Jak żyć, kiedy ktoś, kogo się pokochało bardziej niż samo życie, odszedł na zawsze?
Co robić, kiedy nieznośny ból rozsadza serce, kiedy dusza jest niczym pulsująca rana, wciąż na nowo rozdzierana przez wspomnienia i tęsknotę?
Co wtedy człowiekowi pozostaje?
Jaka nieprawdopodobna miłość! Cóż za zdumiewający kochanek!
Nie umarł, lecz dla niej jest tak samo niedostępny, jakby go śmierć zabrała. Żaden urodzony na Ziemi mężczyzna nigdy ale zajmie jego miejsca, to nie do pomyślenia. Nikt nie potrafiłby obejmować jej z taką czułością, z taką przeogromną miłością. Nikomu ona sama nie byłaby w stanie ofiarować takiego uczucia, bo to, co ją przepełniało, było ponad wszelkie ludzkie ograniczenia i ułomności.
W ciągu krótkich chwil ich jedynej nocy, kiedy leżeli przy sobie objęci, czuła, że odnaleźli się dzięki jakiemuś ponadnaturalnemu instynktowi, pochodzącemu od jej ukochanego, lecz także z niej samej, z krwi Ludzi Lodu.
Wszystko było wspaniałe, absolutnie wspaniałe.
Ale jak to się stało, że tak bez żadnych skrupułów i nieodwołalnie uległa tej pozaziemskiej istocie, temu… demonowi? To akurat nietrudno było zrozumieć. Od najwcześniejszego dzieciństwa fascynował ją Lucyfer, ów samotny, nieszczęśliwy, odtrącony anioł światłości, trawiony wieczną tęsknotą w ponurej otchłani. A kiedy spotkała Marcela, natychmiast poczuła dla niego sympatię, która po kilku dniach przerodziła się w miłość, i duchową, i fizyczną. Tylko że przez cały czas nie opuszczał jej lęk; odczuwała go po raz pierwszy w życiu. Intuicyjnie wyczuwała, że coś jest nie tak jak powinno. Coś nie znanego towarzyszyło im w wędrówce przez odludzie…
Ale gdy tylko Marcel ujawnił, kim jest naprawdę, napięcie ustąpiło. Od tej chwili była spokojna. I silna. I szczęśliwa… choć zarazem tak strasznie nieszczęśliwa, bo wiedziała, że będzie musiała go utracić.
I oto wszystko się skończyło, przeminęło.
Saga obudziła się wypoczęta w skromnym pokoju pocztowej gospody. Ocknęła się z bólem w sercu. Nigdy nie pozbędzie się tej dojmującej tęsknoty. I nigdy więcej nie zobaczy ukochanego.
Wiedziała, co powinna zrobić dzisiejszego dnia: jeszcze rano wyruszy pocztowym dyliżansem do Kongsvinger. W głębi duszy jednak pragnęła tylko spać, zapomnieć, przestać istnieć.
Zastanawiała się, co teraz porabia jej ukochany, co się z nim dzieje. Z tym, który czekał w samotności przez setki lat. Czy teraz uciszył tęsknotę, czy uzyskał spokój?
W głębi duszy wiedziała, że to niemożliwe. Powiedział jej to zresztą sam w czasie jednej z tych cudownych chwil czułej rozmowy. Wyznał wtedy, że teraz jego tęsknota będzie jeszcze straszniejsza. Bo już wie, za kim tęskni. A kiedy minie kolejne sto lat i będzie mógł ponownie wrócić na Ziemię, Sagi już od bardzo dawna tu nie będzie.
Okrutniejszej zemsty żaden obrażony bożek by nie wymyślił.
Pragnęła tylko śmierci. Co prawda nawet śmierć nie połączy jej z ukochanym, ale przynajmniej da zapomnienie i spokój.
W końcu jednak usiadła na łóżku, a po chwili wstała i zaczęła się przygotowywać do podróży. Nie miała prawa umierać. Jeszcze nie teraz. Miała jeszcze do spełnienia zadanie, a potem zobaczy.
Ubierając się, i później, jedząc śniadanie, bardzo już pożądane, rozmyślała nad tym, jak bardzo jest odmieniona.
