Saga padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach.
– Nie! Nie! – zawodziła żałośnie.
Usłyszała głos stojącej przed nią istoty. Potężny, grzmiący jak echo w ogromnej, pustej sali:
– Nie bój się, Sago! Ten miecz nie jest wymierzony przeciwko tobie. To po prostu mój atrybut.
Opuściła ręce i oczyma pełnymi łez wpatrywała się w tego budzącego trwogę, niewiarygodnie pięknego potwora.
– Och, źle mnie zrozumieliście, Panie. Ja się nie boję. Nie, ja kochałam Marcela… i myślałam…
– O wspólnej przyszłości? Będziesz ją miała, Sago. Ale nie tutaj.
– Myślicie, Panie…?
– Mój czas na Ziemi jest zbyt krótki, niedługo dobiegnie końca. Ale czyż kiedyś nie pragnęłaś przyjść do mnie, do mojej otchłani?
Na myśl o tym doznała zawrotu głowy.
Tak, to prawda. Ale ja nie mogę, Panie. Mam zadanie do spełnienia.
Dawny anioł światłości uśmiechnął się.
– Tak, czeka cię zadanie. Ważne. Bardzo ważne. Musisz je wypełnić.
Wielkie skrzydła złożyły się powoli i rozmyły się w powietrzu. Dłonie trzymające miecz opadły, broń zniknęła. Postać, która była teraz czymś pomiędzy Marcelem i demonem, zeszła w dół, do Sagi, i podniosła ją z klęczek.
Poczuła jego dłoń na swoim ramieniu… Gorący dreszcz przeniknął jej ciało…
Saga spojrzała w oczy, które teraz były łagodne i zarazem straszne, zamglone jak oczy… Uff, nie, skąd przyszła jej do głowy myśl, że przypominają oczy kozy? Powinno ją to rozśmieszyć, tymczasem zrobiło jej się zimno.
Ta surowa powaga Marcela… Teraz Saga wiedziała, skąd się bierze. To cecha tej istoty, w którą przeistoczył się Marcel, istoty o przejmującym spojrzeniu, tak władczej, że we wszystkich musiało to budzić szacunek. Najserdeczniejszy uśmiech nie był w stanie złagodzić wrażenia.
– Chyba się nie boisz?
Te oczy… Czyż takich oczu ludzie zawsze nie łączyli z demonami otchłani?
– Nie, nie boję się – odparła stanowczo. – Jestem tylko oszołomiona tym wszystkim, bezradna i… nieszczęśliwa.
– Nie powinnaś być nieszczęśliwa. Jesteś moją wybranką.
Miała świadomość, że spotyka ją wielki zaszczyt. Dlatego skłoniła się głęboko. Pochylała głowę przed Lucyferem, aniołem wypędzonym z nieba.
– Ale nie wierzę, że jesteś Szatanem, Panie.
Uśmiechnął się boleśnie.
– Nie, rzeczywiście Szatanem nie jestem. Jestem aniołem światłości, strąconym do otchłani. Kiedyś piastowałem godność pierwszego pośród archaniołów.
W swej obecnej postaci był wyższy od Marcela, ale już nie tak ogromny jak wtedy, gdy ukazał jej się jako Lucyfer. W dalszym ciągu był bardzo ciemny, prawie czarny, nosił tylko przepaskę na biodrach, nic poza tym, skrzydła zniknęły. Był nieopisanie piękny.
– Dlaczego mnie tak przestraszyłeś, Panie? Tam na dole w lesie?
Delikatnie dotknął dłonią jej ramienia. Gwałtowna fala erotycznego napięcia sprawiła, że Saga zgięła się wpół.
– Dlatego, że nie byłem ciebie pewien. Wciąż nie wiedziałem, ile znaczy dla ciebie Paul. Musiałem poddać cię próbie.
– Ależ on nigdy nic dla mnie nie znaczył! Przekonałeś się o tym, Panie, dopiero teraz? Przed chwilą?
– Tak. Teraz jestem pewien twojej miłości. I dopiero teraz odważyłem się wyjawić ci, kim naprawdę jestem.
– Ale dlaczego? Czyż nie masz, Panie, władzy, by wziąć to, czego pragniesz?
– Nie. Ty nie znasz do końca legendy o miłości Lucyfera. Mówi ona mianowicie, że Lucyfer musi zdobyć wzajemność w miłości, to jest warunek, by mógł się ukazać swojej ukochanej. Przedtem nie wolno mu zrzucić ziemskiego przebrania, nie wolno mu się do niej zbliżyć.
