– Co ty słyszałeś, Paul? – zapytał Marcel niskim, trochę jakby świszczącym głosem.
Paul przestał nasłuchiwać.
– Jakąś rozmowę, tak mi się zdawało. Blisko nas.
Marcel rozejrzał się uważnie.
– Musiało to nie być tak blisko.
Jeśli Paul dostrzegł ironię, to w każdym razie nie dał tego po sobie poznać.
– Chyba masz rację. Przestrzeń jest tu otwarta jak na morzu. Tylko bardzo szczupłe istoty mogłyby się ukrywać za tymi sosnami. Człowiek sobie wyobraża różne rzeczy.
– Idziemy już bardzo długo. Gdybyśmy teraz usiedli tam, przy tych zaroślach, to nikt by nas nie zobaczył, a my mielibyśmy widok na całą okolicę.
– Bardzo rozsądna uwaga. Ja także zgłodniałem.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Sagę przenikał dreszcz na myśl o zmroku. Nawet drzewa wydawały jej się groźne, niemal wrogie, ale to oczywiście pobudzona wyobraźnia podsuwała jej takie wizje. Przerażał ją ten dręczący lęk, dotychczas zupełnie nie znany.
Ale ona też zrobiła się głodna. Ponieważ nie wiedzieli, kiedy dojdą do jakichś zamieszkanych okolic, musieli oszczędzać prowiant. Paul nie miał już wina, butelki były zbyt ciężkie, żeby je transportować w tych warunkach. Marcel, przyzwyczajony do takich podróży, odkroił tylko cienki kawałek ze swojego bochenka chleba i zjadł odrobinę suszonego mięsa, więc i Saga starała się wytłumaczyć sobie, że głód jest taki dokuczliwy tylko pierwszego dnia. Ona też oszczędnie korzystała z zapasów.
Poza tym miała nadzieję, że wędrówka rychło dobiegnie końca. Martwiło ją to, że traci tutaj cenny czas, zadanie czeka na nią w parafii Grastensholm, a ona się tu włóczy po bezdrożach z dwoma obcymi…
Choć przecież Marcel nie jest obcym. To jej kuzyn, ponadto łączy ich teraz bardzo piękne porozumienie, wzajemne zaufanie. Nie musieli na siebie patrzeć, nie musieli się dotykać. Odczuwali nawzajem własną obecność.
– Marcel, teraz koniecznie muszę usłyszeć twoją historię – powiedziała Saga. – Nadal stanowisz dla mnie zagadkę.
Marcel uśmiechnął się blado, a Paul z nagłym zainteresowaniem zaczął obserwować źdźbło trawy.
– Tak naprawdę to nie ma we mnie niczego zagadkowego – powiedział Marcel. – Jeśli już, to raczej moje przeżycia określiłbym jako tragikomiczne. Podobnie jak ty, Paul, byłem rodzinnym geniuszem, tak przynajmniej wszyscy uważali. Myślę, że wywierali na mnie wielki nacisk, kiedy byłem młodszy. Oczekiwano, że poradzę sobie ze wszystkim, z wszystkimi szkołami, z każdą sprawą, której się podejmę.
– Mieszkałeś wśród Walonów? – zapytała Saga.
– Czasy się zmieniły – odparł. – Walonowie nie są już taką zamkniętą grupą, zaczęli bardziej wchodzić w społeczeństwo szwedzkie. Ale oczywiście to moja walońska rodzina wywierała na mnie presję. A ja się poddawałem, brałem na siebie zbyt wiele…
– Mówiłeś, że byłeś lekarzem?
Marcel westchnął.
– Nie tak od razu. Studiowałem bardzo poważnie wiele przedmiotów. Teologię, historię, filozofię… aż w końcu zająłem się medycyną. Tak, zostałem lekarzem. Ale stawiałem sobie zbyt wielkie wymagania, podjąłem się leczenia bardzo trudnego przypadku, czego nie powinienem był robić. Nie udało mi się.
Paul i Saga siedzieli bez słowa.
– Czy chory zmarł? – zapytała Saga, gdy milczenie się przeciągało.
Marcel wpatrywał się w ziemię pomiędzy swoimi zgiętymi kolanami.
