ROZDZIAŁ IV

Saga zapomniała, że to nie dwóch mężczyzn miała mieć za towarzyszy dalszej podróży, lecz trzech. Przynajmniej pierwszego dnia.

Akurat kiedy o szarym świcie wyszła z uśpionej gospody, stangret Paula von Lengenfeldta zeskoczył z powozu na ziemię jak wielka, niezdarna żaba. Rzeczywiście była to przerażająca figura o głowie osadzonej tak nisko i tak podanej do przodu, że Saga skorygowała swoje pierwsze wrażenie: woźnica przypominał nie tyle żabę, co raczej bizona stającego dęba.

Popatrzył spode łba na Sagę, ale jej nie pozdrowił.

Wziął tylko jej kuferek, bez wysiłku, jakby nic nie ważył, i ulokował go z tyłu powozu.

Kuferek rzeczywiście nie był ciężki, świadomie większość swoich rzeczy zostawiła w Szwecji. Pieniędzy miała jednak dość, zamierzała bowiem rozpocząć w Norwegii nowe życie i kupić tam wszystko, co potrzebne. Wiozła więc tylko to, co niezbędne w podróży, i rzecz najważniejszą ze wszystkiego: spadek, który teraz należał do niej. Uzdrowicielski skarb Ludzi Lodu. I oczywiście także magiczną część tego skarbu, ale o tym wolała nie myśleć. Przenikał ją dreszcz na samo wspomnienie.

Pewne jego elementy na razie były przechowywane w Norwegii. Na przykład życiodajna woda Shiry. Rzecz jasna nie w Grastensholm i nie w Lipowej Alei, która stanowiła bardzo niepewną kryjówkę. Bezcenna butelka została złożona w tajemnym miejscu, które znali tylko członkowie rodu.

Wiozła jednak ze sobą tę część skarbu, którą dostała od Viljara po śmierci Heikego i Tuli. Nic nie wiedziała na temat czekającego ją zadania, ale chciała być możliwie jak najlepiej przygotowana na wszelkie trudności. A bała się, że czeka ją wiele różnych kłopotów.

Kiedy tak stała na progu gospody i patrzyła na dziedziniec, gdzie gęsta rosa perliła się jeszcze na trawie i kamieniach, a biała mgła otulała zabudowania, osłaniając przed jej wzrokiem leżącą nieco na uboczu wieś, zalała ją nagle gwałtowna fala niepojętego lęku. Ten niewyraźny mglisty pejzaż krył w sobie jakieś zagrożenie, coś, co w każdej chwili mogła ją zaatakować. Uciekaj, Sago, uciekaj! szeptał w duszy jakiś głos.

Saga jednak stała, jakby wbrew sobie, nie chciała tego, ale stała. W końcu zeszła ze schodów i ruszyła w stronę powozu. Jakby nogi same się tam kierowały, bez udziału woli.

Paul von Lengenfeldt też już był na dworze i wydawał polecenia stangretowi.

– Czyż on nie jest wspaniały? – zapytał, gdy Saga nadeszła. – Wynalazłem go w ogrodach Szatana.

Stangret gapił się na nich z niechęcią. Serce Sagi ścisnęło się boleśnie.

– To była niepotrzebna i bezlitosna uwaga – rzekła zdławionym głosem.

– Absolutnie nie – uśmiechnął się Paul. – To zwyczajna autoironia. Wyszukałem go wyłącznie po to, by stanowił dla mnie kontrast. By moja uroda stała się jeszcze bardziej wyrazista, robiła większe wrażenie. Spójrz na niego, sama zobacz różnicę!

– Ja widzę po prostu człowieka – odparła Saga i weszła do gospody, by przynieść resztę swoich rzeczy.

Na schodach stał Marcel. Saga poczuła, że na jego widok jej ciało napełnia się ciepłem. Spojrzał na nią przeciągle i Sagę znowu ogarnęło pragnienie, żeby się do niego zbliżyć, z wielu różnych powodów, zarówno szlachetnych, jak i nieco bardziej mrocznych.

Źle mi się zaczyna ten dzień, myślała wchodząc na górę. Co to się stało z moim poczuciem humoru, z moją zdolnością do ciętych replik, z moim dystansem do świata? Chodzę naburmuszona i zła, to do mnie niepodobne.

Saga nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jest napięta. To skutek obciążenia, które towarzyszyło jej przez całe życie. Na dodatek całkiem niedawno straciła oboje rodziców, a nieudane małżeństwo było kroplą, która przepełniła czarę goryczy. W konsekwencji była jak zbyt mocno naciągnięta struna, która w każdej chwili może pęknąć. I do tego jeszcze ten niepokój przenikający wszystko wokół niej, jakiś trudny do określenia lęk. Już tylko z tego powodu tak bardzo potrzebowała kogoś, komu można zaufać, kto mógłby ją otoczyć opiekuńczym ramieniem, odsunąć od niej ten lęk, wypełnić jej bezgraniczną samotność.

Podobnie jak kiedyś Shira samotnie oczekiwała swego losu, tak teraz Saga stała, sama i przerażona, u progu nieznanej przyszłości. Nie zwracała uwagi na jawnie jej okazywane zainteresowanie Paula, nie była w stanie myśleć teraz o czymś takim jak flirt czy miłostka, to by ją tylko rozpraszało, jeszcze bardziej wytrącało z równowagi.

