Ponure przygnębienie ogarnęło Sagę. Czuła się tak, jakby ją omotała ogromna pajęcza sieć, która zaciska się coraz bardziej i bardziej.
Mimo to wszystko wyglądało normalnie, przynajmniej z pozoru. Ktoś niezorientowany widziałby tylko troje ludzi brnących w niepogodę przez pustkowia.
To, co straszne, kryło się w ich duszach.
Saga miała wrażenie, że nosi w sobie mnóstwo małych diabełków, które szarpią jej nerwy. Lęk, który czaił się od dawna, teraz atakował z całą siłą. Ją, która nigdy przedtem nie odczuwała strachu.
Wiatr rozwiewał gęstą powłokę chmur i gnał po niebie pojedyncze obłoki. Pod wieczór wichura jeszcze się wzmogła i potężnie huczała w koronach drzew.
Paul zachowywał się z ostentacyjną nonszalancją, lecz Saga wyczuwała w nim ogromny niepokój. Był coraz bardziej zirytowany, zwłaszcza złościło go to, że ona i Marcel wciąż trzymają się razem. Od czasu do czasu próbował się pozbyć Marcela choć na chwilę, a to nad wodą, a to w jakimś miejscu, skąd rozciągał się szerszy widok na okolicę, za każdym razem jednak Saga odchodziła z Marcelem. Paul starał się nie okazywać uczuć, uśmiechał się nawet, ale widać było, że z trudem hamuje wściekłość.
– Mam nadzieję, że wkrótce dojdziemy do ludzi – syknął w końcu ze złością. – Nie zniosę kolejnej nocy w takich warunkach. Tamte dziewczyny zapewniały przecież, że jeszcze dzisiaj będziemy u celu.
– Będziemy w Norwegii, to prawda. Ale to jeszcze nie znaczy, że na terenach zamieszkanych – rzekł Marcel.
Paul nie powiedział nic. Odnosił się do Marcela z coraz większym dystansem, traktował go jak rywala. Marcel zaś nie spuszczał go ani na chwilę z oka, bo było jasne, że tamten tylko czeka okazji, by znaleźć się sam na sam z Sagą.
Do tego nie wolno dopuścić!
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy znaleźli się w głębokiej dolinie porośniętej rzadkim lasem. I nagle zapadła całkowita cisza, jakby wiatr wstrzymał oddech. Wszystko zastygło, nie poruszał się ani jeden liść, ani jedna gałązka.
Cisza przed burzą, pomyślała Saga i przeniknął ją zimny dreszcz. To cisza przed straszną, morderczą burzą!
W chwilę później, kiedy wiatr znowu zaczął wiać, Marcel i ona zdążyli zamienić parę słów, pospiesznych, gorączkowych.
– On z każdą godziną staje się bardziej niebezpieczny – mruknął Marcel. – Traci coraz więcej tych ludzkich cech, które na początku jeszcze miał.
– O mój Boże, a ja we wczesnej młodości snułam romantyczne marzenia o pięknym Lucyferze – westchnęła Saga z goryczą. – Marzyłam, żeby zejść do niego, do otchłani, i tam z nim zostać. Chciałam ukoić jego nieszczęśliwe serce. Jak mogłam być taka głupia? Jak mogłam wyobrażać sobie, że upadły anioł jest szlachetną, tylko niesprawiedliwie potraktowaną istotą? On jest przecież straszny! Zły do szpiku kości, podstępny i niebezpieczny!
Marcel spojrzał na nią spod oka.
– Może właśnie twoje marzenia go do ciebie przyciągnęły? – spytał zamyślony. – Może dzięki nim, kiedy wyszedł z otchłani, skierował się natychmiast ku tobie, wiedział, gdzie jesteś, szukał twego współczucia.
– Nie! – jęknęła przerażona. – To niemożliwe! Coś takiego nie może mieć miejsca!
(Och, Marcelu, ty mi nie wierzysz! Zdaje ci się, że zwariowałam!)
Marcel mówił pospiesznie przyciszonym głosem:
– Sago, zastanawiałem się, jakie mamy szanse ucieczki. Jeśli on naprawdę posiada ponadludzką siłę, to nie mamy najmniejszych możliwości, żeby się od niego uwolnić. Ale jeśli jest zwyczajnym śmiertelnikiem albo Lucyferem, który na czas pobytu na Ziemi stał się człowiekiem, to może… Nie chciałbym zabijać człowieka, a zresztą jeśli ma nadprzyrodzone siły, to i tak jest nieśmiertelny… Ale zastanawiałem się nad tymi twoimi środkami medycznymi…
– Masz na myśli skarb Ludzi Lodu?
