ROZDZIAŁ III

Gorąco! Straszne gorąco!

Słońce paliło dach powozu; wewnątrz dyliżansu panował upał jak w piecu chlebowym.

Wszystko było mokre i lepkie, kurz osiadał grubą warstwą na skórze i włosach, trzeszczał w zębach, pot spływał strużkami po ciele. Wilgotne ubrania przyklejały się do rąk i nóg, krew pulsowała głucho w skroniach, mokre, czerwone twarze wokół i smród, smród! Teraz wychodziło na jaw, kto dbał o higienę, a kto zapomniał zmienić bieliznę przed wyjazdem.

Podróż była potwornie dokuczliwa, prawie nieznośna w tej zatłoczonej, kiwającej się i trzęsącej karocy. Saga była zmęczona i czuła się źle. Całe ciało miała obolałe, ale starała się zachować spokój i opanowanie.

Nie można było otworzyć żadnego okna, zaduch panował straszny, a ciężko pracujące płuca podróżnych wciąż wdychały to samo gęste powietrze i znowu je wypuszczały.

Roczne dziecko krzyczało nieustannie, a matka bliska histerii jęczała: „Cicho bądź, dziecko!”, co oczywiście odnosiło skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego. Ojciec malca, sympatyczny i nieśmiały człowiek o bardzo niepozornym wyglądzie, starał się uspokajać niemowlę i chronić przed niecierpliwymi rękami matki.

Na samym początku podróży matka wdała się w zupełnie otwarty flirt z jakimś komiwojażerem, ubranym z pospolitą, krzykliwą elegancją, chociaż dość nędznie. Czarny tużurek był wyświecony na rękawach i kołnierzyku, rondo kapelusza miało tłustą obwódkę, a ciasne spodnie najwyraźniej pamiętały lepsze czasy. To wszystko mogło oczywiście nie mieć znaczenia. Dużo gorsza była jego hałaśliwa jowialność, pokrywająca zdenerwowanie. Saga poważnie wątpiła w jego odpowiedzialność w interesach, a tym bardziej w sprawach romansowych. Wykorzystywał swoją powierzchowność i bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, jakie ma atuty. Kiedy tylko wsiadł do powozu, pospiesznym spojrzeniem dokonał oceny sytuacji i natychmiast skierował zainteresowanie na Sagę. Ponieważ nie zareagowała, zaczął kokietować młodą matkę, co szło mu znacznie lepiej. Saga współczuła małżonkowi kobiety, który boleśnie dotknięty pochylał głowę nad dzieckiem.

Teraz jednak upał pokonał nawet chęć flirtu. Jedynym uczuciem, jakie dawało o sobie znać, była irytacja.

W rogu drzemała jakaś starsza wiejska gospodyni.

Byli w podróży od kilku dni i Saga nabrała pewnej rutyny. Miała już za sobą różne postoje, noclegi, jedni pasażerowie wysiadali, inni wsiadali. Uświadamiała sobie, jak bezpiecznie i komfortowo żyła dotychczas w czterech ścianach rodzinnego domu. Podczas tej podróży poznała sprawy, o których nie byłaby w stanie mówić głośno. Poprzedniej nocy musiała dzielić pokój z tą właśnie drzemiącą w powozie gospodynią, co dla tamtej było dość trudnym doświadczeniem. Mieszkać w jednym pokoju z taką elegancką i wytworną panią, kiedy samemu ma się taką nędzną bieliznę!

Saga jednak poradziła sobie nieoczekiwanie dobrze; tak naprawdę zawsze żyła we własnym, odrębnym świecie, uśmiechała się teraz chłodno, jak to ona, mówiła cicho i przyjaźnie, dobrze rozumiejąc skrępowanie tamtej. W pewnym sensie okazywały sobie przyjaźń, w jakiś taki pełen nieśmiałości powściągliwy sposób. Od czasu do czasu uśmiechały się do siebie albo wymieniały kilka konwencjonalnych zdań, kiedy sytuacja stwarzała po temu okazję. Jadły przy tym samym stole śniadanie, najpierw jedna nieśmiało zapytała, czy można się przysiąść, a druga, równie skrępowana, odparła, że oczywiście, będzie bardzo miło. Nagle Saga zauważyła, że kobieta w kącie powozu zrobiła się ziemistoblada. Zaczęła więc stukać w ściankę do woźnicy, a kiedy zatrzymał konie, otworzyła drzwi i zawołała:

– Proszę zjechać nad rzekę! Jedna z pasażerek zasłabła od gorąca.

