ROZDZIAŁ VI

Znaleźli znakomite miejsce na obóz przy końcu wąskiego cypla wchodzącego w głąb leśnego jeziorka. Mężczyźni zbudowali od strony lądu zaporę z uschłych drzew, gałęzi i chrustu; będą mogli czuć się bezpieczni, chronieni przed napaścią zarówno ze strony zwierząt, jak i ludzi.

Zapadła letnia noc. Księżyca nie było widać, niebo zakrywała gruba powłoka chmur, nie było jednak tak ciemno, by nie mogli rozróżniać przedmiotów przed sobą. Choć znajdowali się w środku puszczy, nie chcieli rozpalać ognia, by ktoś nie zauważył ich obecności. Saga zrobiła kolację z zapasów, jakie ze sobą nieśli, i przygotowała posłania najlepiej jak umiała. Ona sama nie nawykła do nocowania pod gołym niebem i nie miała wprawy w takiej pracy, ale Marcel pomógł jej rozesłać płaszcze i derki na trawie. Dla siebie pościeliła w środku. Puszcza była dla niej obszarem całkowicie nie znanym, a nocą mogą się tu włóczyć najrozmaitsze stwory.

W końcu ułożyli się do snu, zmęczeni, ale syci. Saga czuła bolesne pulsowanie w całym ciele. Nie mogła znaleźć wygodnej pozycji, bo albo posłanie było nierówne, albo okrycie się z niej zsuwało.

Po chwili stwierdziła, że żaden z jej współtowarzyszy nie śpi. Obaj tak samo jak ona leżeli i wpatrywali się w niebo. Zastanawiała się tylko, czy i oni odczuwali ten sam rozedrgany niepokój, ten sam paniczny lęk, że czas nagli. Że powinni iść dalej, uciekać od…

Nie, to zakrawa na histerię. A w ogóle to do niej niepodobne.

– Nie możecie spać? – zapytała najciszej jak mogła.

Obaj potwierdzili.

– Czuję w powietrzu jakiś dziwny niepokój – szepnęła Saga. – Nie wiem, co to jest.

Marcel odpowiedział, że odczuwa to samo, tylko Paul okazał się niewrażliwy.

– Jestem zbyt przemęczony – wyjaśnił. – i tylko dlatego mam kłopoty z zaśnięciem.

To jasne, że ty nic nie czujesz, pomyślała Saga ze złością. Bo przecież to ty jesteś źródłem niepokoju!

– Te dziewczyny – zapytała – czy to naprawdę były Szwedki? Nie Finki?

– Tego nie wiem – odparł Paul. – W każdym razie mówiły po szwedzku.

– I nie słyszały nic o epidemii cholery? – wtrącił Marcel.

– Chyba nie sądzisz, że je o to pytałem? – odparł Paul i odwrócił się w jej stronę. – Ale same o niczym nie wspomniały.

– W porządku. W takim razie nic nam nie grozi – rzekł Marcel. – Ani epidemia, ani to, że ludzie zaczną gadać o dziwnych wędrowcach.

– Ale na przejściach granicznych muszą pewnie wiedzieć, jak się sprawy mają – zastanawiała się Saga.

– To bardzo prawdopodobne. Dlatego przedzieramy się przez te piękne, choć ponure fińskie lasy.

Paul westchnął:

– Tak, piękne to one są. Zwłaszcza osada, z której pochodziły dziewczęta.

– Zapytałeś, jak się nazywa?

– Nie. Zapomniałem. Dziewczyny były takie urocze. Ale teraz, kiedy zwróciłaś mi na to uwagę, myślę, że chyba rzeczywiście miały fińskie rysy. Wystające kości policzkowe i w ogóle. Tak, przyznaję, to lekkomyślne z mojej strony, że nie zapytałem o nazwę wsi, ale co by nam to dało?

– Właśnie, masz rację.

Przez chwilę leżeli milcząc.

– Czy tu naprawdę jest dużo Finów? – zapytał Marcel.

Saga, która wiedziała sporo o żyjących w Szwecji Finach i zamieszkiwanych przez nich okolicach, odpowiedziała:

– W ostatnich czasach sprowadza się tu coraz więcej Szwedów, ale wiem, że bardzo wielu dawnych mieszkańców jest pochodzenia fińskiego i że bardzo są z tego dumni, najzupełniej słusznie, moim zdaniem. Jeśli chodzi o nas, to wolałabym, żeby twoje znajome mówiły raczej po fińsku niż po szwedzku.

– A to dlaczego?- zapytał Paul.

Saga westchnęła.

– Historia tych okolic i dzieje tutejszych Finów nie przynoszą Szwedom chluby.

– Zdaje mi się, że ty dużo o tym wiesz – wtrącił Marcel, przyglądając jej się w bladej poświacie letniej nocy. – Opowiedz!

Saga uśmiechnęła się.

– Owszem, wiem co nieco o różnych sprawach. Wiesz, ja jestem kimś takim, o kim się mówi „dyletant”. Kto liznął trochę wiedzy o różnych sprawach, ale niczego porządnie nie zgłębił. Dla mnie źródłem wiedzy była matka, ona była bardzo mądrą kobietą. W każdym razie, skoro mowa o tych Finach, to wiesz, że kiedyś Finlandia i Szwecja tworzyły jedno państwo. Szwedzcy władcy uważali, że mogą decydować o losie Finów według własnego widzimisię. Pod koniec szesnastego wieku król szwedzki postanowił zaludnić okolice, przez które właśnie idziemy. Chodziło mu o pomnożenie podatków dla korony, lecz w równym stopniu także o ochronę granicy od strony Norwegii, całkowicie tu otwartej. Jeszcze i teraz jest to pustkowie, a dawniej granica przebiegała przez kompletne odludzia. Wtedy to, na przełomie wieku szesnastego i siedemnastego, fińskie krainy Tavastland i Savolaks ucierpiały w wyniku długotrwałych klęsk nieurodzaju, zatem Finowie nie mieli nic przeciwko przesiedleniu się w inne okolice. Szacuje się, że w wieku osiemnastym żyło w Szwecji blisko czterdzieści tysięcy Finów.

