ROZDZIAŁ II

Rozwód…

Dla Sagi samo słowo było jednoznaczne z porażką.

Mimo to jednak nie widziała innego wyjścia.

Szczerze mówiąc, po prostu nie miała wyboru.

Sprawiało jej to dotkliwy ból. Nie myśl o rozstaniu z tym mężczyzną, który uśmiercił w niej wszelką miłość, lecz świadomość, że będzie musiała przyjść do matki i wyznać, iż jej jedyna córka została odesłana do domu jako ktoś, kto się nie nadaje. Kogo się nie chce.

Ojca już nie było. Spodziewano się tego, oczywiście, nie był przecież młody, kiedy Saga się urodziła. Ale ją śmierć ojca pogrążyła w głębokiej żałobie. W smutku, który miał pozostać na długo.

I mama, Anna Maria, też nie była już taka jak kiedyś. Także i ją naznaczył czas. Za każdym razem, kiedy Saga ją odwiedzała, wydawała się mniejsza i drobniejsza. A śmierć Kola jakby odebrała jej ostatecznie chęć do życia.

Tak się cieszyła, że Saga dostała dobrego męża!

Ślub przed dwoma laty… Saga miała wówczas dwadzieścia dwa lata i nieustannie słyszała, jak znajomi wychwalają jej urodę. Wciąż powtarzały się okrzyki, jaki to Lennart jest szczęśliwy, że dostał taką żonę!

On sam także był znakomitą partią, przystojny, uzdolniony młody dyplomata, przed którym rysowała się świetna kariera polityczna. Spotkali się dzięki przyjaciołom rodziny i od razu egzotyczna, chłodna uroda Sagi wywarła na Lennarcie ogromne wrażenie. Moja królowa lodu, mawiał do niej. A ona uśmiechała się tym swoim jakby nieobecnym uśmiechem i myślała, że to, co odczuwa, to z pewnością jest miłość.

Teraz, już po wszystkim, widziała wyraźnie, że myliła miłość z wdzięcznością. Głupią, pokorną wdzięcznością za to, że zwrócił na nią uwagę!

Uważała, że są szczęśliwi, bo nic innego nie znała. Robiła wszystko, co dobra żona powinna w domu robić, była lojalna i zawsze przy nim, gdy jej potrzebował.

Początkowo Lennart śmiał się i żartował z jej związków z Ludźmi Lodu. Ani przez moment nie wierzył w te wszystkie fantastyczne historie, które opowiedziała mu pewnej nocy w pierwszych miesiącach małżeństwa. Nierozważnie zwierzyła mu się też, że jest jedną z wybranych i ma do spełnienia zadanie, więc będzie musiał okazać jej wyrozumiałość, kiedy nadejdzie jej czas.

Przemiany następowały powoli. Lennart zaczął sobie z niej szydzić z powodu tego „zadania”. Stopniowo miał jej coraz więcej do zarzucenia. Jej chłodny stosunek do życia, który przedtem uważał za fascynujący, teraz go drażnił i wciąż jej to wypominał. Mówił, że spodziewał się, iż zdoła stopić w niej ten lód, traktował to jako wyzwanie. Ale że teraz widzi, iż za tym nic się nie kryje. Ona cała jest jak z lodu. Zimna do szpiku kości, nie ma w jej duszy nawet iskierki ognia; mylił się sądząc, że jest inaczej.

Saga brała to sobie bardzo do serca i starała się zmienić. Wkrótce jednak mogła się przekonać, iż krytyczny stosunek Lennarta do niej ma znacznie głębsze przyczyny.

Lennart coraz częściej spędzał wieczory poza domem. Ona siedziała sama i wciąż przełykała ślinę, żeby pozbyć się tego bolesnego ucisku, który czuła w gardle. I musiała zacząć kłamać przed własną matką, Kol już wtedy nie żył, że oczywiście, małżeństwo jest szczęśliwe, a ona jest tylko zmęczona długą zimą…

Anna Maria była chora. Saga nie miała złudzeń, że to sprawa poważna, a ponieważ mieszkała niezbyt daleko od rodzinnego domu, często matkę odwiedzała. Lennart, rzecz jasna, nie miał nic przeciwko temu.

