– Marcel! Marcel! Marcel! Na Boga, Marcel!
Na wpół oślepła z przerażenia Saga przedzierała się przez pokrzywy na tyłach obórki. Tylko instynkt sprawił, że szła tą samą drogą co Paul i Marcel. Rosa leżała na trawie jak połyskliwa narzuta i ciężkie buty tamtych zostawiły głębokie ślady, wyraźną ścieżkę, wiodącą w stronę ludzkich osad. Nożownik pobiegł w odwrotnym kierunku. Jeszcze jedna sprawa, za którą powinna być wdzięczna losowi, ale Saga nie miała głowy, żeby się zastanawiać, co jej grozi ze strony przestępcy.
– Marcel! Marcel!
Jej przejmujące, bezradne krzyki burzyły ciszę nad polaną i sprawiały, że płochliwe drobne zwierzęta rzucały się do ucieczki.
Marcel jednak musiał być już bardzo daleko w swojej pogoni za potworem w ludzkiej skórze. Jakim sposobem mógł usłyszeć jej wołania? Biegł już z pewnością przez targany wichrem, szumiący las.
Mój Boże, spraw, żeby Paul zasnął, modliła się w duchu i szlochając ze strachu biegła coraz dalej w głąb lasu. Wciąż jeszcze prowadziły ją ślady, widoczne we wrzosach i leśnej ostrej trawie. Biegła jak szalona pomiędzy wysokimi drzewami i nagle stwierdziła, że nie widzi żadnych śladów. Zgubiła je prawdopodobnie już dawno temu. Zatrzymała się zdyszana i przerażona. Rozglądała się rozpaczliwie…
Wracać do zabudowań?
Za nic na świecie!
– Marcel!
Żadnej odpowiedzi. Szum lasu tłumił wszelkie głosy.
Nie wszystkie.
Kiedy tak stała zupełnie nie wiedząc co począć, jej uwagę zwróciło co innego. Jakiś obcy, potężny śpiew w koronach drzew…
Uniosła głowę. Spojrzała w górę na ciemny, wysoki, porośnięty mchem pień sosny. Wszystko pokryte było łzami nocy – rosą. A może wilgocią pochodzącą z innego źródła, nie wiedziała z jakiego.
Leśne poszycie na ogół było ciemnozielone. Teraz ono także mieniło się srebrzyście, jakby bawiły się na nim elfy.
Sagę jednak przerażał dźwięk.
Skąd się bierze?
Mogło się zdawać, że to dziwaczny łoskot wichru, choć to nie pasowało do wiatru. Nieznany dźwięk brzmiał tak, jakby ktoś uderzał potężnym metalowym przedmiotem lub kamieniem w inny metal. Potężny grzmiący trzask niósł się po lesie. Jak daleki huk lodu na jeziorach w wielki mróz, gdy lód zamarza jeszcze bardziej. Jak potężne uderzenia żelaznych szyn ogromnej długości…
Po każdym kolejnym gigantycznym łomocie potężne echo odbijało się od pni drzew i od gór, wznoszących się po obu stronach dolin.
Jej głos był coraz słabszy. Zalękniony i jakby pytający:
– Marcel?
Żadna odpowiedź, oczywiście, nie nadeszła. Wydawało się, że część doliny przed nią zamyka wzgórze, prawdopodobnie więc obaj mężczyźni znaleźli się już po drugiej stronie i nie mogła ich zobaczyć.
Mimo to nie chciała zrezygnować z poszukiwań. Gdy wiatr na moment ucichł, zawołała znowu najgłośniej jak mogła:
– Marcel! Uważaj! On jest śmiertelnie niebezpieczny!
Tym razem otrzymała odpowiedź, lecz nie taką, jakiej oczekiwała.
Owe głuche, dudniące dźwięki przybrały na sile i coś bladego przemknęło pomiędzy drzewami niedaleko Sagi, ale nie dość blisko, by mogła rozpoznać, co to. Słaba nocna poświata przybrała ciemniejszą, szarą tonację.
Saga z trudem chwytała powietrze. Wracać nie mogła, do tej strasznej obórki nie weszłaby za nic na świecie! Nie! Nie! Ale stać tutaj też nie mogła. Znowu pobiegła przez las, starała się trzymać tej drogi, którą prawdopodobnie szedł Marcel, choć jego śladów już nie widziała.