– Nieźle – wtrącił Paul.

– Rzeczywiście sporo. Ale i tutaj powodziło im się nie najlepiej. Mówiono o nich: „Żarofinowie”, bo prowadzili żarową uprawę roli: wypalali ogromne połacie lasów i pogorzeliska zamieniali w pola, w ogóle lubili żyć na otwartych przestrzeniach, a osady lokowali na wzniesieniach. Zauważyliście też pewnie po drodze, że gdzieniegdzie pola i łąki są ogrodzone wysokimi parkanami z kamieni. Potrzebne do tego kamienie Finowie wydobywali z ziemi, pracowali w kamieniołomach.

Przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej:

– Ale w siedemnastym wieku w Szwecji zaczęto rozwijać wydobycie surowców. A Finowie mieszkali na terenach bogatych w rudy, poza tym Szwedom nie bardzo się też podobało to wypalanie lasów. Zaczęły się prześladowania, puszczano z dymem fińskie osady, niszczono pola. Szwedzi chcieli uzyskać dostęp do kopalin, ale często chcieli po prostu odebrać Finom ich dobrze zagospodarowane osiedla. W wyniku tego potworzyły się liczne rzesze bezdomnych Finów, którzy zostali pozbawieni wszystkiego, zewsząd byli przepędzani i włóczyli się z miejsca na miejsce. Ustanowiono w stosunku do nich bardzo surowe przepisy, musieli uczyć się języka szwedzkiego, chodzić do szwedzkiego kościoła, a kiedy się gdzieś osiedlali czy najmowali do pracy, płacili bardzo wysokie podatki. Ich dorobek wciąż jeszcze w tych okolicach istnieje. To zasługa Finów, że są tu mniejsze i większe szwedzkie osiedla.

– Rozumiem – rzekł Marcel. – Chcesz powiedzieć, że Finowie mają większe zasługi w zagospodarowaniu tych okolic niż państwo szwedzkie?

– Właśnie tak. Mama opowiadała mi, że w fińskich lasach jest wiele pamiątek po dawnej obcej kulturze. Finowie żyli w kurnych chatach. To taka pradawna forma budynku mieszkalnego, dom bez komina, z którego dym uchodzi na zewnątrz przez otwór w dachu. Podczas naszej wędrówki widywaliśmy z daleka takie domy. I… – Saga zamilkła na chwilę, jakby się wahała. – I ich wiara także przetrwała. Ich bóg nazywa się Ukko, to pan nieba i urodzaju. Pogańskie bóstwa Finów miały wielką moc i było ich wiele. Mama opowiadała mi o… No właśnie, akurat o tym opowiadają także księgi Ludzi Lodu, bo Sol spędziła trochę czasu w fińskich lasach. Pamiętam opowieść o pewnej brzozie, która rośnie gdzieś tutaj, w pobliżu granicy, chociaż nie wiem, po której stronie, szwedzkiej czy norweskiej. To bardzo dziwne drzewo, wygląda wręcz groteskowo. Chora i powykrzywiana, pełna jakichś obrzydliwych narośli. Otóż dawno, dawno temu żył sobie stary Fin, taki ludowy znachor, znający się na czarach, o którym powiadano, że potrafi leczyć wszelkie choroby. I wiecie, co on robił? Uwalniał ludzi od cierpień w ten sposób, że przenosił ich dolegliwości na to nieszczęsne drzewo! Dlatego brzózka wyglądała tak okropnie. Nikt nie ważył się zbliżyć do niej ani jej dotknąć, bo mogłoby się to skończyć bardzo źle. Człowiek mógł przejąć od drzewa różne straszne choróbska.

– Uff! Mam nadzieję, że nie natrafimy po drodze na tę brzozę – jęknął Paul.

– Też mam taką nadzieję. Niestety nie wiem, gdzie ona rośnie. Wiem tylko, że istnieje i sprawia wrażenie nieśmiertelnej. A poza tym jest jeszcze…

– Masz więcej takich opowieści?

– Nie, to akurat nie jest takie straszne. Gdzieś niedaleko granicy ma się znajdować krzyż na ziemi.

– Jak to: na ziemi? – zapytał Marcel.

– Nie wiem dokładnie, na jakiejś łące czy gdzieś, wygląda jakby wycięty w ziemi. Została stamtąd zdjęta darń; jest tylko czarna ziemia w kształcie wielkiego krzyża. Nic na tej ziemi nigdy nie rośnie. I tak jest od bardzo dawna, mówią ludzie.

– Ale przecież Finowie nie wierzyli w chrześcijańskiego Boga?

– Drogi Marcelu, wiem o tym tylko tyle, ile sama usłyszałam. Ale przysięgam ci, że to prawda! Opowiedziała mi to matka, a ona nigdy nie zmyślała, nie mówiła nieprawdy. Opowiadała mi jeszcze wiele innych historii o fińskich lasach, ale reszty nie pamiętam, tylko te dwie sprawy wryły mi się w pamięć. [Opowieści o brzozie i krzyżu są prawdziwe. Oba te niezwykłe zjawiska istnieją do dziś (przyp. autorki).]

Prawdopodobnie dlatego, że zostały opisane w księgach Ludzi Lodu.

Duży obłok mgły przepływał nad cyplem i zasłonił im niebo. Wszyscy troje milczeli, czekając na sen. Przygotowywali się na jego przyjęcie. Saga skuliła się na boku i okryła szczelnie, chcąc zatrzymać jak najwięcej ciepła pod cienkim letnim płaszczem. Nagle uświadomiła sobie, że Marcel okrywa ją swoją szeroką peleryną. Paul najwyraźniej już spał.

