Mieli już za sobą wiele przystanków.
– Henning, jeśli uważasz, że to dla ciebie zbyt trudne, to może idź się trochę przejść. Spróbuję sama dać sobie radę.
– Nie, no coś ty! Jak to sama? – zaprotestował przestraszony. – Wiesz, ja byłem wiele razy… i odbierałem… no, różne zwierzęta, chodzi o to, że wiem, jak to trzeba… Z pępowiną i w ogóle.
Saga uśmiechała się i starała się wytłumaczyć, co i jak ma robić. Wszystko było takie okropnie prowizoryczne!
Była mu, oczywiście, bardzo wdzięczna, że chce jej pomagać. W przeciwnym razie czułaby się strasznie opuszczona. Dzieci nie mają ojca, ona nie ma ani rodziców, ani rodzeństwa. A tak to przynajmniej jest ich dwoje. Jeśli z Viljarem i Belindą stało się najgorsze, a chyba trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy, to ona i Henning mieć będą tylko siebie.
Muszą trzymać się razem.
Bóle stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Tak straszne, że budząca grozę myśl już prawie Sagi nie opuszczała. Jeśli urodzi jedno z najbardziej obciążonych przekleństwem… Jedno z tych strasznych, o szerokich, spiczastych barkach…
Matka Tengela Dobrego zmarła przy jego urodzeniu. Podobnie Sunniva, kiedy wydała Kolgrima na świat. Matka Ulvhedina, Mara… i Heikego.
Nie, nie wolno teraz o tym myśleć. Ona musi przeżyć! Dla dzieci Lucyfera. I dla małego Henninga.
Przecież wiele innych kobiet z Ludzi Lodu urodziło dzieci dotknięte i nawet tego nie zauważyły. Jak Gunilla, kiedy urodziła Tulę, albo Gabriella. Ona wydała na świat zniekształcaną córeczkę, której świadomie pozwolono umrzeć, zanim zdążyła złapać pierwszy haust powietrza. Czy też matka Solvego… Inne kobiety rodziły dzieci wybrane. Dlaczego więc Saga nie miałaby wyjść z tego obronną ręką?
Oczywiście, że wszystko pójdzie dobrze! Musi iść dobrze!
Zanosiło się na szybki poród, świadczyły o tym coraz krótsze przerwy pomiędzy kolejnymi atakami bólów. Skurcze następowały jeden po drugim.
Szybki poród zawsze oznacza większe krwawienie.
Och, nie, trzeba zachować optymizm! Mieć nadzieję. Zaraz będą w domu.
Saga nie traciła wiary, przekonana, że wszystko się ułoży.
Zdaje się, że mijali jakieś domostwo, ale pewności nie mieli, nie widzieli świateł w oknach, ludzie poszli już spać. Ale marcowe wieczory są długie, wciąż jeszcze dostrzegało się najbliższe otoczenie. Żadnych podróżnych nie spotykali, o tej porze doby wszyscy wrócili już do domów. Może to nawet lepiej. Nie każdy chciałby pomagać przy porodzie.
– Henning – szepnęła Saga w chwili przerwy między bólami. – Nikt ci nigdy nie powiedział, kto jest ojcem dziecka.
– Nie – przyznał skrępowany.
– Myślę, że powinieneś wiedzieć. Rozmawialiśmy już o tym, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie to dziecko dotknięte, prawda?
– Tak. O tym wiem.
– Henning, ty mi na pewno nie uwierzysz, ale wiesz, dlaczego nigdy nie wspominałam o tym, kim jest ojciec dziecka? Dlatego, że to jest anioł.
Patrzył na nią zdumiony.
– Żartujesz ze mnie?