Łagodny spokój Marcela i jego wyrażające troskę spojrzenia były dla jej duszy niczym balsam.

Pierwszy kogut odezwał się w kurniku należącym do gospody, kiedy powóz ze skrzypieniem kół ruszał w drogę. Trójka podróżnych rozsiadła się we wnętrzu ze złotymi ozdobami i pokrytymi pluszem kanapami. Tylko stangret jechał wydany na wiatr i niepogodę, chociaż ten poranek nie należał do najgorszych. Nocny deszcz odświeżył powietrze, a poranny chłód powinien niebawem ustąpić.

Saga mimo wszystko nie mogła się pozbyć nieprzyjemnego uczucia. Prześladowało ją, zanim wsiadła do powozu, i nadal dawało o sobie znać.

Nikt ich nie widział, kiedy odjeżdżali. Cała parafia jeszcze spała.

Saga pomyślała przez chwilę o pozostałych pasażerach, którzy także spali, nic wiedząc, że ich podróż została przerwana, o młodej rodzinie i wędrownym kupcu. Ale czy mogli ich zabrać, czy takie małe dziecko zniosłoby podróż przez lasy i odludzia? Hrabia chyba nie był w stanie tamtym pomóc, w żadnym razie. Poza tym jego powóz był dużo mniejszy niż dyliżans, nie dla wszystkich starczyłoby miejsca.

Mimo to miała trochę wyrzutów sumienia. Zostawili tamtych w okolicy dotkniętej cholerą… Wprawdzie mogą zawrócić… Jechać z powrotem do domu…

Saga należała do tych niezliczonych kobiet, które przychodzą na świat z nieczystym sumieniem i przez całe życie uważają, że starają się za mało i robią nie to co trzeba. I jest to cecha, której nie można się pozbyć. Jechali w szarobiałym tumanie, który zdawał się przez szczeliny w drzwiach przenikać do wnętrza powozu. Tylko od czasu do czasu w okolicach, gdzie teren się wznosił i nie było mgły, widzieli jakieś fragmenty krajobrazu.

– No tak – powiedział Paul ze swoim sympatycznym uśmiechem. – No tak, Sago. Nareszcie nadszedł czas, byś nam opowiedziała o tych niezwykłych Ludziach Lodu.

– A właśnie, gdzie słyszałeś o mojej rodzinie? – zapytała Saga.

– Och, podróżuję pomiędzy Szwecją i Norwegią, często bywam w Christianii, gdzieś w tamtych okolicach musiał mi ktoś powiedzieć, ale to było dawno temu.

To możliwe, pomyślała Saga. Ludzie Lodu nie żyli przecież w izolacji, trudno się dziwić, że sobie o nich opowiadano. W każdym razie w Norwegii, gdzie używają jeszcze starego nazwiska.

Uśmiechnęła się.

– Sądzę jednak, że nie tylko ja mam do opowiedzenia ciekawą historię. Każdy z was pewnie także przeżył to i owo.

– Myślę, że tak – roześmiał się Paul. – Ale panie zawsze mają pierwszeństwo.

– Pod warunkiem, że obaj obiecacie pójść za moim przykładem.

Obiecali. Saga nie spuszczała oczu z urodziwego Paula. Po prostu nie mogła patrzeć w inną stronę. Był jak dzieło sztuki, doskonałe do najdrobniejszego szczegółu. Te wielkie, błękitne oczy ocienione długimi rzęsami, złociste włosy, delikatna cera, wspaniałe zęby…

Stwórca musiał być w dobrym humorze tego dnia, kiedy Paul von Lengenfeldt przyszedł na świat.

Marcela dobrze nie widziała, bo siedział obok niej. Miała tylko nieodpartą, prymitywną świadomość, że jest przy niej mężczyzna. W ciasnym powozie trudno jej było uniknąć dotykania kolan Paula, ale on nie działał na nią tak silnie.

Było jasne, że powóz opuścił zamieszkane okolice. Trzęsło coraz bardziej, pojazd kołysał się z boku na bok, koła obracały się z trudem, karoseria skrzypiała.

– No dobrze, tylko od czego zacząć? – zastanawiała się Saga. – Historia Ludzi Lodu jest niezwykle bogata, przedstawię ją tylko w najogólniejszych zarysach.

Po czym opowiedziała o Tengelu Złym i jego dotkniętych dziedzictwem potomkach. O Tengelu Dobrym, który zdołał w pewnym stopniu złagodzić przekleństwo, przynajmniej na tyle, że prócz obciążonych na świat przychodzą także wybrani. Opowiadała o Shirze i o Heikem, za którym wszyscy tak bardzo tęsknią, a Paul przerywał jej wielokrotnie okrzykami w rodzaju: „Nie, to niemożliwe! Nie możesz traktować tego poważnie!” Marcel także odnosił się do jej opowiadania sceptycznie, wyczuwała to, choć się nie odzywał. Później opowiedziała o alraunie, którą wiezie teraz do Norwegii i która, oczywiście, spoczywa zapakowana w kuferku, ale która jest czymś w rodzaju żywej istoty, gdyby chcieli później zobaczyć ów niezwykły amulet, to…

Chętnie na to przystali i prosili, by opowiadała dalej, ale wyczuwała w ich głosach niedowierzanie.

