby się wielu gotowych użyczyć dachu dziecku, które jeździło w kohorcie boga. Potem do treglańskiej cytadeli dochodziły sprzeczne wieści. Ponoć widywano żalnickiego księcia na krańcach turzniańskich równin, wśród plemion, których skóra poczerniała od okrutnego żaru słońca. Albo jeszcze dalej, na najodleglejszych wyspach, za którymi nie ma już nic, jak mawiali pijani żeglarze, bo woda wylewa się tam za krawędź nieba. Lelka nie wiedziała, co sądzić o owych opowieściach. Świat był wielki, olbrzymi, zaś nawet karmiony krwią wzrok wołw nie sięgał dalej niż moc bogów Wewnętrznego Morza.
Czasami tylko, zimowym świtem, kiedy bojarzy popili się okrutnie, zaś sam Krobak drzemał smętnie w wysokim krześle na szczycie stołu, żując koniec posiwiałego wąsa, któryś z wędrownych skalmierskich bardów zaczynał śpiewać pieśń o wojennych przewagach żalnickiego księcia. Skąd mogą wiedzieć, myślała wówczas Lelka, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie przebijały skórę, skąd mogą wiedzieć o wojnach stoczonych w ziemiach dalszych jeszcze niż jałowa pustynia, z której przybywają Servenedyjki? Jednak były sposoby. Pieśniarze częstokroć piali więcej tajemnic niż kapłani z całą potęgą swoich bóstw, zaś pieśni fruwały szybciej niż świątynne gołębie. Albo też – i rozumiała to bardzo dobrze, zważywszy, ile nocy przesiedziała bezsennie, układając strofy przepowiedni – wiedzieli nie więcej niż inni. Czasem wystarczył bo prostu dodatkowy dzban piwa, sakiewka srebrnych groszy i zmyślny rym podrzucony przez usłużną karczmarkę.
Tyle że niektóre melodie okazywały się zbyt niebezpieczne, by mogły swobodnie wędrować, zaś dwór kniazia Krobaka, z jego ciemnym chłopskim piwem i bojarami w niedźwiedzich skórach narzuconych na wyszywane złocą nicią szaty, potrafił zmylić nie tylko prostoduszną szlachtę z odległych dworców, lecz i bywałych w świecie trubadurów. Nie każdą pieśń ceniono tu równie mocno, nie każdą też nagradzano sakiewką złota. Zaś z pewnością nie tę o przewagach wnuka kniazia, który niegdyś wyślizgnął się Krobakowi z palców niczym złota rybka. O czym wnet przekonał się nieostrożny pieśniarz, kiedy pachołkowie wrzucili go do rowu z nieczystościami.
Choć może ucieczkę Krobak potrafiłby przeboleć, pomyślała Lelka. Jednak nie to, co uczyniono z dziedzicem sinoborskiego władztwa.
Nie wiedział bard, kędy patrzeć, pomyślała cierpko, gdy tę durną śpiewkę zawodził. Bo nie trza było w obliczu Krobaka pochwał ślepić, jeno przyjrzeć się, jak Wark w jednej chwili się odmienił – jako wilcze szczenię, kiedy mu kawał krwawego mięsa pokażą, a potem kijem precz odgonią. I za tę jedną rzecz kniaź Krobak kazałby Przemękę umęczyć powolną śmiercią na wielkim katowskim kole. Za to, że wziąwszy na wychowanie kniaziowskiego syna, nie tylko okradł go z ojcowego przywiązania i nauk, które był mu winien, ale i porzucił niby stary łachman. Koźlarzowi – daleka droga poprzez nieznane kraje, bitwy zwycięskie i sława w pieśniach minstreli. A Warkowi – wola starego ojca, pijackie burdy i ducie wiatru w kominie. Tkwiło to po równo i w starym, i w młodym. Ani Wark, ani Krobak nie przywykli ustępować pierwszego miejsca. Choćby własnej krwi.