– To wielkie ryzyko. Bo przecież kobieta może cię kochać jako Marcela, do czarnego anioła natomiast odczuwać wstręt.
– I ty właśnie czujesz? – zapytał cicho.
Spojrzała na niego i świat zawirował jej przed oczami. Chłonęła obraz jego postaci wszystkimi zmysłami, skórą, każdym nerwem, każdą pulsującą tętnicą.
– Nie – odparła szeptem.
Wtedy on się uśmiechnął z ulgą.
Och, nie mogła mu wyznać wszystkiego, nie odważyłaby się, bo taki był wspaniały, taki monumentalny, taki nieziemski. Nie mogła też zrobić tego, czego pragnęła najbardziej – rzucić mu się w objęcia i tak już zostać, iść za nim wszędzie, gdziekolwiek się zwróci, pójść za nim na samo dno otchłani. Nie odważyła się wspomnieć o ogniu, który trawi jej ciało, o tej dręczącej tęsknocie, by do niego należeć, teraz, zaraz, tutaj, w tej chwili. Bo tamta gorączka z lasu nie opuszczała jej ani na moment, powietrze przesycone było tym niezwykłym erotycznym napięciem i zmysłowością, wchłaniała to w siebie wraz z oddechem, czuła w całym ciele, pod skórą, w rytmicznie pulsującej krwi.
Istota z tamtego świata ujęła ją za rękę i poprowadziła w górę, na skały.
Drżącym głosem Saga powiedziała:
– Bywasz na Ziemi, Panie, co sto lat. Kochałeś już z pewnością wiele kobiet.
– Żadnej. I zapomnij o tej starej historii mojej miłości z pradawnych czasów! Ja zapomniałem o niej już dawno. Ale przekleństwo zachowało moc. W każdym stuleciu musiałem wychodzić z otchłani i szukać. Gdzie jednak miałem znaleźć ziemską kobietę godną kochania? I taką, która mogłaby odwzajemnić moje uczucie? Dopiero teraz…
– Tak, ale dlaczego akurat ja?
Przystanął pod skałą blisko szczytu.
– Jest w tobie pewne podobieństwo do tamtej, pierwszej kobiety, to prawda. Ale to bez znaczenia, Sago, najważniejsze, że mogłem się do ciebie zbliżyć.
Spoglądała na jego fascynującą twarz, oczekując dalszych wyjaśnień.
– Przede wszystkim musisz wiedzieć, że to prawda, co ci powiedziałem. Twoja tęsknota, marzenie, by przyjść do mnie, do mojej otchłani, przyciągnęła mnie do ciebie. Ale ty pochodzisz z Ludzi Lodu. Co więcej, należysz do wybranych i masz do spełnienia zadanie. Wszystkie istoty na ziemi i pod ziemią będą ci w tym pomagać.
– I tylko dlatego? – zapytała rozczarowana.
– Nie tylko. Od pierwszej chwili kiedy cię ujrzałem, serce moje przepełnia miłość. Musiałem cię zdobyć. Musiałem, za wszelką cenę. Ale hrabia Paul…
– No właśnie! Kim on naprawdę jest?
Lucyfer wzruszył swoimi potężnymi, bardzo kształtnymi ramionami.
– Nie wiem. To ktoś, kogo wynaleźli twoi przodkowie, by odwrócić cię ode mnie. Wybrali najpiękniejszego mężczyznę na ziemi… – Uśmiechnął się sam do siebie. – Ale to nie wystarczyło.
– Nie. – Saga także się uśmiechała. – Ja widziałam tylko was, Panie. Och, ty jeszcze nie wiesz, Panie, co on zrobił!
– Z tobą?
Nadprzyrodzona istota okazywała zwyczajną ludzką zazdrość.
– Nie, nie! Proszę się nie bać! Tylko że ja… otworzyłam skrzynię… – Saga zaczęła drżeć.
– Nic nie mów! Nie chcę teraz tracić czasu na takie sprawy.
Zdjęta nagłym lękiem Saga zawołała:
– Musimy zabrać worek ze skarbem!