W górze nad nią huczał sztorm, lecz w lesie pod drzewami wyraźnie przycichał. Zresztą Saga była tak zmęczona i przerażona, tak zajęta swoimi sprawami, że nie mogła rejestrować wszystkiego wokół.
Szaleństwem z jej strony było opuszczenie zabudowań. Ale jak, jak, na Boga, mogła tam zostać? Nikt nie mógł tego od niej żądać.
O mój Boże, Marcel, gdzie jesteś?
Znowu powrócił tamten dźwięk. Zawodzący, chrypliwy łoskot przetaczał się jak nie cichnący grzmot pioruna przez zaczarowany las, nigdy wprost nad jej głową, nie, przechodził obok niej, w pewnej odległości, jakby chciał, żeby go zauważyła, nim się na nią zwali i zdusi ją.
Naprawdę tej nocy las był zaczarowany. Dał się słyszeć nowy, tym razem wizgliwy dźwięk, a potem za drzewami przeleciały ogromne błękitne i zielone kule tak szybko, że nie była w stanie dokładniej ich zobaczyć. Za każdym razem kiedy te syczące kule się pojawiały, Saga zakrywała twarz rękami, kuliła się i posyłała bezradne prośby do nieba, rozpaczliwie błagając o pomoc.
Odnosiło się wrażenie, że ta ponura, gęsta ciemność sosnowego boru żyje własnym życiem, że wiruje wokół Sagi, otacza ją ciasnym kręgiem, kładzie się ciężko, jakby czegoś oczekując, na całym lesie.
Na moment poraziła ją myśl, że ta cała niesamowita atmosfera ma związek przede wszystkim z fińskimi lasami. Że to ta czarna magia, która kiedyś tutaj rozkwitała, ożywa w pragnieniu zemsty na ludziach, którzy mieli odwagę wtargnąć na święte tereny boga Ukko.
Szybko jednak pozbyła się tej myśli. Żadna żywa istota, choćby władała nie wiem jak silnymi czarami, nie byłaby w stanie wywołać tej bezimiennej, osaczającej Sagę zewsząd grozy.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek musiała uznać, że jest wybranką Lucyfera. To wszystko nie mogło być dziełem istoty z tego świata!
Jęknęła żałośnie. Nawet nie zauważyła, że bolesne pęcherze na stopach popękały. Wszystkie jej zmysły napięte do ostateczności czuwały, starały się pojąć to niepojęte, co ją otaczało i prześladowało.
Czy to możliwe, że powietrze stało się jakby gęstsze? Czyż noc nie powinna raczej blednąć niż ciemnieć?
Saga potknęła się na wystającym korzeniu drzewa i upadła, natychmiast jednak znowu stanęła na równe nogi. Przed nią, ponad niewielką polanką w lesie, chmury się rozsunęły, jakby w niebie otworzyło się czyjeś oko. Choć to może nie najlepsze porównanie, wyglądało to raczej jak prześwit pomiędzy gałązkami w gęstej koronie drzewa, było owalne, błękitnozielone, ogromne i spoglądało w dół na Sagę.
Krzyknęła, zasłoniła twarz rękami i uskoczyła w tył. Kiedy ponownie spojrzała w górę, dziwne zjawisko już zniknęło, a zaciągnięte chmurami niebo przybrało dawną, upiornie szarą barwę.
Saga uświadomiła sobie, że klęczy na trawie i szlocha z rękami złożonymi jak do modlitwy.
– Ja muszę iść do parafii Grastensholm – modliła się żarliwie. – Muszę iść do Lipowej Alei, bo moi krewni mnie potrzebują. Mam do spełnienia zadanie, przygotowywałam się do tego przez całe życie. Bądź tak dobry, bądź tak dobry, nie zatrzymuj mnie! Zostaw mnie w spokoju, błagam cię!
Powietrzem znowu wstrząsnął głuchy grzmot i w innej stronie nieba otworzyło się kolejne migotliwe „oko”. Saga pobiegła przez polankę, a potem dalej w las, pomiędzy wysokimi sosnami.
Nic jej to jednak nie pomogło, a raczej przeciwnie, teraz zobaczyła znowu te krążące kłęby ciemnej mgły, które ją osaczały. Zmieniały barwy i rozmiary, ale wciąż były, nieubłagane, wybuchały i gasły, a na ich miejsce pojawiały się nowe.