Powodem wcale nie było to, że spała prawie całą dobę i czuła się teraz świeża i wypoczęta. Nie, miała w sobie siłę, która niechybnie musiała pochodzić od Lucyfera. Lęku nigdy nie odczuwała, z wyjątkiem pierwszych dni wędrówki przez lasy, teraz jednak zdawało jej się, iż sił i odwagi ma tyle, że mogłaby góry przenosić. I on o tym mówił, że chciałby obdarzyć ją siłą, która pomoże jej wypełnić zadanie. Tak więc teraz była nie tylko jedną z wybranych córek Ludzi Lodu, umiejącą tak jak wszyscy wybrani radzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach; otrzymała dodatkową, ponadnaturalną moc. Władzę nad własnymi uczuciami, a przez to nad wszystkim, co się wokół niej działo. Mogła się tym posługiwać jedynie w służbie dobra, wiedziała o tym od początku.
Gdyby nie żal i tęsknota za ukochanym, czułaby się szczęśliwa i niepokonana.
Siedziała obok stangreta na koźle, bo dyliżans był przepełniony. Gdy jechali przez małą osadę, kierując się ku głównym traktom, Saga odwróciła głowę i patrzyła na wschód, ku wielkim borom. Głuchy organowy chorał wciąż brzmiał w koronach sosen, słyszała go nawet z tej odległości.
Czy to tamte wzgórza…?
Czy to tam mogło się stać? Ponad lasem wznosiło się pasmo nagich skał, a poniżej widziała zbocza i… Tak, to mogło być tam.
Jakby ostry nóż przebił jej serce. Ale wracać w tamte miejsca nie chciała. Cóż by tam robiła sama, kiedy jego zabrakło? Wszystko musi być teraz podwójnie wymarłe i puste.
Zastanawiała się też, co się stało z Paulem. Prawdopodobnie został odesłany z powrotem do Szwecji, by odpokutować za wszystkie swoje szachrajstwa i niegodne postępki. A co z uciekinierem? Z tym zbiegłym nożownikiem? Saga nie wiedziała, co się z nim stało, ale przecież nie mogła brać na siebie i tego zmartwienia. Powinna zapomnieć o wszystkim i koncentrować się na swoim zadaniu.
Z ciężkim westchnieniem odwróciła wzrok od tchnących smutkiem lasów.
W końcu lipca Saga przybyła do parafii Grastensholm. Rozglądała się wstrząśnięta.
Z wizyty, którą złożyła tutaj w dzieciństwie, zachowała wspomnienie spokojnej i bardzo pięknej okolicy. Już wtedy wznoszono wiele nowych domów o miejskim wyglądzie, przeważnie jednak królowały tu pola, łąki i wiejska zabudowa. Pamiętała też wielki dwór Grastensholm jako opuszczone, otoczone złą sławą zrujnowane domostwo, przypominała sobie Lipową Aleję, niewielki, lecz niezwykle przytulny dworek, stary, ale promieniujący domowym ciepłem, kochany przez wszystkich.
Teraz wszędzie napotykała gęstą zabudowę. Kościół widoczny z daleka dosłownie tonął pośród pięknych wilii z ogrodami. Drzewa na cmentarzu rozrosły się do ogromnych rozmiarów. Poza cmentarzem drzew widziało się niewiele, zostały wycięte, by zrobić miejsce dla nowych domów.
No i Grastensholm…
Upadająca ruina. Stary dom jeszcze stał, ale z powybijanymi oknami i zapadłym dachem przypominał raczej pustą skorupę. Budynki gospodarcze w jeszcze gorszym stanie. Okropny i przygnębiający obraz minionej świetności i ostatecznego upadku.
Z Lipową Aleją sprawy miały się niewiele lepiej. Teraz stawało się jasne, jak stare są i te zabudowania. Are dobudował nowe skrzydło do domu wzniesionego przez ojca, ale działo się to ponad dwieście lat temu. Nie można wymagać, by wszystko wyglądało jak dawniej.
W miarę jak zbliżała się do Lipowej Alei, coraz wyraźniej dostrzegała upadek dworu. I zdawała sobie sprawę, że nie chodzi tu o zaniedbanie, bo pola były uprawione, zboża dojrzewały, na ogrodzonych pastwiskach widziała konie i krowy, ale wszystko tchnęło jakby obojętnością. Pola przeplatały się z łąkami, zboże miejscami rosło niskie i rzadkie, co świadczyło, że gleba jest wyjałowiona. Budynki gospodarcze wymagały reperacji, a pod płotami bujnie pleniły się pokrzywy.
