ROZDZIAŁ XI

Zdawało się, że przyjazd Sagi wyrwał Viljara z apatii i odrętwienia. Raz po raz obejmował żonę i syna, by pokazać im, jak bardzo ich kocha, jak bardzo żałuje dotychczasowego zachowania i prosi ich o wybaczenie. Wyrażał im także w ten sposób wdzięczność za to, że tak długo z nim wytrzymywali.

Choroba nie opanowała jeszcze Viljara do tego stopnia, by nie był w stanie dać sobie rady z powracającą niemal w równych odstępach czasu gwałtowną potrzebą napicia się alkoholu. Dla pewności jednak Saga starannie przejrzała skarb Ludzi Lodu, teraz znowu połączony w całość, bo większa część środków zawsze była przechowywana w Lipowej Alei. Znalazła obrzydliwy cierpki korzeń i zmusiła kuzyna, by go zjadł. Skutek był taki, że kiedy Viljar sięgał z przyzwyczajenia po coś mocniejszego, dostawał gwałtownych wymiotów. Lekarstwo bardzo mu się przydało.

Viljar wprost nie wiedział, co jeszcze zrobić, by wynagrodzić cierpienia żonie i synowi. Chciał za jednym zamachem nadrobić wszystko, co w ostatnim okresie zaniedbał. Saga bowiem zaproponowała mu pożyczkę na najpilniejsze remonty, by uchronić Lipową Aleję od upadku. Już następnego dnia po przybyciu Sagi wszyscy czworo pojechali do Christianii i załatwili sprawę pożyczki. W drodze powrotnej byli w znakomitych humorach. Śmiali się i żartowali, nie wiedzieli, jak dziękować Sadze. Viljar głośno i uroczyście obiecywał, że spłaci wszystko co do grosza, najszybciej jak to możliwe. Ona zaś potrząsała głową i zapewniała, że nie ma pośpiechu, Viljar może obracać tymi pieniędzmi, jak długo będzie to konieczne.

W pewnym momencie Viljar spoważniał i oświadczył zgnębiony:

– Tak okropnie się wstydzę. Pożyczka to tylko ostatnia kropla. Dużo gorsze jest to, co przedtem zrobiłem. A raczej to, czego nie zrobiłem.

– Nie musisz się niczego wstydzić – powiedziała Belinda łagodnie; i ona, i jej syn mieli takie same po dziecinnemu ufne spojrzenia. – Henning i ja rozumieliśmy cię bardzo dobrze, powinieneś o tym wiedzieć. I zawsze bardzo nam było przykro z twojego powodu. Tak strasznie chcieliśmy ci pomóc.

Viljar skulił się z bólu. Saga myślała o jego dzieciństwie i młodości. O tym, że zawsze wszystkie problemy i trudne sprawy przeżywał w samotności, zamykał w sobie, nie umiał się nikomu zwierzyć. Nie powiedział nikomu o duchu Marty, który przychodził do niego wieczorami, nikomu nie zwierzył się, że uczestniczy w walce o prawa najbiedniejszych w społeczeństwie…

Teraz też zachowywał się tak samo. Tym razem jednak sprawy były dużo poważniejsze. Nie potrafił podzielić się swymi kłopotami z najbliższymi, chciał im tego oszczędzić, a kiedy sytuacja go przerosła, znalazł jak najgorsze wyjście: szukał zapomnienia w alkoholu.

W gruncie rzeczy jednak Viljar nie był słabeuszem. Był po prostu człowiekiem zamkniętym, przeżywającym wszystko w samotności, a przy tym obowiązkowym, gotowym całą odpowiedzialność brać na siebie.

Saga powiedziała w zamyśleniu:

– Ja też cię rozumiem. Byłeś tutaj jedynym potomkiem Ludzi Lodu. Tak, teraz masz jeszcze Henninga, ale to ty powinieneś przekazać mu spadek. Grastensholm. Byliście z Belindą całkiem sami, nikt nie mógł wam pomóc ani doradzić, nie widziałeś wyjścia z tego nieszczęścia. Nie mogłeś sprzedać Lipowej Alei i wyjechać stąd, żebyś nie wiem jak chciał, bo wciąż spoczywała na tobie odpowiedzialność za Grastensholm. Na dodatek wszyscy w parafii na tobie skupiali nienawiść i gniew… Naprawdę, rozumiem dobrze i ciebie, i Belindę.

– Zjawiłaś się tu jak Anioł Stróż, Sago – szepnęła Belinda.

Na dźwięk słowa „anioł” Saga drgnęła i wyraz nieopisanego bólu pojawił się na jej twarzy. W ciągu ostatnich dni starała się jak najmniej myśleć o Lucyferze, bo rozpacz nie pozwalała jej się skupiać na sprawach Ludzi Lodu, nie umiała jednak do końca panować nad swoimi myślami. Wspomnienie o ukochanym tkwiło głęboko w jej duszy, dawało o sobie znać stale, w dzień i w nocy. Niekiedy było źródłem nieprawdopodobnego szczęścia, że go poznała i pokochała, dodawało jej sił, przeważnie jednak wspomnienia przynosiły dojmujący ból. Musiała przyjąć do wiadomości, że nigdy więcej nie zobaczy Marcela, nigdy nie usłyszy jego głosu, nie zazna jego bliskości.

W takich momentach czuła się całkowicie pusta w środku i tak zobojętniała na wszystko, że gotowa była machnąć ręką na wyznaczone jej zadanie i zostawić Grastensholm własnemu losowi.

– Kiedy zmierzymy się z nieproszonymi gośćmi? – zapytała.

Viljar bez trudu zrozumiał, co Saga ma na myśli.

– Jak tylko będziesz gotowa – odparł.