– Czy są tam jakieś środki nasenne? Albo jeszcze lepiej, coś oszałamiającego?
Saga zastanawiała się nad tym, nie spuszczając z oczu szerokich pleców Paula niedaleko przed sobą.
– Nie wiem, co tam jest. Nigdy tego dokładnie nie przeglądałam. Ale, oczywiście, coś takiego jak mówisz z pewnością musi być… Tak, jest, przecież sama dawałam ojcu środki przeciwbólowe w ostatnich dniach życia, żeby tak nie cierpiał. Zasypiał po nich jak kamień.
– Natychmiast?
Saga próbowała sobie przypomnieć.
– No, jakiś czas to zawsze trwało. Ale wiem, jak te proszki wyglądają, widziałam je, kiedy oglądaliśmy skarb.
– Czy mogłabyś mu tego dosypać do picia na najbliższym postoju? A kiedy zaśnie, my sobie pójdziemy. Musimy być już teraz blisko ludzi, więc nie będzie żadnym przestępstwem, jeśli zostawimy go samego. Da sobie radę.
– A dzikie zwierzęta?
– Machnij na to ręką. Tu nie ma żadnych drapieżników. Widziałaś gdzieś choćby jeden ślad?
– Nie, masz rację – odparła z wahaniem. Wiedziała jednak, że to jedyne możliwe wyjście. Żeby tylko jej się udało niepostrzeżenie wsypać mu ten proszek…
Strach… Powietrze jest przesycone moim strachem. Marcel mi nie wierzy. Jestem sama.
Już nie była taka obolała jak przedtem. Ból w stopach osiągnął stadium, w którym wydaje się czymś naturalnym, po prostu jest; nieustająca, dokuczliwa niewygoda.
– Nadchodzi wieczór – mruknął Marcel. – On mnie przeraża.
Wiedziała, co ma na myśli. To nie wieczór go przerażał, to ten, który idzie z nimi.
Rozmowę przerwało wściekłe ujadanie psów w oddali.
Paul drgnął gwałtownie i w popłochu szukał schronienia za plecami Marcela i Sagi.
– To tylko myśliwi – uspokajał go Marcel.
I dokładnie w tym momencie zobaczyli po drugiej stronie bagniska, że jakiś biegnący człowiek znika w lesie.
– O Boże – szepnął Paul. – To ten morderca, o którym wspomniał mój woźnica! Źle z nami, musimy się ukryć!
– Ale dlaczego? – zdziwiła się Saga. – Władze szwedzkie nie mają tu nic do powiedzenia.
– Oczywiście, że mają! Czyż Szwecja i Norwegia nie stanowią jednego państwa?
– Niezupełnie. Chyba wiesz, jak to wygląda!
– No tak. Ale szwedzkie prawo zachowuje moc w Norwegii, możesz być pewna. Granica nie jest żadną przeszkodą. Inna sprawa, że Norwegia nie chce mieć u siebie cholery. Na pewno wszystkie przejścia pozamykali.
Rozmawiając mimo woli cofnęli się do lasu i schronili wśród zarośli. Nagle na skraju bagien zobaczyli gromadę ludzi i psów. Paul rzucił się do wózka i sprowadził go w zagłębienie, skąd był prawie niewidoczny. Nerwowo okrywał bagaż gałęziami i mchem.
– Chodźcie! Uciekamy! – wołał pobladły.
– Nie, poczekaj! – powstrzymał go Marcel. – Czy nie widzisz, że oni biegną w przeciwnym kierunku? Jeszcze chwila i całkiem znikną! Nie chcesz chyba zawrócić na drogę, którą dopiero co przyszliśmy?
Saga zadrżała. Cóż za okropna myśl!
Paul starał się opanować. Jego piękna twarz zrobiła się szara.
Marcel i Saga popatrzyli na siebie. Po raz nie wiadomo który zastanawiali się, co też on może mieć w tej swojej dziwnej skrzyni.
Nie była ona ani taka znowu wielka, ani ciężka. Mężczyzna mógłby ją bez trudu nieść na plecach. Mimo to budziła w Sadze niepokój,.