Powóz ruszył pospiesznie we wskazaną stronę, a Saga wachlowała chorą dłońmi.

Powietrze na zewnątrz było nieznośnie ciężkie, żar lał się z nieba. Nad horyzontem zaczynały się zbierać ciemne burzowe chmury. Mimo wszystko opuszczenie powozu było niesłychaną ulgą. Tu przynajmniej powietrze choć trochę się poruszało.

– Będziemy mieć burzę – oświadczył komiwojażer.

– Jeszcze tylko tego brakowało – burknęła ze złością młoda matka.

Jej mąż pomógł Sadze wyprowadzić chorą kobietę z powozu. Nie mogła stać o własnych siłach, opierała się ciężko na podtrzymujących ją ramionach, przybiegł też woźnica z pomocnikiem i wspólnie doprowadzili kobietę nad brzeg rzeczki, gdzie ułożyli ją na trawie. Saga umoczyła chusteczkę do nosa i obmywała twarz chorej.

– Co z nią będzie? – pytał woźnica.

– Nie wiem – odparła Saga. – Spróbuję porozpinać jej ubranie pod szyją i w pasie.

Mimo wszelkich prób pomocy kobieta wciąż czuła się bardzo źle. Leżała z przymkniętymi oczyma, oddech miała ciężki, urywany. Twarz robiła straszne wrażenie, sinoblada z czerwonymi plamami.

Saga rozejrzała się wokół. Pod drzewem niedaleko od nich siedział mężczyzna, ale widziała go niewyraźnie w rozedrganym od upału powietrzu. Właśnie miała na niego zawołać, gdy tą samą drogą, którą przybył dyliżans, nadjechał jeszcze jeden ekwipaż. W oddali słychać było pierwszy głuchy grzmot. Powóz zatrzymał się i wysiadł z niego elegancki pan, na którego widok Saga mimo woli otworzyła szerzej oczy.

Nigdy przedtem nie widziała nikogo takiego, nawet nie przypuszczała, że istnieją istoty podobne do człowieka, który się do niej zbliżał. Schodził z niewielkiego wzniesienia, od strony powozu, słońce miał za plecami, tak że jego piękne jasne włosy tworzyły wokół głowy aureolę. Miał wspaniałą sylwetkę, królewską, uznała Saga, a kiedy podszedł bliżej i znalazł się w innym oświetleniu, zobaczyła wyraźniej rysy twarzy.

Był to człowiek wyjątkowy pod każdym względem. Ogromne oczy uśmiechały się do niej, nos przybysza był arystokratyczny, prosty, a zęby białe i silne. Twarz doskonała w każdym szczególe.

Inni podróżni przyglądali mu się także. On zaś bardzo uprzejmie zwrócił się do Sagi:

Przydarzyło się jakieś nieszczęście? Czy mógłbym w czymś pomóc?

To przywołało Sagę do rzeczywistości, dość nieskładnie zaczęła opowiadać, że w dyliżansie panowało straszne gorąco, czego ta nieszczęsna kobieta nie zniosła.

– W moim powozie jest dużo chłodniej – powiedział wytworny pan łagodnym, melodyjnym głosem. – Czy moglibyśmy tam przenieść pani przyjaciółkę? Chętnie zabiorę obie panie.

Podczas gdy Saga zakłopotana zastanawiała się, co odpowiedzieć, dostrzegła kątem oka, że mężczyzna siedzący dotychczas pod drzewem wstał i zbliża się do nich. Dziwnie zmieszana odniosła wrażenie, że o tym wszystkim, co się tutaj dzieje, zadecydował los. Jakby uczestniczyła w jakimś dramatycznym spektaklu, we śnie, czy czymś takim… Wszyscy odwrócili się ku nowo przybyłemu.

Saga zmarszczyła brwi. Gdzie ona już przedtem widziała tę twarz?

Na odpowiedź nie musiała długo czekać.

– O Jezu! – szepnęła młoda kobieta. – Czy państwo są rodzeństwem?