Leżała blisko Marcela, ale nie na tyle, żeby go dotykać. Czuła jednak płynące od niego ciepło i to sprawiało, że nie mogła zasnąć.

Długo leżała wsłuchując się w mowę lasu, w dalekie głosy ptaków i zwierząt. Doszło do niej stłumione nawoływanie sowy, a może lisa, krzyki tych dwu stworzeń zawsze trudno odróżnić. Słuchała skrzypienia gałęzi i szelestu liści. Raz rozległo się ciężkie, ostrożne stąpanie i wtedy przysunęła się bliżej Marcela, ale nie za bardzo. Nie wiedziała, czy on śpi, czy nie. Leżał zupełnie bez ruchu, nie słyszała nawet jego oddechu. Ale nic dziwnego, skoro nieustannie dochodziły do niej zewsząd jakieś szumy i szelesty. Może to wiatr w koronach drzew, a może stłumiona pieśń jakiejś niedalekiej wody?

Leżała i rozmyślała o swoim zadaniu, bo teraz, po spotkaniu z tymi dwoma mężczyznami, którzy wywarli na niej takie wrażenie, znalazło się ono jakby na drugim planie. Bardzo trudno było jej koncentrować się na tym oczekującym ją nieznanym. Po pierwsze, wciąż nie wiedziała, na czym to zadanie ma polegać, a po drugie opuściło ją to, co uważała za źródło swojej siły, mianowicie odwaga czy raczej brak wszelkiego lęku. W tej wędrówce nieustannie towarzyszył jej strach. Tkwił gdzieś w jej mózgu niejasny, trudny do określenia, a przez to jeszcze bardziej przerażający.

Próbowała ułożyć się wygodniej, obolałe ciało nie mogło znaleźć odpowiedniej pozycji. Powietrze przesycone było wilgocią, dojmujący ziąb panował na cyplu, nad którym krążyły obłoki mgły, przesuwając się ponad wodą i zakradając do ich obozowiska.

Nawet nie zauważyła, kiedy usnęła.

Saga miała sen. Całkowicie absurdalny sen, który mógłby być śmieszny, gdyby jednocześnie nie był taki złowieszczy.

Znajdowała się w domu, w Szwecji. Było u niej kilka sąsiadek i wszystkie stały na dziedzińcu przy wysokim stogu słomy, ale otoczenie było inne niż zazwyczaj przy stogu. Nie było widać żadnego pola; krajobraz był jakiś upiorny, wszędzie znajdowały się wielkie, groteskowe formacje kamienne. Pomiędzy nimi ziały pustką okropne czarne jamy, w których coś dudniło głucho, z wielu wydobywała się para. Owe wysokie niekształtne kamienne słupy rzucały cienie na ludzi.

– Dimmuborgir – powiedziała jedna z sąsiadek rzeczowo.

Pozostałe kiwały głowami, jakby wiedziały, o co chodzi.

– On wydostał się na górę właśnie tędy – wyjaśniła inna.

– Kto? – zapytała Saga.

Wszystkie popatrzyły na nią surowo. Czy naprawdę można być takim głupim?

– Lucyfer, oczywiście – wyjaśniły.

– Lucyfer? – zapytała znowu spłoszona. – Przecież on nie istnieje.

– Oczywiście, że istnieje. Dobrze o tym wiesz! Pojawił się właśnie na Ziemi, żeby szukać swojej ukochanej. A jesteś nią ty, Sago!

Kobiety patrzyły na nią poważnie.

– Jesteś do niej podobna, Sago. Podobna jak dwie krople wody. I on ciebie szuka, nie wiesz o tym?

Wtedy Saga wygłosiła jedną z tych niezwykłych replik, jakie czasem wypowiadamy we śnie, świadczących, że myślimy wtedy jasno i logicznie, choć niekiedy dzieją się w naszych snach rzeczy całkiem absurdalne.

– Ja nie chcę być kochana dlatego, że jestem do kogoś podobna – oświadczyła. – Ja chcę być kochana dla siebie samej!

Jedna z kobiet przysunęła swoją twarz blisko twarzy Sagi.

– Więc jednak chciałabyś być przez niego kochana?

Saga poczuła się nagle bardzo lekka. Niemal unosiła się w powietrzu.

– Chciałam tego, kiedy byłam dzieckiem. Ale teraz wiem więcej. Lucyfer jest jedynie pięknym marzeniem. tego nie można mieć.

Sceneria się zmieniła, choć Saga nie zauważyła, jak do tego doszło. Znajdowała się teraz w ciemnym lesie, zupełnie sama. Nie, niezupełnie. Byli tam też jacyś mężczyźni. Ale to chyba nie ludzie, raczej fauny. Stworzenia te wyglądały okropnie, były całkiem nagie, kosmate, pokryte jakby sierścią, o ogromnych, uniesionych w górę męskich członkach. Zbliżały się do Sagi, a ona spostrzegła, że także jest naga. Przemknęła jej przez głowę szalona myśl, że to są może owe demony Ludzi Lodu, ale nie była pewna. Stwory przypominały faunów czy też satyrów, które kiedyś oglądała w jakiejś książce.

– Nie ujdziesz nam! – szeptały głosami pełnymi pożądania, a z ust ciekła im ślina. – Wiesz, że nam nie ujdziesz. Twój przyjaciel i pomocnik na nic się tu nie przyda. Lucyfer pragnie ciebie i nic go nie powstrzyma.

Stwory dotykały jej ciała, a ona czuła, że ogarnia ją podniecenie. I nagle z bardzo daleka usłyszała nawoływanie, ale z trudem rozróżniała słowa, bo nad ziemią zerwał się wicher i wszystko tonęło w szumie.

– Sagal Saga! Spiesz się, czas nagli! On zastawia na ciebie pułapkę, pożąda cię! Lucyfer ciebie chce i nic nie może go powstrzymać. Spiesz się! Uciekaj!