Nawet stara czcigodna aleja, od której dwór brał nazwę, znajdowała się w upadku. Należało czym prędzej wyciąć chore drzewa i posadzić nowe.
A nad tym wszystkim górował budzący grozę, opuszczony i zrujnowany dwór Grastensholm. Saga widziała czarne ptaki kołujące nad zawaloną wieżyczką, kawki czy wrony, a może nawet kruki.
Dlaczego okna bez szyb sprawiają takie przygnębiające wrażenie? Natychmiast przychodzi człowiekowi do głowy określenie: zamek duchów. Tyle tylko że w tym przypadku takie określenie było jak najbardziej uprawnione. Już w czasach jej dzieciństwa Grastensholm zamieszkane było przez duchy, które sprowadziły się tam na długo przed jej urodzeniem. Heike i Vinga wywołali szary ludek w roku 1795. Sześćdziesiąt pięć lat temu…
Stanęła przed drzwiami domu w Lipowej Alei i zastukała. Po chwili otworzył jej dziesięcioletni chyba chłopiec.
– Henning? – uśmiechnęła się Saga.
– Tak…? – odparł niepewnie. Miał szczere, jasne spojrzenie, był duży i jakby trochę przysadzisty, ale robił niezwykle sympatyczne wrażenie. Szlachetna twarz, wysokie czoło pod płową grzywką, oczy osadzone dość daleko od siebie i duże, wrażliwe usta.
– Jestem Saga. Twoja kuzynka ze Szwecji.
– Oj! – zawołał i zaczerwienił się aż po korzonki włosów. – Mamo! To Saga! Już przyjechała!
– O mój Boże! – doleciało z głębi domu i rozległy się pospieszne kroki.
Najwyraźniej Saga przyjechała za wcześnie. Ale Belinda obejmowała ją z radosnym uśmiechem.
– Witaj! Witaj u nas – powtarzała. – Ileż to czasu cię nie widzieliśmy. Kiedy byłaś tu ostatnio, miałaś… poczekaj… No tak, dwanaście albo trzynaście lat. A teraz jesteś już dorosła! Chodź, chodź!
Jakże się ta Belinda zestarzała! Nie może mieć wiele ponad trzydzieści lat, myślała Saga, ale ma na twarzy wypisane zmartwienia i zmęczenie ciężką pracą. Ręce zniszczone, wyrobione mięśnie, poza tym Belinda była po prostu chuda i miała głębokie cienie pod oczami.
Weszli do saloniku, który także świadczył, iż gospodyni podejmuje desperackie, ale daremne próby zachowania pewnego stylu. Pokój robił dość przygnębiające wrażenie. Wszystko wskazywało na to, że służby w domu nie mają żadnej.
Saga została posadzona na sofie przy nakrytym serwetą stole, a Henning otrzymał szeptem jakieś polecenia i wyszedł do kuchni.
– Gdzie Viljar? – zapytała Saga.
Belinda zaczęła nerwowo poprawiać włosy.
– On… Nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze – wyjaśniała pospiesznie.
– Mam nadzieję, że nie jest chory? To znaczy poważnie. Chciałam powiedzieć… przewlekle…
– Nie, nie. Nic poważnego.
Henning wrócił z tacą ciasteczek i trzema filiżankami.
– My… Nie spodziewaliśmy się ciebie tak zaraz – uśmiechnęła się Belinda skrępowana. – List przyszedł dopiero parę dni temu. Musiał bardzo długo iść. Gdybyśmy wiedzieli, to…
W tym momencie do pokoju wkroczył Viljar. Belinda zamarła, nie wiedząc, co robić.
Saga była wstrząśnięta jego widokiem. Czy to ten młody, przystojny Viljar, którego pamiętała z dzieciństwa? Wprawdzie miał teraz około czterdziestu lat, ale zmienił się okropnie. Worki pod oczami, kilkudniowy zarost, włosy w nieładzie, a cała twarz obrzmiała, świadcząca o…
– Viljar? Czy ty pijesz? – zapytała Saga zamiast powitania. Słowa wyrwały się jej mimo woli, zanim zdążyła pomyśleć.
Belinda i Henning stali sztywni z przerażenia.
Viljar drgnął gwałtownie. Starał się spojrzeć Sadze w oczy.
– Saga? Czy to Saga?
– Tak. Wybacz mi, nie miałam zamiaru cię atakować, ale taki jesteś odmieniony.