Wtedy Saga pojęła, kogo jej ten człowiek przypomina. Czarne loki otaczające pięknie rzeźbioną twarz, oczy, które na tle ciemnej twarzy wydawały się bardzo jasne, ich trochę rozmarzony, nieobecny wyraz… jakby widziała samą siebie! W nieco bardziej wyrazistym męskim wydaniu!

On także zwrócił uwagę na podobieństwo. Poznała to po błysku zaskoczenia w jego oczach. Nie było jednak czasu zastanawiać się nad tym.

Nieznajomy ukląkł przy chorej, dotknął dłonią jej twarzy, potem zbadał puls…

– Czy pan jest lekarzem? – zapytała Saga zdziwiona, bo nie wyglądał na medyka. Jego szeroki ciemnobrązowy płaszcz przypominał raczej zniszczony mnisi habit, a proste, podobne do sandałów buty nosiły ślady długiej wędrówki.

– Kiedyś byłem – odparł krótko. – Ale musiałem zmienić zawód.

I nic więcej. Każdy mógł te słowa rozumieć, jak chciał.

Wykwintny pan o jasnych włosach stanął obok Sagi i delikatnie położył rękę na jej ramieniu. Jakby chciał się oprzeć, kiedy się pochylał, patrząc na chorą. Saga niebywale ostrożnie usunęła ramię. Z trudem znosiła taki bezpośredni kontakt z innymi ludźmi. Cała jej istota zdawała się mówić: noli me tangere, nie dotykaj mnie. Sprawa z Lennartem także zrobiła swoje, dopełniła miary, można powiedzieć. I nic nie pomogło, że ten pan tutaj wyglądał niezwykle sympatycznie, na dodatek do wszystkich swoich wspaniałych cech.

Mężczyzna o ciemnych włosach spojrzał na Sagę. W ogóle bardzo ją dziwiło, że obaj obcy zwracają się akurat do niej, choć pozostali podróżni starali się to przyjmować jako coś oczywistego.

– Chora zaraz dojdzie do siebie – powiedział jakimś piskliwym głosem. – Myślę, że powinna siedzieć obok stangreta, tam będzie jej najlepiej.

Woźnica dyliżansu skinął głową na znak, że się zgadza. Elegancki pan wstał, a leżąca na ziemi kobieta otworzyła oczy, jęknęła i zakryła twarz dłońmi.

Ciemnowłosy mężczyzna ukłonił się Sadze i odszedł, zanim zdążyła powiedzieć coś na temat tego uderzającego podobieństwa między nim a sobą. Ale z pewnością było ono najzupełniej przypadkowe.

Pan o blond włosach kłaniał się także.

– Mój powóz jest w dalszym ciągu do pani dyspozycji – rzekł. – Powinna pani podróżować w bardziej komfortowych warunkach.

– Bardzo dziękuję – odparła Saga z pełnym rezerwy uśmiechem. – Ale w dyliżansie daję sobie znakomicie radę. Gorzej jest z moją współpasażerką.

Nie wyglądało na to, że pan równie chętnie ofiaruje miejsce w swoim powozie wieśniaczce.

– Myślę, że będzie jej bardzo dobrze na siedzeniu obok woźnicy – uśmiechnął się. – Niech tylko włoży czepek na głowę dla ochrony przed słońcem! Ale proszę mi wybaczyć, nie przedstawiłem się. Nazywam się hrabia Paul von Lengenfeldt.

– A ja jestem Saga Simon. Dziękuję panu za uprzejmość i pomoc, hrabio. Ale teraz myślę, że powinniśmy ruszać dalej.

Saga wróciła po rozwodzie do panieńskiego nazwiska. Nie była w stanie używać nazwiska Lennarta.

Ekwipaż hrabiego ruszył przed dyliżansem. Saga patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął za zakrętem. Stangreta hrabiego nie widziała z bliska, jedynie skuloną, pokraczną postać na koźle.

Wciąż miała przed oczyma sylwetkę szlachcica. Jakiż to piękny mężczyzna! Niczym książę z bajki, albo – dziwne porównanie – archanioł. Ale w końcu, dlaczegóż by nie?

Cóż za głupstwa, uśmiechnęła się sama do siebie. Wszyscy wrócili już na miejsca, więc i Saga musiała wsiąść do powozu. Burzowe chmury zasnuły już większą część nieba.