Jak ich przekonać, skłonić, by mi uwierzyli, zastanawiała się. Nie znam się przecież na czarach, a alrauna w mojej obecności się nie porusza. Dzielnie jednak brnęła dalej. Opowiadała o przodkach rodu, którzy pomagają nieszczęśnikom obciążonym dziedzictwem i próbują naprawiać wyrządzone przez nich zło, ale którzy nie mają możliwości nawiązania kontaktu z wybranymi. O szarym ludku, który Vinga i Heike sprowadzili na świat, a który potem odmówił opuszczenia Grastensholm. I wreszcie o dziwnych demonach, które w istocie pomogły Ludziom Lodu, a zwłaszcza Tuli, w walce z Tengelem Złym.

– I to jest właśnie niepojęte – powiedziała na koniec. – Bo demony należą przecież do złych mocy. Nikt nigdy nie słyszał o demonach przyjaznych ludziom!

Paul uśmiechał się z tego jej przejęcia, natomiast Marcel oparł się wygodniej i rzekł:

– Z czysto teoretycznego punktu widzenia sprawa nie jest taka dziwna, jak się na pozór wydaje, Sago. Właśnie o tym rozmawialiśmy wczoraj, o istocie zła.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała przestraszona, że nie pojmuje jego zbyt jak dla niej uczonych wyjaśnień.

On chyba zrozumiał, bo wytłumaczył jej wszystko używając mniej wyszukanych słów:

– O ile dobrze pojąłem, to Tengel Zły rzeczywiście dotknął samej istoty zła, kiedy dotarł do Źródeł Życia i do ciemnej wody. To musiało wstrząsnąć ziemią do samej głębi.

Saga skinęła głową.

– Opowiadano o drganiach morskiego dna i skał i o straszliwym krzyku, jaki się wtedy wydobywał spod ziemi.

– Otóż to! Jak widzisz, ja wierzę w twoje opowiadanie, uważam, że powątpiewanie byłoby dla ciebie obraźliwe. Ale czy pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj? Że Szatan, taki jak go określa chrześcijaństwo, jest jedynie małym fragmentem zła? Trzeba ci wiedzieć, że pierwsi ojcowie Kościoła mieli nie lada dylemat, kiedy należało objaśnić problem diabła. Nie chcieli za nic definiować zła jako samoistnej siły, która by egzystowała na świecie równocześnie z Bogiem. Bowiem ich Bóg był Ojcem wszystkiego, był Jedynym! Wszystko musiało być stworzone przez niego. Również Szatan. Dlatego połączyli dwie pierwotnie różne opowieści. Tę o Lucyferze, aniele, który przeciwstawił się Panu…

– Tak – wtrąciła Saga. – Ja znam tę opowieść. Lucyfer został za karę strącony do otchłani.

– To prawda – uśmiechnął się Marcel. – Ojcowie Kościoła dokonali tu jednak nadużycia twierdząc, że ten upadły anioł, Lucyfer, stał się Szatanem. Tak naprawdę Szatan był pradawnym bóstwem, które egzystowało od tysięcy lat.

– A zatem Lucyfer nie jest zły?

Tym razem Marcel powstrzymał uśmiech.

– Cóż, aniołem to on już nie jest. I wątpię, czy ktoś, kogo zmuszono do życia przez całą wieczność w otchłani, zdolny jest kochać ludzi. To przecież z ich powodu został tam wtrącony.

– Tak, pamiętam, za co się tam dostał.

– A zatem traktuj Lucyfera tak, jak na to zasługuje. Uważaj, że jest to upadły anioł. Czarny anioł. I nie do nas należy rozstrzyganie, czy jest dobry, czy zły. Choć bardziej prawdopodobne jest to ostatnie.

Paul poruszył się, jakby go coś uwierało. Wyraz jego twarzy wskazywał, że nie bardzo mu się ta rozmowa podoba, zwłaszcza że wszelkie próby uwodzenia Sagi spalały na panewce. Młoda dama odsuwała się od niego zdecydowanie.

Powóz nagle gwałtownie skręcił i Saga mimo woli wpadła na Marcela. On ją podtrzymał, nie mogło być inaczej, i przez chwilę czuła jego ręce na swoim ciele. Przerażona własną reakcją wyprostowała się i przeprosiła.

Z jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów Paul zaproponował:

– Sądzę, Marcelu, że powinniśmy się zamienić miejscami. Co ty na to, Sago?

Ona, skrępowana, nie odpowiedziała na pytanie. Rzekła natomiast stanowczo:

– No, a wracając do demonów…

– No właśnie, wybacz mi, rzadko mi się zdarza wtrącać takie długie dygresje. Przepraszam – uśmiechnął się Marcel, a Sadze ten jego uśmiech niezwykle się spodobał. Nie rozumiała też, dlaczego jest taka poruszona. Oprócz sprawy z Lennartem nie bardzo się dotychczas zajmowała mężczyznami. I gdyby powiedzieć prawdę, to Lennart wcale jej tak bardzo nie podniecał, w każdym razie nie było o czym mówić. Mimo to przecież właśnie on, Lennart, znaczył dla niej najwięcej ze wszystkich młodych mężczyzn, których spotkała i którzy jej się podobali.

Ale bliskość Marcela sprawiła, iż doznawała zawrotów głowy. Musiała spuścić wzrok, nie była w stanie patrzeć mu w oczy.