– Coś w tym rodzaju. Nie udała mi się operacja i zniszczyłem cudze życie. Naturalnie straciłem pracę. Później wędrowałem z miejsca na miejsce, a teraz jestem w drodze do Norwegii i mam nadzieję, że tam powiedzie mi się lepiej. No, czy nie powinniśmy ruszać? Im dalej dzisiaj zajdziemy, tym lepiej.
Wstawali opieszale. Saga stwierdziła, że skóra jej stóp jest bardzo wrażliwa. I na pewno będzie miała pęcherz na stopie, jeśli natychmiast nie opatrzy otarcia. Usiadła na powrót i zdjęła but.
Marcel ukląkł przy niej i uważnie obejrzał nogę.
– Połóż tutaj liść – zalecił.
– O, ja mam lepsze środki – uśmiechnęła się Saga. – Czy nie zechciałbyś przynieść z wózka mojego kuferka?
Kiedy zobaczył jej zbiór środków leczniczych, najpierw zaniemówił, a potem rzekł:
– Boże drogi, kto tu jest lekarzem? Ja czy ty?
– Och, to tylko niewielka część zbioru Ludzi Lodu. Ja rzadko tego używam, bo też i skarb nie do mnie należy. Nie jestem jednym z rodzinnych uzdrowicieli.
Marcel brał po kolei różne woreczki i przyglądał im się w najwyższym zdumieniu.
– Masz tu proszki i pigułki, które od dawna wyszły z użycia! Jak na przykład ten środek do tamowania krwi albo lekarstwo na uspokojenie serca i… o, no właśnie, proszek z alrauny. Skąd ty, na Boga, to wzięłaś?
– Mnie o to nie pytaj. To jest spadek, nic więcej nie wiem.
Zdumiony kręcił głową.
– Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że to jest warte majątek?
Saga była zaskoczona.
– Nikt nigdy w naszym rodzie nie patrzył na skarb z tego punktu widzenia – odparła.
Na dźwięk słowa „majątek” Paul nastawił uszu i podszedł do nich. Ukucnął i z uwagą przyglądał się skarbowi Ludzi Lodu.
W zaroślach wiatr szeleścił zeschłymi liśćmi, co brzmiało jakoś nieprzyjemnie, złowieszczo. Wyobraziła sobie, że tak może szeleścić pełzający grzechotnik.
Marcel podnosił teraz jedną po drugiej maleńkie flaszeczki.
– Tylko za to jakiś aptekarz albo kolekcjoner dałby tyle, że mogłabyś wygodnie żyć przez długi czas!
– Ale ja nie zamierzam tego sprzedawać – uśmiechnęła się, myśl wydała jej się niewiarygodna. – Nigdy w życiu, wolałabym już raczej umrzeć z głodu!
W oczach Paula pojawił się jakiś dziwny blask. Siedział i przekładał poszczególne elementy skarbu, ręce drżały mu z przejęcia.
– Co to, na Boga, jest? – spytał nagle zdumiony dotykając jakiegoś dziwnego przedmiotu. – Jakieś zwierzę, czy co… Au, ratunku! To przecież żywe!
Odrzucił to, co trzymał w ręce, jakby go oparzyło, i zerwał się na równe nogi.
– To jest właśnie alrauna – wyjaśniła Saga. Podniosła amulet z ziemi i ułożyła starannie w niewielkiej szkatułce. – Ona do mnie nie należy.
Zauważyła wyraźnie, że alrauna skurczyła się, jakby ją coś zaniepokoiło. Było to osobliwe uczucie, Saga nigdy by nie przypuszczała, że alrauna zareaguje na jej bliskość; teraz ją to przeraziło.
A może to nie jej obecność poruszała alraunę tak nieprzyjemnie? Może chodziło o Paula? Bo to przecież w jego pięknych oczach dostrzegła obrzydzenie.
Napotkała zdumione spojrzenie Marcela. Oboje popatrzyli w stronę Paula, który cofał się z pobladłą twarzą, sztywny ze strachu.
– Nie bój się – uspokajała go Saga. – Ona nie zrobi ci nic złego, dopóki nie zagrozisz nikomu z Ludzi Lodu. A przecież nie jesteś dla mnie niebezpieczny, prawda? – uśmiechnęła się.