Było całkiem ciemno, kiedy powóz wjeżdżał na dziedziniec ładnej gospody, w której mieli nocować. Znajdowali się już daleko w Varmlandii, dowiedziała się Saga. Czyli że połowę drogi miała za sobą. Bogu dzięki, bo była to jazda naprawdę wyczerpująca.

Saga dostała tym razem pokój tylko do swojej dyspozycji. Umyła się więc starannie i przebrała, zanim zeszła na dół na spóźnioną kolację.

Nad okolicą szalała burza z piorunami, deszcz lał taki, jakby się chmura oberwała. Dobrze było w taką pogodę siedzieć w ciepłej izbie, pod dachem, przy zastawionym stole.

Wieśniaczka już ich opuściła, jej podróż dobiegła końca.

Komiwojażer natomiast uznał, że należy mu się w końcu jakaś przygoda. Włożył do kolacji świeżą koszulę, zlał się czymś mocno pachnącym, a przed jedzeniem, i do posiłku także, wypił parę kufli piwa i był gotów do ofensywy. Najpierw zastanawiał się, czy uderzyć do Sagi, czy do młodej kobiety z dzieckiem. To znaczy dziecko już spało, a przy stole siedzieli we czworo: młode małżeństwo, Saga i komiwojażer.

W głębi mrocznej sali, przy stoliku w kącie, Saga widziała owego ciemnowłosego wędrowca, który tak był podobny do jej ojca, a zwłaszcza do niej. Zdziwiło ją, jak się tutaj dostał. Z pewnością ktoś go podwiózł.

Lekarz, który musiał zmienić zawód? A może z innych powodów krąży po wiejskich drogach? Nie można przecież sądzić człowieka nie wysłuchawszy jego racji. Tak uważała.

Ale nie mogła przestać się nim interesować. I chociaż sama spoglądała w jego stronę rzadko, wiedziała, że on przygląda jej się niemal bez przerwy.

On także, podobnie jak ja, zastanawia się nad naszym podobieństwem, myślała.

Niebo rozdarła błyskawica i uderzył piorun. Wszystkim się zdawało, że nad samą gospodą. Młoda kobieta krzyknęła przestraszona i rzuciła się w objęcia komiwojażera, który przytulił ją mocno.

Saga wpadła w gniew.

– Niech się pani trzyma swego męża! – powiedziała ze złością. – Zachowuje się pani śmiesznie!

Jej słowa podziałały na wszystkich, siedzieli zakłopotani i Saga pożałowała swego wybuchu. Zwłaszcza kiedy komiwojażer ze złośliwym uśmieszkiem zapytał, czy przypadkiem nie jest zazdrosna. Ale tej młodej kobiecie naprawdę potrzebny był taki wstrząs, zaczynała już przekraczać granice przyzwoitości.

– Wybaczcie mi – powiedziała Saga przygnębiona. – Nie chciałam psuć nastroju. Chodzi po prostu o to, że… – Och, jak im to wytłumaczyć? Musiała jednak znaleźć odpowiednie słowa. – Jestem wytrącona w równowagi. Moi rodzice zmarli niedawno, a ich związek był wyjątkowo udany… i nie mogę patrzeć, jak małżeństwo jest wystawiane na takie ryzyko dla jakiegoś taniego, przypadkowego i najzupełniej niepotrzebnego flirtu. Ale wybaczcie mi, nie mam prawa…

O własnym rozbitym małżeństwie nie mogła jeszcze mówić.

Nastrój stał się w najwyższym stopniu kłopotliwy. Uratował sytuację komiwojażer, który roześmiał się i poklepał Sagę po ręce.

– Pani jest stanowczo zbyt poważna, panienko! To przecież jasne dla wszystkich, że ani ta młoda dama, ani ja nie myśleliśmy nic złego.

Rozejrzał się po sali, jakby szukając wsparcia.

– Hej! Ty, tam w kącie! Chodź tu do nas, nie siedź tak samotnie. Przecież się już poznaliśmy!

Po chwili wahania mężczyzna wstał i podszedł do ich stołu. Saga ukradkiem przyglądała się jego twarzy. Rysy miał ładne i wyraźne, oczy głęboko osadzone, rzęsy kruczoczarne. Usta były wrażliwe, a w uśmiechu stawały się bardzo pociągające. Czarne loki opadały na czoło i na ramiona. Był w nim jakiś cień smutku, uważała Saga.