Głuchy odgłos, przypominający bulgot w jakimś przeogromnym kipiącym kotle, wstrząsnął znowu ziemię, a w Sagę uderzył potężny podmuch wichru przelatującego przez rzadki tutaj sosnowy las. Saga krzyknęła, chwyciła się pnia sosny i rozpaczliwie walczyła, żeby wichura jej nie zwaliła z nóg. Wiatr pomknął dalej i na chwilę zrobiło się cicho. Nie trwało to długo, ale wystarczyło, by Saga zdążyła złapać oddech. Potem znowu pojawił się szum i nagle w powietrzu zawirowały małe, ostre kryształki lodu. Wciskały się jej pod ubranie, siekły po twarzy, tak że musiała osłaniać głowę rękami. Znowu padła na kolana, skuliła się, czekając na spotkanie z tym niepojętym szarym zagrożeniem, i modliła się, wciąż bez rezultatu.
Po chwili chłód zelżał, szron zniknął, Saga mogła wstać i iść dalej przez ciemność teraz tak gęstą, że nie widziała ziemi pod stopami.
– Marcel! – zawołała żałośnie. – Marcel, przyjdź i pomóż mi!
Nareszcie rozległa się odpowiedź. Daleko, bardzo daleko od niej:
– Saga? Gdzie ty jesteś?
– Tutaj! Tu jest tak strasznie ciemno!
– Tak!
Znowu krzyknęła w przerażeniu:
– Marcel?
On coś wołał, także przerażony, coś co brzmiało jak: „Wszystkie piekielne moce rozszalały się nad ziemią tej nocy.” Saga jęczała boleśnie. Och, nie, nie, złe moce nie mogą pochwycić Marcela, nie mogą, nie!
Z bardzo daleka dotarł do niej jego głos:
– Sago, możesz tu do mnie przyjść? Ja… ja nie mogę się do ciebie przedrzeć, coś mnie zatrzymuje.
I znowu krzyknął rozdzierająco, boleśnie.
– Już idę! – zawołała trwożnie.
Marcel mówił coś jeszcze, ale słowa utonęły w nowej fali wściekłego syku i parskania.
Żadnej krzywdy im to jednak nie wyrządzało. Słyszała głos Marcela, a zatem on nie zginął i przeżywa to samo co ona. A więc jest jeszcze szansa…
Żeby tylko nie przyszła za późno…
Przez cały czas, gdy Marcel nie odpowiadał na jej wołania, dręczyła ją potworna myśl, że on nie żyje. Że ta zła moc, która towarzyszyła im przez całą drogę, teraz, w tę piekielną noc, zwabiła rywala do lasu i uśmierciła go. Ale usłyszała nareszcie głos Marcela. Już żadna siła nie przeszkodzi jej połączyć się z nim!
Budzące trwogę upiorne sceny powtarzały się raz po raz. Teraz rozgrywały się coraz bliżej niej, były coraz bardziej agresywne, coraz brutalniejsze. Ona jednak nauczyła się zamykać oczy i uszy na to, co się dzieje, nie słyszała grzmotów, nie widziała cieni, skradających się za nią między pniami sosen, nie dostrzegała wściekłego wirowania.
Szeptała przez zaciśnięte zęby:
– Demonstrujesz swoją siłę, ty upadły aniele światłości! Widzę, że jest ona wielka, ale teraz już dość! Wystarczy!
Znowu rozległ się głos Marcela. Brzmiała w nim doprowadzona do granic wytrzymałości udręka.
– Nie, nie chodź tutaj! Zawróć! On biegnie za tobą! Uciekaj, nie daj się! Nie!
Wołanie przerodziło się w bolesny skowyt.
Saga zasłoniła uszy rękami, żeby nie słyszeć, jak bardzo Marcel cierpi, nie była już w stanie myśleć, co się tam w oddali dzieje. Wiedziała tylko, że musi się tam dostać.
Coś barwnego i migotliwego przemknęło koło jej twarzy i zniknęło. Zobaczyła tylko wiązkę światła niby lśniący ogon komety. Złe moce stawały się coraz groźniejsze…
Dotarła do kolejnej polany. I wtedy z hukiem tak potężnym, że Saga miała wrażenie, iż bębenki w uszach jej popękają, ziemia otworzyła się przed nią, jakby chciała zagrodzić jej drogę do Marcela. Saga krzyknęła w trwodze, spojrzała w ziejącą bezdenną otchłań i osunęła się na jej krawędź. W ostatnim momencie zdołała się uchwycić jakiegoś lichego krzaczka i rozpaczliwie się go trzymała. Dyszała gwałtownie, zmęczona długim biegiem przez las i ogłuszona tym ostatnim szokiem.