Paul odzyskał spokój, kiedy alrauna zniknęła w zamkniętej szkatułce. Po chwili powiedział już swoim zwykłym, lekkim tonem:
– Powinnaś to sprzedać, wiesz. Bo jeśli tego nie zrobisz, to narazisz swoją duszę na potępienie.
– Nie. Alrauny ani nie trzeba, ani nie można sprzedać – powiedziała Saga tak stanowczo, jakby chciała, żeby szczelnie owinięty amulet słyszał jej słowa. – Zresztą to w ogóle niemożliwe, jak z pewnością wiesz.
I opowiedziała legendę o alraunie, przede wszystkim dla Marcela, który jej nie znał. O tym, że alraunę można sprzedać tylko za niższą cenę, niż ta, za którą się ją kupiło, i że w końcu ten, który nie może już bardziej ceny obniżyć, zostaje z nią na zawsze i musi zaprzedać duszę diabłu.
– Ale to się odnosi do zwyczajnej alrauny – uspokajała Saga. – Amulet Ludzi Lodu jest wyjątkowy. Przywiązał się do naszego rodu i nie może należeć do nikogo innego. Myślę, że dla tego z rodziny, kto by się jej pozbył, źle by się to skończyło.
Paul kręcił głową z przejęcia. Wyraz jego twarzy świadczył wymownie, co myśli on o mądrości Sagi, a ściślej biorąc o jej głupocie. Ale nie chciał znaleźć się ponownie w pobliżu alrauny.
Marcel pomógł Sadze opatrzyć stopę. Ręce miał niezwykle kształtne i wrażliwe. Ich dotyk był dla Sagi doznaniem prawdziwie erotycznym, znacznie większym niż wszelkie pieszczoty Lennarta.
Spoglądała w dół na pochyloną głowę Marcela, na jego czarne loki. Każdy jego ruch świadczył, że i on odczuwa to niezwykłe napięcie między nimi. Cudowna, jakby zaczarowana chwila w tym cichym, prześwietlonym słonecznym blaskiem zagajniku. Rozedrgana aura zmysłowości otaczała ich niby gęsty obłok. Tylko ich.
Marcel trzymał swoje dłonie na stopie Sagi dłużej, niż to było konieczne, jakby chciał utrwalić tę łączącą ich więź, to wzruszenie, poczucie wspólnoty. Potem wstał i spojrzał jej w oczy.
O Boże! myślała Saga. Ja… To musi być to, czego zawsze pragnęłam. Miłość. Owo uczuciowe porozumienie między kobietą i mężczyzną, które jest czymś więcej niż erotyka, które odmienia człowieka gruntownie, zapada w jego serce i pozostawia w nim na wieki gorejące znamię. O Boże! Dzięki Ci, że dane mi jest to przeżywać!
Natychmiast jednak przyszło zastanowienie. No i co teraz? Co się teraz stanie? Czy wszystko ma się ograniczyć tylko do tej jednej chwili uniesienia i gorących marzeń, czy też będzie jakiś ciąg dalszy? Czy mam prawo spodziewać się dalszego ciągu? Czeka mnie przecież zadanie do spełnienia i na nim powinnam się koncentrować. Czy wobec tego mam prawo żywić tak silne uczucie do mężczyzny?
Shira takiego prawa nie miała. Cztery duchy odebrały jej zdolność kochania. Długo, bardzo długo myślałam, że mnie czeka podobny los, bo przecież wiedziałam, że moje uczucie do Lennarta nic nie znaczy.
Z rozmarzenia brutalnie wyrwał ją głos Paula.
– Czy nigdy nie wyjdziemy z tego przeklętego lasu? – wybuchnął gwałtownie.
Czar prysł. I Saga, i Marcel odetchnęli głęboko jak po ciężkim wysiłku fizycznym.