W wielkim napięciu Paul wyciągnął wózek z ukrycia.
Polowanie, jeśli tak można określić pogoń za człowiekiem, zniknęło w oddali. Wyglądało na to, że kierunek, w którym oni sami mieli zamiar iść, jest wolny.
– No to możemy ruszać – rzekł Marcel spokojnie.
Coraz wyraźniej przejmował przywództwo grupy. Paulowi jakby brakło ochoty na demonstrowanie arystokratycznych manier. Najwyraźniej miał co innego na głowie. Marcel pełnił swoją nową rolę z wielką godnością, jakby urósł i stał się silniejszy, był urodzonym przywódcą. Potrzebował tylko trochę czasu, żeby to okazać. Ludzie na ogół nie ulegają tak szybko spokojnym autorytetom. Świadomość ich przewagi dociera do otoczenia powoli.
Osobowość Paula nie wydawała się już taka przytłaczająca. Ale wciąż dawała o sobie znać, zmienił się tylko sposób, w jaki się ujawniała. Teraz budziła w towarzyszach podróży trudny do określenia lęk. I to było okropne!
Ani na moment Paul nie zostawał sam na sam z Sagą. Ani na chwileczkę. Marcel przez cały czas był tuż przy niej, czujny, nieustępliwy.
Jego łagodna stanowczość i siła były dla Sagi jedyną pociechą, stanowiły ochronę przed wszystkim, co poruszało się tego wieczora w lesie, i przed tym, co narastało w niej jako lęk – nie nazwany, niezrozumiały, ponury.
Paul był wściekły, że nie może jej dostać. Miała wrażenie, że lada moment pęknie ze złości, że rozpadnie się na kawałki i odsłoni nareszcie tę straszną prawdę, którą w sobie nosi.
Z drugiej strony jednak stawało się dla niej coraz bardziej oczywiste, że Paul nie może się uwolnić od ludzkiej postaci i to też była jakaś pociecha.
Dopóki chodził po Ziemi, był człowiekiem i niczym więcej. Ona i Marcel mogli od niego uciec.
Nie miała odwagi wymawiać imienia Lucyfera. Niedowierzanie Marcela znosiła z trudem. A jednocześnie śmiała się sama z siebie, kiedy przypominała sobie te niewiarygodne fantazje z czasów, kiedy była podlotkiem. Lucyfer? Musiała chyba oszaleć albo…?
Zaraz jednak wróciła jej świadomość. Ostrzeżenie: Ostrożnie, Sago, ostrożnie! Pamiętaj o swoim zadaniu! Nie daj się zwieść urodzie tego człowieka! On jest niebezpieczny, śmiertelnie niebezpieczny, i to straszne nieszczęście, że go spotkałaś na swojej drodze. Musisz się od niego uwolnić.
Dobrze wiedziała, że nie są to jej własne myśli. To duchy Ludzi Lodu przybywają z tamtego świata, by sprowadzić ją na właściwą drogę.
Co jednak powinna zrobić, żeby dostosować się do tej rady? Jakie możliwości ucieczki mieli oboje z Marcelem? Tylko jedną: Saga musi uśpić Paula von Lengenfeldta…
Hrabia von Lengenfeldt? Już dawno przestała wierzyć w ten tytuł. Tylko że przecież ktoś taki jak Lucyfer nie mógł się wcielić w postać zwyczajnego człowieka, to przecież zrozumiałe. Musi być co najmniej hrabią…
Od czasu do czasu myślała: To nie ja chodzę tu po tym zaklętym lesie w wieczornym zmroku z tą ponurą baśnią z dawnych czasów w sercu. Ja jestem w moim domu, w Szwecji, leżę w łóżku i śnię. Już wkrótce przyjdzie mama i ojciec, obudzą mnie i powiedzą, że jest niedziela i że, jeśli chcę, mogę dostać śniadanie do łóżka. A za oknem świeci słońce, jego promienie tańczą pośród liści drzew i rzucają na ziemię piękne wzory. Mogę być dziecinna i beztroska, bo całe życie mam jeszcze przed sobą.
Zdawała sobie jednak sprawę, że już jakiś czas temu została brutalnie obudzona i że jest dorosła. Ojciec i mama odeszli na zawsze, krótka historia z Lennartem się skończyła, także brutalnie, a teraz Saga walczy z losem o życie. O to, by mogła wypełnić przeznaczenie, dla którego została powołana na świat.