Marcel nie zdążył dokończyć swoich wyjaśnień o demonach, gdy Paul przerwał mu zirytowany:

– Wszystko to tylko takie wyssane z palca sprawy, krótko mówiąc, niepoważne gadanie. Chciałbym się dowiedzieć czegoś bardziej interesującego. Opowiedz nam o swoim rozwodzie, Sago. To przecież wielki skandal! Jak mogłaś coś takiego zrobić? Sprawiasz wrażenie porządnej panny.

Twarz Sagi wykrzywił grymas. Myśl o rozwodzie nadal sprawiała ból.

– Myślę, Paul, że użyłeś najwłaściwszego słowa. Byłam po prostu za bardzo porządna.

– A dziewczyna nie powinna taka być? – pytał złośliwie.

– Nie wiem, ale myślę, że do nieszczęścia doszło z mojej winy.

Choć było to dla niej bardzo trudne, opowiedziała im o swoim niezbyt romantycznym i niemal od początku nie bardzo udanym małżeństwie z Lennartem. O tym, że ona sama nie miała do ofiarowania żadnych uczuć, i o tym, że chcąc mu to zrekompensować, starała się być tak zwaną dobrą żoną i że chyba przez jakiś czas jej się to udawało. Potem, nie patrząc na nich, opowiedziała o tamtym fatalnym dniu, kiedy poznała, jak się rzeczy mają naprawdę.

– Czasami myślę, że może byłam zbyt nieustępliwa – powiedziała zaciskając dłonie. – Inne kobiety z pewnością przemilczałyby to, co się stało, i trwały w małżeństwie. A może nawet z czasem by wybaczyły. Jakoś by z tym żyły, by uniknąć skandalu. Ale dla mnie kompromis był niemożliwy. Zostałam z mężem, dopóki moja matka żyła, ponieważ nie chciałam jej ranić. Ale z trudem znosiłam nawet widok Lennarta, więc opuściłam go tego samego dnia, w którym moja ukochana mama zamknęła oczy. Masz rację, Paul. Jestem zimną kobietą.

– A ja uważam, że postąpiłaś właściwie – rzekł Marcel po chwili milczenia.

– Oczywiście, na tego człowieka w żaden sposób nie mogłaś liczyć – zgodził się Paul. – Zachowałaś się bardzo dzielnie, że odważyłaś się odejść mimo skandalu.

Saga zachichotała.

– Ale teraz uciekam!

– O, to raczej twoje zadanie skłoniło cię do wyjazdu – rzekł Marcel. – A teraz Paul będzie mi musiał wybaczyć, ale jestem ci winien jeszcze wyjaśnienia, Sago. Co do twoich demonów…

– Tak. Dziękuję ci! – zawołała, a Paul westchnął ciężko.

Marcel mówił wolno:

– Otóż wydaje mi się, że kiedy ów Tengel Zły osiągnie władzę nad światem – Boże, uchowaj nas przed tym – to będzie ona obejmować również złe bóstwa i złe duchy. I właśnie tego demony się lękają. Nie chcą się znaleźć pod panowaniem Tengela Złego.

– Wszystkie złe moce? – zapytała Saga. – Takie jak Szatan?

– Jak Szatan chrześcijan i jak Ibis islamu, Ahriman Persów, Kali hinduistów, choć akurat ona jest i dobra, i zła, jak Baal, Moloch…

– I jak Nga Samojedów – wtrąciła Saga.

– Dużo wiesz! – uśmiechnął się Marcel.

– Ech, to nie ja, o tym można przeczytać w księgach Ludzi Lodu.

– Bardzo bym chciał je kiedyś przejrzeć.

Saga stwierdziła, że ten pomysł bardzo się jej podoba. Byłaby okazja do zacieśnienia znajomości…

– Zatem uważasz, że władza Tengela Złego będzie wielka? – zapytała i nie mogła się pozbyć niejasnego wrażenia, że mają jakąś złą moc blisko siebie, w powozie. To oczywisty absurd, rezultat rozmowy o sprawach nadprzyrodzonych.

– Będzie to władza ogromna – powiedział z naciskiem. – Jeśli wszystko, co nam opowiedziałaś, jest prawdą, a nie mam powodu w to nie wierzyć, to Tengel Zły rzeczywiście znalazł źródło zła, to potworne miejsce, z którego ono wypływa. Dlatego jego przebudzenie będzie katastrofą, tragedią dla świata. Skoro drżą bogowie i demony, to co się stanie z nieszczęsnym człowiekiem? Jeśli wziąć za punkt wyjścia historię religii, to widać, że…

Paul, który przysłuchiwał się ich rozmowie z rosnącą irytacją, teraz rzekł sarkastycznie:

– Cóż to za gadanie? Nie macie o tym wszystkim najmniejszego pojęcia… To wyssane z palca teorie, Marcelu. Rozprawiasz o diabłach i demonach, jakbyś rozwiązywał matematyczne zadanie. A to sprawa uczuć. Albo wiary, jeśli kto woli.

Światło padało z boku i oczy Paula wydawały się przezroczyste. Wyglądało to okropnie i odbierało urodę jego fascynującej twarzy, zwłaszcza że był taki zirytowany. Saga myślała początkowo, że Paul należy do ludzi, którzy biorą życie lekko, cokolwiek by się działo. Teraz stwierdzała, że wygląda… no tak, tak, niemal demonicznie!