– Nic mi nie grozi! – zawołała w odpowiedzi, próbując się jednocześnie wyrwać czepiającym się jej rękom satyrów. – Nic mi nie grozi, bo ja go nie chcę! On kocha nie mnie, lecz tamtą kobietę z pradawnych czasów.

– Mylisz się, Sago! Mylisz się! On ciebie kocha, ciebie, odkąd cię poznał, pragnie tylko ciebie i nie ujdziesz mu. Uciekaj, uciekaj, Sago!

– Przysłaliście mi przecież człowieka na pomoc, prawda?

– Popełniliśmy błąd, on jest zbyt słaby.

Szum i głosy umilkły. Satyry zniknęły. Saga była sama w swoim pokoju w rodzinnym domu. Ojciec głaskał ją po ramieniu.

Próbowała wyjaśnić mu sytuację:

– To nieprawda, ojcze, nieprawda. Marcel jest wystarczająco silny. I ja go kocham, więc Lucyfer nie może nam nic zrobić.

– Obudź się, Sago! Obudź się!

Z jękiem otworzyła oczy i ocknęła się. Senny koszmar się ulotnił. Ojca przy niej nie było. Znajdowała się pod gołym niebem, otaczała ją wilgotna mgła. Marcel? Marcel jest tutaj… to był jego głos.

Oczywiście! Ojciec przecież nie żyje. Odszedł na zawsze dawno temu. Och, jakże za nim tęskniła! Właśnie teraz tak boleśnie odczuwała jego brak.

Uniosła się na łokciu.

– Chyba ci się śniło coś strasznego – uśmiechał się do niej Marcel. – Jęczałaś przez sen.

Rzuciła pełne lęku spojrzenie w stronę Paula, ale jego posłanie było puste.

– Czy powiedziałam coś konkretnego?

– Nie, żadnego ujawniania tajemnic.

Saga nie była w stanie odpowiedzieć mu uśmiechem.

– Czy to już rano? – zapytała, siadając.

– Nie, jeszcze noc.

Teraz dostrzegła Paula. Stał nad jeziorkiem i w tej kołującej nad cyplem mgle sprawiał wrażenie olbrzyma. Saga zadrżała.

– Owszem, jest bardzo zimno – powiedział – Wchodź pod okrycie!

Nie mogła oderwać oczu od Paula. Wydawał jej się nadludzko wielki i piękny, z tymi swoimi złocistymi włosami, ze szlachetnymi rysami. Archanioł, jak go od pierwszej chwili nazywała. O mój Boże!

Znowu zalała ją zimna fala strachu. Zaczynała się bać, że przodkowie mieli rację. Marcel nie jest dostatecznie silny, by przeciwstawić się tamtemu monstrum. Marcel jest zbyt delikatny i zbyt życzliwy całemu światu.

Muszą uciekać, oboje! Muszą się od niego uwolnić!

– Sago – rzekł Marcel cicho. – Jest coś, o czym powinienem ci powiedzieć. – Kiedy się obudziłem, Paul grzebał w twoim kuferku, w skarbie Ludzi Lodu. Chrząknąłem dyskretnie, żeby dać mu do zrozumienia, że nie śpię. Nie oglądając się odszedł stąd i stanął nad brzegiem, tam gdzie dotychczas stoi. Wtedy ty zaczęłaś jęczeć.

– Paul? A czego on chce od skarbu Ludzi Lodu?

– Czy to nie oczywiste? Czyż nie okazywał bardzo żywego zainteresowania skarbem od chwili, kiedy powiedziałem, ile to może być warte?

Saga spoglądała w zamyśleniu na nieziemską postać nad wodą.

– Ale to się nie zgadza…

– Co masz na myśli?

– Marcelu, musimy porozmawiać. W cztery oczy. najszybciej jak to możliwe.

– Nie możesz mi zaraz powiedzieć, o co chodzi?

– Nie, to zbyt skomplikowane. I zbyt niewiarygodne. Czy myślisz że on chciał zabrać mi alraunę?

– Coś ty! Przecież on się jej śmiertelnie boi!

– Tak. Marcelu, co to jest Dimmuborgir?

Spojrzał na nią zdumiony.

– Nie mam pojęcia.

– To musi być jakieś miejsce. Może brama w dół… nie, uff!

– Naprawdę nie wiem, nigdy nie słyszałem takiej nazwy.

– Brzmi jakby po islandzku, prawda?

– Owszem, albo po staronordycku, co zresztą wychodzi mniej więcej na to samo. To musi być islandzka nazwa. Ale dlaczego pytasz? Z czym to się łączy?

– Ach, nic takiego. Porozmawiamy o tym później. Marcel, czy możemy uwolnić się od Paula? Jak najszybciej?

Marcel był wyraźnie wzburzony.

– To trochę trudne, tak w środku lasu…

– Wobec tego nie zostawiaj mnie ani na chwilę – poprosiła gorączkowo. – On… On jest niebezpieczny!

– Tak, wiem o tym. On na ciebie czyha, zauważyłem to już dawno. Ale teraz wraca, nie mów nic na temat skarbu!

– Jasne. Najlepiej udawać, że nic się nie stało.

– I nie bój się! Jestem przy tobie przez cały czas.

Saga westchnęła w duchu. Marcel był wysoki i silny, dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Ale nie wiedział, z kim przyjdzie mu się zmierzyć.

A może ona sobie to wszystko wyobraziła? Sny, te wszystkie okropne skojarzenia?

Paul uśmiechał się do nich trochę sztucznie. Najwyraźniej nie był pewien, czy Marcel go widział, kiedy przeglądał bagaż Sagi. Uznali zgodnie, że do rana jeszcze daleko, choć niebo na wschodzie zaczynało powoli blednąć, i że warto jeszcze trochę pospać.