– Później. On będzie spał bardzo długo, a ta chwila jest nasza, Sago. Teraz jesteś tylko moja. – Delikatne ręce zaczęły z niej zdejmować lekkie ubranie. – Gdybyśmy mieli więcej czasu, najpierw bym cię bardzo długo uwodził. Zaprzyjaźnilibyśmy się ze sobą…
– Och, czy już nie zostaliśmy przyjaciółmi? Jako Saga i Marcel? Ja się nie boję, Panie. Jestem gotowa. Niczego innego nie pragnę.
Dotknął z czułością jej policzka i uśmiechnął się.
– Czy nigdy się niczego nie domyślałaś? Że to ja jestem Lucyferem?
– Nie, nawet mi to nie przyszło do głowy.
– A jednak raz popełniłem okropny błąd. Nie zastanowiłem się. Wiesz, ja znam wszystkie języki świata, zacząłem więc mówić po norwesku z tym myśliwym. Zdawało mi się, że wy też możecie rozmawiać w dowolnym języku.
Saga pozwalała, by ją rozbierał. Czynił to tak delikatnie, jakby uwalniał ją z obłoku mgły, ubranie po prostu z niej opadało.
Najlżejszy dotyk jego rąk wprawiał każdą komórkę jej ciała w drżenie. Po jego przyspieszonym oddechu poznawała, że nie tylko ona doznaje zawrotu głowy na myśl o przyszłości.
Tysiące i tysiące lat… Sami w przepastnej otchłani.
Jej serce przepełniała gorąca sympatia i współczucie dla jego gorzkiego losu, co widocznie i jemu udzielało się także, bo surowa twarz złagodniała i coraz trudniej było mu panować nad sobą.
Saga nie chciała przyspieszać tego, co miało nadejść, zapytała więc:
– Skąd ci się wziął ten pomysł, żeby udawać mojego kuzyna?
Nie zareagował, a może nie zauważył, że zwracała się teraz do niego w bardziej poufałej formie. Czyż to nie naturalne, w chwili takiej intymności?
– Żeby zamienić się rolami z Paulem von Lengenfeldtem – odparł, wdzięczny, że jeszcze na chwilę powstrzymała jego podniecenie. – To znaczy, żebyś myślała, że to ja jestem tym opiekunem, którego przysłali ci na pomoc przodkowie.
– Ale my jesteśmy do siebie tacy podobni, ja i ty.
– Tak. Chodziło przecież o to, by do ciebie dotrzeć, nawiązać z tobą kontakt. A sama wiesz, że człowiek mimo woli odczuwa sympatię do kogoś, kto wygląda podobnie jak on. I to wcale nie jest zarozumialstwo, między takimi ludźmi budzi się poczucie wspólnoty, wzajemne porozumienie.
Rozebrał ją, ale nie odczuwała zimna, nocny chłód nie miał do nich przystępu, otoczeni byli aurą magii i żarem własnych pragnień, izolowani od świata.
Czarny anioł odsunął Sagę lekko od siebie i przyglądał jej się uważnie. Dziwne, lecz wcale jej to nie krępowało. Jej, która nie miała odwagi stanąć nago nawet przed własnym mężem!
– Jesteś piękna, Sago – rzekł Lucyfer półgłosem.
Potem ukląkł przy niej i przytulił głowę do jej piersi. Całował je wolno, ale zmysłowo, długo pieścił końcem języka, najpierw jedną, potem drugą. Saga wciągała głęboko powietrze za każdym razem, kiedy dotykał jej skóry, a pożądanie narastało, stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Ujęła w dłonie jego piękną głowę, zanurzyła twarz w czarnych włosach i szeptała słowa pełne tęsknoty i miłości.
– Taka straszna pustka panuje tam w dole, Sago – mówił dalej cichutko. – Taka samotność…
– Ja wiem – odparła.
Ale czy naprawdę wiedziała? Znała otchłań wyłącznie z własnych wyobrażeń. Czarne skały, przenikliwy, wilgotny chłód… Och, skąd mogła wiedzieć, jak tam jest naprawdę, zgadywała jedynie. Bo może on żył we wspaniałym, niezwykłej urody pałacu? Otoczony zastępami służby?
Powolnymi ruchami, z czułością jego piękne ręce pieściły ciało Sagi, dopóki nie jęknęła niecierpliwie. Wtedy i jego ogarnęło drżenie, końcem języka drażnił jej skórę na brzuchu, lekko, leciuteńko…
Saga przymknęła oczy. Wkrótce nogi nie chciały jej już dłużej trzymać, więc powoli opadła na ziemię, a on pochylił się nad nią. Skalne podłoże nie było takie twarde, jak się Sadze zdawało. Leżała jak w najwygodniejszym łożu, było jej ciepło, a od Lucyfera spływał na nią palący żar. Ciało Sagi pragnęło już tylko jednego.
