Kiedy już znaleźliśmy się w pewnej odległości od tamtej leżącej pokotem hałastry, zatrzymałem się i zwróciłem do swoich towarzyszek. Byłem na tyle przewidujący, że kiedy przechodziłem obok martwego agenta, zabrałem i tę drugą strzelbę oraz zasobnik energii wiszący u jego pasa, jednak liczba ładunków była ograniczona, a ja byłem niewątpliwie jedynym, który potrafił uczynić z tego wszystkiego właściwy użytek.
— Posłuchajcie… od tego miejsca będzie trochę nieprzyjemnie — powiedziałem. — Ich patrole będą przeczesywać cały kanał, a my, kiedy znajdą się obok nas, będziemy zmuszeni czołgać się w tych nieczystościach pod pomostami i siedzieć bardzo cicho. Rozumiecie?
Skinęły głowami. Zwróciłem się do tej, która powiedziała, że zna system kanałów; bardzo zresztą atrakcyjnej dziewczyny, mającej niewiele ponad dwadzieścia lat.
— Powiedziałaś, że znasz te kanały. Czy możemy wyjść gdzieś w pobliżu linii kolejowej?
Wyglądała na zaskoczoną.
— Wydawało mi się, że mieliśmy się znaleźć w miejscu zrzutu tych ścieków.
— Czas na dyskusje przyjdzie później. Powiem tylko, że tam właśnie będą nas szukać. Nie zapominajcie, że w tych kanałach mają też mnóstwo rozmaitych skanerów i że będą nas szukać za ich pomocą. Przyjrzałem się ich usytuowaniu i zauważyłem, że ponieważ są uzależnione od linii energetycznej, wszystkie znajdują się nad pomostami. Jeśli będziemy zachowywać się cicho i ostrożnie, nie zauważą nas w tych nieczystościach na dole. Czujniki mają ustawioną ostrość na stałe, tak więc wszystko, co znajduje się poniżej pomostów, jest dla nich zamazane. Ruszajmy… ty prowadzisz. Wiesz, co sobie myślę, Morphy?
— Możemy spróbować. — Skinęła głową.
— Świetnie. Idziemy za przewodniczką. Żadnych rozmów, chyba że pozwolę. Ruszamy, drużyno… Przez barierkę i w ten gnój.
Uczyniły to, co im poleciłem, jednak nie bez pewnego wahania. Ta breja była autentycznie obrzydliwa, bardziej gęsta niż można było przypuszczać i sięgała im do bioder.
Nie mogłem powstrzymać myśli, że zanurzyliśmy się w gównie, ale była to jedyna niepraktyczna myśl, na jaką sobie pozwoliłem, tym bardziej że sytuacja była zbyt prawdziwa, by być zabawną. Celowo wybrałem tę samą trasę, którą szliśmy w tę stronę z kawiarni, zakładając, że urządzenia monitorujące ciągle jeszcze nie działają, choć liczyć na to nie mogłem. Wyprawa ta była w dużym stopniu improwizacją i wpierw musieliśmy dotrzeć do punktu wyjścia, a w kanałach oznaczało to bardzo długą drogę.
Następne godziny były wielce nerwowe, mimo iż moje nadzieje i przypuszczenia związane z ciągłą blokadą monitorowania pierwszej części trasy sprawdziły się. Kilkakrotnie staliśmy tuż pod grupami agentów SM zgarniających członków opozycji, a jeszcze częściej zanurzaliśmy się po szyje w śmierdzącej brei, kiedy niewielkie, ale kompetentne, uzbrojone patrole po raz drugi przeszukiwały sprawdzoną już wcześniej trasę. Byliśmy pokryci tym obrzydli — stwem, ślizgaliśmy się w nim i potykaliśmy, i było dla nas oczywiste, iż nie możemy tak iść bez końca.
Jak do tej pory szczęście nam wyjątkowo dopisywało. Ucieczka i tak graniczyła z cudem, choć jednocześnie udowadniała, że kiedy ma się do czynienia z jednym chociażby potencjalnym wilkiem, nie wysyła się owiec, by schwytały inne owce, nawet jeśli te wysłane owce są aroganckimi i pewnymi siebie draniami. Po pierwszej udanej akcji zakończonej ucieczką jej dalsze fazy były łatwiejsze dzięki awarii ich systemu monitorującego i olbrzymiej złożoności systemu kanalizacji obsługującego liczące trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców miasto. Prawdopodobnie tunele miały kilka tysięcy kilometrów długości i SM nie była w stanie obstawić nawet ich ułamka. Byli oni zmuszeni czekać na nasz błąd; na to, że zdradzimy nasze położenie, tak żeby mogli wówczas skoncentrować większe siły w danej okolicy.
Byłem dumny ze swoich towarzyszek, które trzymały się świetnie w tych najgorszych z możliwych warunkach, i to trzymały się nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, świadome, że każdy drobny błąd zdradzi naszą obecność. Byłem przekonany, że monitory są teraz obsługiwane zarówno przez ludzi, jak i przez komputery.