A ono nie ma nic wspólnego z tym ponurym lasem.
Kiedy jakieś pół godziny później stanęli przed opuszczoną leśną zagrodą, Saga odetchnęła z ulgą.
– Tutaj się zatrzymamy – postanowił Marcel.
Saga i Paul byli tego samego zdania. Ponieważ nie wiedzieli, jak daleko jest jeszcze do ludzi, wędrówka po ciemku nie miała sensu. Zrobiło się późno, wiatr gwizdał ponuro w koronach drzew. To naprawdę nie był przyjemny wieczór.
Naprawdę nie był! Prawdę mówiąc, Saga nigdy nie przeżyła czegoś równie okropnego. Zwłaszcza trudne do zniesienia było to wciąż narastające napięcie, którego przyczyn nie byłaby w stanie określić. Wiedziała tylko, że to coś więcej niż zwyczajny strach.
Rozpadające się zabudowania też nie wyglądały szczególnie zachęcająco, ale będą przynajmniej mieli dach nad głową.
Na porośniętej trawą i chwastami polanie atmosfera była inna niż w głębi lasu. Panował tu jakiś senny spokój. Smutek, żal, coś jakby bolesne wspomnienie dawnych, najwyraźniej niełatwych czasów unosiło się nad zapadłym domostwem. Saga rozpoznała fińską kurną chatę z otworem w dachu zamiast komina, niską, o ścianach zbudowanych z grubych bali. Na skraju lasu dostrzegła saunę, a raczej resztki czegoś takiego, a po drugiej stronie dziedzińca spichlerz fińskiego typu, służący głównie do przechowywania ziarna, także zrujnowany.
Tylko obora zachowała się w jakim takim stanie i do niej się właśnie skierowali przez zarośniętą młodymi drzewami łąkę, której nie koszono od wielu, wielu lat. Kiedy otworzyli skrzypiące drzwi, spłoszyli jakieś leśne zwierzę. Ono ich zresztą także wystraszyło tak, że odskoczyli wszyscy troje.
Była to chyba łasica. Przeszukali starannie obórkę, czy nie ukrywa się w niej coś jeszcze, ale niczego nie znaleźli.
– Wypożyczymy sobie na dzisiejszą noc twój dom, łasiczko – powiedziała Saga. – Ale już jutro będziesz mogła wrócić. Jeśli nie będzie ci, oczywiście, przeszkadzał wstrętny zapach ludzi.
Niska obórka nadawała się do użytku. W jej wnętrzu cichło wycie wiatru, który atakował ich ostatnio z taką siłą.
– Uff, ale jestem przemarznięta. W uszy nawiało mi tak, że prawie nic nie słyszę – uśmiechnęła się Saga.
– Co też to za pogodę niebo nam zsyła przez cały czas – narzekał Paul. – Palące słońce, deszcz, wichura… Tylko śniegu brakuje!
Marcel powstrzymał uśmiech. Patrzył na Sagę, a jego wzrok wyrażał czułość i miłość, a także nieme napomnienie: Pamiętaj o środku nasennym!
Byli bardzo głodni i spragnieni, toteż natychmiast zabrali się do przygotowania posiłku z resztek prowiantu, jakie im jeszcze zostały. W lesie niedaleko domu było źródełko i Saga zdołała nabrać wody do kubków. Kiedy Paul zajęty był czymś przy drzwiach, ostrożnie wsypała proszek do jego kubka. Proszek w czystej wodzie? Czy Paul niczego nie zauważy?
Nie, na szczęście wszystko się rozpuściło. Widać było tylko kilka małych ziarenek na dnie, ale one nie mogły budzić żadnych podejrzeń. A poza tym Paul siedział w mrocznym kącie i z pewnością nawet tego nie zobaczy. Na wszelki wypadek jednak skrzywiła się, kiedy sama spróbowała wody.
– Fe! – powiedziała z niesmakiem. – Myślę, że nie należy zbyt dokładnie badać tego źródełka. Mogłoby się nam odechcieć pić.
– Rzeczywiście, smakuje jakoś dziwnie – potwierdził Paul. – Pleśń czy inne paskudztwo.
Marcel też mruczał coś podobnego.