– Oczywiście. Chciałabym tylko przejrzeć dokładnie cały skarb Ludzi Lodu, żeby zobaczyć, czy nie ma tam czegoś, co mogłoby mi się przydać. To znaczy, chciałam powiedzieć, że Heike, kiedy sprowadzał szary ludek, posługiwał się skarbem. Więc i ja powinnam mieć coś, co przyspieszy powrót tamtych do świata cieni. Tak mi się wydaje.

W ogóle wiem tak mało o zawartości skarbu, myślała zmartwiona. Trzeba się kierować intuicją. Jeśli jednak jest tak, jak Viljar mówi, to upiory rozprawią się ze mną, gdy tylko odkryją we mnie najmniejszą słabość.

Przyjemne widoki, nie ma co!

Cały następny dzień przeznaczyła na przygotowania.

Choć bardzo starannie przeglądała skarb i choć niezwykle uważnie czytała prastare zapiski, nie znała niczego, co mogłoby jej pomóc w tym przypadku. Nie posiadała, jak Heike, zdolności przywoływania duchów przodków, by zasięgnąć u nich rady, zresztą one nie byłyby w stanie nawiązać z nią kontaktu.

Coraz bardziej przekonywała się, że jest wobec tego zadania sama jak palec. Tak jak Shira przed górską ścianą, która miała otworzyć jej drogę przez budzące trwogę groty. Teraz przyszła kolej na Sagę. Jej zadanie polegało na czym innym, ale i ona musiała je wykonać samotnie.

Pojęcia nie miała, co się z nią stanie, ale na wszelki wypadek przygotowywała się do bardzo trudnej walki. Cała trójka z rodziny Viljara była zgnębiona, wszyscy bardzo chcieli pomagać, ale cóż mogli zrobić? Viljar wielokrotnie próbował wejść do Grastensholm, lecz bez powodzenia. Szare stwory panoszyły się tam niepodzielnie.

Saga nie chciała podejmować walki w czwartek ani w niedzielę. To nie były dobre dni, żeby stawać twarzą w twarz wobec ponurych mocy z tamtego świata. Musiała więc odczekać jeszcze jeden dzień.

W końcu wszystko było gotowe.

Młoda kobieta wyspała się, a rano zjadła solidne śniadanie. Na razie nie mogła zrobić nic więcej.

Viljar odprowadził ją drogą na skróty przez łąki. Zatrzymał się przed bramą. Życzył Sadze powodzenia i zapewnił, że będzie tu czekał aż do jej powrotu.

– Nie możesz tego robić – zaprotestowała. – Po pierwsze, nie wiemy, ile czasu mi to może zabrać. Po drugie, jeśli zbyt długo nie będę wracała, możesz nie wytrzymać i będziesz próbował także wejść do dworu, a tego ci nie wolno!

– A jeżeli w ogóle nie wyjdziesz?

Saga popatrzyła na zamek duchów.

– Daj mi cztery dni!

– Cztery dni? Czy ty rozum postradałaś? Ja myślałem, że to chodzi o godziny!

– Uważam, że cztery dni to ostateczna granica. Tyle wytrzymam bez jedzenia. Jeśli do tego czasu nie wrócę, możesz uważać, że mi się nie udało. Ale, oczywiście, ja też mam nadzieję, że wystarczy mi parę godzin. Szczerze mówiąc, najbardziej bym chciała, żeby to były minuty – dodała ze smutnym uśmiechem.

Viljar patrzył na nią zmartwiony.

– Widzę, że wcale się nie boisz! Och, ty nie wiesz, na co je stać!

– Słyszałam, że nieumiejętność odczuwania strachu to też słabość. Dla mnie to jednak przyjemność, jeśli nie muszę przeżywać dodatkowego napięcia. Viljar, mnie się to musi udać! W przeciwnym razie będzie źle z wami, z twoją rodziną. Zresztą źle będzie z całym rodem Ludzi Lodu!

– Wiem. Poczekam tu przynajmniej, dopóki nie wejdziesz do domu. Jeśli w ogóle uda ci się tam wejść! Większość prób kończyła się zaraz za bramą.

Saga skinęła głową.

Dzień był jasny, wprawdzie bez słońca, ale przesycony białym światłem. Ponownie spojrzała w stronę domu i ogarnął ją bezbrzeżny smutek. Kiedyś Grastensholm było dumą parafii. Meidenowie i Ludzie Lodu wiedli tutaj piękne i na ogół szczęśliwe życie. Liv pielęgnowała swój różany ogród, po którym teraz nie zostało nawet śladu. Dag zapraszał swoich kolegów asesorów na wspaniałe przyjęcia. Tutaj Mattias prowadził lekarską praktykę. Tutaj przyszedł Heike, samotny olbrzym, i tutaj zamieszkał ze swoją Vingą po „odbiciu” dworu Snivelowi.

A potem wszystko potoczyło się nie tak jak trzeba. Heike, żeby odzyskać Grastensholm wraz z ukrytą na strychu tajemnicą, musiał sprowadzić szary ludek, co stało się przyczyną nieszczęścia.

Saga po raz ostatni zwróciła się do Viljara:

– Istnieje pewna możliwość – powiedziała. – To znaczy może się zdarzyć, że stamtąd nie wyjdę. Ale to nie musi oznaczać, że mi się nie udało. Gdyby mnie nie było dłużej niż cztery doby, powinieneś zbadać, jak się sprawy mają. Jeśli zdołasz wejść do dworu, jeżeli ci się uda, to znaczy, że dom został uwolniony od upiorów. W takim razie jednak proszę cię, żebyś wziął na siebie opiekę nad skarbem i żebyś mnie pochował na cmentarzu w Grastensholm.

Viljar nie był w stanie odpowiedzieć. Uścisnął ją tylko pospiesznie.

Wyglądał teraz dużo lepiej. Starannie ogolony, włosy umyte, przystojny, zadbany. Wciąż miał worki pod oczami i twarz wyraźnie obrzmiałą, ale to powinno z czasem minąć. Viljar dochodził do siebie.