– Nie, Boże broń. To jest Lucyfer. Upadły anioł światłości. Spotkałam go na pustkowiach i staliśmy się sobie… bardzo, bardzo bliscy. Było nam tak cudownie razem, spędziliśmy kilka dni, ale on musiał opuścić Ziemię i wrócić do swojej otchłani. Dlatego chciałabym cię prosić, żebyś nigdy nikomu nie wspominał, kim jest ojciec tego dziecka. Ale nie mów też, że był nim Lennart, mój były mąż, bo nic chcę, żeby on był łączony z dzieckiem Lucyfera. Mów po prostu, że nie wiesz, nie masz pojęcia o niczym!
Henning patrzył na nią bardzo zmartwiony. Czy Saga ma gorączkę i zaczyna bredzić? To niedobrze. Ale obiecał że nikomu nic nie powie.
Znowu musieli się zatrzymać. Oboje zdawali sobie sprawę, że czas się zbliża.
Kiedy ucichł kolejny skurcz, Saga przez chwilę oddychała ciężko, a potem wyjęła ze swojej torebki papier i ołówek. Poprosiła Henninga, żeby na razie nie jechał dalej.
– Wiesz, Henning, ja naprawdę wierzę, że dam sobie z tym radę… że przeżyję. Ale gdyby sprawy miały się potoczyć źle… Na wszelki wypadek spiszę testament. Chciałabym, żeby wszystko, co mam, zostało podzielone pomiędzy ciebie i moje dziecko czy moje dzieci. Wiesz, musimy spojrzeć prawdzie w oczy, pomyśleć, że gdybyś został sam… Wiem, że to straszne tak mówić, ale takie jest życie. Ty dostaniesz trzecią część majątku, niezależnie od tego, czy urodzę dwoje dzieci, czy jedno. Gdybyś musiał zostać sam, Henning, to napisz do Malin! Masz adres Christera i Malin prawda?
– Mam – odparł Henning drżącymi wargami. – Ale…
– Ja naprawdę nie zamierzam umierać – zapewniła Saga i dała mu lekkiego kuksańca w bok. – Ale musimy być przygotowani na wszelkie ewentualności, prawda? Malin chciała przyjechać, żeby mi pomóc. Poproś ją teraz, gdybyś miał… kłopoty. W takim razie jednak powinieneś swoją część majątku podzielić między siebie i Malin. Będziesz wtedy musiał wziąć na swoje barki naprawdę wielką odpowiedzialność. Jeśli będzie niedobrze, ze mną i z twoimi rodzicami, moje dzieci będą musiały zostać z tobą.
Chłopiec przełykał ślinę. Po raz pierwszy widziała w jego oczach łzy.
– Ja nie chcę, żebyś umarła, Sago!
– Wiesz przecież, że nie umrę!
Skinął głową.
– Obiecuję ci, że zaopiekuję się… I napiszę do Malin.
– Dobrze! Ona przyjedzie niezwłocznie, jestem pewna. I nie mówmy już o tym więcej. Testament jest w torebce, a teraz jedźmy dalej!
Ledwo jednak ruszyli, a już musieli się zatrzymać. I teraz sprawa wyglądała poważnie. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że dwukółka jest zbyt mała. Henning rozłożył na ziemi obszerny płaszcz Sagi i pomógł jej zejść. W tej okolicy leśne poszycie było równiejsze, porośnięte trawą, zmarzniętą i suchą, rzecz jasna, ale mogło być gorzej. Las był tu rzadki, pomiędzy wysokimi sosnami rosły wrzosy.
Saga traciła poczucie czasu i miejsca, cierpiała strasznie, nigdy by nie przypuszczała, że można cierpieć aż tak. Świat wirował jej w oczach.
– Zaraz się zacznie – jęknął Henning żałośnie.
– Przygotowałeś chustę? I moje nożyczki do paznokci? – wykrztusiła Saga.
– Wszystko gotowe. Oj, jakie czarne włoski!
Saga uśmiechnęła się blado, udręczona bólami. Dziecko rodziło się bardzo szybko.
Henning nie widział, czy Saga bardzo krwawi. Chwycił maleństwo i uniósł je wysoko, tak jak się tego nauczył przy zwierzętach, i dał mu lekkiego klapsa.