Paul nie nabrał podejrzeń.
Saga siedziała bez ruchu, czuła, jak jej obolałe ciało powoli się odpręża. Ubranie zdążyło już dawno wyschnąć, ale wysmagana wiatrem skóra wciąż paliła. I wciąż jej się zdawało, że słyszy szum wichury.
Zmysły nadal były napięte. Reagowały na wszystko, słyszały, widziały, czuły…
Z belek nad nimi posypał się pył, ale konstrukcja nie groziła zawaleniem. Po przeciwnej stronie budynku dach zarwał się już dawno i resztki wieczornego światła ujawniały całą nędzę żałosnej ruiny. Saga widziała gęstą pajęczynę pokrywającą stare narzędzia, drewniane fińskie radło, dziurawy wiklinowy koszyk i inne przedmioty z wikliny lub drewna. Na klepisku walała się stara słoma i źdźbła siana, które ktoś skosił przed wieloma laty. Zmurszałe belki dzielnie podtrzymywały ściany, które powinny były się zawalić dawno temu…
Jednak tego, co sprawiało największe wrażenie, nie można było ani zobaczyć, ani dotknąć. Była to jakaś siła, tak intensywna, tak gęsta, że Saga z trudem mogła oddychać. Siła obca, nieludzka, przerażająca. Zagrożenie, przeczucie niebezpieczeństwa, które od dawna jej nie opuszczały, zwielokrotniły się jeszcze. Jakby jakaś groźna moc szykowała się do uderzenia. Przeciwko niej.
Jakiś dźwięk z zewnątrz sprawił, że wszyscy drgnęli.
– Co to było? – spytał Paul, rzucił pospieszne spojrzenie na wózek i skrzynię, a potem znowu na Sagę i Marcela. W każdej sytuacji myślał przede wszystkim o skrzyni!
Saga nie mogła dokładnie określić tego, co usłyszała. Brzmiało jakby po ludzku, a mimo to nieludzko. Jakieś westchnienie? Cichy jęk?
– Wyjdę na dwór i zobaczę – rzekł Marcel i wstał, ostrożnie, a zarazem energicznie, pełen siły. Jaki on zmysłowy, pomyślała Saga. Jak strasznie pociągający.
– Idę z tobą – rzekła pospiesznie.
– A ja zostaję – ziewnął Paul. – Jestem zmęczony. Zachowujcie się cicho, kiedy wrócicie!
Saga i Marcel popatrzyli po sobie, zanim wyszli z obórki. Czy proszek już zaczął działać?
Na zewnątrz trwała dość jasna, mglista noc. Zatrzymali się i nasłuchiwali.
Ruiny budynków – kurnej chaty i chlewu – leżały otulone tą magiczną mgiełką. Wyrosła wokół nich wysoka trawa, pokrzywy i kwiaty, kilka powykrzywianych drzew pełniło straż nad opuszczoną zagrodą. A wszędzie wokół las…
Idąc do zagrody mijali jakieś pole. Albo to, co kiedyś było polem; teraz powoli bór brał je znowu w posiadanie. To chyba stamtąd doszedł do nich ten dźwięk.
– Chodź – powiedział Marcel cicho i wziął ją za rękę.
Ruszyli przez zarośnięty dziedziniec na tyły zawalonego domu.
W lesie poranne ptaki zaczynały nieśmiało swój koncert. Na razie jeszcze bardzo cicho, ale już wyraźnie.
– Czy myślisz, że to… mogli być ci, którzy tu kiedyś mieszkali? – zapytała Saga zdławionym głosem.
Marcel ukrył uśmiech.
– Chyba nie.
Saga jednak nie była przekonana. Trzymała go mocno za rękę i rozglądała się lękliwie wokół. Może są w pobliżu tej brzozy, noszącej w sobie wszystkie straszne choroby? Nie, żadna z brzóz, które widzieli, nie wyglądała na chorą lub nienormalną.
A może krzyż w ziemi?
Och, nie, nie wolno tak myśleć!
Tak intensywnie wpatrywała się w mrok, że mogłaby przysiąc, iż widzi starą zgarbioną kobietę, która kulejąc idzie ku ruinom zabudowań. Ale wyobraźnia Sagi została podczas tej podróży strasznie rozbudzona. Czyż nie dość było tej istoty z otchłani, która zajmowała jej myśli, musiała jeszcze wywoływać z zaświatów jakieś istoty z odległej historii fińskich lasów?