– Saga? – doszło do niej spłoszone wołanie Marcela. – Saga, dlaczego krzyczałaś? Co się stało?
Wyczuwała w jego głosie bezsilną rozpacz, ale akurat w tej chwili nie była w stanie odpowiedzieć…
Alrauna, powtarzała w myśli zgnębiona. Powinnam była wziąć ze sobą alraunę, choć ona nie do mnie należy. Nie powinnam była jej odkładać, może teraz by mi pomogła?
Wzbierał w niej gniew. Czyż nie należy do Ludzi Lodu? Czyż nie jest jedną z wybranych? Ma przecież do spełnienia to jakieś nie znane jej jeszcze zadanie!
Czy to sprawiła złość, czy myśl o alraunie, trudno powiedzieć, ale nieoczekiwanie Saga uświadomiła sobie, że wraca jej dawna, nie znająca lęku natura. Ów dziwny niepokój, który nie opuszczał jej przez całą drogę do Norwegii, zelżał, przestał być taki dokuczliwy. Musiała się przecież zmierzyć z tyloma przeciwnościami! Przede wszystkim zadanie, to tajemnicze zadanie w Grastensholm. A przedtem jeszcze walka o życie Marcela. Nie ulegało przecież wątpliwości, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i to z jej powodu!
Saga czuła się teraz silna, przepełniał ją wewnętrzny żar i świadomość celu. Napinała mięśnie, by utrzymać się na powierzchni, grunt dosłownie usuwał jej się spod nóg, ale nie puszczała krzaczka, mimo że wolno opadał w dół. Jedna stopa znalazła oparcie i to dodało jej odwagi. Na wpół zawieszona nad przepaścią znowu spojrzała w otchłań. Zdawało jej się, że dostrzega czarne skały. Stękając przez zaciśnięte zęby, zdołała podciągnąć się wyżej, a potem wolniutko, z nieludzkim wysiłkiem wyczołgała się na pewniejszy grunt…
– Saga! – doleciało wołanie z oddali, tym razem brzmiała w nim straszliwa desperacja. – Saga, dlaczego nie odpowiadasz?
Ze zdumieniem spoglądała na pokrytą darnią ziemię przed sobą, jakby tu nigdy nie było żadnej rozpadliny…
– Już wszystko w porządku, Marcelu – wydyszała, ale z pewnością nie mógł tego słyszeć, więc powtórzyła głośniej: – Już wszystko dobrze!
Leżała jeszcze przez chwilę na trawie, by dojść do siebie. Potem wstała powoli i ostrożnie obeszła polanę dookoła, żeby nie postawić nogi w miejscu, gdzie niedawno widziała jamę w ziemi, po czym powlokła się dalej przez las.
Lęk, który uważała za tchórzostwo, opuścił ją. Te strachy, które Lucyfer na nią zsyłał, już jej nie dotyczyły.
Przystanęła i rozejrzała się.
Dawne wizje zniknęły. Nadal co prawda panowała ta nienaturalna ciemność, ale już nie grzmiało i niebo nie otwierało się z trzaskiem, żadne potężne ogniste kule nie przelatywały nad ziemią.
Niebezpieczeństwo jednak nie minęło, wyczuwała to bardzo wyraźnie. Zaczynało się coś innego…
Z początku nie pojmowała, co to takiego. Jakby w atmosferze coś się czaiło. Coś ciężkiego, przytłaczającego… Powoli wrażenia stawały się wyrazistsze. Coś ciepłego… podniecającego…
Tak, w ten sposób chciał ją dostać! Próbował na nią oddziaływać erotycznie, uczynić ją posłuszną… chętną.
Światło zmieniło kolor. Przytłumiony czerwony ton zabarwił dawną szarość i wywołał jakiś upiorny, mdły blask. Wokół Sagi zrobiło się gorąco. Czuła, że w jej ciele rozrasta się pożądanie, że ją zalewa niepowstrzymaną falą.
W ciemnym lesie, w którym się teraz znalazła, pomiędzy liściastymi drzewami dostrzegła jakąś postać, która najwyraźniej się na nią czaiła.
Uskoczyła w bok i schowała się za drzewem.
Las trwał w ciszy. Wszystko ustało.
Nie miała odwagi wołać Marcela. Z tym musi poradzić sobie sama.