W spokojnym lesie rozległo się słabe, ale wyraźne kwilenie. Koń zarżał cicho.
– To chłopczyk – oznajmił Henning. – A jaki śliczny! Nigdy bym nie pomyślał, że noworodek może być taki śliczny!
Saga powstrzymała się, żeby nie zapytać, czy dziecko ma skrzydła. Wcale tego nie oczekiwała, ale musiała się uśmiechnąć do siebie, że taka myśl przyszła jej do głowy.
– Otuliłem go chustą – donosił Henning. – Wszystko poszło znakomicie.
– Czy on ma ciemną skórę? – zapytała z wysiłkiem, jakby nie miała już sił.
– No, może trochę bardziej niż zwykłe dzieci. Ale niespecjalnie…
Saga badała swój brzuch.
– Henning, jest jeszcze jedno.
– Tak, wiem. Chcesz go zobaczyć? Tego pierwszego?
– Och, tak!
Sama była zdumiona, jak niezwykle piękny jest ten synek. I bardzo podobny do ojca. Do niej zresztą też, bo przecież Marcel i ona nie różnili się od siebie za bardzo.
– Chciałabym, żeby on miał na imię Marco – wyjąkała z trudem. – Marco, pisane przez „c”, bo jego ojciec nazywał się Marcel, wiesz, w czasie swojej ziemskiej wędrówki. To trochę obco brzmi dla nordyckich uszu. Marco będzie lepiej.
Ciało Sagi znowu wygięła się w strasznym bólu. No, teraz zaczyna się najgorsze, pomyślała. Nie mogła powstrzymać przejmującego krzyku, który niósł się daleko, daleko po lesie.
– Henning! Henning! Ja tego nie zniosę, o mój Boże, Henning, ze mną jest źle!
Nie mogło już ulegać wątpliwości, co się z nią dzieje. Miało się urodzić dziecko dotknięte dziedzictwem zła.
Bóle zelżały na moment.
– Henning… Skarb Ludzi Lodu… on…
Nie mogła powiedzieć nic więcej. Miała wrażenie, że jakaś straszna siła rozrywa jej ciało na kawałki. Henning krzyczał rozpaczliwie, ale jej nie opuścił, pomagał, jak mógł, i w końcu wyciągnął drugie dziecko.
– Ty krwawisz, Sago! Och, ratunku! Jaki straszny krwotok, co robić, żeby go zatamować?
– Nie, nie bierz derki – wyszeptała blada jak ściana. – Musisz ją mieć dla dzieci.
Moje dzieci! Ja nie chcę, nie chcę ich opuszczać, nie mogę!
– Och, jaki on okropny – jęczał Henning. – Jak on potwornie wygląda!
Dwóch synów. Jeden urodziwy jak ojciec, drugi obciążony.
Jak mogłaby opuścić dwoje takich maleństw?
Saga musiała zebrać wszystkie siły, by wydobyć z siebie głos. Świat wokół niej się kręcił, widziała niewyraźnie.
– Skarb Ludzi Lodu… Powinien go dostać ten obciążony. Jeśli nie będzie bardzo zły, rzecz jasna. Ale myślę, że nie będzie. I traktuj go dobrze, Henning. On i tak będzie miał trudne życie. Powinien mieć na imię…
Siły ją opuszczały.
– Mój ojciec, Kol, w rzeczywistości miał na imię Guillaume. Ale dziecka nie można tak nazwać… tutaj, w Norwegii. William także nie, choć to to samo imię. Też dla Ludzi Lodu brzmi zbyt obco, chociaż przypominałoby to Viljara, twojego ojca, nie, nie. Daj mu na imię Ulvar, na pamiątkę Ulvhedina! I, Henning, nie rozdzielaj ich! To bracia!