No i właśnie zdarzyło się kiedyś, że Saga wybrała się do matki, by zostać u niej kilka dni. Kiedy jednak przyjechała na miejsce, stwierdziła, że zapomniała zabrać bardzo potrzebne lekarstwo. Zawróciła nie zwlekając i po paru godzinach była znowu w domu.

Powinna była wiedzieć, że tak się nie robi, rozumieć niebezpieczeństwo, ale nie rozumiała.

Szok był potworny. Otworzyła drzwi i skierowała się wprost na pierwsze piętro po lekarstwo. Dotarły do niej jakieś głosy z sypialni, więc zamyślona, jak jej się często zdarzało, poszła zobaczyć, co się tam dzieje. No i przyłapała ich na gorącym uczynku. Bardziej gorący trudno sobie wyobrazić. Jedna z przyjaciółek Sagi. Ich wspólna przyjaciółka.

Saga zamknęła oczy, by nie widzieć ich przerażonych, ogłupiałych spojrzeń. Po czym odwróciła się i wyszła. Tego dnia jej miłość, której tak znowu wiele w sobie nie miała, umarła nieodwołalnie. Ból był dojmujący.

Próbowała uniknąć jakichś burzliwych porachunków, to nie było w jej stylu. Pojechała do matki i kredowobiała wyjaśniła, że jest zaziębiona i bardzo źle się czuje, więc zostanie tylko przez jedną noc.

Następnego dnia wróciła do „domu”. Lennart miał czas przemyśleć sprawę, kobiety, rzecz oczywista, nie było, on zaś uznał za najstosowniejsze zachowywać się wobec żony agresywnie. Myślał widocznie, że atak jest najlepszą formą obrony, zaczął więc oskarżać Sagę, obciążać ją winą za wszystko. Cóż on ma z tego małżeństwa? pytał dramatycznie. Przyszło mu żyć z bryłą lodu. Jemu, człowiekowi tak uczuciowemu!

Z tej jego uczuciowości Saga nie poznała zbyt wiele. Ich życie intymne było zawsze bardzo poprawne, nic szczególnie podniecającego nigdy się nie działo. Pochyliła głowę i odparła, że wie, iż nie została obdarzona wielkim temperamentem, ale zawsze starała się to zrekompensować pogodą i życzliwością oraz troską o to, by miał wszystko, czego potrzebuje.

– I ty myślisz, że to wystarczy? – syknął z wrogością. – Oczywiście, jesteś miła! Ale gdybym tylko tego potrzebował, to wystarczyłoby zatrudnić odpowiednią gospodynię!

Był oczywiście niesprawiedliwy. Jakaż gospodyni byłaby taka reprezentacyjna? Kto by pełnił honory domu podczas licznych obiadów, które wydawał dla swoich przełożonych i innych wysoko postawionych osób?

Saga także miała dość czasu na myślenie, spędziła bezsenną noc.

– Czego się spodziewasz, Lennarcie? Jak zamierzasz rozwiązać tę sprawę? Bo przecież kontynuować tego nie można.

Posłał pospieszne, przerażone spojrzenie, w którym mogła czytać jak w otwartej księdze: „Jej pieniądze! Ogromny posag Sagi, nie mogę go stracić!”

– Co tam ja – odparł niepewnie. – Chodzi o to, czego ty byś chciała.

Saga wyprostowała się.

– Moja matka jest poważnie chora. Chciałabym jej oszczędzić zmartwienia, jakim by dla niej był nasz rozwód. Gdybyś się zgodził nie zdejmować maski, dopóki mama żyje, to nie będę prosić o nic więcej.

Lennart wpadł w panikę.

– Ale ja nie chcę żadnego rozwodu! To by zniszczyło moją karierę! Chyba rozumiesz! Czy nie mogłabyś…?

Boże drogi, dzięki Ci, że nie mamy dzieci, pomyślała.

– Czy nie mogłabym czego?

Lennart wyciągnął do niej ręce.

– Czy nie mogłabyś zapomnieć, wykreślić tego, co się stało? Zacząć wszystkiego od nowa?

– To by nie było uczciwe wobec ciebie.

– Wobec mnie? Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ja ciebie już nie kocham. Szczerze mówiąc, to ledwo cię znoszę. I wątpię, czy kiedykolwiek cię kochałam.