Kiedy usiadł przy stole, nieśmiało, jakby prosząc o wybaczenie, że się narzuca, komiwojażer powiedział:

– To zdumiewające, jacy wy jesteście do siebie podobni! Naprawdę macie pewność, że nie jesteście rodzeństwem?

– Absolutną pewność – odparła Saga wciąż badawczo przyglądając się ciemnowłosemu mężczyźnie. Miał około trzydziestu pięciu lat, a zatem był o jakieś dziesięć lat starszy od niej. – Ponieważ jednak ten pan jest bardzo podobny do mojego ojca, a on był Walonem, pozwolę sobie zapytać, czy i pan nie pochodzi z walońskiej rodziny?

Twarz obcego rozjaśniła się w radosnym uśmiechu.

– Pochodzi pani z Walonów? To wszystko wyjaśnia, bo ja także. Jak się nazywał pani ojciec?

– Kol Simon. Nie, przepraszam, właściwe imię ojca brzmiało Guillaume. Guillaume Simon.

Tamten podniósł wzrok.

– Simon…? Mój dziadek miał siostrę, która chyba wyszła za mąż za kogoś nazwiskiem Simon. Ale on umarł. Ciotka ponownie wyszła za mąż i zdaje mi się, że to drugie małżeństwo nie było szczęśliwe.

– Tak, drugie małżeństwo mojej babki nie było udane. Bo wyszła za mąż za nie-Walona.

Młody człowiek uśmiechnął się do niej. Jakie miał fantastycznie ciepłe i łagodne oczy, kiedy powiedział:

– W takim razie jesteśmy dość bliskimi kuzynami, prawda?

– Tak, rzeczywiście! – Saga ujęła jego rękę i mocno uścisnęła. – Tak się cieszę! Tak się cieszę, że mogę poznać kogoś z rodziny ojca! Jak się nazywasz?

– Marcel. A nazwisko nie ma znaczenia. Zbyt długie i trudne.

– Rozumiem. Nosisz, naturalnie, walońskie nazwisko – uśmiechnęła się Saga. – Och, jaka jestem rada!

– Ja także – odparł Marcel, ale wyraz smutku nie zniknął z jego twarzy. Saga domyślała się, że nie miał łatwego życia.

– Dokąd jedziesz? – zapytał.

– Do Norwegii.

– Ja też jadę do Norwegii – uśmiechnął się szeroko.

– Czy w takim razie nie mógłbyś podróżować dyliżansem?

Potrząsnął przecząco głową.

– Nie stać mnie na to.

– Ale ja mogłabym…

Marcel natychmiast jej przerwał:

– Nawet mowy nie ma! Radzę sobie znakomicie, korzystam z przygodnych podwód i wszystko jest w porządku.

– Dobrze, ale w takim razie musimy mieć czas wieczorem, żeby porozmawiać. My…

Przerwała, bo ktoś właśnie wszedł do lokalu. I nagle jakby cała izba wypełniła się światłem.

To pewnie te jego złociste włosy, pomyślała Saga. A może promienny wyraz jego twarzy. Sprawia wrażenie kogoś znakomitego… w jakiś sposób nieziemskiego. I ta postawa, jakby posiadał cały świat! Ta przytłaczająca wszystkich osobowość… Nigdy nie spotkała nikogo podobnego!

Hrabia von Lengenfeldt podszedł wprost do ich stołu.

– Zatem znowu spotykam znajomych z wiejskich dróg – rzekł z uśmiechem. – Czy mogę się przysiąść?

Pozwolono mu, oczywiście; czuli się zaszczyceni jego towarzystwem.

Hrabia ubrany był znakomicie, nosił wysoki czarny cylinder, chustka pod szyją i inne dodatki miały jaskrawe kolory, zgodnie z najnowszą modą, w ogóle cechowała go elegancja w najlepszym stylu. Kuzyn Sagi, Marcel, wyglądał w porównaniu z nim dość biednie. Jak pielgrzym, który po długiej i męczącej wędrówce znalazł się pod jednym dachem z salonowym lwem.

Hrabia wyjaśnił, że i on jedzie do Norwegii, ściślej do Christianii, bliższych szczegółów jednak nie zdradził. Zachowywał całkowite milczenie na temat celu swej podróży.