Saga nie może więc ponieść porażki i zniszczyć tego, co się zaczęło tak dobrze układać.

Z bliska dwór w Grastensholm naprawdę budził grozę. Nawet brama i ogrodzenie były zniszczone. Szare, odrapane, zbutwiałe, poprzewracane.

A dom…

Boże, dopomóż mi, modliła się w duchu.

Z wieżyczki na dachu zostały tylko ruiny, w których kawki wiły gniazda. Na tej wieżyczce Liv i Dag bawili się w dzieciństwie, stąd oglądali okolicę. W domu nie było ani jednego całego okna. Spoza powybijanych szyb mignął czasem jakiś strzęp firanki. Ściany wyglądały tak samo jak płoty, równie odrapane i szare. Dekoracji nad bramą prawie nie było widać.

– Dano wam sześćdziesiąt pięć lat – syknęła Saga przez zęby. – Ale teraz koniec!

Wiedziała jednak, że już nikt nigdy nie odbuduje szacownego Grastensholm. Nie miała pojęcia, jaki los czeka dwór, jeśli uda jej się wypełnić zadanie, ale żaden z budynków, które jeszcze stały, nie nadawał się do remontu.

Pomachała na pożegnanie Viljarowi, który znalazł sobie miejsce do siedzenia na starej rampie, gdzie dawniej wystawiano bańki z mlekiem, i przekroczyła bramę.

W tej samej chwili usłyszała coś jakby westchnie, podniecone, zdenerwowane, dobywające się z wielu gardeł.

Saga wzięła ze skarbu Ludzi Lodu tylko jedną jedyną rzecz, która mogła ją chronić. Ale też amulet należał do najznakomitszych: alrauna.

Saga uznała w końcu, że i ona ma jakieś prawo do magicznego korzenia. Dawniej w jej świadomości alrauna była do tego stopnia złączona z Heikem, że nawet myślenie o niej uważała za świętokradztwo. Po przeżyciach w fińskich lasach zmieniła poglądy. Tego ranka z największym szacunkiem wyjęła amulet ze szkatułki. A kiedy zawiesiła go na szyi, nie odniosła wrażenia, że jest ciężki czy martwy. Ale też nie ułożył się spokojnie na jej piersi, jakby nie tam było jego miejsce.

Alrauna czuwała.

W każdym razie Saga tak sobie to tłumaczyła.

Powinnam była tu przyjść jesienią, myślała Saga patrząc na stary, na wpół zrujnowany dom. Na smutnym opuszczonym dziedzińcu i w ogrodzie powinny szeleścić unoszone wiatrem piękne, złotobrunatne liście, także natura powinna świadczyć o upadku, o nadchodzącej śmierci. Kawki powinny z krzykiem latać nad zawaloną wieżą, zmagać się z jesiennym wichrem, strzępy firanek szarpane wiatrem powiewać nad ślepymi oknami. Drzwi powinny raz po raz trzaskać głucho i odbijać się ponurym echem po pustym domu.

Ale na świecie panowało lato. Gorące, radosne lato.

Może właśnie kontrast pomiędzy tym opuszczonym domostwem a pogodną naturą budził takie ponure skojarzenia.

Zatrzymała się na dziedzińcu zaraz za bramą. Nasłuchiwała, wczuwała się w atmosferę tego miejsca.

Odnosiła wrażenie, że dwór zamarł ze zdumienia.

Dlaczego?

Domyślała się zdziwienia Viljara. Spodziewał się zapewne, że władcy dworu natychmiast z wielkim gniewem wyrzucą ją za bramę, tak jak wielu przed nią, którzy próbowali się tam dostać.

Viljar siedział teraz przed ogrodzeniem i patrzył na Sagę, która zatrzymała się za bramą, szczupła i bezbronna. Widok był tak przejmujący, że Viljar poczuł przemożne pragnienie napicia się alkoholu. Wydawało mu się, że tylko w ten sposób zdoła ukoić ból.

Wyprostował się. To prawda, że w ostatnich latach szukał schronienia w świecie iluzji, bo kłopoty go przerastały. Ale teraz nic wolno mu powtarzać błędu. Za żadne skarby.

Wiedział jednak, że gdyby miał chociaż kieliszeczek czegoś mocniejszego, łatwiej byłoby mu czekać. Chwycił się mocno pełnej drzazg spróchniałej rampy, by nie wstać i nie wyruszyć na poszukiwanie wódki.

Strych… Powinna wejść na strych.

Saga przyglądała się ścianom dworu. Wydawało się najzupełniej prawdopodobne, że wewnętrzne schody się zawaliły i dostanie się na strych będzie po prostu niemożliwe. Ale chyba nie, przecież minęło dopiero dwanaście lat, w tak krótkim czasie drewno nie zdążyłoby zbutwieć. Nie, na pewno schody stoją.

Ale strych? Strych od początku stanowił siedzibę szarego ludku, nikomu nie wolno było tam wchodzić. Tula kiedyś próbowała i uszła z życiem wyłącznie dzięki pomocy demonów. Wszyscy inni zostali dosłownie rozszarpani na strzępy.

I teraz Saga musiała wejść właśnie tam. Zdjęła alraunę z szyi i trzymała ją w ręce.

Dom i w ogóle cały dwór trwały w ciszy. Saga wciąż stała przed bramą, czekała na atak, ale nic się nie działo.

Lęk? Czy to lęk czaił się wokół niej w tych chwilach wyczekiwania? A może to jej własny niepokój sprawiał, że w otoczeniu także wyczuwała napięcie?

Nie, Saga nie bała się ani trochę. Była po prostu niepewna, nie wiedziała, jak dostać się do środka. Nie otrzymała przecież znikąd żadnych instrukcji.