Saga jednak za bardzo się bała…

Wkrótce znowu się obudziła z jakimś nieprzyjemnym uczuciem. Początkowo nie mogła pojąć, co się dzieje, ale kiedy uniosła głowę i poczuła na policzkach krople deszczu, usiadła gwałtownie.

– Obudźcie się, chłopcy! Deszcz pada!

Zerwali się na równe nogi. Deszcz nie był silny, ale spanie pod gołym niebem przy takiej pogodzie nie należało do przyjemności. Choć zdawali sobie sprawę z tego, że nadal jest bardzo wcześnie, zaczęli zwijać obóz. I tak by nie mogli spać.

Saga poszła na brzeg jeziorka, żeby się umyć. Cicho padające krople deszczu rysowały kręgi na powierzchni.

Pochyliła się i po raz pierwszy od wielu lat przyglądała się uważnie swemu odbiciu w wodzie. Robiła to po raz ostatni jako bardzo młoda dziewczyna. W wieku, kiedy lubimy się sobie przypatrywać w nadziei, że okażemy się naprawdę piękni.

Teraz odkrywała siebie ponownie.

Zdumiona spoglądała na siebie taką, jaką musieli ją widzieć Paul i Marcel. Uśmiechała się trochę ironicznie, ale, choć niechętnie, musiała przyznać im rację. Człowiekowi na ogół z trudem przychodzi uznać, że jest urodziwy. Przeszkadza temu pewna wrodzona skromność, a także swego rodzaju mania, której wszyscy ulegamy, a która polega na wynajdywaniu w sobie wad i niedostatków, od niewidocznego pryszcza po garb na nosie i krzywe nogi.

Saga szukała i szukała, ale nie mogła znaleźć w swoim wyglądzie niczego takiego.

Zdaje mi się, że nie widziałam własnego odbicia od wielu lat, myślała. Po raz ostatni chyba w czasie, kiedy Lennart zabiegał o moje względy. Oczywiście, patrzyłam w lusterko każdego dnia, byłam zawsze zadbana, ale twarz, która na mnie stamtąd spoglądała, nie miała ze mną nic wspólnego. Była obcą rzeczą, nie mną.

Teraz jednak chciałabym być nieopisanie piękna. Żeby się podobać Marcelowi.

Ale Paulowi nie! Nie, o mój Boże, tylko nie Paulowi, on jest przecież… on jest…

Nie, nie mogę tego powiedzieć, nawet w głębi duszy. To zbyt straszne, zbyt makabryczne, zbyt niewiarygodne, moja wyobraźnia przekracza wszelkie granice. Nie wolno pozwalać, by fantazja budowała przywidzenia na podstawie koszmarnych snów. Chyba nie mam dobrze w głowie!

Usłyszała wołanie i ocknęła się. Pospiesznie dokończyła poranną toaletę, na ile to było możliwe w takich prymitywnych warunkach.

Powinnam być jedną z tych optymistycznie usposobionych kobiet Ludzi Lodu, myślała. Jak Tula albo Sol, czy Villemo. Albo łagodna jak moja matka. Ale nie jestem. Ja jestem spokojna, chłodna i pełna rezerwy. Jak… Tak, taka musiała być kiedyś Shira. I Tarjei? Wygląda na to, że tacy bywają wybrani. Może po to, by mogli bez przeszkód koncentrować się na swoich zadaniach. Ale ja i tak nie mogę się skoncentrować! Z tym mężczyzną przy moim boku, w którym z każdą minutą jestem coraz bardziej zakochana! I z tym… nieopisanie groźnym… Nie, nie mogę myśleć o tym, co będzie… wszystko się we mnie burzy, ogarnia mnie panika!

Głęboko wciągnęła powietrze i starała się opanować. Wróciła do współtowarzyszy podróży i próbowała się uśmiechać jakby nigdy nic. Ale nie miała pojęcia, czy i do jakiego stopnia jej się to udało. Czuła, że jej wargi wykrzywił raczej ponury grymas niż uśmiech.

W spojrzeniu Paula dostrzegła arogancję, natomiast wzrok Marcela był uspokajający i wierny. Wszystka było jak dawniej. Tylko ona drżała ze zdenerwowania.

Szli w milczeniu. Zacinający deszcz wciskał się pod ubrania i gasił humory. Nastrój panował nie najlepszy. Paul był coraz bardziej ponury, pewnie dlatego, że Marcel zaskoczył go na gorącym uczynku, myślała Saga. A może nad czymś rozmyśla, coś planuje? Przygotowuje się do czynu?

Marcel także się nie odzywał. Pewnie się zastanawiał, o czym to Saga chciała z nim rozmawiać na osobności, i próbował znaleźć po temu okazję.

Saga też miała sporo do przemyślenia. Raz po raz jej serce ściskał strach.

Choć znajdowali się ciągle w całkowicie wymarłej okolicy, koło południa spotkali mimo wszystko jakiegoś mężczyznę. Najwyraźniej myśliwego. Wszystko stało się nagle, nie mieli czasu nawet uskoczyć w bok, obcy szedł wprost na nich.

– O mój Boże – szepnęła Saga. – Jeśli to Norweg, to odkryje natychmiast, że jesteśmy Szwedami. Co robić?

– Zostawcie to mnie – odparł Marcel.

Szli na spotkanie myśliwego, powiedzieli: „Niech będzie pochwalony”, co w obu językach brzmiało dokładnie tak samo.

Saga doznawała sprzecznych uczuć. Wolałaby, żeby to już nie była Szwecja, a jednocześnie bała się, że gdyby Norwegowie ich odkryli, to mogą ich zawrócić.

– No, no – odezwał się szpakowaty mężczyzna z budzącą respekt strzelbą na ramieniu. – Nigdy bym się nie spodziewał spotkać ludzi w tej głuszy.

To Norweg, pomyślała Saga. Teraz się wszystko rozstrzygnie. Może to strażnik graniczny? Bo chociaż Norwegia i Szwecja ustanowiły unię, to jednak dzieliła je granica, której z pewnością ktoś strzegł.