Marcel chwycił ją za ramię.
– Spójrz tam – szepnął.
Przez maleńkie pólko, zarośnięte chaszczami, biegł w stronę lasu jakiś człowiek. Potykał się, padał, czołgał się w trawie, podnosił i biegł znowu.
– Morderca – powiedział Marcel. – To jego słyszeliśmy.
– Sprawia wrażenie rannego. Musimy mu pomóc.
Marcel powstrzymał ją.
– Chyba nie sądzisz, że on się zatrzyma, kiedy zawołamy? Wprost przeciwnie, będzie jeszcze bardziej przerażony. A poza tym to morderca, już raz zabił i może to zrobić jeszcze raz. I wreszcie, my nie mamy czasu, żeby się mieszać w sprawy lensmana. Widziałaś przecież, jak wrogo Paul jest nastawiony do władzy, myślę, że nie należy go drażnić jeszcze bardziej.
Przez chwilę Saga pomyślała, że byłoby bardzo miło złożyć odpowiedzialność za trudne sprawy w ręce lensmana lub urzędników, czy kto to tam jest, dowiedzieć się, jak daleko jest jeszcze do ludzi, ale opanowała te chęci.
Patrząc w ślad za znikającym mężczyzną powiedziała:
– Masz rację. Mamy do czynienia z Lucyferem i lensman nic tu nie pomoże. Ściągniemy tylko na wszystkich jeszcze większe nieszczęście.
Marcel przyciągnął ją gwałtownie do siebie.
– Kochana Sago – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Teraz musimy skończyć z tym gadaniem o Lucyferze! To jakaś idee fixe! Paul jest dziwaczny i tajemniczy, ale nic poza tym.
– Ale cała ta atmosfera…
– Cała atmosfera w fińskich lasach w letnią noc musi być mistyczna i niesamowita, to chyba rozumiesz!
– Ale ty nie wiesz, co ja… Och, nie! Masz rację, zapomnijmy o tym – powiedziała zrezygnowana. – Ty nie pochodzisz z Ludzi Lodu, nie możesz odczuwać tego, co ja.
Spojrzał na nią z czułością.
– Oczywiście, że nie. Przyznaję. A zatem zgadzamy się co do tego, że Paul jest istotą jak najbardziej ludzką, możemy więc pójść i zobaczyć, czy już zasnął. Jeśli tak, to my oboje będziemy mogli sobie stąd odejść. Masz dość sił, żeby wędrować po nocy?
Wędrować nocą tylko z Marcelem! Cóż za cudowna perspektywa!
– Tak, naturalnie! Wybacz mi, że wygadywałam takie głupstwa! Chodźmy!
On jednak nadal trzymał ją mocno za ramię.
– Jeszcze nie w tej chwili, Sago…
Stał tak blisko, wpatrywał się tak uważnie w jej oczy. Jego fascynująca twarz była taka kochana, taka ciepła, wyrażała tyle troskliwości.
– Sago – szeptał. – Ci, którzy nadali ci imię, wiedzieli, co robią. Jesteś jak stworzona do takich przygód, takiej fantastycznej sytuacji. Jesteś jak szumiąca trawa, jak lekki obłok mgły, jak przesycona smutkiem cisza boru. Sago… kiedy ta cała okropna sprawa się skończy, kiedy znajdziemy się wśród ludzi i będziemy sami…
Umilkł. Reszta jakby zawisła w powietrzu. Ale Saga, która nigdy nie chciała okazywać swoich uczuć ani nie umiała tego robić, musiała pochylić głowę, by Marcel nie widział jej twarzy. A on najwyraźniej pojmował, w jakim jest stanie, bo przygarnął ją do siebie, przytulił jej głowę do swojej piersi, otoczył ją ramionami, delikatnie, lecz poczuła się nagle bezpieczna, oddychała spokojnie. Tego mężczyzny się nie bała.
Zdawała sobie sprawę, że jego mięśnie są napięte do ostateczności, wiedziała, że z trudem nad sobą panuje. Sprawiało jej to radość, czuła się uszczęśliwiona, pełna oczekiwań. Był nią zajęty, nie tylko jako troskliwy opiekun, lecz także jako mężczyzna, była kobietą, którą on pragnie zdobyć.