Stała wstrzymując dech. Jedyne, co się teraz poruszało, to były jej oczy. Wpatrywały się czujnie w ciemność, jakby za każdym drzewem mogły dostrzec jakąś istotę. Czające się stwory, podstępne, obserwujące Sagę, pożądające jej. Wszystkie te obleśne paskudztwa z ludowych wierzeń, które sprowadzają ludzi na manowce. Fauny, satyry, seleny, elfy, królowie gór, centaury, syreny, huldry, mary, wampiry, wodnice… Ludowa wyobraźnia jest niewyczerpana, jeśli chodzi o sprawy erotyczne.
Saga nie umiała powiedzieć, czy te istoty się w lesie znajdują, czy nie. Odnosiła wrażenie, że są, ale ich obecność nie miała znaczenia. Naprawdę niebezpieczna była istota tam niedaleko, kryjąca się za drzewem, wyczekująca, uparta, nieustępliwa.
Ona sama, schowana w zaroślach, nie widziała go dokładnie. Ale był ogromny, to nie ulegało wątpliwości, potwornie wielki. Absolutnie nieludzki, nawet jeśli ciemności powiększały jeszcze z daleka jego sylwetkę, zniekształcały proporcje. Chwilami wydawało się Sadze, że owa istota ma parę ogromnych skrzydeł, ale może wzrok ją mylił? Tak, to z pewnością przywidzenie, bo gdy w następnej chwili zjawa postąpiła parę kroków naprzód, miała całkowicie ludzką postać. Tyle że potworną, przerażającą. Saga nie chciała okazywać ani strachu, ani podziwu. Zacisnęła powieki i z całych sił starała się wydobyć z tej obezwładniającej zmysłowości, która dławiła ją niczym pożądliwe ręce.
Wszystkie wrażliwe punkty jej ciała były wystawione na erotyczne oddziaływanie, uporczywe, konsekwentne. Czuła dręczące mrowienie w piersiach i w lędźwiach, jakby ktoś ją delikatnie gładził niecierpliwymi palcami. Krew się w niej gotowała, całe ciało ogarnięte było pożądaniem, jakiego przedtem nawet się nie domyślała. Cicho jęczała i głęboko wciągała powietrze.
– Odejdź stąd, Lucyferze! – zawołała tak władczo, jak tylko mogła. – To nie ciebie pragnę! Ja pragnę Marcela i ty dobrze o tym wiesz! Wracaj do otchłani, z której przyszedłeś! Nie masz u mnie czego szukać!
W powietrzu rozległy się trzaski, ziemia zaczęła drżeć. O mój Boże, nie powinnam była wymieniać imienia Marcela, pomyślała. Ten demon z piekielnych otchłani gotów się na nim mścić!
Była śmiertelnie przerażona milczeniem Marcela po ostatnim bolesnym krzyku.
W mętnym szaroczerwonym świetle, które rozjaśniało mrok, Saga widziała, że ponura postać się zbliża. Odwróciła się na pięcie i zaczęła uciekać na oślep przez las, byle tylko jak najdalej stąd.
Tamten przez cały czas deptał jej po piętach. Sprawiał wrażenie, jakby płynął, nie biegł, wciąż w tej samej odległości, więc nie mogła go lepiej zobaczyć, wciąż był jak cień w tej gęstej mgle. Zdawało się, że cały świat wypełniony jest jakimiś zmysłowymi, dusznymi zapachami.
Z bolesnym ukłuciem w sercu przypomniała sobie ludzką głowę ukrytą w skrzyni, którą zostawiła w obórce, i nie miała wątpliwości, że spotka ją podobny los, jeśli się nie podda. A może wtedy także? Może właśnie w ten sposób on się rozprawia z nieposłusznymi ofiarami?
Próbowała podejść jak najbliżej Marcela, lecz straciła poczucie kierunku i biegała teraz bez ładu i składu po prostu tam, gdzie otwierało się przejście. Przez cały czas walczyła z pragnieniami własnego ciała, które nakłaniało ją, by zawróciła i wyszła tamtemu duchowi na spotkanie. Ale ona nie chciała, nie chciała za nic…
Wybuchnęła szlochem na wspomnienie alrauny. W jaki sposób porzucony amulet mógłby dodać jej sił?
– Och, drogie duchy opiekuńcze mojego rodu – modliła się. – Wiem, że nie możecie mi pomóc, lecz mimo to zwracam się do was! I do drogiej alrauny, do której nigdy nie miałam odwagi się zbliżyć. Pomóżcie mi! Dajcie mi siłę!