Saga musiała raz jeszcze wyjaśnić pokrewieństwo pomiędzy sobą i Marcelem, ponieważ hrabia także wyraził zdumienie, że tacy są do siebie podobni. Zdawało się, że wyjaśnienie go bawi, a w każdym razie że przyjmuje je z ulgą.

Przy stole mówił przeważnie komiwojażer, porządnie już podpity. Hrabia próbował wprawdzie raz po raz kierować rozmowę na bardziej interesujące tematy niż ceny różowego perkalu czy lenistwo sprzedawców, kupiec wracał jednak z uporem do swojego, nie bacząc, czy to kogoś interesuje, czy nie, i był w stanie zagadać wszystkich.

Saga napotykała co chwila wzrok hrabiego i widziała wyraźnie, co ten elegancki pan myśli o gadulstwie komiwojażera. Czasami jednak w niezwykle pięknych oczach hrabiego pojawiały się diabelskie błyski. Saga miała wrażenie, że dostrzega wtedy drugą stronę jego natury.

Choć okazywał wiele wyrozumiałości pospolitemu światu, Saga nie mogła pozbyć się myśli, że on odgrywa jakąś rolę. Nie potrafiłaby jednak określić, jakie jest jego prawdziwe ja.

Piwa nie można nadużywać bezkarnie. Komiwojażer robił się coraz bardziej znużony, mówił bełkotliwie i coraz częściej kładł ręce na kolanach lub ramionach Sagi, lepkie i natrętne. W końcu natura upomniała się o swoje prawa; nudziarz musiał wstać od stołu, na niepewnych nogach udał się na dwór w nie cierpiącej zwłoki sprawie. Wszyscy mieli nadzieję, że potem pójdzie spać.

Młoda para wstała także. Saga zamierzała pójść za ich przykładem, ale hrabia tą powstrzymał:

– Nie zechciałaby pani zostać jeszcze chwilę? Byłoby miło porozmawiać z młodą, kulturalną osobą.

Saga rzuciła pytające spojrzenie swemu kuzynowi, ale on skinął głową. Została wobec tego, nie widziała w tym nic niestosownego.

Teraz potoczyła się bardzo interesująca rozmowa. Obaj panowie byli ludźmi wykształconymi, Saga musiała wytężać całą inteligencję, żeby uczestniczyć w ich wymianie myśli.

Po jakimś czasie hrabia oświadczył:

– Jesteś bardzo zajmującą osobą, Sago. Po prostu czarującą, ale trochę zbyt chłodną, zbyt poważną. Pozwól ujawnić się temu ciepłu, które w sobie nosisz, wiem, że masz go wiele, czasem ujawnia się w twoim szczerym spojrzeniu, ale zaraz znowu je tłumisz. Czego się tak boisz?

Saga spuściła oczy.

– Ja… Och, jest wiele przyczyn…

– Może nam opowiesz – zachęcał hrabia. – Rozumiesz chyba, że człowiek w twoim towarzystwie odczuwa potrzebę uwolnienia w tobie tego ciepła. Prawda, Marcelu?

Marcel długo nie odpowiadał, uśmiechał się tylko, jakby rozważał słowa tamtego. Potem rzekł z wolna:

– Owszem…

– A zatem, Sago, opowiadaj!

– Wiele jest pewnie konsekwencją tego, że mam za sobą rozwód, bardzo trudną sprawę, i straciłam wiarę w siebie, chociaż nie to jest najważniejsze…

Uświadomiła sobie nagle, że chce historię swego życia opowiedzieć właśnie tym dwóm mężczyznom. Oni chyba zrozumieją, a przecież Saga nie miała teraz nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o swoim wielkim niepokoju.

– Sprawy mają się tak, że ja urodziłam się po to, by spełnić pewne zadanie. To mnie bardzo ogranicza i pewnie dlatego jestem taka sztywna.

– Wcale nie jesteś sztywna – odparł hrabia. – Jesteś chłodna, pełna rezerwy.

– Możliwe. Ale właśnie zostałam wezwana do wypełnienia mojego zadania. Po prostu ja nie jestem taka jak inni ludzie…

– To odkryliśmy już dawno – powiedział Marcel łagodnie, jak to on.