Musieli jednak przyznać Paulowi rację. Im także to pytanie przychodziło do głowy. Cały dzień szli przez sosnowy bór, mając pod stopami mchy i kłujące porosty, przez jagodniki i wrzosowiska pod wysokimi drzewami, przez niesamowite, jakby zaczarowane lasy, gdzie pełno było porośniętych mchem głazów, lub przez zagajniki, gdzie drzewa iglaste rosły na przemian z liściastymi i gęstymi krzewami. Tam gdzie las sosnowy był gęsty, musieli przedzierać się pośród uschłych, kłujących gałęzi. Udręką było w takich okolicach ciągnięcie wózka, który bezustannie zapierał się o korzenie, sterczące gałęzie czy po prostu na nierównej ziemi. Marcel przeklinał wtedy paskudnie. Robił to wprawdzie bardzo cicho, ale Paul i tak go słyszał i syczał ze złością.
– Nie nadużywaj imienia Szatana – upominał ostro. – To się może zemścić!
Saga nie bardzo wiedziała, co myśleć o Paulu. Był człowiekiem bardzo skomplikowanym, nikogo podobnego nigdy przedtem nie spotkała. Dziki, a jednocześnie religijny, dobry i zarazem zły.
Zresztą czy naprawdę był religijny? Bronił przede wszystkim Szatana. Boga nigdy.
Tymczasem wyszli wprost na duże jezioro i musieli je okrążyć. Znaleźli się w otwartym krajobrazie i widzieli dalekie osiedla. Stosunkowo najbliżej leżała nieduża wieś z kościółkiem pośrodku. Nie odważyli się jednak pójść do ludzi, póki nie będzie pewności, że to już Norwegia. Brnęli więc z determinacją dalej.
Od dróg trzymali się z daleka. Zdarzało się, oczywiście, że nieoczekiwanie otwierał się przed nimi jakiś leśny trakt, węższy lub szerszy, ale naprawdę nie mieli ochoty nikogo spotkać. Raz znaleźli się tak blisko ludzi, że słyszeli rozmowy. Ale język tych rozmów był szwedzki, niestety!
Nic nie wiedzieli na temat, jak duże obszary zostały dotknięte cholerą ani czy mieszkańcy tych leśnych okolic mają pojęcie o zagrożeniu epidemią i zakazie przekraczania granicy, ale nie próbowali się dowiadywać. I chociaż nie mówili o tym głośno, to przecież wszystkich myśl o cholerze napełniała lękiem, także ze względu na własne bezpieczeństwo…
Przeważnie zresztą szli przez odludzia.
A teraz, kiedy wyruszyli z ostatniego popasu, otaczała ich pustka jeszcze większa niż przedtem. Teraz bowiem słońce schowało się za wzgórza i choć miało świecić jeszcze jakiś czas, to cienie stawały się coraz dłuższe, budząc mimowolny niepokój.
Szli i szli, od dawna już nie widzieli śladów ludzi.
Znajdowali się w samym centrum puszczy.
Saga starała się być jak najbliżej Marcela. Szukała u niego ochrony, także przed Paulem. Tak, to może absurd, lecz Paul przerażał ją ze względu na tę swoją niepojętą naturę. Ta nieziemska uroda, dystans wobec innych ludzi, choć to akurat należało pewnie przypisywać arystokratycznemu pochodzeniu, i jego zmienne nastroje! Czuła się w jego towarzystwie coraz gorzej, aczkolwiek nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego.
Był jak wielkie, nieznane i trudne do opanowania źródło zagrożenia, tylko tak umiała to określić.
Stosunek Paula do współtowarzyszy podróży też był zmienny i niejasny. Marcela tolerował, najwyraźniej potrzebował go jako przewodnika w tej dość niebezpiecznej Wędrówce przez nieznane leśne bezdroża. Ale traktował go z tą wyniosłością, z jaką arystokraci odnoszą się do osób z ludu. Marcel znosił to jednak z kamiennym spokojem. On zresztą wszystko znosił z kamiennym spokojem.
Z Sagą też było różnie. Zdarzało się, że Paul zaczynał ją uwodzić, ale potem jakby w pół drogi rezygnował i szedł w swoją stronę. Kiedy indziej znowu zwracał się do niej tak samo jak do Marcela. Wyniośle, ironicznie, jakby chciał pokazać, że nic dla niego nie znaczy. Bywało też, że przemieniał się w krzykliwego dyktatora.