Może wystarczy, jeśli całkiem zwyczajnie wejdzie do domu, potem na strych, i bez kłopotu znajdzie to, co tam zostało ukryte? Należy przecież do wybranych.

Ale co się w takim razie stanie z szarymi? Do jej zadań należy przecież ich unieszkodliwienie, oczyszczenie Grastensholm.

W każdym razie nie może w nieskończoność stać przed tą bramą.

Spokojnie ruszyła zarośniętą ścieżką przez dziedziniec w kierunku domu.

Na razie pozwolono jej poruszać się bez przeszkód, dopóki nie doszła do drzwi wejściowych. Tam napotkała niewidzialny mur. Jakiś dziwny, miękki mur, jak gdyby pozbawiony woli, stawiający opór z wahaniem, stanowił wprawdzie zaporę, ale chyba można ją było pokonać.

Saga zatrzymała się i podniosła rękę, wnętrzem dłoni skierowaną ku drzwiom.

– Słyszycie mnie, strażnicy dworu? Ja wiem, kim jesteście, znam was wszystkich. Heike przekazał nam dokładne opisy. Jeśli nie liczyć drobiazgu pełzającego po ziemi, od którego wszędzie aż się roi, w całym dworze było dwadzieścia sześć różnego rodzaju istot. Marta została pochowana na cmentarzu, a cztery demony opuściły to miejsce. A zatem zostało dwadzieścia jeden mar i upiorów. Zwracam się teraz do was wszystkich, byście dobrowolnie wrócili do świata cieni. Grastensholm już do was nie należy!

Czekała. Viljar był teraz tak daleko od niej, że choć z pewnością słyszał jej głos, to nie mógł mieć żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Saga była sama i samotnie musiała podjąć próbę pokonania szarego ludku.

Niewidzialny mur napierał. Ostrożnie, ale stanowczo.

Chociaż wciąż można było mieć nadzieję, że trochę ustąpi.

– Ciekawi was pewnie, kim jestem! – zawołała. – Jestem Saga z Ludzi Lodu, zostałam wybrana właśnie dla tego. Życzę sobie, żebym mogła swobodnie wejść na strych. Ale nie na tym koniec. Nie chcę więcej widzieć żadnego z was w Grastensholm! Wasz czas tutaj dobiegł końca już dawno temu! Ci, którzy pragnęliby, podobnie jak Marta, spocząć w poświęconej ziemi, mogą bez obaw przyjść do mnie, ja im pomogę. Pozostali wrócą natychmiast na tamten świat i nigdy więcej nie pokażą się w Grastensholm!

Gdzieś niedaleko niej rozległy się złowieszcze chichoty.

Ja ich nie widzę, myślała przerażona. Nie mam takiej zdolności. Jak, w takim razie, mam je pokonać?

W następnej chwili jednak uświadomiła sobie, że się myli. Przegniłe drzwi wejściowe uchyliły się z przeraźliwym skrzypieniem i na schodach ukazał się wysoki, jakby sztucznie wyciągnięty mężczyzna.

Zachowują się wobec mnie zupełnie inaczej niż wobec ludzi, którzy przedtem próbowali wtargnąć na ich teren, pomyślała. Nic się nie zgadza z opowiadaniami Viljara.

A zatem pierwsze wrażenie było prawdziwe: Szary ludek nie był pewien zachowania Sagi, nie wiedział, co ona potrafi, na co ją stać.

Nagle na schodach i na trawie przed nią zaroiło się od upiornych zjaw. Saga patrzyła na nie i starała się zachowywać tak, jakby nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Ale ich obecność napełniała ją wstrętem. Chociaż kilka było ładnych, to pewnie elfy, domyśliła się. Widziała też zwyczajnych ludzi, którzy zmarli nagłą lub tragiczną śmiercią. Ale większość zjaw budziła obrzydzenie. Jak na przykład ta wielka gąbczasta mara albo bezkształtne ohydztwa, które nawet trudno określić.

W końcu wysoki mężczyzna z pętlą ze sznura na szyi odezwał się:

– A więc przybywasz, żeby nas stąd przepędzić, Sago? Odważny zamiar jak na taką drobną panienkę!

Uśmiechał się szyderczo, a większość jego świty ryknęła gromkim śmiechem. Niektórzy przyglądali jej się chłodno, ale wszyscy wciąż stali w grupie, jedno przy drugim, jakby bronili się przed wspólnym wrogiem, którego możliwości do końca nie znali.

– Dobrze wiecie, że mam dość władzy, by was stąd wypłoszyć – powiedziała spokojnie. – Dlaczego więc nie odejdziecie bez awantur?

– No to spróbuj nas zmusić – rzekł wysoki przeciągle.

– Opór zwróci się przeciwko wam.

Po czym obie strony zamilkły i czekały.

Wędrówka Shiry nie była łatwa, myślała Saga ze smutkiem. Musiała sobie radzić sama, a przecież nie miała nadprzyrodzonych zdolności. Musiała liczyć na swoją inteligencję i tak zwany chłopski rozum. Wspomagała ją tylko czystość uczuć, jaką zachowała, i wiedza, którą zdobyła. Villemo także z początku nic nie wiedziała ani nie miała wyjątkowych zdolności.

Saga była w podobnej sytuacji. Całe jej dotychczasowe życie zmierzało ku tej chwili, choć nie bardzo nawet zdawała sobie z tego sprawę. Podobnie jak Shira błądziła po omacku i tak jak tamta prawie nieoczekiwanie stanęła wobec najważniejszego zadania swego życia. Jeszcze bardziej nie przygotowana niż Shira.

Nikt jej przecież nie upominał, że powinna żyć w czystości. Żyła jak inni ludzie. Co prawda przyniosła ze sobą na świat pewną rezerwę wobec otoczenia, ale to było wszystko. Pozwalała sobie na wybuchy złości skierowane przeciwko bliźnim, w końcowej fazie małżeństwa nienawidziła swego męża. Krótko mówiąc, podlegała normalnym ludzkim słabościom. Ale też nie będzie musiała odnaleźć źródeł życia, jak to było obowiązkiem Shiry.