Męskie oczy ponad nią były rozjarzone, usta drgały zmysłowo. Saga objęła jego głowę i przyciągnęła do siebie – może on nawet nie wie, co to jest pocałunek?
Och, cóż to za myśli przychodzą jej do głowy? Nigdy przedtem nie odważyłaby się pierwsza pocałować mężczyzny, ale teraz było inaczej, chciała czuć jego wargi na swoich i wiedziała, że on nie uzna tego za bezwstydne, będzie się po prostu cieszył, że Saga pragnie jego miłości.
Kiedy odnalazła jego usta, ciałem Lucyfera wstrząsnął dreszcz. Końcem języka pieściła najpierw jego wargi, a później odszukała jego język – i już nie była w stanie nad sobą panować. On także nie. Wszystko stało się tak szybko – oszołomienie, gwałtowne gesty z obu stron… i oto był w niej, brał ją w posiadanie. Trudne do opisania pożądanie osiągało zenit. Całe ciało Sagi zastygło, naprężyło się w cudownym uniesieniu, odrzuciła w tył głowę i pozwoliła się zalać ekstazie tak szalonej, że wszystko wokół zawirowało. Słyszała tylko jego gwałtowny oddech, przechodzący w krzyk rozkoszy, graniczącej z bólem.
Tak oto stała się kobietą Lucyfera. Kochanką samotnego czarnego anioła.
Jej kochanek nie był zwyczajnym mężczyzną, nie podlegał też zwyczajnym ograniczeniom, chciał ją kochać wiele razy. Jego czas dobiegał końca, mieli jeszcze tylko tych parę chwil i należało je wykorzystać. Następne godziny Saga odczuwała jako nieprzerwane pasmo uniesień i spełnień, jej, jego, kilkakrotnie przeżyli ekstazę równocześnie, to znów każde z osobna. Jakby się unosiła w morzu najczulszych słów i pieszczot; zdarzało się, że miłość, którą otrzymywała i którą sama była w stanie dać, po prostu ją przytłaczała i Saga wybuchała płaczem, rozpaczliwym i bolesnym; jego niekiedy ogarniał lęk, że nie dość okazuje, jak bardzo Saga jest mu bliska, i wtedy obejmował ją mocno, głaskał po włosach, po twarzy z największą serdecznością. Jakby go znowu ogarniała ta beznadziejna tęsknota, która dręczyła jego duszę przez tysiące lat.
Kiedy nareszcie bezsilnie opadli na ziemię, niebo nad nimi zalane już było złocistym światłem wschodzącego słońca.
Leżeli długo i oddychali ciężko, nieludzko zmęczeni, ale szczęśliwi, przytuleni do siebie, z niezłomnym przeświadczeniem, że należą do siebie, że się kochają i darzą nawzajem najszczerszym oddaniem. Starali się jak najintensywniej przeżywać każdą sekundę, jaka im jeszcze została, dobrze wiedząc, że koniec nieuchronnie nadchodzi.
Wreszcie wstali. Saga ubrała się. Skała, na której leżeli, zrobiła się znowu twarda i nierówna, wichura co prawda ustała, ale wciąż wiał przenikliwy wiatr i zawodził pomiędzy głazami.
– Ile czasu ci jeszcze zostało? – spytała cicho głosem pozbawionym radości.
– Już niewiele.
– Nie chcę się z tobą rozłączać.
Przygarnął ją do siebie gorączkowo.
– Ani ja. Sago, czy ty byś nie mogła…
Ucichli przestraszeni. Bardzo blisko nich rozległy się głosy.
I ujadanie psów.
– Owszem, trzeba wejść na górę – mówił ktoś chrypliwie. – Tam go dostaniemy.
– Saga… schowaj się!
Niespokojnie wpychał ją w wąski przesmyk pomiędzy dwoma skalnymi blokami.
– A ty? Dlaczego to ja mam się ukrywać? To przecież mężczyzna, którego oni…
– Nie mów nic
Znowu widziała przed sobą Marcela, ubranego jak zwykle, normalnego mężczyznę, Marcela, w którym zakochała się po uszy.
– Nie powinnaś tego oglądać – rzekł pospiesznie.
– Nie, Marcelu! Tylko nie miecz!
– Nie bój się! Na Ziemi mój miecz nie ma mocy.