Któregoś razu jednak, gdy znaleźli się oboje z dala od Marcela, Paul chwycił ją w ramiona i mocno przycisnął do siebie. Wysyczał przez zęby niemal z nienawiścią: „Ty wiesz, że jesteś moja? Chcę cię mieć, długo na to czekałem, Sago! Właśnie taką jak ty kobietę chcę mieć! Chcę widzieć, jak twoje oczy zachodzą mgłą w miłosnym uniesieniu! Nie ustąpię, dopóki tego nie osiągnę!”
Saga uważała, że wyznanie brzmi banalnie, ale nie powiedziała nic. Wyrwała się po prostu i poszła sobie.
Gdyby we wcześniejszej młodości była choć trochę kokietką, z pewnością uległaby czarowi tego niezwykle pięknego mężczyzny. Teraz jednak Saga czuła się jak ptak, który opalił sobie skrzydła, a poza tym jej serce było gdzie indziej.
Może Paul widział, na co się zanosi między Marcelem i Sagą? I może to raniło jego dumę? Sądząc po jego zachowaniu, tak właśnie było.
Ale przyczyny mogły też tkwić zupełnie gdzie indziej.
Szli i szli, chociaż zmrok stawał się coraz gęstszy. Wilgotna mgła unosiła się nad błotami, las trwał w ciszy.
Sadze zdawało się, że jakieś niewidzialne istoty krążą pomiędzy nimi. Miała nadzieję, że to tylko gra jej wyobraźni, mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że coś nie znanego, coś mistycznego towarzyszy im przez całą drogę. Że jest wśród nich.
Nagle Paul przystanął.
– Spójrzcie! – wyszeptał.
Znajdowali się nad małym leśnym jeziorkiem o zarośniętych brzegach, wypełnionym czarną wodą. Za sobą mieli milczący, ciemny las świerkowy.
Na przeciwległym brzegu stał ogromny łoś, pił wodę i przeglądał się w jeziorze. Kiedy wyszli z lasu, uniósł w zamyśleniu swoją arystokratyczną głowę i patrzył ponad wodą na ludzi. Potem zastrzygł uszami i powrócił do picia.
– Wspaniałe zwierzę – szepnął Paul.
– O, tak – przyznała Saga. – Jest piękny, zwłaszcza po drugiej stronie jeziora.
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do niej i zawrócili do lasu. Saga ruszyła za nimi, podeszła do Marcela i mocno chwyciła go za rękę.
Teraz już nie mogli długo wędrować, trzeba było pomyśleć o jakimś noclegu. Wkrótce potem znowu zobaczyli jezioro, tym razem większe, a przy nim kilka budynków. Przystanęli, by się zastanowić nad sytuacją.
– Musimy już być w Norwegii – oświadczył Paul.
Marcel odnosił się do tego sceptycznie.
Paul rozstrzygnął sprawę:
– Pójdę tam i zapytam. O, jakieś dwie dziewczyny. Uwiodę je i poproszę o schronienie na noc.
– Nie, nie – zaprotestował Marcel z uśmiechem. – Nie możemy nocować tak blisko ludzi. Zwłaszcza jeśli to Szwedzi. Ale dobrze, idź i dowiedz się. Na pewno zrobisz na nich takie wrażenie, że zapomną zapytać, skąd się wziąłeś. Ale bądź tak dobry i ogranicz znajomość do najbardziej podstawowych pytań! Nie mamy czasu na żadne romanse.
– Szkoda, szkoda – narzekał Paul żartobliwie, ruszając w stronę zabudowań.
O ileż sympatyczniejszy stał się nastrój dzięki świadomości, że są w pobliżu ludzi. Dopóki byli tylko we troje, napięcie między nimi stawało się momentami nie do zniesienia. A może wszystko stało się łatwiejsze, kiedy Paul odszedł? Saga odprowadzała go wzrokiem. Mimo woli przysunęła się bliżej Marcela.
– On mnie wytrąca z równowagi – powiedziała.
– Mnie także – mruknął Marcel.
– Po prostu nie wiem, co to jest.
Jak okropnie zabrzmiały te słowa: Co to jest, a nie: kto to jest.
Skuliła się.
Paul podszedł do dziewcząt, które stały jak skamieniałe. Najwyraźniej nie wiedziały, co powiedzieć. Saga doskonale to rozumiała: Zobaczyć kogoś tak niezwykłego, wyłaniającego się z lasu! Ciekawe, co sobie myślały?