Miała tylko uwolnić Grastensholm od niepożądanych gości.

Coraz częściej ogarniało ją jednak przykre podejrzenie, że sprawa nie ogranicza się do tego „tylko”.

Makabryczne zgromadzenie przed nią najwyraźniej nie zamierzało się poddać bez walki.

Viljar opowiadał o budzących trwogę widowiskach, jakie się tu rozgrywały. O zakończonych śmiercią polowaniach na ludzi, którzy odważyli się wtargnąć na terytorium szarego ludku.

Na razie nic takiego się nie działo. Na razie czekali.

Niewidzialny mur nadal zagradzał przejście, ale nie był już taki zwarty, a nawet wyraźnie się chwiał. Zjawy były podporządkowane wisielcowi. Sam nie byłby w stanie zamknąć jej drogi jedynie siłą woli, reszta musiała mu pomagać. Ale w kilku miejscach ich opór się załamywał.

Bali się jej, nie rozumieli, do czego zmierza. Prawdopodobnie szary ludek miał jakąś słabość i teraz się lękali, że Saga ją odkryje. To jednak nie wszystko. Bali się czegoś więcej. Tylko czego?

Błyskawicznie ogarnęła spojrzeniem całą gromadę.

Jedno z nich było silniejsze od pozostałych, szedł od niego lodowaty chłód. Wisielec, rzecz jasna. I elfy! Owe cudownie piękne elfy były niebezpieczniejsze od śmierci.

Ale oto, tam…!

Dwie małe dziewczynki. Saga słyszała o nich. Teraz stały niedaleko niej na porośniętym trawą dziedzińcu. Saga zwróciła się do nich:

– Nie chcecie spocząć w poświęconej ziemi, dzieci? Nie chciałybyście leżeć obok mamy i taty?

W grupie na schodach rozległy się szmery. Gdy tylko na moment osłabiła uwagę, któryś z upiorów rzucił się na nią, poczuła zęby na ramieniu. Nawet się nie odwracając do napastników, skierowała w ich stronę alraunę. Upiory cofnęły się.

Wisielec zszedł ze schodów. Podszedł do Sagi tak blisko, że czuła bijący od niego odór zgnilizny, i powiedział szyderczo:

– Ty głupia, one nie chcą wracać ani do taty, ani do mamy! To przez rodziców zostały zamordowane!

Saga uniosła alraunę i nakazała mu, żeby się wynosił i zostawił dzieci w spokoju.

Dziewczynki zniknęły w tłumie. Alrauna zdenerwowała wszystkich. Zapomnieli, że mają tworzyć mur, zagradzający Sadze drogę, wściekłe rzuciły się ku niej, czuła ich obecność przy sobie, jakby ją otaczała gęsta, drgająca pajęczyna. Raz po raz czuła na twarzy lodowaty powiew. Oczy wisielca płonęły gniewem.

Saga pamiętała, jak Vinga zdołała powstrzymać napór tego samego tłumu tamtej księżycowej nocy na wzgórzu, kiedy Heike wywołał szary ludek z zaświatów.

– Wynosić się stąd, piekielna hołoto! – wrzasnęła.

Upiory wycofały się niechętnie. W wyniku zamieszania zapomniały stworzyć mur i droga na schody stała przed Sagą otworem. Wbiegła na nie kilkoma skokami i oparła się plecami o drzwi.

Wciąż wyciągając przed siebie alraunę odszukała po omacku klamkę i otworzyła. Wsunęła się do środka i pospiesznie przekręciła klucz w zamku, a potem zaczęła się rozglądać.

Hall znajdował się w tragicznym stanie. Gdy zatrzaskiwała drzwi, ściany odpowiedziały jej głuchym echem. Pośrodku znowu zobaczyła obie dziewczynki. Onieśmielone patrzyły na nią błagalnie, ich sinoblade twarzyczki bielały w półmroku, a na głowach ziały czerwone rany zadane siekierą.

Saga ukucnęła przy dzieciach.

– Musicie mi powiedzieć, gdzie spoczywają wasze szczątki. Postaram się, żeby to miejsce zostało poświęcone.

– My mieszkałyśmy w Steinbreta – szepnęła jedna z dziewczynek dziwnie głuchym głosem, – Zostałyśmy pochowane pod kupą gnoju.

– Dziękuję. Pomożemy wam w imię Boga.

Siostry uśmiechały się łagodnie.

– W takim razie nie zrobimy ci nic złego – powiedziała druga i na oczach Sagi obie rozpłynęły się w powietrzu.

– O dwie mniej – mruknęła Saga. – W takim razie pozostało dziewiętnaście. Nie licząc drobiazgu.

Ledwie wypowiedziała te słowa, a rozległy się jakieś szelesty i przez szparę w drzwiach zaczął wpełzać do hallu nieprzerwany strumień małych szarych istot, rozmaitych wijących się potworków, gnomów, trolli i wszelkiego rodzaju ohydy z ludowych wierzeń.

Większość wyglądała niegroźnie, lecz inne, trudne do określenia paskudztwa, właziły na jej buty, próbowały wbijać jej w nogi ostre zęby, mimo to sprawiały wrażenie, że gdyby tupnęła, uciekną.

– Macie odwagę mnie zaczepiać? – krzyknęła głośno. – Czy nie wiecie, kim jestem? Mam taką władzę, że mogę was unicestwić, jeśli dobrowolnie nie opuścicie domu! Słyszycie, co mówię?

Naprawdę mam taką siłę? Nieważne, chodzi o to, żeby zastraszyć przeciwników. Saga wpatrywała się surowo w małego obrzydliwego potworka o długich, sterczących na wszystkie strony włosach, porastających bardziej zwierzęce niż człowiecze ciało.