– Naprawdę? – spytał, patrząc sobie pod nogi. Chwycił oparcie krzesła i chciał usiąść, ale najpierw odwrócił się w stronę żony.
– Belinda, nie masz czasem…?
– Piwa? Mam.
Zerwała się, żeby pobiec do kuchni, ale Saga ją powstrzymała.
– Muszę z wami porozmawiać poważnie. Viljarowi bardziej by się przydała filiżanka mocnej kawy.
Kuzyn popatrzył na nią spod oka, ale nie zaprotestował. Wyszedł natomiast do hallu, gdzie się uczesał, a potem w kuchni obmył twarz w zimnej wodzie. Przesunął ręką po policzku, jakby zamierzał się ogolić, ale uznał, że należy zaczekać na dogodniejszą chwilę.
Nie czuł się najlepiej, siedząc przy stole nad filiżanką czarnej jak węgiel kawy. Gdy spojrzał na podsuwane przez Belindę ciasteczka, wstrząsnął się z obrzydzenia.
– Pisałaś, Sago, że otrzymałaś wezwanie – zaczęła Belinda onieśmielona. – Mogłabyś nam powiedzieć coś więcej?
– Nie. Wciąż wiem niewiele więcej niż wy. Po prostu dostałam wiadomość od naszych przodków – we śnie – że powinnam przyjechać do Grastensholm. Że wy mnie potrzebujecie.
– O Boże drogi – bąknął Viljar.
Saga zwróciła się ku niemu.
– Czy to nieprawda?
Viljar zaśmiał się ponuro.
– W jaki sposób mogłabyś nam pomóc? Jak sobie poradzisz z tym piekłem?
– Pamiętaj, Viljarze, że jestem jedną z wybranych – rzekła spokojnie.
Spojrzał na nią z uwagą. W jego wzroku dostrzegała wstyd, że pokazał jej się w takim stanie.
– Tak, wierzę, że jesteś wybrana. Teraz, kiedy cię widzę, nie mam najmniejszych wątpliwości. Nie tylko z powodu twojej niewiarygodnej, egzotycznej urody. W twoich oczach płonie jakiś dziwny żar. Jakby mieszanina nieziemskiego szczęścia i… rozpaczy?
– Tak to pewnie jest – potwierdziła Saga. – Chociaż to chyba nie ma zbyt wiele wspólnego z moimi specjalnymi zdolnościami. W drodze do was miałam niezwykłe przeżycia…
Belinda pojmowała słowa Sagi z kobiecą intuicją:
– Pisałaś nam w liście, że zerwałaś swoje małżeństwo. To chyba wymagało siły i odwagi, prawda? Czy spotkałaś… kogoś nowego? Podczas podróży?
– Tak – uśmiechnęła się Saga ze smutkiem. – Spotkałam miłość swego życia, mogę tak powiedzieć bez obawy, że przesadzam. I… utraciłam go.
– Umarł?
– Tak – potwierdziła po chwili wahania.
– Och, jakie to smutne! Ale Viljar ma rację. To widać. W twoich oczach.
Henning upuścił łyżeczkę, która uderzyła głośno o talerzyk, i Viljar podskoczył z grymasem na twarzy.
Saga zapytała poważnie:
– Od jak dawna to trwa, Viljarze?
– Co takiego? – Głos miał zachrypnięty.
– Picie.
– Ale ja wcale tak dużo nie piję – usprawiedliwiał się gorączkowo. – Wczoraj wieczorem wypiłem szklaneczkę, ponieważ… – Przerwał i skulił się na krześle. Głowę wtulił w ramiona. – To dziwne – powiedział cicho. – Belinda suszy mi od dawna głowę, że za dużo piję, ale ja byłem zawsze pewien, że w pełni kontroluję, ile i kiedy wypijam. A oto przychodzi ktoś z zewnątrz i pierwsze słowa, jakie rzuca mi w twarz, brzmią: „Ty pijesz, Viljarze!” Właśnie wtedy zrozumiałem, jak źle jest ze mną.
Siedzieli w milczeniu.
Po chwili Viljar wrzasnął:
– Ale jak, do diabła, przeżyłbym to wszystko, gdybym nie pił?
– Musisz mi opowiedzieć, jak to jest – rzekła Saga spokojnie. – Odnoszę wrażenie, że masz niezwykle lojalną rodzinę.
– Owszem, mam – potwierdził drżącym głosem. – Kocham ich oboje. I, jak widzisz, krzywdzę ich tak strasznie!