Paul zabawił tam dość długo. Tymczasem Saga i Marcel stali przy sobie, napawając się nawzajem swoją bliskością. Saga niemal czuła płynące od niego rozkoszne ciepło. Ogarnęła ją dziwna tęsknota, myślała o niewidzialnej więzi, cudownej i bardzo silnej, o wszystkim, co ten człowiek mógł jej dać, jeśli tylko ona zechce wziąć.
A Saga chciała. Po raz pierwszy w swoim życiu pragnęła przyjąć miłość mężczyzny. A może miłość to zbyt mocne słowo jak na tak krótką znajomość?
Nie! Dziwna sprawa, ale nie. Wszystko, co teraz wypełniało jej myśli i uczucia, było tak intensywne, że nie mogło powstawać tylko w niej samej, musiało płynąć do niej także od Marcela. I było tak silne, że zabarwiało atmosferę całego otoczenia. Saga wiedziała, że całe jej ciało i dusza dążą tylko do tego, by być jak najbliżej Marcela. Czuła mrowienie pod skórą, nerwy napinały się, kiedy docierało do niej ciepło jego oddechu. Ten oddech właśnie, powolny i gorący, świadczył, że Marcel odczuwa to samo co ona.
Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Teraz, kiedy nie było Paula, widziała, jak bardzo pociągającym mężczyzną jest Marcel. Zupełnie inaczej niż tamten śliczny archanioł, jak określała Paula. W Marcelu było coś więcej, jakaś głębia. Cechowała go surowa powaga, która od czasu do czasu łagodniała, przemieniając się w czułość; w niezwykłych oczach, tak jasnych, że skóra i włosy zdawały się przy nich jeszcze ciemniejsze, była jakaś sugestywna siła. Oczy osadzone dość głęboko wydawały się takie tajemnicze i takie pociągające! Teraz uśmiechały się do niej, poważnie i spokojnie, wyrażały wszystko, co zrodziło się między nimi, a co nie zostało powiedziane…
Ale kiedy się w końcu odezwał, słowa zabrzmiały przerażająco.
– On ciebie pragnie – powiedział z zaciętą złością. – Wiesz o tym, prawda?
– Nnnie… Nie wydaje mi się – odparła niepewnie. – On tak mówił, ale ja wcale nie wierzę.
– Bo nie znasz męskiej dumy, Sago! Paul nigdy by się nie przyznał do porażki, nigdy by się też nie zniżył do tego, by żebrać o twoją miłość.
– Masz rację. On nie żebrze. Raczej okazuje złość. Uszczypnął mnie w ramię, aż zabolało. Ale mimo wszystko… Nie, Marcelu, sądzę, że się mylisz. Słyszałeś przecież, jak powiedział, że będzie uwodził tamte dziewczyny.
– Och, moja droga, nie bądź naiwna! Powiedział tak po to, by wzbudzić w tobie zazdrość.
Machnęła niecierpliwie ręką.
– Ale co by on we mnie widział? Jestem sztywna i zimna… Sam tak powiedział!
– No, no, zastanów się. Myślę, że jego akurat to najbardziej pociąga. Ty rzeczywiście sprawiasz wrażenie osoby bardzo chłodnej i zachowującej dużą rezerwę, ale ja wiem, jaka głębia uczuć się za tym kryje. I on wie także. A to, że tak trudno cię zdobyć, budzi w mężczyznach instynkt myśliwego.
– To samo mówił Lennart. – Saga zadrżała. – Ale on nie znalazł we mnie ukrytego ciepła.
– Bo to nie był mężczyzna dla ciebie. Paul zresztą też nie jest.
Nie dopowiedział reszty. A Saga nie miała odwagi zapytać. Znowu spojrzała w stronę zabudowań.
– On jest jak piękna muszla – powiedziała cicho. – Skorupa niezwykłej urody, ale co się kryje wewnątrz? Kim on, na Boga, jest? W każdym razie nie jest żadnym hrabią Lengenfeldtem, to mogłabym przysiąc.
– Czy on działa na ciebie jako mężczyzna? – zapytał Marcel półgłosem.