Marcel ich jednak zadziwił. W najczystszym języku norweskim wyjaśnił obcemu, że zabłądzili i niepokoją się, czy nie przeszli na szwedzką stronę.

– Nie, nie – zapewniał tamten. – Ciągle jesteście w starej, dobrej Norwegii.

Był bardzo uprzejmy, jak to zwykle ludzie na pustkowiach. Pytał tylko, dokąd wędrowcy zmierzają.

Marcel wyjaśnił, że najpierw chcieliby się dostać do Kongsvinger. Później pójdą dalej, każde w swoją stronę, ale najpierw wszyscy idą do Kongsvinger.

No, skoro tak, to poszli trochę za bardzo na północ, wyjaśniał obcy. Przyglądał im się z zaciekawieniem. Było jasne, że jest zdumiony ich widokiem. Dziwił go zwłaszcza wózek, teraz już bardzo sfatygowany; przed chwilą odpadło koło i stracili mnóstwo czasu, żeby je naprawić. Mężczyzna dawał wyraz swojemu zaskoczeniu. Dziwni z państwa ludzie, powtarzał. Jak na wędrowców przez leśne głusze to za pięknie ubrani, wszyscy troje. I z pewnością bardzo kulturalni.

Paul natychmiast odzyskał swoją pańską postawę, tę, która tak bardzo przerażała Sagę i sprawiała, że Paul stawał się jeszcze większy, bardziej przytłaczający, jakby wyrastał ponad świat. Ona sama czuła się wtedy mała i biedna. Teraz jednak ani Paul, ani Saga nie odważyli się odezwać, by nie ujawniać swego pochodzenia. Tylko Marcel mógł rozmawiać, skoro tak świetnie władał norweskim.

Dowiedzieli się, że dotarli do samego centrum rozległych i dzikich terenów nad granicą ze Szwecją i że powinni wziąć kurs na zachód, a właściwie na południowy zachód, by dojść do Kongsvinger. Jeśli nie zaczną krążyć w kółko, to wkrótce dotrą do ludzkich osiedli i do traktów, które doprowadzą ich do celu. Do ludzi jeszcze daleko, to prawda, ale dojdą dziś.

Saga spojrzała na swoje zniszczone buty i cicho westchnęła. Stopy miała poocierane, najgorzej palce, na których porobiły się rany. Nogi bolały ją tak, że idąc utykała.

Mimo wszystko jednak znajdowali się w Norwegii! Najgorsze było za nimi. W każdym razie większa część wędrówki.

Żeby tylko jak najszybciej dojść do ludzi! Uciec od Paula, zanim on zdąży…

Zanim zdąży co?

Chce ją zdobyć? Ale ona nie jest przecież głupią gęsią, która da się omotać. Będzie się bronić! A poza tym ma Marcela!

Skoro jednak Paul jest istotą nieziemską?

Podziękowali myśliwemu za informacje i ruszyli dalej.

Ledwo uszli kawałek, a Paul i Saga wybuchnęli niemal równocześnie:

– Wytłumacz się, Marcel. Mówisz po norwesku, jakbyś się tutaj urodził.

Popatrzył na nich przestraszony, ale zaraz się opanował.

– Przepraszam, myślałem, że wspomniałem o tym w mojej krótkiej autobiografii. Więc jako dziecko mieszkałem przez kilka lat w Norwegii. Ale to jest okres mojego życia, o którym mówię niechętnie.

Nie powiedział nic więcej. Sami musieli zgadywać, patrząc na jego ściągniętą twarz, co wtedy przeżył. Ciemna karnacja i nieco egzotyczny wygląd Marcela musiały drażnić ludzi, którzy lubili, żeby wszyscy byli skrojeni na jedną miarę. Tych, którzy wyróżniają się w masie, powinno się zadeptać, zetrzeć z powierzchni, zadziobać.

Saga nigdy nie miała problemów z powodu swego walońskiego pochodzenia, bowiem większość Walonów nie różniła się zbytnio od Skandynawów. Rysy Marcela były jednak znacznie bardziej wyraziste, wszystko w nim było cudzoziemskie, i te promienne oczy, i białe zęby na tle złocistobrązowej cery, obcość ujawniała się w czarnych kręconych włosach, harmonijnych ruchach i w całej postaci. Im lepiej poznawała Marcela, tym bardziej jej się podobał. Początkowo nie dostrzegała go w blasku promieniejącego urodą Paula. Teraz widziała lepiej.

Dobrze jednak pojmowała, że Marcel mógł mieć pewne kłopoty z powodu głupiej nietolerancji Skandynawów.

Zaczynało wiać. Niezbyt mocno, ale wystarczająco, by deszcz stał się jeszcze bardziej dokuczliwy, zimny i przejmujący aż do szpiku kości. Saga była rozgrzana po długim marszu, ale teraz przenikało ją lodowate zimno. Na odpoczynek też się nie mogli zatrzymać, bo musieliby siedzieć na gołej ziemi.

Szli więc dalej. Saga lękliwie nasłuchiwała jakichś dalekich, żałosnych nawoływań, które – miała wrażenie dochodziły do jej uszu. Znowu pewnie jej pobudzona wyobraźnia daje o sobie znać. Nic nie mówiąc szli i szli całymi godzinami. Teren stawał się coraz bardziej pofalowany. Wchodzili na wzgórza i schodzili w dół, niekiedy trafiały się podmokłe łąki i trzęsawiska, przez które trzeba było się przeprawiać, brodząc pokonywali rzeki i strumienie i szarpali się z wózkiem, którego Paul za nic nie chciał zostawić.

Przez cały czas Saga nie znalazła okazji, by porozmawiać z Marcelem sam na sam.