A poza wszystkim, pomyślała pani zakonu Kei Kaella, kiedy w drzwiach pokazała się postać w długiej, jasnej sukni kapłanki wewnętrznego kręgu, poza wszystkim jest jeszcze zawiedziona miłość. Księżyc odmienił się i marzenie minęło bezpowrotnie, choć nie bez śladu. Łut szczęścia, pomyślała Lelka, słodka, ułudna melodia pieśni o Thornveiin i coś, co dostrzegłam w jej oczach już wtedy, kiedy klęczała z ogoloną głową na progu świątyni. A także wrzeciono bogini, które raniło do krwi.
Młoda kapłanka przysiadła na niskim stołku. Lelka śledziła ją spod opuszczonych powiek – delikatne przechylenie szyi, cień rzęs na policzkach, dłonie ciasno splecione na podołku. Miarowe kapanie kropel wody znów odezwało się słabo w głębi świątyni, zaś w jej uszach pobrzmiewały przedśmiertne wrzaski wołw i głuche pohukiwanie sów w kryształowej kryjówce Fei Flisyon. Czas, pomyślała Lelka, czas, aby znów zatańczyło wrzeciono bogini, cokolwiek ma nam to przynieść.
Wreszcie wyciągnęła wyschniętą, zimną rękę i dotknęła ramienia młodej dziewczyny.
– Musisz mi pomóc, Firlejko – powiedziała znużonym, zachrypniętym z wysiłku głosem. – Potrzebuję twojej pomocy, jeśli mamy ocalić dziecko, które nosisz. Bo kniaź nie pozostawi nas bez kary, ani ciebie, która sprzeniewierzyłaś się ślubom błagalniczki, ani mnie, która pozwoliłam płodzić kniaziowskie bękarty w najświętszym przybytku Kei Kaella.
Nim dokończyła przemowy, Firlejka z płaczem podniosła do ust jej starczą dłoń. Jest taka młoda, pomyślała z trwogą kapłanka, czy będzie miała dość siły, aby dokończyć dzieła? Czy starczy dziecka, poczętego pod dachem bogini z powodu dawnej pieśni i miłości, która była złudzeniem, aby spętać ją przymusem równie dotkliwym jak ten, który sprawia, że wydam na śmierć własnego ojca?
– Ja nie doczekam jesiennych pozdrowień – podjęła.
– Jesteście silni, matko – sprzeciwiła się dziewczyna. – Silniejsi, niż sądzicie.
– Dość – Lelka uśmiechnęła się blado na oczywiste kłamstwo. – Będę umierać, wiedząc, że opuszczam cię w opresji i bez możnych przyjaciół. Lecz jesteś dla mnie jak córka, córka, której nigdy nie miałam i nie pozostawię cię bezbronnej – nie spuszczając wzroku z twarzy Firlejki, wsunęła w jej palce wrzeciono bogini.
Dziewczyna pobladła i rozchyliła usta, lecz nim wypowiedziała słowo sprzeciwu, stara kapłanka zacisnęła kościstą dłoń na jej palcach. Ostry koniec wrzeciona przebił skórę i drobna strużka krwi pociekła wzdłuż przegubu Firlejki. Szare oczy rozszerzyły się ze strachu i niedowierzania. Jakżeż ona odmienna ode mnie, pomyślała Lelka, która z rozkazu ojca zabiła swojego poprzednika, a potem pewnie wzięła z jego stygnącej ręki srebrny znak bogini.
– Jakże tak? – wyszeptała z przestrachem Firlejka. – Powinniście mnie przekląć. Jestem splamiona, nieczysta. Złamałam przysięgę.
– Nigdy – Lelka uniosła się na poduszkach – nigdy więcej nie powtarzaj podobnych słów. Twoje dziecko nie jest klątwą, lecz błogosławieństwem na nadciągającą grozę.
– Jakże tak, matko? – powtórzyła dziewczyna, lecz w jej głosie była ulga – i pragnienie.
Jak tanio można kupić tych, których wszystko zawiodło, pomyślała Lelka.
– Zeszłej nocy Fea Flisyon usnęła w kryształowej grocie pośrodku Traganki – odparła świszczącym głosem – a po niej będą odchodzić jeszcze inni, będą odchodzić kolejno, póki nie wypełnią się przepowiednie.
– Annyonne – głos Firlejki był cichy jak westchnienie.