Myśl o alraunie stała się dla niej niczym światło w ciemności. Była przekonana, że gdyby ją teraz miała przy sobie, mogłaby unieść ją w górę, obrócić się dokoła i odpędzić zło, które ją tropi. Przekonanie to było tak silne, iż Saga wyobraziła sobie, że trzyma alraunę w dłoni, wyciągnęła stanowczym ruchem rękę i obracała się wolno.
– Odejdź ode mnie, czarny aniele! – zawołała tak głośno, że las odpowiedział jej echem. – Nie dostaniesz mnie! Nawet mnie nie dotkniesz, bo cię nie chcę, ani jako hrabiego Paula von Lengenfeldt, ani w twej obecnej postaci.
Potężna błyskawica oślepiła ją do tego stopnia, że zatoczyła się i o mało nie upadła. Potem zawróciła i pobiegła przed siebie, potykała się w ciemnościach o wystające korzenie, ale biegła, jakby gra toczyła się o życie, płacząc głośno, ścigana przez wściekłość nie mającą sobie równych.
Ale daleko nie uciekła. Czuła za sobą jego przemożne pożądanie, wiedziała, że jest stracona, że nie ma dla niej ratunku, biegła jednak uparcie i nie zamierzała się poddać bez walki. Paliło ją w piersiach, w ustach czuła smak krwi, wiedziała, że wkrótce nogi odmówią jej posłuszeństwa.
Niejasno odczuwała, że straszne grzmoty nad lasem cichną, stają się słabsze. I że ta gęsta erotyczna atmosfera wokół niej także nieco zelżała.
Nie, to przywidzenie!
Saga nie odważyła się zatrzymać ani na moment, żeby się rozejrzeć. Brnęła dalej, oddech miała świszczący, zataczała się od drzewa do drzewa. Niejasno zdawała sobie sprawę z tego, że również erotyczne pragnienia jej ciała osłabły, wkrótce co prawda wybuchły z nową siłą, ale potem znowu przygasły. Wzburzenie i zmęczenie sprawiały, że nie mogła śledzić uważnie stanu swojego ciała, jedyne, czego pragnęła, to biec naprzód – dopóki siły jej całkiem nie opuszczą. Wtedy z jękiem opadła na mech. Ostatnie, co, jak jej się zdawało, widziała, to było normalne znowu światło nocy. Ale tego też nie była pewna.
Co się takiego stało?
Nie była w stanie nawet myśleć.
Leżała zaledwie kilka sekund, kiedy dotarł do niej słaby, niewyraźny głos. Zaczęła nasłuchiwać. To wołanie w lesie.
– Saga!
Głos należał do Marcela. Ostrożnie uniosła głowę, starła resztki mchu z policzka.
Byłoby przesadą mówić, że wszystko wróciło do normy. Zbliżał się brzask, ponad ziemią i drzewami pojawiła się delikatna smuga światła. Wciąż jeszcze nad lasem unosiła się gęsta, duszna atmosfera erotyczna, pożądanie przekraczające wszelkie wyobrażenie. Było to tak wszechogarniające, że trzeba będzie wiele czasu, nim do końca zniknie.
– Marcel – jęknęła bezradnie.
Jego kroki zbliżały się. I nareszcie ukazał się on sam, zmęczony, ledwo trzymając się na nogach, z mokrymi włosami i w brudnym ubraniu. W zapadniętych głęboko oczach widziała ból. Ale żył!
To było wszystko, czego mogła żądać od losu.
– No, nareszcie! – odetchnął z ulgą. – Najdroższa, myślałem, że już nigdy więcej cię nie zobaczę! A teraz… teraz… bałem się, że już do ciebie nie wrócę. Chodź! Musimy stąd uciekać! Szybko!
Pomógł jej wstać i na moment przytulił mocno do siebie.
– Wybacz mi, że ci nie wierzyłem – powiedział wstrząśnięty. – Że nie wierzyłem w to, co mówiłaś o Lucyferze.
Saga w dalszym ciągu dyszała ciężko.
– Co to się stało? – pytała wtulona w jego ramię, kiedy pomagał jej stanąć na nogi. – A dlaczego teraz złe moce dały za wygraną?