– Mój drogi hrabio – rzekł Marcel. – Oczywiście to jest sprawa wiary. Szatan i to wszystko to tylko symbole. Wiara ludu. Przecież żaden człowiek wykształcony w nic takiego nie uwierzy z całą powagą!

Mieli wrażenie, jakby Paul rósł im w oczach. Ale on po prostu uniósł się gniewnie, wypiął pierś do przodu i oddychał ciężko.

– Teraz znowu szydzisz – syknął ze złością. – Bardzo dobrze wiesz, że bez zła nie mogłoby się ujawnić dobro. Czy naprawdę chciałbyś zaprzeczyć istnieniu książąt Ciemności i Światła? Odrzucasz ich istnienie? Ale zapewniam cię, mnie możesz wierzyć. Ja wiem lepiej!

Sytuacja zaczynała być nieprzyjemna. Powóz był zbyt ciasny na takie gwałtowne dyskusje. Ponadto Saga uważała, że Marcel bywa niekonsekwentny, ale może to jej wina, że nie nadąża za jego rozumowaniem.

– Nie chcę w żaden sposób zaprzeczać istnieniu Boga ani Diabła – odparł Marcel spokojnie z największą powagą. – Oni żyją. Lecz żyją dlatego, że ludzie ich stworzyli. W chwili gdy ludzie przestaną w nich wierzyć, dokładnie w tej samej chwili będą martwi. Czym na przykład jest dzisiaj Baal? Albo Moloch?

– Oni byli bożkami – sprostował Paul krótko.

Saga jednak zwróciła się ku Marcelowi:

– Dokładnie to samo, co teraz mówisz, powiedział kiedyś Shama do Shiry.

– Był to bez wątpienia bardzo rozsądny człowiek – odparł Marcel ze śmiechem.

– To nie był żaden człowiek. Shama był duchem.

– Tak, chyba musiał być duchem. Albo złym bożkiem. Paul, jeśli wyrażam się tak krytycznie o ojcach Kościoła, to dlatego, że oni wypaczyli opowieści biblijne. I teraz już nie wiadomo, co jest prawdą, a co zostało przez nich upiększone. Weź dla przykładu opowieść o kraju Kanaan, który Pan obiecał swojemu ludowi. Przyrzekł, że to będzie ich kraj. Biblia ukrywa jednak fakt, że w tym kraju żył już inny lud. Plemię liczące wiele tysięcy osób. I nie wspomina też nic o tym, że dzieci Izraela obcięły głowy większości z nich, a resztę wypędziły na pustynię. Otóż ja nie wierzę, że dobry Bóg obiecał ten kraj swemu ludowi, uważam natomiast, że to jest nadużycie twórców Pisma, sposób na uspokojenie wyrzutów sumienia po tym zbiorowym mordzie. Bóg ze Starego Testamentu to okrutny władca.

Został opisany przez kapłanów, którzy chcieli mieć władzę nad ludźmi. Ja natomiast wierzę w Boga pełnego miłości.

Saga potakująco kiwała głową, Paul jednak nie był zadowolony.

– Dosyć już rozmów na ten temat. Nie powinieneś wypowiadać się w sprawach, o których nie masz pojęcia. Skąd możesz wiedzieć to wszystko? Nie lubię, kiedy wyszydza się słowa Pana.

– Nikt ich nie wyszydza – oburzył się Marcel. – Ale masz rację, nie żyłem w tamtych czasach, nie widziałem jak było, a poza tym nasza rozmowa zeszła na boczne tory i to jest moja wina. Jeśli tylko mam okazję rozmawiać z inteligentnymi ludźmi, staję się nieodpowiedzialny.

Paul złagodniał, słysząc komplement o inteligentnych rozmówcach. Marcel zatem dodał pospiesznie:

– Mieliśmy opowiedzieć sobie nawzajem historie naszego życia. Twoja kolej, Paul. Chyba rozumiesz, że jesteś dla nas postacią w najwyższym stopniu zagadkową.

Z rozbrajającą szczerością Paul oświadczył, że słucha tego z największym zadowoleniem.

Saga zaczęła sobie przypominać, co jej matka, Anna Maria, powiedziała kiedyś na temat silnych osobowości. Że jest w nich także sporo przesady. To znaczy, że ich przytłaczająca, niezwykła osobowość może stać się męcząca dla otoczenia, że zwyczajny człowiek nie jest w stanie znieść bijącego od nich promieniowania. To właśnie można było powiedzieć o Paulu. Saga wcale by się nie zdziwiła, gdyby zakochała się w tym niezwykle pięknym mężczyźnie, ale niczego takiego nie odczuwała. Był jakiś taki jakby nieprawdopodobny. W jakiś sposób nierzeczywisty.

Może zresztą było w nim coś jeszcze, co ją powstrzymywało, coś, co właśnie teraz dało o sobie znać. O takich ludziach matka także wspominała. Paul nie znajdował żadnej przyjemności w uczestniczeniu w rozmowie, w której nie był główną postacią, centralnym punktem. Oczywiście, człowiek z jego urodą musi być z pewnością rozpieszczony, ale on nudził się tak ostentacyjnie, kiedy Marcel wygłaszał swój krótki teologiczny wykład, a rozkwitł tak radośnie, kiedy uwaga znowu została skierowana na niego, że to aż się rzucało w oczy. Anna Maria ostrzegała córkę przed takimi ludźmi, zwłaszcza przed mężczyznami. Małżeństwo z kimś takim bywa bardzo trudne, mówiła matka, i Saga przyznawała jej rację.