Lennart był zupełnie załamany. Wydawało mu się, że jest w tym związku silniejszy, a teraz był stroną całkowicie pokonaną. Saga dostrzegła w jego oczach coś nowego i przerażającego. Jakiś paskudny, pospieszny błysk, bo Lennart nigdy nie był w stanie ukryć swoich uczuć. Teraz jego spojrzenie mówiło: Istnieje tylko jedno wyjście. Gdyby ona umarła, nie doszłoby do skandalu, a ja dostałbym pieniądze.

W sekundę później to wszystko zgasło, w spojrzeniu Lennarta pojawiło się zawstydzenie. Saga jednak powiedziała spokojnie coś, co nie było prawdą, ale uznała, że tak będzie lepiej:

– Dzisiaj w drodze do domu wstąpiłam do mojego adwokata. Postawiłam mu list, który powinien zostać otwarty po mojej śmierci. Adwokat jest w pełni zorientowany w tym, co się stało.

– Nie powinnaś była… – zaczął gniewnie, ale przerwał.

Sago, jeden nieważny błąd, jeden fałszywy krok. Powinnaś się okazać na tyle wielkoduszna, by…

– Nie chcę tego dłużej ciągnąć – ucięła krótko. Odwróciła się do niego plecami.

– Dobrze, to zabieraj się stąd! – krzyczał za nią. – Razem z tym swoim „zadaniem”! Wynoś się i zajmuj się czarami! Ale chcę ci powiedzieć, że nie wrócisz już do tego domu, żebyś nie wiem jak chciała. Mowy nie ma! Jeszcze mi tu przywleczesz jaką paskudną chorobę albo co innego. Dobrze, przeprowadzimy prawdziwy rozwód, ludzie rozumieją takie sprawy!

Saga odwróciła się i spojrzała na niego tak, że musiał spuścić oczy.

– Tamta kobieta… Chcesz ją mieć? – zapytała cicho.

On mimo woli wzruszył ramionami.

– Gdybym miał wolną rękę…

– Więc będzie tak, jak powiedziałam – zdecydowała. – Zostaniemy razem, dopóki mama żyje. Ona nie powinna cierpieć z powodu naszych błędów. A potem zobaczymy, jak to rozwiązać.

Lennart musiał przyjąć jej warunki. Podszedł do Sagi, by wziąć ją w ramiona i może ukoić ból, ale ona się wyrwała.

– I drzwi do sypialni są zamknięte. Będziesz sypiał gdzie indziej.

– To zemsta! – krzyknął.

– Nie. To niechęć! – odparła i wyszła z pokoju.

Nikt nigdy nie widział jej smutku. Na zewnątrz trwała idylla.

Jednak jakaś struna w duszy Sagi pękła. Poczucie klęski okazało się dla niej brzemienne w skutki. Ona, która potrzebowała jak największej pewności siebie, by wypełnić to nie znane czekające ją zadanie, była teraz obolała, niepewna, błądziła bez celu, jakby po omacku.

Żeby tylko miała dość czasu na dojście do siebie, ale patrzenie na człowieka, któremu była poślubiona, spotykanie go każdego dnia, stawało się coraz większym obciążeniem…

Po raz pierwszy w życiu mogła poznać, czym jest lęk. Lęk, że nie okaże się dość silna, kiedy czas się dopełni.

Saga miała szczęście być przy matce do dwudziestego czwartego roku swego życia. Wtedy Anna Maria zgasła cicho, przeświadczona, że jej jedynej córce jest dobrze. Saga kłamała aż do ostatniej chwili. Na kilka dni przed śmiercią matki oświadczyła jej z przejęciem, że spodziewa się dziecka. Kłamstwo naprawdę wielkie, ale przecież wiedziała, jak bardzo Anna Maria chciała zostać babcią. Słysząc radosną nowinę rozjaśniła się i szepnęła: „O, jakże się cieszę!”

W dwa dni później umarła.

Saga natychmiast wyprowadziła się od męża i wróciła do pustego teraz i cichego rodzinnego domu. Jej adwokat przez cały czas przygotowywał sprawę rozwodową, w całkowitej dyskrecji, żeby żadne pogłoski nie wydostały się na zewnątrz, i teraz pozostawał tylko proces. Saga udzieliła adwokatowi wszelkich pełnomocnictw, sama wycofała się całkowicie z życia towarzyskiego, nie chciała z nikim rozmawiać, a już najmniej z mężem.