Henning szlochał głośno i starał się opatulić w derkę drugiego chłopca. Nie miał już odwagi spoglądać na Sagę, próbował swoim szalikiem powstrzymać strumień krwi, ale bez powodzenia.
Natomiast alraunę, Henning, weź ty. Ona będzie cię ochraniać. O Boże, dopomóż mi! Myślę, że będziesz jej potrzebował!
Te ostatnie słowa były już ledwo dosłyszalne. Sadze pociemniało w oczach. Ktoś przestraszony pochylał się nad nią. Duchy… One wiedzą, że ja umieram.
Dziecko leżało utulone w wełnianą derkę.
– Mogę jego też zobaczyć? – wyszeptała.
Henning uniósł maleństwo. Serce Sagi skurczyło się z bólu. Raz w życiu widziała Heikego. Ale ten malec był dużo ciężej dotknięty.
– Syneczku mój – szeptała, ledwie mogąc poruszać wargami. – Mój biedny, mały syneczku! Henning, musisz rozwodnić mleko… Podgrzać je trochę…
– Saga! Saga! Nie umieraj!
Już nie mogła mu odpowiedzieć.
Pogrążony w bezgranicznej rozpaczy Henning myślał początkowo, że widzi i słyszy rzeczy, które nie mogą być prawdziwe. Że szumi mu w głowie od tego strasznego napięcia i przerażenia.
Ale dźwięk się nasilał… I czyż las nie rozjaśnił się jakimś niezwykłym światłem? Migotliwą, błękitną poświatą, której przedtem nie było? I ten dźwięk. Przypominający ciężkie uderzenia skrzydeł jakichś ptaków, które nie mogą istnieć, bo musiałyby być ogromne.
Chłopiec drgnął. Ktoś chodził po lesie. Teraz zatrzymał się niedaleko nich, wśród sosen. Dwie ciemne sylwetki otoczone tym wspaniałym błękitnym blaskiem.
Szum skrzydeł ustał.
Chłopiec stał i patrzył. Nie wydobył z siebie ani słowa, i nie był w stanie się poruszyć.
Nieznajomi podeszli bliżej. Anioły? Czarne anioły!
– Czy ona umarła? – zapytał cicho.
Bo czasami aniołowie zabierają do nieba dobrych ludzi po śmierci, tak jest napisane w Biblii. A czy był na świecie ktoś lepszy niż Saga?
Ale czy anioły nie powinny być białe?
– Nie, nie umarła – odpowiedział z uśmiechem jeden z przybyłych. – Ale umarłaby, gdybyśmy jej nie zabrali ze sobą. Nasz pan wysłał nas tutaj, byśmy przynieśli mu tę, którą wybrał. A zatem ona musi cię teraz opuścić, Henningu z Ludzi Lodu. Ale będzie bardzo szczęśliwa, pamiętaj o tym!
Saga otworzyła oczy.
– Więc on nie jest sam w otchłani – szepnęła. – A kim wy jesteście? Dżinnami?
– Możesz nas tak nazywać – uśmiechali się. – Trzeba ci wiedzieć, że liczny orszak towarzyszył naszemu władcy, Lucyferowi, kiedy opuszczał niebo. On ciebie oczekuje.
Śmiertelnie zmęczona Saga znowu zamknęła oczy.
– Ale dzieci… – szepnęła głosem tak cichym, że przypominał tchnienie wiatru. – Nie mogę ich opuścić. Ani Henninga.
– Jeśli tu zostaniesz, to umrzesz – tłumaczył jeden z aniołów. – A wtedy nie pomożesz nikomu.
Obaj podeszli do dzieci, poowijanych w koce, leżących na ziemi, i dotykali ich nędznych becików. Henning, który trzymał jedną rękę na kocu, poczuł, że tkanina wypełniła się miłym ciepłem, i tak już zostało.