W następnym momencie Marcel znalazł się znowu w lesie. Natychmiast też ukazała się tam grupa ludzi z dwoma psami.
– To on! – krzyknął jeden, prawdopodobnie lensman.
– Teraz już nam nie ucieknie.
Marcel cofnął się ku skałom.
Któryś ze ścigających powiedział z wahaniem:
– Nie, ale to chyba nie…
Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Psy zostały spuszczone, Saga zapomniała o zakazach i wybiegła z ukrycia.
– Nie! Zaczekajcie! To pomyłka! – wołała rozpaczliwie.
Przestraszony lensman odwrócił się do niej i zaczął przywoływać swoich ludzi, ale posłuchał go tylko tamten mężczyzna, który na widok Marcela się zawahał. Reszta biegła dalej. Saga znowu zaczęła krzyczeć, śmiertelnie teraz przerażona, co się stanie z jej ukochanym.
Człowiek, którego nazywała Marcelem, posłał jej długie, pełne miłości spojrzenie, jakby chciał ją pociągnąć za sobą, po czym rzucił się w dół i zniknął jej z oczu.
Psy zatrzymały się nad krawędzią i ujadały wściekle, wpatrując się w przepaść. Ludzie stanęli także, wstrząśnięci.
– Coście wy zrobili? – płakała Saga. – Coście wy zrobili?
– To nie był on – stwierdził lensman bezbarwnym głosem. – Dostrzegłem to zbyt późno. Przecież to nie jego ścigaliśmy! O Boże, Boże, wybacz mi, bo ja sam nigdy sobie tego nie wybaczę!
Podeszli wszyscy do krawędzi, Saga także, wciąż zapłakana. Spoglądali w dół, na kamienne zwałowiska w głębi. Otchłań zdawała się nie mieć dna.
– Jego tam nie widać – powiedział jeden z mężczyzn zdumiony. – Co się, do diabła, z nim stało?
– Ciii! Licz się ze słowami – przerwał lensman surowo.
Ale Saga wiedziała, co się stało. Czas się dopełnił. To o to się bał, żeby Saga nie widziała.
– Nigdy go stamtąd nie wydostaniemy – westchnął lensman. – Nikt nie zejdzie do przepaści. To śmiertelnie niebezpieczne.
– To prawda – przyznała Saga z płaczem. – Nigdy więcej go nie zobaczymy.
Mężczyźni skupili się wokół niej, wyrażali współczucie, mówili, jak im przykro z powodu tego, co się stało, nie wiedzieli, jak jej wynagrodzić krzywdę.
Saga potrząsnęła głową.
– On sam tego chciał – powiedziała zdławionym głosem. – Był śmiertelnie chory. Zostało mu nie więcej niż parę tygodni życia. Wolał zginąć w ten sposób.
Powiedziała to, by ich pocieszyć, lecz także dlatego, żeby się za bardzo nie dopytywali, kim Marcel był. W pewnym sensie zresztą mówiła prawdę.
– Ale spójrzcie tam! – zawołał jeden z mężczyzn, pokazując w dół, na polanę. – Tam! Jeszcze dalej! Tam leży jakiś człowiek! To chyba ten nasz!
– Nie – wyjaśniła Saga zmęczonym głosem. – On przyszedł tu razem z nami. Tylko że ja nie wiem, kto to jest. Podaje się za hrabiego, ale to nieprawda. To złodziej i… Panie lensmanie, ja myślę, że to morderca.
– Co? Jeszcze jeden? Jakbyśmy mieli mało kłopotów z tym, którego ścigamy?
Saga była tak zmęczona, że musiała się oprzeć o wielki głaz. Teraz, kiedy ukochany mężczyzna ją opuścił, wszystko straciło znaczenie. Marcel zniknął na zawsze. Jaki sens ma teraz jej życie?
– Nie wiem, panie lensmanie. Nic mi o nim nie wiadomo.
– Ale dlaczego on tam leży? Czy też nie żyje?
– Nie, mieliśmy zamiar przenocować w oborze, w takiej opuszczonej zagrodzie…
– Tak, tak, ja wiem, gdzie to jest.
– Ale zaczęliśmy mieć podejrzenia co do tego człowieka, tam…
Nie powiedziała, jakiego rodzaju były to podejrzenia. Nie mogła przecież powiedzieć, że brała go za Lucyfera. Nikt by jej więcej nie chciał słuchać!