– Ty też wracaj do swojego świata! Natychmiast! Opuść Grastensholm i nigdy więcej tu nie wracaj! Zmykaj, ale już!

Heike lub inni dotknięci dziedzictwem zła członkowie Ludzi Lodu prawdopodobnie przeganialiby potworki za pomocą magicznych zaklęć i dramatycznych gestów. Ona niczego takiego nie znała. Mówiła po prostu, co jej przychodziło do głowy, nawet jeśli brzmiało to niezbyt groźnie.

A jednak, ku wielkiemu zdziwieniu Sagi, dwa potworki parsknęły ze złością, po czym odwróciły się, podpełzły do okna i zniknęły na zewnątrz.

– No! – skwitowała ich zachowanie Saga. – Na tym polega tajemnica! W gromadzie są trudne do pokonania. Ale jedno po drugim…

Skoro udało się pokonać te dwa złośliwe diabełki, wszystko inne powinno być łatwiejsze. Przez cały czas szare stwory żywiły dla niej pewien respekt, a to powstrzymywało je przed otwartym atakiem. Nie miała wątpliwości, że każda z tych istot, zarówno z tych mniejszych, jak i większych, czekających na dworze, mogłaby zabić człowieka. Ale ona sama była chroniona.

Należała do wybranych.

Nie bała się pełzającego paskudztwa i to było bardzo ważne dla jej bezpieczeństwa. Krzycząc i wymyślając, łapała je to za kark, to za ogon, i przeganiała jedno po drugim. Śmieszne były te wrzaski, ale co im miała powiedzieć? Przecież nie miała okazji nauczyć się zaklęć Ludzi Lodu. Stwory były obrzydliwe w dotyku, śliskie albo włochate, niektóre jak galareta, niematerialne, co akurat było szczerą prawdą, wiły się i wyrywały, trudno było je utrzymać. Nie chciały się poddać! Odniosła się bardzo surowo do dwóch małych gnomów, bo przecież zostały stworzone po to, by żyć z ludźmi w przyjaźni, pomagać im w stajniach i oborach. A tymczasem one co robią? Przyłączają się do tej diabelskiej hołoty, która doprowadziła do ruiny taki piękny dwór!

Jej wymówki zrobiły wrażenie na wszystkich. Szurającym strumieniem sunęły ku oknu i tłoczyły się potem na dole w ogrodzie, pełzły dalej na pola i do lasu. Długi, szary, wijący się wąż istot z piekielnych otchłani. Saga stała w oknie i uśmiechała się cierpko, patrząc w ślad za nimi.

Gdy zniknęły, wróciła do czekających ją zajęć.

Jeśli miała nadzieję, że zamki i klucze mogą tu być jakąś pomocą, to się głęboko myliła. Gromada szarych stworów kłębiła się na podłodze i schodach wiodących na piętro. Ale nie wszystkie. Sporo zostało jeszcze za drzwiami. Przypomniała sobie, co czytała w księgach Ludzi Lodu, że Heike musiał wielu z nich pomagać, bowiem nie posiadały zdolności przenikania przez zamknięte drzwi.

W takim razie muszę jeszcze pokonać co najmniej dwie odmiany, myślała.

Wisielec najwyraźniej tracił cierpliwość. Przesunął się nad podłogą, jakby płynął w powietrzu, wprost do Sagi. Wlepiał w nią te swoje bezczelne oczy opryszka.

– Jak widzę, masz odwagę pozbawiać mnie moich podwładnych! Zabrałaś mi już wielu, zbyt wielu, ale niech ci się nie wydaje, że pozwolę na więcej! Jesteś silna, to prawda, ale mojej władzy byle co nie złamie. Koniec tej zabawy!

Zanim zdążyła otworzyć usta, żeby „potraktować go osobno”, jak to w myślach określała, cała gromada zniknęła jej z oczu.

Zaległa złowroga cisza.

Saga jednak nie zamierzała marnować czasu. Energicznie podeszła do schodów i wrzasnęła na cały głos:

– Diabelska hołota! Słyszycie mnie? Do was mówię! Zabierajcie się stąd i wracajcie do swoich nor! Rozkazuję wam opuścić Grastensholm!

W odpowiedzi usłyszała gromki szyderczy śmiech.

Nie, tak nie można. Nigdy się przecież nie zajmowała wywoływaniem duchów ani niczym podobnym. Należało działać powoli, wyrzucać jedno po drugim. Tylko że na razie nie widziała żadnego…

Weszła na schody, które natychmiast zaczęły się pod nią gwałtownie trząść. Saga straciła równowagę i upadła, próbowała się chwycić poręczy, ale ta rozleciała jej się w rękach. Rozpaczliwie szukała jakiegoś innego oparcia. W całym domu słychać było okropny łoskot i huk, ściany się trzęsły, schody pod Sagą załamały się z trzaskiem i kawałki drewna spadały na podłogę hallu.

– Wy dobrze wiecie, że za mną stoją potężne siły! – krzyknęła ze złością.

Wtedy wszystko ustało. Ponownie zaległa cisza. Wyczuwało się w niej wahanie.

Schody na górę były zrujnowane.

Saga musiała wykorzystać ten moment niepewności swoich przeciwników. Balansując na rumowisku, powoli wczołgiwała się na górę i zdołała wejść na piętro, zanim tamci zdążyli się ponownie zgromadzić.

Tylko że teraz było ich znacznie więcej.

Ruszyły na nią z nienawiścią, powodowane strachem i czymś w rodzaju instynktu samozachowawczego.

Obok niej sunął jakiś upiór. Dwuwymiarowy, płaski, leżał w powietrzu, wyginał się i śmiał jej się bezczelnie w twarz.

Saga wyciągnęła alraunę tak, że amulet dotknął ducha, i ostro nakazała mu opuścić Grastensholm na zawsze.