Jeden z dżinnów, a może czarnych aniołów, czy jak je określić, dotknął twarzy Sagi i natychmiast nastąpiła zmiana. Krwotok ustał, cała krew zniknęła. Drugi anioł położył rękę na głowie Henninga. Nie powiedział nic, ale Henning czuł, jakby słowa przepływały przez jego ciało. Że oto spływa na niego siła wybranych, a także inne dziwne myśli, których znaczenia nie rozumiał. Nagle jednak poczuł się bardzo, niewiarygodnie silny, jakby był dorosłym.
Dżinn cofnął rękę i Henning był znowu strasznie samotnym i bezradnym jedenastolatkiem.
– To znaczy, że dzieci nie zabierzecie? – odważył się zapytać.
– Nie, nie, oni są potrzebni na Ziemi. Obaj. Poprowadzą walkę Ludzi Lodu ze złem. Oni są darem naszego władcy dla waszego dzielnego rodu. Nadchodzi decydujące starcie. Potomek jednego z tych malców uratuje Ludzi Lodu i całą ludzkość. Drugi z nich ma inne zadanie. A kiedy ich czas się dopełni, przyjdziemy i zabierzemy ich tam, gdzie jest ich miejsce.
Podnieśli Sagę z ziemi i z szumem skrzydeł ulecieli. Henning długo patrzył w ślad za nimi, gdy płynęli w powietrzu niczym czarne ptaki na tle rozjaśnionego łuną nieba. Las wokół niego stawał się na powrót ciemny.
Saga nie wiedziała, czy śni, czy przeżywa to wszystko naprawdę. Miała wrażenie, że lecą ponad wysokimi szczytami gór i ponad wodami. Trwało to długo, bardzo długo. Była zbyt zmęczona, by rozmawiać, pozwalała się nieść, jakby płynęła w strumieniu powietrza, nie była nawet w stanie myśleć, nie czuła niczego, nie zastanawiała się nad tym, co się z nią stanie.
Ponownie znaleźli się nad lądem. Jakaś bardzo dziwna okolica, prawie bez roślinności, z górami, które wyglądały, jakby je ukształtowały potężne wirujące prądy. To tu, to tam z ziemi wydobywały się kłęby białej pary.
Obniżyli lot i wylądowali pośród groteskowych olbrzymów i potworów nad połyskującą w głębokiej jamie wodą.
Dimmuborgir, przemknęło jej przez myśl. To tutaj.
Została zniesiona w dół przez jedną z tych mrocznych jaskiń, tylko że bez wody. Wąska studnia była tak głęboka, że kręciło się jej w głowie.
I oto znalazła się we wspaniałym pałacu o połyskliwych, czarnych ścianach. Na jej spotkanie szedł on! Wyższy od wszystkich innych istot w tej sali. Jeszcze piękniejszy niż w jej wspomnieniu. Szedł i uśmiechał się, a ona bez słowa padła mu w ramiona. Długo tak stali. Nieskończenie długo, rozkoszując się swoją bliskością.
A potem zaczęli rozmawiać o dzieciach.
Mały Henning natomiast został sam w ciemnym lesie. Malcy leżeli cicho, spali. Słychać było tylko rozpaczliwe, przejmujące szlochanie Henninga.
Wziął alraunę i zawiesił ją sobie na szyi. Dziwne, jak ładnie ułożyła się na jego piersiach, jakby tam było jej miejsce, najwyraźniej czuła się u niego dobrze. Ostrożnie zapakował wszystkie rzeczy na dwukółkę. Niemowlęta ułożył na podłodze wózka, żeby nie pospadały, po czym wdrapał się na siedzenie i zaciął konia.
– Nie bójcie się niczego, chłopcy – powiedział swoim dziecinnym ufnym głosem, teraz zdławionym od płaczu. – Henning będzie się wami opiekował. A kiedy mama i tata wrócą, to już wszystko będzie dobrze. Oni naprawdę niedługo wrócą, poczekajcie tylko trochę.
I pojechali do domu, do Lipowej Alei, gdzie nikt na nich nie czekał.