– Wsypaliśmy mu do picia środek nasenny. Wkrótce potem zniknął wraz z naszymi kosztownościami. Ten skórzany worek, który obok niego leży, jest mój. Mój przyjaciel pobiegł za nim, a ja miałam czekać w oborze, ale kiedy zajrzałam do tajemniczej skrzyni hrabiego, której strzegł przez całą drogę, znalazłam w niej… odciętą ludzką głowę.
Skrzywiła się ze wstrętem na wspomnienie swojego odkrycia. Mężczyźni spoglądali na nią zdumieni, najwyraźniej nie mogli uwierzyć, że mówi prawdę. Musiała się bronić.
– W oborze było ciemno, a ja tak się bałam… więc natychmiast z powrotem zatrzasnęłam wieko i uciekłam do lasu. Potem przez cały czas szukaliśmy hrabiego. Weszliśmy wysoko na skały, żeby się przekonać, czy tam go nie ma. Właśnie stamtąd zobaczyliśmy go na tej łące, zamierzaliśmy zejść, kiedy wy się zjawiliście.
Szczęśliwie udało jej się sklecić wiarygodną historię tak, że nie musiała wspominać o pełnej lęku nocy ani o długich miłosnych godzinach o świcie. Żeby tylko lensman nie zaczął uściślać czasu wydarzeń!
Ale nie. Wszyscy milczeli przez chwilę, a potem lensman rzekł zrezygnowany:
– Powinniśmy chyba pójść i zobaczyć na miejscu, jak się sprawy mają.
– Czy mogłabym najpierw zabrać ten ukradziony worek? Zanim on się obudzi. Tam są ważne dla mnie rzeczy.
Lensman zastanawiał się przez chwilę, a potem polecił dwóm swoim ludziom, żeby zeszli na dół przypilnować hrabiego. Tylko mają go nie budzić, zarządził. I mieć baczenie na worek. Nie otwierać go, broń Boże! Nie przegląda się rzeczy należących do damy!
Saga była mu za to wdzięczna, dopóki nie powiedział:
– Niedługo tu wrócimy. A pani, młoda damo, pójdzie ze mną.
Była zbyt apatyczna, żeby protestować. Serce jej krwawiło z tęsknoty za Marcelem, bo nadal tak go w myślach nazywała. Lucyfer to jakby zbyt… wielkie imię. Poza tym w chwili czułości zwierzył jej się, że zwykle kiedy wędruje po Ziemi, używa tego właśnie imienia. Marcel. To imię znane w wielu krajach. Było powszechne już w starożytnym Rzymie w formie Marcellus. W nowożytnej Italii jest to Marcello. Przez wiele stuleci Marcel wędrował po Ziemi jako mnich. Nazywał się wówczas Brat Marcus. Saga już na samym początku zauważyła, że jest w nim coś z mnicha, on sam się zresztą o to starał. Ubierał się, jeśli tak można powiedzieć, ponadczasowo.
Z zamyślenia wyrwały ją słowa lensmana. Zeszli już z góry i wędrowali przez spokojny las, lensman i Saga, i jeszcze jeden mężczyzna z psami.
– A kiedy państwo podróżowali tak długo, nie widzieli państwo zbiega?
– Owszem – odparła obojętnie. – Kilka razy. Ostatnio dzisiejszej nocy. Minął wtedy zagrodę i pobiegł w stronę wzgórz.
– Proszę mi pokazać, w którą stronę – polecił lensman krótko.
Wskazała ręką bez zainteresowania. Jej serce było martwe, cała czuła się martwa, jeśli śmierć może zawierać także dojmujący, nieutulony ból.
Marcel odszedł. Nigdy więcej Saga nie zobaczy czarnego anioła, wypędzonego. Tego, którego kochała przez kilka krótkich chwil, lecz uczuciem wielokrotnie bardziej intensywnym niż wszystkie miłości niejednego życia.
Cóż ją teraz może obchodzić świat?
Kiedy jednak w końcu stanęli przed opuszczoną zagrodą, otrząsnęła się z rozpaczy i cofnęła o krok.
Nie, nigdy w życiu nie wejdzie tam z własnej woli! Nie bała się, ale nie miała siły oglądać jeszcze raz tej upiornej skrzyni. Akurat teraz nie byłaby w stanie przeżyć kolejnego wstrząsu, tłumaczyła lensmanowi. Tylko że wewnątrz jest jej podróżny kuferek, gdyby więc zechcieli być tak uprzejmi i wynieść go z obórki…
W tym momencie przypomniała sobie alraunę, którą ukryła za belką pod dachem.