Lennart podejmował rozpaczliwe próby załagodzenia konfliktu, śmiertelnie przerażony, że rozwód źle się odbije na jego politycznej karierze. Ona jednak pozostawała nieugięta. Chciała się po prostu jak najszybciej od niego uwolnić. Nie była w stanie znieść myśli o kontynuowaniu tego małżeństwa jeszcze przez kilka miesięcy, może nawet przez rok, prosiła więc adwokata o pośpiech.

Jak odrętwiała chodziła po swoim starym domu i próbowała uporządkować te wszystkie bolesne i tragiczne doświadczenia, które ostatnio stały się jej udziałem. Akurat teraz bardzo potrzebowała wsparcia bliskiego człowieka, ale sama myśl o mężu budziła w niej sprzeciw. Zrozumiała, jak mało on w gruncie rzeczy dla niej znaczył. Ona sama miała mocno wyidealizowany pogląd na małżeństwo, widziała je jako głęboko przeżywane partnerstwo. A za porażkę winiła przede wszystkim siebie. Absolutnie nie była jeszcze dojrzała do małżeństwa. Najwyraźniej nie znała istoty miłości, bezwolnie akceptowała i dawała się ponieść opinii otoczenia, że ona i Lennart stanowią taką wspaniałą parę.

Zawiodła go, równie boleśnie jak on zawiódł jej zaufanie.

Lennart jednak był już zamkniętym i w gruncie rzeczy obojętnym rozdziałem jej życia. Dużo trudniej było przeżyć utratę rodziców. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek uwolni się od smutku i bólu z tego powodu.

Ale, oczywiście, ból przycichał, a wspomnienia bladły. Serce potrzebuje czasu, by zaakceptować wyroki losu, a gdy się to stanie, najgorsze mamy za sobą.

Pewnej wiosennej nocy, w jakiś czas po pogrzebie Anny Marii, Saga obudziła się i usiadła na łóżku.

Serce biło jej mocno, ledwie miała odwagę oddychać. Długo wpatrywała się w ciemność.

– Ktoś mnie wzywa – wyszeptała. – Czekali… Czekali z szacunkiem, dopóki rodzice żyli. A teraz wzywają. Mój czas nadszedł!

„Oni”, to byli przodkowie Ludzi Lodu, tak myślała. Dobrzy opiekunowie.

Po raz pierwszy uświadamiała sobie, że naprawdę należy do wybranych. A więc to tak się odczuwa? Wciąż się przecież zastanawiała, jak to będzie.

Saga wsłuchiwała się w to wezwanie, brzmiące gdzieś w głębi jej duszy. Wsłuchiwała się długo i uważnie, aż stało się jasnym i wyraźnym przekonaniem.

Tak właśnie należało to określić: przekonanie, które nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Nagle wszystko stało się takie proste!

– Muszę pojechać do parafii Grastensholm – powiedziała głośno. – Do Lipowej Alei. Tak! Muszę jechać do Norwegii. Jestem tam potrzebna. Zadanie czeka na mnie właśnie tam.

Był rok 1806. Dwanaście lat minęło od chwili, gdy Viljar z Ludzi Lodu musiał opuścić Grastensholm i przenieść się do Lipowej Alei.

Właściwie to Saga nie wiedziała zbyt wiele na temat, co się tam działo przez ostatnie lata. Miała bardzo dobry kontakt z Malin, córką Christera. Bo tak jak Anna Maria związana była z rodziną Axela Oxenstierny, który piastował godność ochmistrza u następcy tronu, tak rodzina Christera wierna była rodowi Posse. Córka Arvida Mauritza Posse poślubiła Adama Reuterskiolda, ochmistrza na dworze małżonki następcy tronu, a obecnie królowej Szwecji. W wyniku tych koligacji rodziny Anny Marii i Christera bardzo się do siebie zbliżyły i często ze sobą spotykały. O trzeciej linii Ludzi Lodu, tej norweskiej, wiedzieli natomiast mało co. Viljar i Belinda mieli dziesięcioletniego synka; nazwali go Henning na pamiątkę legendarnego Heikego. Solveig i Eskil zmarli niedawno, więc rodzina Viljara mieszkała w Lipowej Alei sama.

To była cała wiedza Sagi.