– Rzeczywiście, masz bardzo silną aurę – przyznał hrabia, który chciał, by Marcel i Saga mówili mu po imieniu i sam też tak się do nich zwracał. – Tak, tak, ja się na takich rzeczach znam, bo ja sam też się różnię od innych ludzi.

– Och, ja bym powiedziała, że bardzo się różnisz! – zawołała Saga z przejęciem.

Hrabia uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony…

– Ale teraz opowiadaj, jakie to zadanie cię czeka!

– To bardzo długa historia.

– Przed nami cała noc.

Saga wahała się.

– A w końcu co to szkodzi – westchnęła. – Wolno mi przecież opowiadać o Ludziach Lodu.

– O Ludziach Lodu? – zawołał hrabia. – Chyba już o nich słyszałem. To przeklęty ród, prawda? Zaprzedany Szatanowi?

– Nie Szatanowi – sprostowała Saga. – Ale złu. I chociaż chrześcijanie złe moce określają mianem Szatana, to przecież jest to coś więcej, prawda? Coś znacznie głębszego, tak mi się zdaje.

– Oczywiście! – przyznał ciemnowłosy Marcel. – Szatan, ten z tradycji chrześcijańskiej, to tylko niewielki fragment świeckiego obrazu zła.

Paul nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie, że źle się czuje, nie był zadowolony, że rozmowa przybrała taki obrót. Może jest człowiekiem głęboko wierzącym? myślała Saga. A może nie podoba mu się, że jestem rozwiedziona?

Deszcz bębnił o szyby, słyszeli szum wody spływającej po dziedzińcu.

– Nie powinniście jednak sądzić, że ja także zostałam zaprzedana złu – powiedziała spłoszona. – Moim zadaniem jest walczyć ze złem. Tylko nie wiem jeszcze jak.

– Czy nie mogłabyś powiedzieć nam czegoś więcej o Ludziach Lodu? – poprosił Marcel.

Saga dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak wielki autorytet posiada ten człowiek. Był bardzo przystojny, choć nie tak oślepiająco piękny jak hrabia Paul. A jednak w spokoju Marcela Saga znajdowała pocieszenie. U kogoś takiego jak Marcel można szukać ochrony, choć z pewnością jest on równie biedny, jak hrabia bogaty.

Ponadto w Marcelu było coś nieokreślonego, czego po macoszemu przez życie potraktowana Saga nie była w stanie rozpoznać. Intrygowało ją to, choć nie rozumiała, o co chodzi, wiedziała tylko, że ją to niepokoi. Te jasnozielone oczy w mrocznej, jakby zaciętej twarzy, uśmiech, który miało się ochotę wywołać na jego twarzy, bo człowiek wiedział, że na pewno istnieje – wszystko to niesłychanie ją pociągało.

Nie można było winić Marcela za to, że znajdował się całkowicie w cieniu Paula, mężczyzny tak urodziwego, że patrzącym aż zapierało dech, zwracającego uwagę wszystkich.

Paul był człowiekiem o dwóch obliczach. Archanioła i diabła.

To tak bywa, kiedy się sądzi po pozorach, pomyślała Saga z ironią.

Nie zdążyła nawet rozpocząć opowieści o Ludziach Lodu, bo do izby wszedł woźnica dyliżansu wraz z pomocnikiem.

– O, panienka jest tutaj – powiedział woźnica. – I panowie, jak słyszałem, też jadą do Norwegii. Prawda to?

– Prawda.

– Pozostali pasażerowie pewnie się już położyli?

– Chyba tak.

– Obawiam się, że przynoszę nie najlepsze wiadomości. Z dalszej podróży do Norwegii nic nie będzie, niestety.

– Co takiego? – zawołała Saga. – Ja muszę tam jechać!

– Nic na to nie poradzę. Granica została zamknięta. W tej okolicy Szwecji panuje cholera i Norwegowie nie chcą, żeby pasażerowie przywlekli chorobę do nich.

– Cholera? – zapytała Saga. – Tutaj? Może także w tej gospodzie?

– Właściciel powiada, że nie. Mogą więc państwo być spokojni. Jedzenie nie jest zakażone. Ale jechać dalej nie można. Poczta zostanie tutaj aż do otwarcia granicy, a ja wracam do domu. Żałuję, ale nie mam tu już nic do roboty.