Paul był teraz znowu sobą, jak dawniej interesujący, czarujący, ożywiony. Owo przezroczyste światło w jego oczach zgasło i nie wydawał się już taki nierzeczywisty. Mimo to w jego obecności nie czuła się dobrze.

Hrabia nie zdążył jednak nawet zacząć swojej opowieści, bo powóz gwałtownie się zatrzymał i stangret zeskoczył z kozła.

Paul otworzył drzwiczki.

– Co się stało?

– Dalej nie pojedziemy – burknęła dziwaczna figura.

Najohydniejsza na świecie gęba pochylała się do jadących z wyrazem zdecydowania.

Wysiedli. Rozmowa w powozie była tak interesująca, że nie zauważyli nawet, iż las zamknął się wokół nich gęstym pierścieniem. Słońce osiągnęło swój najwyższy punkt na niebie, ale tutaj jego światło docierało jedynie w postaci niewielkich, migotliwych plam.

Woźnica miał, oczywiście, rację. Saga już wcześniej zauważyła, że droga jest coraz bardziej nierówna, ale nie zdawała sobie sprawy z tego, co to znaczy. Trzęsło przecież mniej lub bardziej przez cały czas. Teraz zobaczyli, że ostatni kawałek przebyli ledwo widocznym leśnym duktem przez brzozowe zagajniki, a teraz wjechali w sosnowy bór. I mieli przed sobą tylko wąską ścieżynę.

– No tak – rzekł Paul z westchnieniem. – To koniec z wygodami. Teraz mamy do dyspozycji tylko własne nogi. Gdzie jesteśmy?

– W drodze do norweskiej granicy – mruknął woźnica ponuro. – Ale gdzie dokładnie, to nie wiem.

Saga pamiętała widok samotnych jeziorek i pięknych, ale niestety odludnych krajobrazów, jakie mijali w ciągu ostatnich godzin. Ale przeważnie zajęta była rozmową i rzadko wyglądała przez okno.

– A gdzie jest główna droga? – zapytał Paul.

– Na południe stąd – odparł woźnica. – I myślę, że dosyć daleko.

Marcel rozejrzał się. Nie żeby spodziewał się zobaczyć coś innego oprócz lasu, ale przecież można się rozglądać – żeby tak powiedzieć – bez powodu.

– Musimy się znajdować w głębi sosnowych puszcz – powiedział. – Rozciągają się one po obu stronach norwesko-szwedzkiej granicy. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to kierować się według słońca na zachód. Dopóki nie dojdziemy do zamieszkanych terenów, już w Norwegii.

– To będzie długa droga – zauważył Paul. – Myślę, że powinniśmy tutaj coś zjeść.

Rozłożyli się na niewielkiej polance pośród mrocznego lasu. Saga nie potrzebowała wiele czasu, by się zorientować, że prowadzi tędy szlak łosi. Słoneczne światło z trudem docierało na dół, więc na ziemi nic prawie nie rosło, pokrywało ją tylko zeschłe igliwie.

Poprosili hrabiego, by opowiadał swoją historię, lecz on odmówił. Widocznie nie chciał się zwierzać, gdy woźnica był w pobliżu.

Kiedy się najedli, woźnica zdjął z bagażnika mały dwukołowy wózek i zaczął na niego pakować ich kuferki i walizy.

– Mój podróżny wózek – zawołał Paul, który po jedzeniu i piciu był znowu w promiennym humorze. Wypili butelkę wina z jego zapasów. Marcel wprawdzie odmówił, ale Saga wypiła trochę i długa podróż przez pustkowia niepokoiła ją teraz znacznie mniej. Wszystko będzie dobrze, myślała zadowolona.

– Ten wózek jest wspaniały – zapewniał Paul. – Bardzo leciutki, nigdzie się bez niego nie ruszam.

Saga jednak podejrzliwie przyglądała się jego skrzyni, którą stangret lokował właśnie na dwukółce. W porównaniu z tą skrzynią jej kuferek był drobiazgiem. Marcel w ogóle nie miał bagażu, tylko niewielki węzełek.

– W gęstym lesie trudno będzie to ciągnąć – powiedział Marcel, wskazując na wózek.

– Nic podobnego! – zawołał Paul beztrosko. – Nie będzie kłopotów, wiem, że nie będzie.

Saga zastanawiała się, czy może Paul już kiedyś nie odbył takiej podróży, ale uznała to za niemożliwe.

Stała sama przy dużym powozie, gdy nagle usłyszała, że od tyłu ktoś się zbliża, stąpa ciężko i utyka. Woźnica…! Zadrżała, ale się nie odwróciła. Udawała, że poprawia ubranie. Obaj panowie zajęci byli bagażami.

Woźnica był niższy, niż jej się przedtem zdawało, i jakiś taki skulony, jakby dawno temu coś na nim usiadło i przygniatało go do ziemi. Gdy ją mijał, wymamrotał jakby sam do siebie:

– Panienka jest takim dobrym człowiekiem. Niech panienka na niego uważa! On nie jest tym, za kogo się podaje. Niech się panienka trzyma tego drugiego!

– Co to znaczy? – zapytała również bardzo cicho – Co masz na myśli mówiąc: Nie jest tym, za kogo się podaje?