– One nie dały za wygraną – odparł Marcel, zgarniając liście i igliwie z jej pleców. Obejmował ją i podtrzymywał, dopóki nie była w stanie iść o własnych siłach. – Jeszcze nie dały za wygraną. To tylko pauza. Zastanawiam się, czy to nie zaczął działać środek nasenny.
Saga pomyślała trochę złośliwie, że były archanioł nie powinien ulegać działaniu zwykłego środka nasennego. Ale zaraz przypomniała sobie, że środek nie jest taki zwyczajny, skoro pochodzi ze zbiorów Ludzi Lodu. To zdecydowanie zmienia postać rzeczy. Ludzie Lodu już i dawniej miewali z niego pożytek w walce z mocami ciemności.
– Więc on nie został jeszcze pokonany?
– Nie, jeszcze nie. Wciąż walczy, choć sił ma mniej. Chodź, musimy się spieszyć!
Jakby w odpowiedzi na słowa Marcela kilka ognistych kul przeleciało obok, ale już nie w takim pędzie jak poprzednio.
– Widziałeś go? – zapytała Saga, a Marcel ciągnął ją z całych sił, żeby jak najszybciej wyprowadzić ją z doliny.
– Nie chciałbym o tym mówić – odparł krótko. – Jeszcze nie teraz. Chodź, musimy wyjść na wzniesienie. Tutaj na dole i w lesie to on ma władzę.
– Nigdy mu nie uciekniemy – narzekała Saga.
– Przeciwnie, uciekniemy. Nie rozumiesz tego? Jeśli nas teraz nie dogoni i jeśli będziemy się trzymać z daleka od niego, dopóki jego czas na Ziemi nie minie, to zwyciężymy.
– Tak, o tak! – potwierdziła, choć jej głos wciąż brzmiał żałośnie. – Jego czas dobiega końca.
– Właśnie dlatego jest taki zdesperowany. Wkrótce będzie musiał wracać.
Ta myśl dodała jej sił. Wspinali się i czołgali po stromym gładkim zboczu, porośniętym mchem, nie mając odwagi spojrzeć za siebie.
Saga nie chciała, by Marcel zauważył, jak bardzo pobudzone są jej zmysły. Bo jak na ironię, i prawdopodobnie ku wielkiemu niezadowoleniu upadłego anioła światłości, jej pożądanie skierowało się teraz ku Marcelowi. Ale czegóż więcej mógł się tamten zły duch spodziewać? Atmosfera erotycznego podniecenia w lesie oddziaływać musiała we wszystkich kierunkach. I o ile Saga dobrze pojmowała, to Marcel także znajdował się pod jej wpływem. Świadczył o tym blask jego oczu, ta jakaś łapczywość, z jaką bezustannie oblizywał wargi, nagły niepokój w jego spojrzeniu, kiedy jej dotykał.
Wdrapali się na wystającą skałę i tam musieli nareszcie odpocząć. Pod nimi i wokół nich nadal przelatywały z wielkim hukiem ogniste kule, lecz magia zdawała się wyraźnie tracić na sile. Hałas nie był nawet w stanie zagłuszyć szumu wiatru.
– Nie rozumiem… – jęknęła Saga. – Dlaczego on mnie nigdy nie zaatakował… wprost. Przecież przez cały czas nie odstępował mnie ani na krok. Mógł mnie… mógł mnie porwać w każdej chwili.
Marcel nie spuszczał z niej oczu. Jego spojrzenie było gorące, przepełnione miłością i pożądaniem.
– Nie wydaje ci się, że taka zabawa w kotka i myszkę jest zgodna z jego naturą? Pozostał taki, nawet kiedy przemieniał się w Paula. Nie mógł się pozbyć chęci bawienia się cudzym kosztem, upokarzania.
– Tak. Masz rację.
Marcel spojrzał na nią zamyślony.
– Być może nie bez znaczenia jest też twoje pochodzenie. Ludzie Lodu mają swoich opiekunów. Ty sama też ich masz.
– Możliwe. Tak się przecież wystraszył alrauny… Och, Marcelu… Ty nie wiesz… Nie, nawet nie chcę o tym mówić. Nie teraz!
Nie była w stanie opowiedzieć mu o odkryciu w skrzyni, dostawała mdłości na samą myśl o tym.
– Chodź, trzeba iść – mruknął Marcel. – Zdaje mi się, że znowu nas znalazł.
Rozległ się huk i niebo nad drzewami rozdarła potężna błyskawica. Saga i Marcel wspinali się coraz szybciej, czuli, że tamten ich ściga, nieoczekiwanie góra pod nimi się zatrzęsła. Saga krzyknęła rozpaczliwie.