Lelka przymknęła powieki. Tak, jaskółeczko, pomyślała, po siedmiu latach w Dolinie Thornveiin, gdzie wciąż przeklinają morderczynie bogów, nie mogłaś zapomnieć imienia starszego niż kamienie w fundamentach opactwa. Ani imienia, ani przepowiedni. Tyle że czasami przepowiednie są fałszywe, zaś niektóre imiona nie mają żadnej mocy.
– Idzie zły czas, zły czas dla przedksiężycowych i śmiertelnych pospołu – podjęła, spoglądając dziewczynie prosto w oczy. – Zły czas, gdy stare grozy budzą się na nowo. Lecz obiecano mi, że ocali nas dziecko zrodzone z kniaziowskiej krwi, dziecko urodzone pod pękniętą kopułą przybytku. – Firlejka głęboko wciągnęła powietrze. – I ostrzeżono, że musimy uczynić wszystko, aby je ocalić.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, zacisnęła tylko mocniej splecione na podołku dłonie. Nawet po siedmiu latach wygnania na południowym krańcu żalnickiego władztwa bardzo dobrze pamiętała tamten dzień, kiedy w pokutnej szacie klęczała u progu opactwa. Ponadto – znała opowieści o synu burmistrza, niemowlęciu o oczach dziwnie podobnych do szarych źrenic kniazia Krobaka, które na jego rozkaz wyniesiono do lasu. A także służebnych, co zanadto spoufaliły się z dziedzicem tronu i nigdy nie odnalazły powrotnej drogi z piwnic pod kniaziowskim dworcem. Nawet jeśli Krobak dozwoli żyć synowemu bękartowi, z pewnością nie będzie mu dane chować się w kącinie Kei Kaella, gdzie już raz nadużyto kniaziowego zaufania.
– Mój ojciec… Kniaź – poprawiła się chropowatym głosem. – Powiedziano mi, że z woli bogini umrze przed nadejściem jesieni.
Firlejka pochyliła głowę i stara kapłanka nie widziała, co pojawiło się na jej twarzy – ulga, strach, czy nadzieja. Z woli bogini, powtórzyła w myślach cierpko. I z powodu skrzydlatych węży morza, które niegdyś wymordowano na brzegu jasnego źródła Ilv.
– Nim jednak to nastąpi – uśmiechnęła się niemal łagodnie – trzeba, byśmy uczyniły coś, czego nigdy wcześniej nie ośmielono się uczynić w Krainach Wewnętrznego Morza. Byśmy sięgnęły po znaki bogów, odnalezione i przepowiedziane w snach wołw. Po naszyjnik Nur Nemruta Od Zwierciadeł, po Fletnię Wichrów ze skalmierskiej wieży Sen Silvara i róg Morskiego Konia, ukryty na dnie Wewnętrznego Morza. I wiele innych. Po wszystko, co może być naszą osłoną, kiedy nadejdzie czas.
Kiedy skończyła mówić, przyniesiono jej wieczorny napar na uśmierzenie bólu. Poczuła go na języku, gorzki i metaliczny niczym napitek z czarnej ofiarnej krwi, który kazała lać w gardziele wołw, aby przemawiały głosami bogów. W kamiennej misie, pomiędzy motkami różnobarwnej przędzy połyskiwało wrzeciono bogini, znak jej łaski nad sinoborskim zakonem; na ostrym końcu dostrzegała rdzawy ślad krwi Firlejki. Kupiłam pół roku, ł roku, kiedy będzie służyć mojej przepowiedni wierniej ż łańcuchowa suka – z powodu nie narodzonego dziecka powodu imienia Annyonne. Zaś skoro wrzeciono bogini zaczęło tańczyć, niełatwo będzie spowolnić jego bieg. I tak naprawdę ważne są nie fałszywe przepowiednie, kniaziowskie nałożnice i ich bękarty, tylko trzech oślepionych kowali z Gór Żmijowych, których przykuto żelaznym łańcuchem w piwnicach przybytku.
Jednak przed oczyma wciąż miała postać Firlejki w jasnych świątynnych szatach. A krople w podziemnych korytarzach wciąż spadały niestrudzenie.