Woźnica stał przy niej i wyjmował z powozu jakieś rzeczy Paula. Pochylił głowę i wymamrotał jeszcze ciszej:

– On jest diabłem! Tak, to właśnie chciałem powiedzieć! To prawdziwy, najprawdziwszy diabeł! To nie jest ludzka istota!

Paul coś zawołał i woźnica pospieszył na wezwanie.

Saga stała wstrząśnięta. Owszem, skłonna była przyznać, że Paul odnosi się po diabelsku do tego nieszczęśnika. Nagle usłyszała, że Paul ryczy wściekle:

– Co? I mówisz o tym dopiero teraz?

Natychmiast podeszła, żeby się dowiedzieć, o co chodzi.

Paul był czerwony ze złości.

– Ten tłumok, ta kreatura, a nie stangret, zapomniał nam powiedzieć, że w puszczy trwa pogoń.

– Co za pogoń? – zapytała Saga i mimo woli stanęła pomiędzy Paulem i stangretem.

Odpowiedział jej Marcel:

– Wygląda na to, że w jakiejś leśnej osadzie wybuchła awantura. Pijatyka i bójka, zakłuli kogoś nożami. Teraz za nożownikiem, który uciekł w lasy, wysłali obławę. Ale ten przecież nie musi być w tej okolicy, Paul. Puszcza jest rozległa. Dlaczego akurat miałoby się to wydarzyć na szlaku, którym my idziemy? Zresztą tutaj wszędzie takie odludzie, sam widzisz.

– Tak, tak, a poza tym jest za późno na cokolwiek. Musimy ruszać na los szczęścia. Żebyśmy tylko nie wpadli prosto na jakiegoś lensmana, to wszystko pójdzie dobrze. A kiedy już przekroczymy norweską granicę, to nikt nas nie powstrzyma.

Woźnica zawrócił konie i powóz odjechał. Na moment Sagą owładnęło przemożne pragnienie, żeby pobiec za nim, by znaleźć się w bezpiecznym powozie i wrócić do ludzi.

Kiedy kareta zniknęła im z oczu, Saga poczuła się kompletnie opuszczona. Zagubiona, bez możliwości ratunku.

To oczywiście niemądra myśl, lecz las wydał jej się nagle taki pusty, taki rozpaczliwie pusty!

Rozpoczęła się szaleńcza wędrówka przez nieznany bór.

Broni nie mieli żadnej. Wprawdzie Paul niósł spory pistolet, ale nie zabrał amunicji. Marcel natomiast miał nóż o długim ostrzu. To wszystko.

– Czy nie zagrażają nam dzikie zwierzęta? – zapytała Saga.

– Nie, nie sądzę – odparł Marcel. – Jest nas troje. Drapieżniki rzadko atakują grupy ludzi, prawda?

– Masz rację – odpowiedział Paul. – A poza tym niech no nas tylko zaczepią! Zresztą wilki i niedźwiedzie zostały przecież prawie zupełnie wytępione, czyż nie?

– Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to jest w tych okolicach – rzekł Marcel z wahaniem. – Myślę, że wiele ich nie zostało, ale pewien nie jestem.

Dla Sagi brzmiało to strasznie, te rozmowy o ewentualnym spotkaniu z dzikimi zwierzętami. Fakt, że ona sama żywiła wielki respekt dla łosi, wcale jej odwagi nie dodawał. Na wszelki wypadek szła w środku pomiędzy dwoma swoimi towarzyszami. Hrabia Paul z wrodzoną arystokratyczną niezależnością objął przewodnictwo a ciągnięcie wózka z bagażem zostawił „włóczykijowi”, jak raz określił Marcela.

Wciąż jeszcze trwał dzień. Ścieżka była stosunkowo szeroka, bez trudu mogli iść blisko siebie i rozmawiać, wędrowali więc w dobrych nastrojach, tak to przynajmniej wyglądało.

Paul opowiadał swoją historię, lecz Saga wciąż nie przestawała myśleć o słowach woźnicy: „On nie jest tym, za kogo się podaje”. Słuchała więc jego opowieści ze sporym sceptycyzmem.

Rodzina hrabiego nie pochodziła ze Szwecji, opowiadał, o czym zresztą mogło też świadczyć jego nazwisko. Nie było zatem Langenfeldtów w spisach heraldycznych. (Nie, no pewnie, że nie, myślała Saga złośliwie.) Ród musiał uciekać ze swojego kraju w czasie wojen napoleońskich i osiedlił się w nieurodzajnej Szwecji.

– Ja objawiałem już od wczesnego dzieciństwa… pewne zdolności – oświadczył Paul w ten właściwy sobie czarujący i na pozór bezpretensjonalny sposób, który jednak Sagi nie był już w stanie zwieść. – Rodzina zatem łożyła znaczne sumy na moje wykształcenie. I teraz jestem, no… czymś w rodzaju ambasadora mojego kraju. Dlatego często wyjeżdżam za granicę. Tak jak teraz.

Kłamiesz, myślała Saga. Nie wiedziała dlaczego, ale była pewna, że przez cały czas w słowach, zachowaniu, w całej osobie Paula jest coś fałszywego, jakieś zakłamanie, czego nie była w stanie zaakceptować. Woźnica też zwrócił jej na to uwagę.

Uwodzicielski, czarujący, beztroski i w gruncie rzeczy skłonny do przesady Paul. Tak, ale pod tą piękną i gładką fasadą czaiło się coś nieprzyjemnego. Coś… niebezpiecznego?