– Nigdy na żadne z nas nie podniosłeś ręki – wtrąciła Belinda cicho, jakby chciała go usprawiedliwiać.
– Nie, bo gdybym coś takiego zrobił, to by już dla mnie nie było życia! – krzyknął Viljar gwałtownie. – Ale czy nie wystarczy tego, co z wami wyprawiam? Każę wam pracować ponad siły, podczas gdy ja sam uciekam w świat iluzji!
– Usprawiedliwienia i żale mogą zaczekać – stwierdziła Saga trzeźwo. – A teraz do rzeczy!
Viljar głęboko wciągnął powietrze.
– To bardzo długa historia.
– Zacznij od najważniejszego.
– Najważniejsze – powiedział z goryczą. – Najważniejsze jest to gniazdo zarazy, które nazywa się Grastensholm.
– Owszem, widziałam dwór. Wygląda dość… strasznie.
– Och, ty nie wiesz, nic nie wiesz.
– Nikt tam nie wchodzi – wyjaśniła Belinda spokojnie. – Ludzie tam mrą. Jakiś włóczęga zmarł przed bramą. Z wytrzeszczonymi oczyma, wpatrzonymi w coś okropnego. Pewien człowiek z gminy wszedł kiedyś do dworu i nigdy stamtąd nie wyszedł.
– Gmina chciałaby przejąć dwór – rzekł Viljar zmęczonym głosem. – W takim stanie jak teraz majątek nie jest nic wart. Chcieli zburzyć albo spalić dom i wybudować tam co innego. Nikt jednak nie jest w stanie wejść do żadnego z zabudowań. Sprowadziliśmy nawet takich, co potrafią wywoływać duchy, ale nie doszli dalej niż do bramy, bo podmuch wichury powalił ich na ziemię i potłukli się dotkliwie. To samo stało się z księdzem.
– A ty tam byłeś?
– Owszem, byłem! I gdybym chciał ci opowiedzieć o wszystkim, co mnie spotkało za bramą, i tak byś mi nie uwierzyła. One są śmiertelnie niebezpieczne, Sago.
– Masz na myśli szary ludek?
– Tak. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że nasz mały Henning widział kiedyś dwoje z nich, jak stali i rozglądali się tutaj przed domem! W Lipowej Alei!
– Uff! – westchnęła Saga.
– To przez nich nie radzimy sobie z gospodarstwem i mamy okropne kłopoty – dodał Viljar. – Sama widziałaś, jak wygląda nasze gospodarstwo. Nie możemy korzystać z ziemi należącej do Grastensholm, ale nie możemy jej też sprzedać. A ja, jak widzisz, bliski jestem załamania.
Saga zwróciła się do Belindy:
– Ale przecież w Elistrand mieszka twoja rodzina!
– Oni już dawno wrócili do miasta, a na mnie machnęli ręką. Teraz, kiedy wszyscy skarżą się na Grastensholm i moja pozycja w parafii jest marna, nie chcą mieć z nami do czynienia.
– Nie można, niestety, po prostu zburzyć Grastensholm! – westchnęła Saga. – Nie można spalić zabudowań, dopóki nie odzyskamy tego, co zostało ukryte na strychu, tego, co… – Głos jej zamarł. – Tego, co takie jest potrzebne Ludziom Lodu – dokończyła szeptem.
Napotkała wzrok Viljara. Kuzyn przypomniał, jak się sprawy naprawdę mają:
– A tego nie odzyskamy, dopóki nie narodzi się taki, który będzie miał dość sił.
Saga głośno myślała:
– Pewnie tak to miało być, że Ludzie Lodu będą czekać, dopóki ten wybrany nie nadejdzie. Ten, który będzie w stanie podjąć walkę z Tengelem Złym. Ale teraz…
Viljar ponownie dokończył rozpoczęte przez kuzynkę zdanie:
– Teraz cały dom razem ze strychem i tym czymś tajemniczym, co się tam kryje, znalazł się w niebezpieczeństwie, którego nasi przodkowie z pewnością nie przewidzieli. Wszystko jest w wielkim niebezpieczeństwie z powodu szarego ludku.
Saga zrobiła się jeszcze bardziej poważna.
– Najwyższy czas, by zabrać to coś ze strychu. Dopóki nie będzie stracone na zawsze.
– Na to jednak potrzeba kogoś wybranego… i obdarzonego wielką mocą.