Rozległ się przenikliwy pisk i sinoblada, powłóczysta zjawa wyleciała przez okno.

Jeszcze osiemnaścioro, liczyła Saga.

Teraz jednak upiory rozzłościły się nie na żarty. Z wściekłym wyciem rzuciły się na Sagę, warczały, próbowały ją gryźć i szarpać. Ona wyciągnęła w tył lewą rękę i chwyciła jakieś obrzydliwe, kosmate ramię, które starało się jej wyrwać. W momencie kiedy dotknęła upiora, stał się on widzialny i Saga spojrzała w oczy mordercy. Po śmierci zęby mu urosły i wyglądały teraz jak długie, ostre szpile, tam gdzie kiedyś był nos, ziała pustką czarna dziura.

– Wracaj natychmiast do grobu, ty upiorze! – wrzasnęła Saga.

Ze wściekłym krzykiem upiór wyleciał przez okno. Siedemnaście, stwierdziła Saga. Trzeba wyeliminować jeszcze siedemnaście sztuk.

Wtedy zorientowała się, że została zamknięta, znalazła się w ciasnym kręgu lodowato zimnych istot. Nie widziała ich, ale czuła ich obecność wszystkimi zmysłami.

„Odejdź stąd” zdawały się mówić. „Daj za wygraną, zanim umrzesz! Wygrać i tak nie możesz, wiesz o tym. Więc odejdź, a damy ci wszelkie bogactwa i przyjemności tego świata.”

Mignęło jej przed oczyma mnóstwo wspaniałości, uroda i bogactwo, jakie na nią czekały, i zakręciło jej w głowie.

Elfy. Pamiętała, że były cztery. Dwie niezwykle piękne kobiety i dwaj równie urodziwi mężczyźni.

Wszyscy uwodzicielscy, podstępni.

Uświadomiła sobie, gdzie one stoją. Nie wiedziała, jak wyglądają, były dla niej niewidoczne, ale domyślała się ich obecności. Podsuwała im alraunę przed oczy, jednemu za drugim, tak szybko, że nie mogły odskoczyć, a ona krzyczała, że mają wracać do swoich lasów i na łąki, gdzie jest ich miejsce.

Parskały rozczarowane, lecz otaczający Sagę krąg się rozsypał.

Co ja bym zrobiła bez alrauny? myślała. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie tylko amulet jej pomaga, Ona sama także miała władzę. Czuła, że przepełnia ją ogromna siła. Owa siła wybranych, której Tarjei nie zdążył wykorzystać. Ta, która na krótko napełniła życie Villemo i Dominika na czas, jakiego potrzebowali, by przeprowadzić walkę z młodym i dzikim Ulvhedinem. Kiedy go już obłaskawili, nadprzyrodzona siła opuściła ich.

Nigdy się jednak nie spodziewała, że ona sama otrzyma siłę tak wielką, iż będą przed nią uciekały ciemne moce. Oczekiwała jeszcze zacieklejszej walki. Viljar zresztą także. To on ją ostrzegał, że niebezpieczeństwo może być śmiertelne, ale dotychczas nic takiego jej nie zagrażało. wszystko szło zdumiewająco prosto i gładko.

Tylko że walka się jeszcze nie skończyła.

Jeszcze trzynaście stworów…

Saga zbliżyła się do schodów wiodących na strych.

Z dawnej urody i świetności Grastensholm nie zostało nic. Wszystko było odrapane i brzydkie, połamane i zrujnowane. Ogromne dziury w podłodze, deski takie przegnite, że co chwila zarywały się pod ciężarem Sagi.

Nagle coś spadło jej na plecy.

Tak, naprawdę. Coś ją przyciskało do podłogi, dławiło. I to coś było obrzydliwe. Jakaś gąbczasta substancja dotykała jej skóry. Czy to nie pazury skrobią o podłogę? Mara, pomyślała Saga. Ta wstrętna nocna zjawa, która niczym jeździec dosiadała śpiących i panoszyła się w ich snach. Olbrzymia postać kobieca, ohydna i lepka.

Odbierała Sadze siły. Saga dyszała ciężko, ale kleista masa zatykała jej usta i pętała ręce.

Zmagała się z marą sama, twarzą w twarz, jeśli tak może powiedzieć ktoś, kto leży rozpłaszczony na podłodze pod ciężarem przeciwnika. Słowa nie mogły przedrzeć się na zewnątrz, mimo to jednak wykrzykiwała je; efekt był taki, jakby krzyczała w grubą poduszkę, niewyraźnie, niezrozumiale, bo dusiła się z braku powietrza:

– Zgiń, przepadnij, maro nieczysta! Ty tłusty, wstrętny truposzu! Wracaj do swojego zapaskudzonego świata i do swoich koszmarnych snów!

Rozległ się syk, jakby ktoś przebił wielki balon, a potem jeszcze kilka konwulsyjnych prób zmiażdżenia Sagi i ucisk zelżał, a szpetne przekleństwo wisielca pozwoliło leżącej zrozumieć, że mary także zdołała się pozbyć.

Jeszcze dwanaścioro.

Kto może znajdować się na zewnątrz? Na dziedzińcu?

Istoty z ludowych wierzeń. Te zaś były związane z miejscem i nie mogły się poruszać jedynie dzięki sile woli. One potrzebowały pomocy.

Ile zostało jeszcze w domu? Nie zdążyła policzyć stojących u stóp schodów na strych.

Nie powinno ich być wiele. Z pewnością nie…

Ale upiory stały się ostrożniejsze. Nie zbliżały się za bardzo do Sagi, wyczekiwały na okazję, żeby się na nią, rzucić wspólnie i rozstrzygnąć pojedynek.

Tymczasem stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Jakiś płochliwy kobiecy głos szeptał pospiesznie u jej boku, a lodowate dłonie czepiały się rąk Sagi.