Och, jaka nieskończona cisza! I jej odpowiedź będzie także nieskończenie ważna!
– To zależy, co rozumiesz przez określenie: „działa”? – rzekła wolno. – On robi wrażenie, trudno się oprzeć, ten jego wygląd… Ale jeśli ci chodzi o coś poważniejszego… to odpowiedź brzmi: nie!
Zdawało jej się, że Marcela to uspokoiło, mimo to powiedział w zamyśleniu:
– Nie byłbym tego taki pewien, Sago. Po prostu oczu nie możesz od niego oderwać.
– To może tak wyglądać. Ale teraz zastanawiam się, dlaczego i o czym on tak długo tam rozmawia?
– Staraj się tylko nie zostawać z nim sam na sam – ostrzegł Marcel.
– Nie, nie odważyłabym się! Bo to, co się kryje za tą wspaniałą fasadą, to, co on nosi w sobie… przeraża mnie, trudno nawet powiedzieć jak bardzo. Marcelu, ja czuję, czułam to przez całą drogę, że towarzyszy nam zło.
– Owszem – potwierdził wolno. – Myślę, że masz rację. Ale ja będę przy tobie. Będę cię ochraniał, żeby ci się nic złego nie przytrafiło.
Instynktownie chwyciła jego rękę.
– Nie odchodź ode mnie, Marcelu, ani na moment. Bądź przy mnie, nie zostawiaj mnie samej z tym… monstrum!
– O, to chyba zbyt mocne słowo!
Znowu poczuła tę nie nazwaną, bezgraniczną wspólnotę z człowiekiem obok niej. Nawet otaczające ich powietrze było nią przesycone i wiedziała, że tego mężczyznę umiałaby kochać. Gorąco i gwałtownie, wszystkimi zmysłami, tak jak Saga Simon nigdy nie kochała.
Dłoń Marcela dotknęła leciuteńko jej ramienia. Ostrożnie, jakby się bał, że ją przestraszy. W tym zmysłowym dotknięciu dłoni wyczuwała jego napięcie, jego… pożądanie. Kątem oka widziała piękne, długie i szczupłe palce, które wolno, wolniutko zaciskały się na jej ramieniu.
– Paul wraca – powiedziała Saga krótko, przestraszona. tym, co się między nimi działo, przestraszona, że sama tak bardzo pragnie dalszego ciągu.
Marcel westchnął z rezygnacją i jego ręka wolno zsunęła się w dół.
Saga oddychała ciężko, nie spuszczając oczu z powracającego Paula. Przeżycie było tak intensywne, że czuła spływające po karku kropelki potu.
– Och, jedna z dziewcząt okazała się prawdziwą pięknością! – wołał Paul z daleka. – Uzgodniliśmy, że dzisiejszą noc spędzimy w stajni.
– Tak blisko ludzi? – zapytał Marcel.
– Nie wy, oczywiście! – rzekł Paul, rzucając Sadze promienne spojrzenie. – Tamta dziewczyna i ja. A w ogóle to one są Szwedkami. Ale jesteśmy już bardzo blisko norweskiej granicy. Przekroczymy ją jutro.
Saga i Marcel nie wiedzieli, co powiedzieć.
– Czy ty naprawdę zamierzasz…?
– Nie, oczywiście, że nie – roześmiał się Paul. – Zażartowałem sobie z was. Nie spodziewałeś się chyba, Marcelu, że zostawię cię sam na sam z Sagą? Wszyscy wiedzą, co by się wtedy stało. No, chodźcie, ruszamy dalej!
Saga zastanawiała się nad tym, co Marcel powiedział o zazdrości. Tak, nie ulegało wątpliwości, że tamto o nocy z dziewczyną w stodole Paul adresował przede wszystkim do niej.
Jej to w ogóle nie obeszło. Ale zauważyła zaciekawione spojrzenie Marcela. Co on sobie myśli? Naprawdę uważa, że Paul działa na nią fizycznie?
Było raczej przeciwnie! Teraz kiedy wrócił, pojawił się znowu dawny lęk. Bała się. Ona, która do niedawna w ogóle nie wiedziała, co znaczy lęk! Teraz serce jej się kurczyło w trudnym do określenia przerażeniu.
Kim, na Boga, jest ten Paul?