Wyszedł. Saga i jej towarzysze wstali i spoglądali na siebie nawzajem. Saga zauważyła, że jest z nich najniższa, co przecież nie powinno nikogo dziwić. Marcel był niemal o głowę od niej wyższy, natomiast hrabia Paul sprawiał wrażenie olbrzyma, chociaż tak naprawdę obaj mężczyźni byli prawie równego wzrostu.

Burza już przeszła. Tylko w oddali odzywało się jeszcze od czasu do czasu głuche dudnienie grzmotu i słabe błyskawice rozjaśniały ciemny prostokąt okna. Zrobiło się późno i w izbie poza ich trójką nie było nikogo.

– Ja muszę do Norwegii – powtórzyła Saga.

– Ja także – oznajmił Marcel.

– I ja – przyłączył się do nich Paul. – Udamy się tam moim powozem.

– Nigdy nam się nie uda przekroczyć granicy – ostrzegł Marcel.

– Owszem, jeśli pojedziemy przez pustkowia.

– A jakie to drogi prowadzą przez pustkowia? – zapytał Marcel.

Saga zadrżała. Słyszała o tutejszych pustkowiach. O dzikich rozległych przestrzeniach częściowo porośniętych lasami. Wymarłe odłogi, bagniska, jakieś niewielkie laski, to znowu sosnowe bory, gdzie trwa wieczna cisza, a panują wilki i niedźwiedzie. Ich królestwo, gdzie słychać tylko tajemnicze głosy sów i puszczyków, gdzie najbujniej rozkwitają baśnie i podania o czarach i o wszystkich tych nazwanych i bezimiennych istotach z tamtego świata.

Hrabia Paul mówił dalej przyciszonym głosem:

– Pojedziemy leśnymi drogami, jak długo będzie to możliwe. Wyruszymy o brzasku, zanim jeszcze ktokolwiek się obudzi. W tej chwili za bardzo pada, a poza tym konie są zmęczone. My zresztą także – uśmiechnął się przelotnie. – Woźnica będzie czekał z powozem, dopóki granica nie zostanie ponownie otwarta, my tymczasem przekroczymy ją na piechotę.

Marcel spoglądał pytająco na Sagę.

– Co do mnie, to się zgadzam. Przyzwyczajony jestem do chodzenia piechotą. Przyjmuję propozycję z wdzięcznością. Ale czy ty, moja kuzyneczko, podołasz trudom?

– Oczywiście, jestem silna. Ja także przyjmuję propozycję, Paul. Dziękuję.

Umówili się z gospodarzem, kiedy ma ich obudzić, zapłacili i rozeszli się do swoich pokoi. To znaczy Paul i Saga, bo Marcel nocował w stajni.

Saga była oszołomiona. Wszystko stało się tak szybko. Tyle nowych wrażeń, nowi przyjaciele…

I cóż za mężczyzn dzisiaj spotkała! Mężczyzn, którzy obudzili w niej marzenia, jakich nigdy przedtem nie miewała!

Tej nocy także coś jej się śniło, ale niewyraźnie. Ktoś – nie mogła sobie potem przypomnieć, kto to był – coś do niej mówił. Uparcie i jakby z lękiem: „Ty nie masz czasu, Sago! Nie masz na to czasu, twoje zadanie czeka na ciebie gdzie indziej, powinnaś jechać do parafii Grastensholm. To jest pułapka, niespodzianka, nie daj się w nią pochwycić, uwolnij się!”

Ale, jako się rzekło, był to tylko niewyraźny sen i rankiem nie była w stanie rozstrzygnąć, czy naprawdę wszystko to miało miejsce, czy też to tylko sprawa jej wyobraźni. A poza tym do jakiego stopnia można wierzyć w sny? Może to po prostu odbicie jej własnych lęków, niepewności, czy powinna jechać z dwoma nieznajomymi? Z niepokojem przygotowywała się do drogi. Na dworze panował jeszcze szary, zimny mrok. Świat pogrążony był w ciszy, przestało padać, a nad ziemią unosiły się obłoki pary i mgły snuły się ponad lasem.

Właśnie teraz myśl o dalekich pustkowiach wprawiała Sagę w przerażenie. Sagę, która nigdy niczego się nie bała!

Widocznie naprawdę życie ją ciężko doświadczyło! Naprawdę stanęła w obliczu czegoś całkiem nowego!

Загрузка...