Powoli, z czułością, lecz wciąż w największym napięciu uniósł jej twarz i pocałował w czoło. Nic więcej. Rozumiał, że Saga po wstrząsie, jakim było dla niej zakończenie małżeństwa, potrzebuje czasu.
Ale przecież musiał także zauważyć, co dla mnie znaczy, myślała Saga niemal zrozpaczona. Boże, spraw, żeby miał dla mnie dość cierpliwości! Ja przecież go pragnę! Tak strasznie go pragnę!
Nigdy przedtem nie odczuwała tak intensywnie obecności mężczyzny jako czegoś podniecającego, pragnienia, które zapierało dech w piersi. Musiała przywołać całą siłę woli, by nie zarzucić mu rąk na szyję i nie przytulać desperacko, błagać go o pieszczoty, prosić na klęczkach, by ją wziął tutaj, w tej gęstej trawie, na polance, wokół której szumi ponury bór.
Dla niej samej te uczucia były czymś zupełnie nie znanym, graniczyły z szokiem, musiała oddychać głęboko, by się opanować.
– Chyba teraz powinniśmy iść do Paula – szepnął Marcel. – Pewnie się zastanawia, co się z nami stało.
– Jeśli nie śpi – próbowała żartować Saga, ale zabrzmiało to jak ostry zgrzyt. Miała nadzieję, że Marcel nie wyczuwa drżenia w jej głosie, że nie zauważył, jak na nią oddziałuje bliskość jego ciała.
– Daj Bóg, żeby spał – mruknął tylko, ale Saga słyszała, że jego głos także jest niepewny i zachrypły.
Ominęli płaski kamień przy drzwiach do chaty i weszli do środka. Ostrożnie, by nie budzić Paula.
Saga rozejrzała się po izbie.
– A gdzie on się podział?
– W każdym razie tu go nie ma – rzekł Marcel bezbarwnie. – Wyszedł. No nic, daleko nie zaszedł.
Saga zdenerwowana chodziła po mrocznym wnętrzu.
– Dlaczego on się tak zachowuje? – zapytała. – Żeby narobić jeszcze większych kłopotów?
Nie chciała po sobie pokazać, jak bardzo znowu się boi. To jakaś nowa cecha Paula. A może Lucyfera?
Nie chciała głośno wymawiać tego imienia.
– Nie mógł odejść daleko – próbował ją uspokajać Marcel. – Wózek z jego ukochaną skrzynią stoi tutaj. Paul z pewnością zaraz wróci.
Saga słuchała tylko jednym uchem. W kącie, gdzie padało trochę światła, zauważyła coś, co przyciągało jej wzrok.
– Marcel…
– Co to jest?
Podeszli do kąta.
– Alrauna! – jęknęła Saga.
I rzeczywiście, w kącie leżała alrauna. Czyżby wypadła z walizeczki Sagi, która znajdowała się obok, wywrócona do góry dnem? Wyglądało to tak, jakby ją ktoś odrzucił od siebie z całych sił, najdalej jak można.
Saga podniosła amulet ostrożnie, jakby chciała go przeprosić, strzepnęła pajęczynę z jedwabnego gałganka i troskliwie ułożyła korzeń z powrotem w szkatułce. W tym czasie Marcel oglądał wózek.
– Sago – rzekł niepewnie. – Skarb Ludzi Lodu zniknął.
Drgnęła gwałtownie.
– Co?
Jednym skokiem znalazła się przy nim. Jej kuferek znajdował się na wózku, otwarty, ale skórzanego worka, w którym przechowywała skarb, nie było.
– Nie! – powtarzała z jękiem. – Nie! Nie!
Nie mogło się stać nic gorszego. Został jej powierzony najdroższy klejnot Ludzi Lodu, a ona zawiodła zaufanie.
– Paul nie mógł zajść daleko – powtarzał Marcel gorączkowo. – I łatwo będzie go dogonić po śladach, wyraźnie widocznych w wysokiej trawie. Biegnę za nim.
– Ja także.
Marcel chwycił ją za nadgarstki.
– Nie, ty nie możesz wychodzić na dwór w tę noc, kiedy po okolicy biega morderca i szaleniec. Zostaniesz tutaj, żebym mógł być o ciebie spokojny. Znajdź jakąś belkę i zaprzyj drzwi, by nikt nie wszedł! I czekaj na mnie tutaj, myślę, że wrócę niebawem. Naprawdę nie mógł zajść daleko, a jeśli środek nasenny zaczął działać, to… Zresztą z tymi swoimi poobcieranymi nogami nie byłabyś w stanie dotrzymać mi kroku.