Blada, ze spuszczoną głową przekroczyła próg i weszła do środka.
W dziennym świetle wszystko wyglądało inaczej. Ruiny, brud, szczurze odchody i pajęczyny, kurz… wszystko było wyraźniej widoczne.
To tutaj zamierzali nocować? Przeniknął ją dreszcz obrzydzenia.
Dyskretnie wyjęła alraunę z ukrycia i włożyła ją do kuferka. Nie chciała patrzeć w stronę wózka.
– Czy to ta skrzynia? – usłyszała głos lensmana.
– Ta – odparła ochryple, kierując się do wyjścia.
Lensman był człowiekiem niewrażliwym. Zdecydowanie uniósł wieko, które skrzypnęło przeciągle.
– O, do diabła! – zawołał. A zaraz potem: – Nie, pani Simon. Może pani wrócić. Tu nie ma żadnej głowy.
– Ale… w nocy była.
– W pierwszej chwili też pomyślałem, że to głowa. To zrozumiałe, że pani się pomyliła. Było ciemno. Ale to nie jest głowa. To maska. Naprawdę paskudna, groteskowa maska.
Saga zatrzymała się niechętnie.
– Ale dlaczego…?
– Dlaczego on ją tu trzyma? Nie wiem. Może…
– Może co?
Lensman podniósł okropną maskę. Pod nią leżała jeszcze jedna. I pęk kolorowych jedwabnych strojów. Na koniec wyjął ze skrzyni dużą zniszczoną kopertę. Włożył ją do kieszeni, a wózek wraz ze skrzynią kazał wyprowadzić na zewnątrz.
– Chodźmy! Nie mamy teraz na to czasu. Trzeba się przyjrzeć temu gagatkowi.
W drzwiach Saga odwróciła się i po raz ostatni obrzuciła spojrzeniem wnętrze obórki. Szukała węzełka, w którym Marcel niósł swoje rzeczy. Byłaby to jej jedyna pamiątka, chociaż to mogłaby przechowywać. Ale w obórce nie było żadnego węzełka. Nie było w ogóle żadnego śladu świadczącego, że Marcel kiedykolwiek istniał.
Kiedy wyszli na dwór, musiała pokazać, w którą stronę biegł uciekinier. Ów nożownik, którego lensman i jego ludzie szukali od wielu dni.
– Szczerze powiedziawszy, to ruch panuje dzisiaj w fińskich lasach, że ho, ho – mruknął policjant.
Żeby nie wspominać o nocy, pomyślała Saga. Żebyście wy tylko wiedzieli!
Na razie dali spokój uciekinierowi, trzeba się było najpierw zająć Paulem.
Pomocnik lensmana ciągnął wózek, na którym położono też kuferek Sagi. Szli przez ten sam las, w którym nocą przeżywała koszmary, ale teraz wszystko było odmienione. Las był piękny i widny, plamy słonecznego światła kładły się na zielonym mchu. Jakby także natura dała za wygraną i także ona rozluźniła uścisk, w którym trzymała Sagę od początku jej podróży. Ani nie było piekącego upału, ani mgły, deszczu ani wichury. Walka dobiegła końca.
Hrabia Paul von Lengenfeldt wciąż leżał tam, gdzie go zostawili. Saga przestraszyła się na moment, gdy stwierdziła, że leży też w tej samej pozycji. Ale mężczyźni, którzy go pilnowali, wyszli im na spotkanie i wyjaśnili:
– Śpi jak kamień, lensmanie. A tu jest worek panienki. Nie dotykaliśmy go.
– W porządku. Ale nie budźcie go jeszcze. Chcę najpierw w spokoju przejrzeć te papiery.
W tej samej chwili, pewnie na skutek ich rozmowy, Paul poruszył się, mruknął coś pod nosem, oblizał się, jakby mu zaschło w ustach, i przewrócił się na plecy. Ale spał spokojnie dalej.
– O, do licha! – zawołał lensman. – A to ci dopiero kawaler! No, pani Simon, muszę powiedzieć, że podróżuje pani w towarzystwie nie byle jakich mężczyzn! Tamten też był przecież, nie, proszę mi wybaczyć, nie będziemy o nim rozmawiać, nie chciałem pani urazić…
Saga skinęła głową bez słowa. Ludzie lensmana dostali polecenie zakucia Paula w kajdanki, a potem wszyscy usiedli z boku, czekając, aż lensman przejrzy papiery.