Zaległa cisza.
– Tak – potwierdziła w końcu Saga. – Tak to wygląda.
Po chwili znowu odezwał się Viljar:
– Nie boisz się, Sago?
Saga ocknęła się z zamyślenia i spojrzała na niego czystymi, nieskończenie pięknymi oczyma.
– Nie, nie boję się. Nie przywykłam do odczuwania lęku, ale wiem, jak to jest, kiedy człowiek się boi. Całkiem niedawno miałam okazję się o tym przekonać. – Zamyśliła się znowu na chwilę. – Nie, nie boję się szarego ludku, ani trochę.
– Ty ich po prostu nie znasz – wtrącił Viljar cicho.
Kiedy Saga położyła się w, swoim łóżku w małym pokoiku na piętrze, o ścianach pokrytych tapetami w drobne kwiatki, ogarnął ją spokój.
Teraz oto była „w domu”. W Lipowej Alei, pierwszej siedzibie Ludzi Lodu na południu Norwegii. Grastensholm odziedziczyli dopiero później po Meidenach. Lipowa Aleja natomiast była darem rodziny Meidenów dla Tengela i Silje.
Pierwszym domem była Lipowa Aleja.
Lodowej Doliny nie można liczyć. Lodowa Dolina to był koszmar.
Viljar i Belinda zaprosili ją, by teraz, kiedy zerwała ze Szwecją, zamieszkała u nich, najlepiej na zawsze. Podziękowała wzruszona, ale odparła, że czas pokaże, jak się jej życie ułoży. Najpierw musi wykonać to, co zostało na nią nałożone.
To oczywiste, że nie odczuwała lęku na myśl o czekającym ją zadaniu. Czy też o zadaniach, bo w rzeczywistości miały to być dwie sprawy, choć jadąc tu nie spodziewała się tego. Najpierw trzeba przegonić szary ludek, a następnie odnaleźć na strychu ów nieznany skarb, zanim dwór się zawali albo władze gminne skonfiskują czy spalą ruiny.
Uśmiechała się sarkastycznie. Szaremu paskudztwu nic się nie stanie, gdyby dwór spalić; duchom nigdy takie sprawy nie szkodziły, rozpełzają się wtedy wśród ruin albo w okolicy. Saga przypominała sobie historię, którą opowiadała jej matka, Anna Maria. O starym zamku w Anglii. W zamku tym od dawna mieszkał duch, ale miał on pewną osobliwą cechę. Otóż nie posiadał stóp. Biegał po wielkiej sali rycerskiej na kikutach, obciętych tuż pod kolanami.
Niezwykła zagadka została rozwiązana przypadkiem, kiedy postanowiono zerwać starą podłogę i położyć nową. Odkryto wówczas, że pod spodem istnieje już jedna podłoga. Sprawa polegała na tym, że duch chodził sobie po tej niższej podłodze. Po „swojej” podłodze z czasów, kiedy on sam żył na ziemi.
W końcu Saga zasnęła.
Nie spodziewała się jednak snów. W każdym razie nie takich, które miałyby znaczenie…
Wicher gwizdał w rozpadlinie. Z daleka, z drugiego brzegu, wzywali ją przodkowie Ludzi Lodu. Wiatr niósł do niej ich głosy, zniekształcone, ale zrozumiałe:
– Sago, Sago, czy nas słyszysz?
Kiwała głową na znak, że owszem, słyszy.
Z trudem jednak pojmowała, co do niej mówią. Musiała pytać wiele razy, miała wrażenie, że traci głos, bo wiatr zwiewał jej słowa w inną stronę.
W końcu jednak usłyszała:
– Spiesz się, Sago, spiesz się! Zostało ci już bardzo mało czasu. Musisz wejść na strych. Szybko, jak najszybciej! Dopóki nie jest za późno!
– Dlaczego? – zawołała.
Głosy tamtych jednak rozpływały się w powietrzu, coraz dalej i dalej, aż w końcu całkiem ucichły. Saga była sama i nie rozumiała niczego.
Wiedziała tylko, że powinna zrobić to, o co ją proszono. Powinna jak najprędzej wejść na strych. Najpierw jednak musi pomóc małej rodzinie z Lipowej Alei w rozwiązaniu dręczących ją problemów. Obiecała im to. W przeciwnym razie mogą utracić także Lipową Aleję. A do tego nie wolno dopuścić!