Teraz musiała tam jechać. Koniecznie, bo tamci jej potrzebowali. Nie wiedziała tylko dlaczego.

Szczerze mówiąc, nie miała nic przeciwko temu, by porzucić tak nieznośnie teraz pusty dom. Zastanawiała się dzień czy dwa, w końcu postanowiła dom sprzedać.

Sprawa nie należała do skomplikowanych, wszystko poszło gładko. Cały inwentarz przeprowadziła do Christera. Mogą z tym zrobić co zechcą, oświadczyła. Mogą sobie zabrać, co im potrzebne, przechować dla niej albo sprzedać. Krewni rozumieli konieczność jej wyjazdu, wszyscy przecież od dawna wiedzieli, że Saga należy do wybranych. Christer był oczywiście bardzo ciekawy, jakie zadanie ją czeka, i prosił, by koniecznie przysyłała im pisemne raporty. Trochę się jednak także niepokoił, bo Saga zachowywała się tak, jakby nie zamierzała do Szwecji wracać.

O, miała zapewne swoje plany. I nic dziwnego, że chciała się oderwać od zmartwień, jakie tu niedawno przeżyła.

W końcu Saga poszła do Varnberg, by pożegnać się z obiema hrabinami Oxenstierna, starszą i młodszą, zwłaszcza że w czasie rozwodu obie panie opowiedziały się po jej stronie.

– Naprawdę zamierzasz nas opuścić? – pytały zmartwione. – Zostałaby przerwana taka dawna tradycja. Ale chyba wrócisz do domu?

Patrzyły ze smutkiem na tę wyprostowaną młodą kobietę o zielonych chłodnych oczach. Miała jakąś trudną do opisania kruchą urodę, jakby pochodzącą z obcego świata, nierzeczywistą. Wydawała się bardzo odległa, tak by to można określić. Taka pełna rezerwy, powściągliwa, jakby otoczenie wcale jej nie obchodziło. Chociaż podobna i do pogodnej Anny Marii, i do skupionego, poważnego Kola, nie miała w sobie nic z ich bezpośredniości i ciepła. Saga była osobą jedyną w swoim rodzaju, a one prawie jej nie znały.

– Ja już nie wrócę, niestety – powiedziała z dziwną pewnością i nie wyglądało na to, że ta perspektywa ją martwi. – Jeśli jednak kiedykolwiek będę miała dziecko, opowiem mu o państwa długiej przyjaźni dla nas i naszej służbie u rodziny Oxenstiernów. Przekażę mojemu dziecku, żeby się w każdej potrzebie do państwa zwracało.

Obie panie, i stara hrabina Eva Oxenstierna, i młoda Lotta z domu Gullenhaal, przyjęły słowa Sagi ze wzruszeniem. Życzyły jej szczęścia i powodzenia.

Będę z pewnością potrzebować tego błogosławieństwa, myślała opuszczając pałac.

Saga napisała list do Viljara i Belindy o tym, że otrzymała wezwanie i że jedzie do nich.

Ponieważ to właśnie jej gałąź rodu od dawna była najlepiej sytuowana wśród Ludzi Lodu, Saga miała dość pieniędzy, by podróżować w komfortowych warunkach. Wtedy już w Szwecji wybudowano pierwsze koleje żelazne, ale, jeszcze, niestety, nie w okolicach, które Saga musiała przebyć. Długo się zastanawiała, czy nie kupić wygodnego powozu i nie wynająć zaufanego stangreta, ale to by rodziło kolejny problem, jak potem stangreta odesłać do domu. Pociągałoby też za sobą zupełnie niepotrzebne wydatki.

Doznała szoku, kiedy uświadomiła sobie, z jaką stanowczością przygotowuje się do tej drogi, z której nie zamierzała powrócić.

Wiedziała, że nie ma możliwości powrotu, i przyjmowała to z zadowoleniem. Z pewnością w Norwegii też można mieszkać.

Najważniejsze pytanie jednak, które dręczyło ją cały czas, brzmiało: Co właściwie ją czeka? Co będzie musiała zrobić i co się z nią stanie?

No cóż, wkrótce się dowie.