– Ratuj mnie! – szeptał głos. – Uwolnij mnie od tego strasznego istnienia pomiędzy życiem a śmiercią!

Saga natychmiast zrozumiała, co to dla niej znaczy.

– W imię Jezusa Chrystusa pragnę ci pomóc. Gdzie zostałaś pochowana?

– Po drugiej stronie cmentarnego parkanu. Na przeklętym placu, pod wielkim krzakiem jałowca.

Wisielec dopadł do nich z głośnym krzykiem, lecz Saga zdążyła szepnąć do kobiety:

– Wracaj tam natychmiast! Odnajdziemy twój grób.

Poczuła uścisk lodowato zimnych dłoni, zapewne w podzięce. Kobieca zjawa zniknęła.

Jeszcze jedenaście, liczyła Saga, nie słuchając przekleństw wisielca.

Zaczęła wchodzić na schody prowadzące na strych.

Znowu ktoś zagrodził jej drogę. Ktoś owładnięty żądzą mordu. Nagle dwoje potężnych szczęk zacisnęło się jej na ręce. Na tej ręce, w której trzymała alraunę.

Najdroższy talizman Ludzi Lody potoczył się w dół i został kopniakiem odrzucony daleko od Sagi. Ona wymierzyła błyskawicznie cios, chcąc unieszkodliwić monstrum. Musiała działać naprawdę szybko, żeby nikt nie zdążył ukryć amuletu.

Modliła się w duchu: „Pozwól mi odzyskać zdolność widzenia niewidzialnego!”

I modlitwa została wysłuchana. Saga wyczuła obecność w pobliżu czegoś nieokreślonego, zdołała złapać coś lepkiego, co śmierdziało jakby zgniłą wodą, i zawołała:

– Wynoś się! Wynoś się z powrotem do tej kupy gnoju, z której przyszedłeś! I nie pokazuj się tu nigdy więcej!

Po czym puściła stworę. Ta parskała i pluła ze złości, resztką sił zepchnęła Sagę ze schodów i zniknęła.

Dziesięcioro…

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Saga upadła obok alrauny! Złapała ją w tej samej chwili, gdy jakaś stopa w ciężkim bucie próbowała kopnąć amulet tak, by odrzucić go daleko w kąt.

– Ach, tak! – spokojnie powiedziała Saga nieoczekiwanie pewna, jak się sprawy naprawdę mają. – Ach, tak! Zostałeś już tylko ty.

– Jeśli myślisz, że żywa opuścisz dwór, to…

– Wiem, że wielu twoich czeka na zewnątrz. Ściśle mówiąc, dziewięcioro, prawda? Ale martwmy się tym, co mamy tutaj. Proszę bardzo, twoja kolej.

Tamten roześmiał się tylko ponuro.

Nie mogła wywołać z mroku jego postaci, nie wiedziała, gdzie się znajduje, był po prostu silniejszy od tamtych. Odczuwała natomiast, że zionie bezgraniczną nienawiścią. Przerzedziła szeregi jego armii, zostały tylko nędzne resztki. Tego nie mógł jej wybaczyć. Nigdy!

Ale słowa, które teraz padły, zaskoczyły ją.

Stał tuż obok niej.

– Wejdź na strych, ty wariatko! Idź tam i weź sobie ten wasz klejnot! A później pogadamy.

Saga czekała z niedowierzaniem. On zapewne chce żeby odnalazła to, co zostało schowane na strychu i potem jej to odbierze.

Upiór stawał się niecierpliwy.

– Idź już, do diabła! Widzisz przecież, że pozwalam ci iść! Ale nie myśl sobie, że się poddałem!

Nie była w stanie stwierdzić, czy mówi szczerze, ale skinęła głową i zaczęła wchodzić po schodach. Obejrzała się kilka razy, lecz nikt nie szedł w ślad za nią, czuła to.

Strych przedstawiał sobą okropny widok. Ogromny i zrujnowany, dach pozapadany, na podłodze resztki zawalonej wieżyczki, część stropu zarwała się i spadła na dół. Podłoga trzeszczała złowieszczo pod nogami Sagi.

Gruba warstwa kurzu pokrywała wszystko, podłogę i zgromadzone tu niepotrzebne sprzęty. Jakaś piękna szafa spróchniała do tego stopnia, że w każdej chwili mogła się rozsypać.

Ale w jednym miejscu kurzu nie było, został zgarnięty z podłogi jakby podczas gwałtownej walki.

Saga rozglądała się uważnie w mdłym świetle przedostającym się tu przez otwory w dachu. Poczuła ssanie w żołądku. To, co widziała, to musiały być ludzkie szczątki, nic innego.

„Ktoś z władz gminnych wszedł kiedyś do dworu. Nigdy stamtąd nie wyszedł…”

Odwróciła się ze wstrętem. Musiała oddychać głęboko, żeby nie stracić przytomności.

Skarb Ludzi Lodu. Trzeba szukać…

Stała bez ruchu z zamkniętymi oczyma.

Jakiś dziwny szum wypełniał jej głowę. Całe ciało. Jak… wibracje? Heike wiele mówił o wibracjach. Wielu z Ludzi Lodu odczuwało ten fenomen tutaj na strychu. Wibracje dochodzące z któregoś kąta?

Powoli odwracała głowę, nasłuchując.

O! Tam! W tamtym rogu…

Przeniknął ją lodowaty dreszcz. Uświadomiła sobie coś jeszcze: dotarła do niej twarda, nieubłagana prawda, że nie jest na tym strychu sama.

To dlatego wisielec śmiał się cynicznie!

Istniała jeszcze jedna istota. Wielka, bezkształtna, wyczekująca. Tutaj, na górze, czekała na Sagę, całkowicie oddzieloną teraz od zewnętrznego świata.

Загрузка...