On zaś przekładał je tam i z powrotem, mruczał coś i gadał sam do siebie, wystawiając cierpliwość swoich ludzi na straszną próbę. Nareszcie westchnął głęboko i powiedział:
– Znaczy on się kazał tytułować hrabią Paulem von Lengenfeldt? No tak, jego prawdziwe nazwisko brzmi Pelle Larsson. Wygląda na to, że jest podrzędnym aktorem. Angażują go w teatrach ze względu na urodę i trzymają, dopóki krytyka nie rozniesie go na strzępy. Cóż, zawód wyjaśnia, skąd te maski i kostiumy. I pudełko szminek. Ale jest coś jeszcze, jakieś sądowe wezwania w sprawie drobnych przestępstw, przeważnie, jak widzę, wobec dam o wysokiej pozycji towarzyskiej.
– To możliwe, przechwalał się, że „bywał przy dworze” – bąknęła Saga.
– Pewnie raczej w alkowach dam dworu. I są też listy miłosne od kobiet, które chciałyby wiedzieć, dlaczego je zdradził. Jedna z nich domaga się stanowczo zwrotu konia, powozu i woźnicy… Jest też… tak, tutaj mam, angaż do jednego z teatrów Christianii.
– A, to tam jechał – powiedziała Saga. – Ten angaż to pewnie ostatnia deska ratunku. Możliwość ucieczki od wierzycieli i zdradzonych kobiet.
Opowiedziała o powozie i woźnicy czekającym w Varmlandii i lensman obiecał zająć się tą sprawą.
Woźnica, przypomniała sobie Saga. Woźnica, który powiedział: „To prawdziwy diabeł. To nie jest człowiek!” Miał na myśli Paula, czy też domyślał się, kim jest Marcel? Trudno to wyjaśnić. Ale ten wózek Paula powinien był dać Sadze do myślenia. Takich wózków używały wędrowne trupy teatralne. Wiele rzeczy powinna była rozumieć lepiej w czasie tej podróży.
Kiedy ludzie lensmana dość brutalnie zaczęli budzić śpiącego, Saga pomyślała złośliwie, że jej przodkowie zbyt wiele uwagi przywiązywali do powierzchowności człowieka, który miał ją ochraniać. Albo może chcieli wybrać kogoś, kto na pewno ją zainteresuje i tym samym odwróci jej uwagę od Lucyfera, pomoże go unikać? Tylko że ona sama unikać go nie chciała! Spotkanie z nim było najpiękniejszą przygodą jej życia. No tak, przodkowie dość szybko zaczęli żałować wyboru, powiedzieli jej przecież, że to człowiek nieodpowiedni.
Teraz należało jeszcze wyjaśnić sprawę cholery. Bez wahania przystąpiła do rzeczy i zapytała, czy lensman wie, że w Varmlandii wybuchła epidemia.
– A tak, słyszałem. – Lensman machnął ręką. – Ale to fałszywy alarm. Zwyczajna biegunka.
Saga głęboko wciągnęła powietrze. Z ulgą, ale też i z irytacją. Mogli byli sobie oszczędzić męczącej wędrówki przez pustkowia.
Być może jednak wtedy nie zdążyłaby poznać Marcela tak dokładnie?
Nieprawda! Przecież wybrał właśnie ją. Nie wymknęłaby mu się w żadnych okolicznościach.
I zresztą wcale tego nie pragnęła.
Dowiedziała się teraz, że są w pobliżu większej osady, z której wiedzie państwowa droga do Kongsvinger. I można tam wynająć podwodę, wyjaśniał lensman.
Posłał jednego ze swoich ludzi, by towarzyszył jej do osady i zaniósł kuferek, reszta tymczasem zajmie się tą śpiącą kanalią. Saga musiała mieć towarzystwo, był przecież jeszcze jeden przestępca, wciąż na wolności, i nieoczekiwanie mógł przeciąć jej drogę.
Podziękowała więc za wszystko i ruszyła dalej. W chwilę później zobaczyła dachy pierwszych zabudowań osady.
Tak oto Saga opuściła przepastne fińskie lasy. Ileż wspomnień, i niezwykle przyjemnych, i bolesnych zabierała ze sobą! Ileż ze swojej dawnej osobowości zostawiała tu na zawsze!
Nigdy już nie będzie taka jak przedtem!