Saga nie wiedziała, dlaczego nagle zadrżała z zimna w środku letniego, ciepłego dnia, idąc za plecami tego mężczyzny.

Jakby czekało ją coś strasznego…

Och, jest po prostu głupia! Nie trzeba przecież od razu puszczać wodzy fantazji tylko dlatego, że idzie się przez mroczny, niesamowity las.

Paul mówił i mówił. O przyjęciach, przepychu i sprawach honoru, o życiu na królewskim dworze, o kobietach, które go nienawidziły, o przygodach; zblazowanym tonem opowiadał o swoich podbojach. Saga i Marcel słuchali w milczeniu.

Momentami Paul przybierał tragiczny ton, skarżył się, ale po chwili znowu uśmiech rozjaśniał mu twarz. Zostałem przeznaczony do czegoś wielkiego, to wszyscy widzą. I dlatego mam przeciwników. Zazdrość, rozumiecie. Niektórym bardzo się nie podoba, że pnę się w górę. Wysoko postawieni panowie nie lubią rywali. Tak więc musiałem zrezygnować z wysokiego stanowiska. Ale co tam…! Paul von Lengenfeldt nie spuszcza nosa na kwintę z takiego powodu! Pracuję w ciszy, rozumiecie. I pewnego pięknego dnia… No dobrze, to nieważne, nie powinienem niczego ujawniać, zanim ten dzień nadejdzie.

– Masz rację – uśmiechnęła się idąca za nim Saga. Kiedy Paul mówił o swojej wielkości, trudno mu się było oprzeć. Można go było podziwiać za samo to, że istnieje, że jest na świecie istota tak doskonała!

Ale jego następne słowa były dla Sagi szokiem. Kiedy coś do niego mówiła, odwrócił się, szedł przez jakiś czas tyłem, patrząc na nią, po czym zawołał:

– Och, Sago, jesteś fantastyczna, jeśli tylko się na chwilę zapomnisz i uśmiechniesz się szczerze. Wtedy człowiek ma ochotę chwycić cię w ramiona i sprawić, byś uśmiechała się tak już zawsze. Widzieć cię radosną i bosko piękną! Tak, bo jesteś piękna, Sago! Żebyś tylko umiała pozbyć się tego smutku!

– To nie moja natura jest taka – odparła Saga. – To żałoba, którą w sobie noszę, i lęk, który mnie nie opuszcza.

– Tak, tak, ale nie mówmy teraz o tym! Czy ty nie rozumiesz, że jesteś tą, której szukam od tysięcy lat? Przez tysiące niespokojnych lat śniłem o tobie, Sago! I w końcu, w końcu cię znajduję!

Wyciągnął ramiona w świadomie teatralnym geście, jakby zamierzał podważyć powagę swoich słów, po czym roześmiał się hałaśliwie.

Saga jednak wiedziała, że mówił serio. Chciał ją mieć, a był mężczyzną, który brał to, czego pragnął.

Nieoczekiwanie Saga pomyślała, że bardzo chętnie zajrzałaby do wielkiej skrzyni Paula. Czuła, że tam kryje się rozwiązanie jego tajemnicy. Jeśli w ogóle miał jakieś tajemnice… Bo to prawda, że był kimś innym, niż mówił, była o tym przekonana. I skąd mógł się wziąć taki fantastyczny mężczyzna? Czyż nie powinien być znany na całym świecie? Mógł stanowić towarzyską sensację, gdziekolwiek się pokazał. Czy ktoś taki powinien wędrować jak zwyczajny śmiertelnik po tych upiornych pustkowiach? To prawda, mówił o wspaniałej przeszłości, a z tym wyglądem mógł osiągnąć wszystko i przeżyć bardzo wiele. Ale Saga sporo wiedziała o szwedzkim dworze królewskim, przez rodzinę Oxenstiernów, i nigdy nie słyszała, żeby mówiono o kimś takim jak on. Ani o hrabim Paulu von Lengenfeldt, ani o żadnym niezwykle przystojnym, ba, olśniewającym mężczyźnie. A przecież by mówiono, gdyby Paul pojawił się na dworze.

Nie był jeszcze stary. Trudno byłoby określić, ile ma lat. W pewnym sensie był bez wieku, prawdopodobnie jednak młodszy od Marcela. Chyba nie miał jeszcze trzydziestki.

Zwalczany? Przez zazdrosnych rywali? Utracił wysoką Pozycję w wyniku intryg, czy coś takiego, nie pamiętała dokładnie, jak to określił.

Saga chciała myśleć o czymś przyjemniejszym.

– Teraz twoja kolej, Marcel!

Ale Paula to nie interesowało. Zatrzymał się.

– Ciii! – szepnął. – Słyszeliście?

Saga i Marcel zaczęli nasłuchiwać. Las nie był już taki gęsty, przeważnie rosły tu wysokie sosny, dumne i proste, otwierał się wspaniały widok – daleko, daleko ponad porośniętą zielonym mchem ziemią.

Saga słyszała tylko jakieś pełne skargi nawoływanie z oddali, jakby echo słów, które umilkły dawno temu. Ale w tym wołaniu słychać było strach i Saga miała wrażenie, że skierowane jest ono do niej – jak ostrzeżenie wykrzykiwane bez nadziei, że zostanie usłyszane.

Загрузка...