Marcel miał rację.
– Tylko się pospiesz! Wróć jak najprędzej!
– Z twoim skarbem. Obiecuję.
Uścisnął ją i wybiegł.
Saga stała wciąż w tym samym miejscu. Była potwornie zdenerwowana, oddychała ciężko, nierówno, jakby płakała. Skarb Ludzi Lodu! Boże, pomóż mi! Nie mogę iść bez skarbu do Lipowej Alei, po prostu nie mogę!
Zdyszana chwyciła szkatułkę z alrauną i wepchnęła ją za belkę pod dachem.
Trzeba zabarykadować drzwi, myślała, ale nie była w stanie się na tym skupić. Jej wzrok przyciągała skrzynia Paula, po prostu nie mogła oderwać od niej oczu.
W końcu ją zostawił, dziwiła się. Pewnie dlatego, że teraz miał coś, co było dużo więcej warte niż cenna zawartość jego skrzyni. Pobiegł w stronę ludzkich osiedli, gdzie miał nadzieję spotkać bogatych i sprzedać im ten starannie przez Ludzi Lodu gromadzony zbiór środków leczniczych oraz prastarych magicznych przedmiotów, jedno po drugim, kawałek po kawałku. Stałby się bardzo bogaty…
Nikt z rodu nie wpadłby nigdy na taki szalony pomysł, by sprzedawać skarb.
Nieświadomie zbliżyła się do wózka, na którym spoczywała skrzynia. Prawie się o nią opierała.
Na dworze było cicho. Raz usłyszała, że Marcel woła Paula, ale najwidoczniej zmienił taktykę. Las w dalszym ciągu szumiał swoją smutną pieśń, odnosiła wrażenie, że wiatr znowu przybierał na sile po chwili wytchnienia.
Ręce Sagi poruszały się same. Mimo woli zbliżyła się do skrzyni, ale natychmiast odskoczyła… Po chwili podeszła znowu i dotknęła…
Nie była w stanie trzeźwo myśleć. Wiedziała, że robi coś niedozwolonego, naruszając cudzą własność, ale nie miała siły przestać. Ciekawość – albo może lepiej powiedzieć: potrzeba sprawdzenia, pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o tym nieprzeniknionym Paulu, który nie był Paulem – była silniejsza od niej.
Rzecz jasna skrzynia była zamknięta na klucz. I miała bardzo wymyślny zamek. Gdy jednak Saga już przekroczyła granice tego, co można, a czego nie można, musiała zobaczyć, co w tej skrzyni jest. Przestała myśleć, działała jak w gorączce.
Kamień. Trzeba znaleźć jakiś kamień.
Instynktownie jednak wzdragała się przed wyjściem z obory.
Nie wiedząc, co począć, stała przez chwilę, bezradna.
– Tam!
Tuż przy drzwiach leżał kamień. Może się specjalnie do tego celu nie nadawał, zanadto był okrągły, ale co robić. Drżącymi rękami podniosła go i uderzyła w zamek.
Po wielu coraz bardziej gorączkowych uderzeniach coś zgrzytnęło. Jeszcze jedno stuknięcie, jeszcze jeden trzask i zamek odskoczył.
Patrzyła na skrzynię przestraszona. Dawały o sobie znać ostatnie wyrzuty sumienia: Co ja zrobiłam? Ale zaraz skrupuły zniknęły. Wciągnęła głęboko powietrze i podniosła wieko.
Jeszcze wolniej wypuszczała powietrze z płuc. Uchodziło ze świstem jak zdławiony krzyk nieopisanego przerażenia. Serce waliło jej tak, jakby miało wybuchnąć, a wtedy ona rozleciałaby się na drobne kawałki. W mroku obórki wpatrywała się we wnętrze skrzyni, gdzie dostrzegła ludzką twarz wykrzywioną jakimś upiornym grymasem, okoloną kępkami sterczących włosów. Jakaś głowa, która…
Saga zatoczyła się. Z rozpaczliwym jękiem zatrzasnęła wieko, po czym jak oszalała wybiegła w szarą mglistą noc.