Aż do późnego popołudnia. Schodzili właśnie z dosyć wysokiego, stromego pagórka i wózek ugrzązł pomiędzy wystającymi korzeniami. Saga zatrzymała się, żeby pomóc Marcelowi, bo Paul był już daleko przed nimi, w dolinie. Ów trudny do określenia niepokój przez cały dzień nie opuszczał Sagi i teraz znalazła się na granicy histerii. Dławił ją coraz większy lęk przed Paulem, uczucie do Marcela rosło z godziny na godzinę, nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić.

Paul nie robił nic. On tylko był. Nadal nosił tę swoją maskę arystokraty, choć od czasu do czasu pojawiały się na niej wyraźne rysy i Saga była śmiertelnie przerażona, co zobaczy, kiedy ukaże się jego prawdziwe oblicze. Zagrożenie ze strony tej istoty narastało w milczeniu i prawie niezauważalnie, ale było z godziny na godzinę większe. Nie kokietował jej teraz, nie starał się do niej zbliżyć, jakby mu wszystko zobojętniało, bo dobrze wiedział, że ma nad nią władzę i może decydować, co i kiedy się stanie. Uświadomiła to sobie z trwogą, gdy w którymś momencie napotkała jego wzrok. Dostrzegła w nim jakąś determinację, niezłomne przekonanie, że 'to' musi się stać. Nie potrzebował się zatem spieszyć, Saga znalazła się w pułapce, była w jego władzy, należała do niego.

Później spojrzenie Paula przesunęło się ku Marcelowi i pojawił się w nim wstręt i nienawiść. To wtedy zrozumiała, że Marcelowi grozi niebezpieczeństwo.

Muszą uciekać! Muszą! Muszą! Ale jak uciec od kogoś takiego?

Klęczeli teraz przy sobie i próbowali wyrwać koło, które zaklinowało się pomiędzy sterczącymi korzeniami sosny.

– Teraz mi powiesz – rzekł Marcel. – O czym to chciałaś ze mną rozmawiać?

– Dobrze – odparła gorączkowo. – Tylko że to bardzo trudne, Marcelu.

– Nie ma czasu na wahania, to chyba jedyna okazja, jaka nam się trafia. Mów, bez wstępów!

– Wiem. To zabrzmi pewnie dość głupio i…

– Mów!

Wciągnęła głęboko powietrze.

– Ja myślę, Marcelu, że Paul to Lucyfer!

Marcel wstał, bo koło zostało uwolnione. Zamierzał podnieść wózek, ale słowa Sagi sprawiły, że zatrzymał się i patrzył na nią.

– Co ci, u licha, przyszło do głowy?

– Mówiłam ci, że to skomplikowane i że zabrzmi głupio.

– Ale… Chyba nie myślisz tak naprawdę – roześmiał się. – Lucyfer? Tylko dlatego, że wciąż o nim mówi?

– Nie, Marcelu, to coś więcej. Przodkowie Ludzi Lodu mnie ostrzegli. Zresztą ostrzegali mnie wielokrotnie, ale dopiero dziś w nocy zrozumiałam, że to chodzi o Lucyfera.

– I dlatego jęczałaś przez sen?

– Tak.

Z doliny doleciało wołanie Paula:

– Kiedy nareszcie zejdziecie?

– Musimy wyciągnąć wózek! – zawołała Saga w odpowiedzi. – Twój wózek!

– Nie drażnij go – mruknął Marcel. – Chociaż uważam, że doszłaś do absurdalnych wniosków, to Paul jest niebezpieczny. Nawet ja zdaję sobie z tego sprawę.

– Tak. On ciebie nienawidzi, Marcelu.

– Wiem o tym. Kiedy na mnie patrzy, w jego wzroku czai się śmierć.

Wiało teraz jeszcze bardziej, ale jakiś czas temu przestało padać, więc ubrania i włosy wędrowców wyschły. Tu na wzgórzu wiatr był porywisty, lecz Sagi nawet to nie irytowało. Z całych sił starała się przekonać Marcela do swojej teorii. Dopiero kiedy zobaczyła wyraźne powątpiewanie w jego oczach, sama uznała, że to idiotyzm.

– A zresztą – westchnęła. – Zapomnijmy o tym. Taka jestem zmęczona!

– Nie, nie, mów dalej! Ja też uważam, że jest w nim coś niesamowitego. Chociaż, żeby to był Lucyfer? Ten upadły anioł? Dlaczego akurat on?

Powoli ściągali wózek ze zbocza. Nie musieli iść aż tak wolno, ale potrzebowali czasu, żeby porozmawiać.

Saga pospiesznie opowiadała mu swoje sny, zwłaszcza ostatni. O Dimmuborgir, gdzie miał jakoby wyjść z otchłani na ziemię.

Marcel nie bardzo to wszystko rozumiał i wtedy uświadomiła sobie, że przecież on nie zna legendy o miłości Lucyfera. Opowiedziała w skrócie. O tym, że Bóg pozwala Lucyferowi raz na sto lat powracać na Ziemię i szukać tamtej kobiety, za którą tak tęskni. I o tym, że ona, Saga, jest do tamtej podobna, ale że, jak to powiedziały postacie z ostatniego snu, Lucyfer zakochał się teraz w niej, a nie w obrazie tamtej, i opętany jest myślą, żeby ją zdobyć.

– To postacie ze snu tak mówiły, nie ja – dodała tonem usprawiedliwienia.

– On naprawdę oszalał na twoim punkcie – stwierdził Marcel poważnie, taszcząc w dół ten przeklęty wózek. – A to, co mówiłaś o satyrach, świadczy, że ty sama też nie jesteś tak całkiem odporna na jego obecność.

– Nie! – zawołała gwałtownie. – To nieprawda! To nie on na mnie tak działa…

O mój Boże, co ja chciałam powiedzieć, przestraszyła się.

– To w ogóle wszystko nieprawda – starała się wyjaśnić. – Ja po prostu bardzo źle znoszę jego obecność.