– Nie bój się. On już nie ma siły – uspokajał ją Marcel, ale widziała, że on sam lęka się także.
– Więc nie udało mu się wywołać w tobie erotycznego podniecenia? – zapytał, kiedy znaleźli się na rozległym płaskowyżu, zamkniętym z obu stron niewysokimi skałami. Wichura szarpała nimi z niesłabnącą siłą.
– Coś ty, oszalałeś? – oburzyła się Saga. – Nigdy! Nigdy by mu się coś takiego nie udało!
Marcel uścisnął z wdzięcznością jej rękę i poprowadził ją dalej na skraj skalnego urwiska.
– On musi być gdzieś tam na dole – powiedział.
Saga spojrzała w tamtą stronę. Tuż pod nimi ziała pustką groźna rozpadlina, której dna stąd nie było widać. Za nią rozciągała się porośnięta lasem dolina, z której właśnie uciekli. Sosny nad rozpadliną rosły dość rzadko. Nagle…
– Tam! – Saga pokazywała czerniejącą w mglistej poświacie rozpadlinę.
Na dole ukazała się jakaś postać. Ciężko oparła się o drzewo, najwyraźniej całkowicie wyczerpana. To Paul, co do tego nie mieli wątpliwości. Paul albo raczej Lucyfer. Musieli w końcu pogodzić się z faktem, że to właśnie z nim mają do czynienia. To Paul, a nie tamten zbiegły nożownik. Nikt nie był tak wysoki i postawny jak on i miał na sobie to samo wytworne ubranie co przedtem.
– Marcel, spójrz, tam leży worek ze skarbem Ludzi Lodu. Z tyłu za nim. Nie był w stanie dłużej go nieść, więc go po prostu rzucił…
– Teraz to on już nie będzie w stanie wiele więcej zrobić – mruknął Marcel.
Postać w dole uniosła rękę i zmęczonym gestem przetarła oczy.
– Środek nasenny – szepnęła Saga przejęta.
– Tak. A nie zauważyłaś niczego więcej?
– Chodzi ci o…? Tak, te straszne krzyki ustały. W lesie panuje cisza. Tylko wiatr…
Wciąż czuła w całym ciele tę dręczącą erotyczną gorączkę, to nie ustało. Ale o tym nie chciała Marcelowi mówić.
– Marcel, czy ty myślisz…?
– Że zdołaliśmy się od niego uwolnić? Tak. Pójdę tylko tam, do tych skał, i rozejrzę się. Myślę, że stamtąd widać daleko. Może nawet do osiedli…
Niebo pomiędzy dwoma skałami przybierało powoli ostre barwy porannej zorzy. Szare, obrzeżone złotym blaskiem chmury sunęły po rozjarzonym do czerwoności tle.
Dolinę wciąż wypełniały cienie.
Saga zatrzymała się na skraju wzniesienia i przyglądała się stworzeniu w dole, nie mając odwagi uwierzyć w cud, który się wydarzył. Ale duszę jej wypełniało uczucie nieopisanej ulgi, kiedy zobaczyła, jak źle skończyła się próba tamtego, by iść dalej. Po kilku krokach upadł na trawę i tak już został z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Złe minęło. Trwająca tyle czasu trwoga opadła.
Saga uśmiechała się. W oczach miała łzy szczęścia.
– Jesteśmy wolni, Marcelu, jesteśmy wolni! Pokonaliśmy samego Lucyfera, upadłego anioła światłości. Teraz musimy tylko odejść stąd jak najszybciej.
Z tyłu za nią rozległ się ogłuszający huk. Odwróciła się spłoszona.
Na wzniesieniu stał Marcel i patrzył na nią z dumnym uśmiechem na wargach. Ale to był inny Marcel niż ten, którego znała. Powiększył się do ogromnych rozmiarów, rysy twarzy miał nadal szlachetne, ale jakieś inne, żaden człowiek nie mógł mieć takich. Zamiast ubrania nosił teraz tylko czarną przepaskę na biodrach, skórę miał szaroczarną, a kruczoczarne włosy rozwiewał porywisty wiatr. Ręce unosiły w górę duży lśniący miecz.
A z tyłu, wysoko ponad jego głową, widać było dwoje złożonych skrzydeł, czerniejących na tle coraz jaśniejszego nocnego nieba.