W końcu Saga zdecydowała się skorzystać z powszechnie używanego środka lokomocji, jakim w tamtych czasach był pocztowy dyliżans, wiozący podróżnych od stacji do stacji. Taka podróż mogła dostarczyć różnych niespodzianek, ale też był to stosunkowo bezpieczny sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce. Można było całą odpowiedzialność złożyć na barki kogoś innego.

Pewnego dnia wczesnego lata Saga była gotowa rozpocząć długą podróż do Norwegii…

Ostatniej nocy w domu miała osobliwy sen, jeden z tych, w którym człowiek sam chce się obudzić, bo marzenia są zbyt męczące. Dlatego też zapamiętała bardzo dobrze, co jej się śniło. Długo leżała, wstrząśnięta i przerażona, starając się odtworzyć wszystkie szczegóły. Domyślała się bowiem, że sen miał znaczenie prorocze.

Najwyraźniejszym doznaniem był wiatr. Jakby stała na przełęczy, gdzie hulały wściekłe wichry.

Słyszała słabe, stłumione głosy, które nawoływały w oddali. A kiedy wytężyła wzrok, mogła dostrzec niewielką grupę ludzi z trudem brnących przed siebie, szarpanych przez wichurę. Choć nie mogła widzieć ich twarzy, wiedziała, że są to przodkowie Ludzi Lodu, ich dobrzy opiekunowie.

To ją wołali.

„Saga! Saga!” dochodziły do niej ich głosy jak odległe echo.

W przestrzeni, która ją od nich oddzielała, wiał wicher.

„Saga! Nie możemy do ciebie przyjść.”

Wiedziała o tym. We śnie wiedziała, że duchy opiekuńcze nie mogą nawiązać kontaktu z wybranymi, dopóki wybrani nie umrą i nie dołączą do ich grona. To oni pomagali Shirze, ale tylko na odległość. Nigdy wprost, tak jak pomagali nieszczęśnikom obciążonym dziedzictwem. Tarjei także należał do wybranych. On jednak nie otrzymał żadnej pomocy, więc zginął, został zamordowany, zanim zdążył wypełnić swoje zadanie.

Ciężko było teraz o tym myśleć. Jak radzić sobie całkiem samotnie, kiedy człowiek nie wie, co powinien robić?

Villemo, Dominik i Niklas także byli wybranymi. Tylko że ich zadanie było stosunkowo proste. Mieli przemienić bestię, jaką był Ulvhedin, w istotę myślącą i czującą po ludzku. Nie mieli do czynienia z duchami.

A czy Saga będzie miała? Trzeba poczekać, przekonać się…

„Saga! Saga!” rozległo się żałosne echo. „Bądź ostrożna z…”

„Co mówicie?” zawołała, a wiatr porywał jej słowa. „Nie mogę zrozumieć, co mówicie!”

Bo tak to jest, że człowiek we śnie widzi i ludzi, i rzeczy dość wyraźnie, lecz głosy zawsze są niejasne. Zawsze! A jeśli na dodatek dochodzą z tak daleka i przedzierają się przez wichurę, to naprawdę nie można zrozumieć ani słowa.

„Stało się coś całkiem nieoczekiwanego!” wołali tamci. „Znalazłaś się w niebezpiecznej strefie, a my nie możemy ci pomóc.”

„Co wy mówicie?” zawołała znowu. „Co się stało?”

Nie słyszała odpowiedzi. Po chwili jednak wiatr znowu przywiał kilka słów:

„Przysłaliśmy do ciebie człowieka. Zwykłego śmiertelnika, żeby ci pomógł. Polegaj na nim.”

„Kto to taki? I kogo mam się wystrzegać?”

Wiatr przemienił się teraz w grzmiący huragan, grupa przodków stawała się coraz mniej widoczna i wreszcie całkiem znikła. Kontakt z tamtym światem został przerwany i Saga, która rzucała się na łóżku i krzyczała zdławionym głosem, zdołała się w końcu uwolnić z koszmaru.

Rozdygotana, ciężko dysząc, próbowała zrozumieć przesłanie. Na ile można wierzyć sennemu marzeniu? W głębi duszy czuła, że powinna je potraktować ze śmiertelną powagą.

Gdyby tylko wiedziała choć trochę więcej!

Powinna być ostrożna, to prawda. Ale to nie takie proste zachowywać ostrożność, jeśli człowiek nie wie, gdzie czai się niebezpieczeństwo ani na czym ono polega.

Загрузка...