– Oczywiście. Wybacz mi, Sago! Jestem zwyczajnie zazdrosny. Wiesz przecież, co do ciebie czuję, prawda?

Patrzył w ziemię, wyraźnie zakłopotany.

Saga, owa chłodna, pełna powściągliwości kobieta, zaskoczyła sama siebie. Chciała mu ułatwić sytuację, zapytała więc:

– I ty zrozumiałeś także, mam nadzieję?

Marcel oddychał ciężko. Znowu powietrze między nimi wibrowało, oboje odczuwali głęboką więź i tęsknotę, która zdawała się nie mieć granic.

Zniecierpliwiony Paul wciąż pokrzykiwał z dołu:

– Dlaczego wy tam stoicie?

– Usiłujemy wyciągnąć twój wózek, już mówiłam! – krzyknęła Saga tak głośno, że echo rozległo się wśród wzgórz.

To z wózkiem nie było prawdą, ale nie można pozwolić, by Paul powziął jakieś podejrzenia.

– Mówisz, że twoi przodkowie cię ostrzegli? – zapytał Marcel.

– Tak. Powiedzieli, że ty jesteś za słaby, żeby się z nim mierzyć.

Marcel uśmiechał się, ale oczy miał poważne.

– Ha! Ty mnie jeszcze nie znasz, Sago! Dla ciebie zrobiłbym wszystko.

– Ale ja się boję o twoje życie. On ma ponadnaturalną siłę, pamiętaj o tym.

– Jeśli jest Lucyferem, to tak. Ale rozumiesz chyba, że trudno mi w to uwierzyć. Mimo że naprawdę wygląda niesamowicie, wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że to całkiem zwyczajny człowiek.

– Czy nie powinniśmy zajrzeć do tej jego skrzyni? Mamy ją przecież tutaj.

Marcel spojrzał przestraszony w dół.

– Nie możemy tego zrobić! Przecież on nas widzi! A poza tym skrzynia jest bardzo dobrze zamknięta i obwiązana rzemieniami.

– Masz rację, oczywiście. Ale czy zwróciłeś uwagę, że on jej ani razu w ciągu całej podróży nie otworzył?

– Tak. Ciekawe, co też tam wiezie?

– Myślę, że coś okropnego.

– W każdym razie coś tajemniczego – powiedział Marcel z przekonaniem. – Zaraz będziemy na dole, Paul może nas usłyszeć, Sago. Obiecuję ci, że zawsze będę po twojej stronie. Że będę wierzył…

– W to, co powiedzieli moi przodkowie? Zapewniam cię, że oni wiedzą, co mówią, i ja polegam na nich bez reszty.

Marcel skinął głową. Och, jakże kochała jego twarz i jego usta, kiedy zaciskały się z powagą i troską. Ogarniała ją taka czułość, że aż jej się kręciło w głowie. Ale Marcel jej nie wierzył, musiała to przyjąć do wiadomości!

– Sago, powinniśmy od niego uciec. Zanim się coś stanie.

– Tak. Dzisiaj przez cały czas odczuwam niepokój, coraz większy i większy. Jakby nas zewsząd otaczał, czuję go każdym nerwem. On się do czegoś szykuje, zapewniam cię.

– Odczuwam dokładnie to co ty. Dotychczas wydawało mi się, że to tylko moja wyobraźnia, ale skoro ty to potwierdzasz… Wymyślę jakiś sposób, żeby się od niego uwolnić.

– Czy myślisz, że się nam uda? Jeżeli on jest istotą nieziemską, to przecież z łatwością odkryje nasze zamiary, a poza tym znajdzie nas, gdziekolwiek się ukryjemy.

Brzmiało to zupełnie beznadziejnie, ale Marcel miał coś na pociechę:

– Jeśli ta legenda, którą mi opowiedziałaś, jest prawdziwa, Sago, to on nie może mieć ponadludzkich zdolności wtedy, gdy przychodzi na Ziemię. A w takim razie można go wyprowadzić w pole jak każdego śmiertelnika.

Saga rozumiała oczywiście, że Marcel tak mówi, żeby ją uspokoić, bo przecież nie wierzył w jej opowieść o Lucyferze. Mimo to słuchała z przyjemnością. Jeszcze więcej pociechy chciał zawrzeć w dalszych słowach, ale te napełniły ją przerażeniem.

– Wiesz, miałem dość czasu na myślenie, i skłonny jestem przyjąć, skłonny, mówię, jeszcze nie całkiem przekonany, że się nie mylisz! Była taka chwila dziś w nocy… kiedy on stał na cyplu. Stał się wtedy prawie niewidoczny, jakby się rozpłynął, rozmazał. Chciałem wierzyć, że to mgła, ale to było coś więcej, Sago. To było to! Ale teraz już nic nie mów!

Po tych słowach poczuła, że lodowate krople spływają jej po plecach.

Zaczęli rozmawiać o jakichś pospolitych sprawach, narzekali na okropną pogodę.

Paul czekał na nich, nienaturalnie wysoki i postawny, przyglądając im się badawczo. Po jego wargach błąkał się paskudny, diabelski uśmieszek.

Dobry Boże, myślała Saga. Spraw, dobry Boże, by on nie miał więcej siły niż normalny człowiek! Daj nam choćby najmniejszą szansę uwolnienia się od niego!

Bała się jednak strasznie. Nie pomagało nawet to, że Marcel wciąż był przy niej, że właściwie przez cały czas odczuwała ciepło jego ciała.

Nic w ogóle nie pomagało. Bo teraz powietrze wprost iskrzyło, tak było naładowane sygnałami o bliskim niebezpieczeństwie.

A gdzieś bardzo, bardzo daleko rozlegało się raz po raz wołanie: „Sago, Sago! Teraz chodzi o twoje życie! Masz zadanie do spełnienia, uciekaj, uciekaj!”

Загрузка...