Wreszcie musiałem zapytać tę, która rzekomo znała kanały, czy rzeczywiście je zna. Mówiąc bowiem szczerze, nie byliśmy w stanie znieść wiele więcej i wcześniej czy później musieliśmy zostać wykryci.
— Jak daleko jeszcze do tych pociągów?
— Z tą szybkością posuwania się jeszcze jakąś godzinkę — wyszeptała.
To mi się nie podobało.
— A jak daleko do któregokolwiek wyjścia w pobliżu granic miasta?
Zastanowiła się.
— Sądząc z numeracji sektorów przy ostatnim skrzyżowaniu, jakieś dziesięć minut do wylotu ścieków. Ale tam jest bariera energetyczna.
— Zaryzykuję. Już dłużej tu nie wytrzymamy. Prowadź. Wzruszyła ramionami.
Po czasie, który wydawał nam się godziną, zbliżyliśmy się do wylotu. Usłyszałem szum spadających ścieków przypominający szum wodospadu, a my tkwiliśmy już w tej brei po piersi i czuliśmy, jak rośnie siła jej prądu. Nie było tu pomostów, co oznaczało, że przez najbliższe trzydzieści metrów nie będziemy mieć żadnej osłony. A na pewno znajduje się tu co najmniej jeden monitor, chociażby po to, by zarejestrować wtargnięcie jakiegoś zwierzęcia w przypadku awarii bariery energetycznej.
Usiłowałem się tak ustawić, by dostrzec, jak wygląda ten wylot, ale jedyne, co mogłem zobaczyć, był jakiś zbiornik, do którego wlewały się ścieki i łatwy do rozpoznania jasny fiolet bariery energetycznej.
— Zastanawiam się, czy ta bariera znajduje się już poniżej spadku — powiedziałem. — Jeśli bowiem tak jest, moglibyśmy pokonać ten wodospad, a potem przebyć barierę pod powierzchnią. Czy wiesz, jak duży jest spadek?
Pokręciła głową.
— Różnie z tym bywa. To miejsce znajduje się na terenie starego kamieniołomu. Może i spadek nie jest zbyt duży, ale ten zbiornik może mieć nawet pięćdziesiąt metrów głębokości.
Zagwizdałem cichutko.
— No cóż, przypuszczam, że to wyklucza ten pomysł. Trzeba się będzie jednak udać do terminalu transportowego.
W tym samym momencie usłyszeliśmy przed sobą odgłos kroków biegnącej miarowo grupy ludzi, który nagle ucichł. Następnie usłyszałem odgłosy wydawane przez kręcących się w miejscu i zobaczyłem błyski reflektorów na powierzchni brei. Najwyraźniej zawaliłem sprawę… Tutejsze monitory musiały być znacznie lepsze od innych.
— No dobrze! Wiemy, że jesteście tam w dole! — odezwał się ostry, kobiecy głos. — Wychodźcie, pojedynczo, bo jeśli nie, to sami zejdziemy i wyciągniemy was stamtąd. A jeśli nas zmusicie, żebyśmy weszli w tę maź, to nie weźmiemy was żywcem!
Popatrzyłem na swoje cztery towarzyszki.
— I co teraz zrobimy? — spytała Ching, patrząc na mnie tak, jakbym znał wszystkie odpowiedzi. Westchnąłem.
— Niewiele. Czy potraficie pływać? Wszystkie skinęły głowami. Było to pocieszające.
— Wobec tego zaczerpnijcie powietrza, tyle ile się tylko da, zanurkujcie w tę breję i trzymajcie się pod jej powierzchnią, pozwalając nieść się prądowi.
Morphy spoglądała zaniepokojona na ciemną maź.
— Pod powierzchnią?
— Przez cały czas. Nie powinno to trwać zbyt długo. Jeśli tego nie zrobimy, oni pojawią się tutaj lada moment. Śmierdzimy już tak, że nie zrobi to wielkiej różnicy.
Nabrałem powietrza, wypuściłem je, nabrałem ponownie, wypuściłem odrobinę i zanurkowałem, nie wypuszczając z rąk moich dwu strzelb.
Było to bardzo niemiłe doświadczenie, gorsze od innych niemiłych doświadczeń, szczególnie że musiałem mieć oczy zamknięte. Wiedziałem tylko, że się poruszam z irytującą powolnością; oprócz usiłowania utrzymania się pod powierzchnią, bez pewności, czy to mi się udaje, dochodziła niepewność, czy aby ten prąd mnie w ogóle unosi. Doszedłem do wniosku, że wytrzymam dopóki albo nie padnę, albo nie zostanę porażony przez barierę energetyczną, albo nie będę musiał wypłynąć, by zaczerpnąć powietrza; w tym ostatnim przypadku wystrzelę pewnie nad powierzchnię jak korek.
Już mi się wydawało, że przebywam w zanurzeniu całą wieczność, kiedy breja jakoś dziwnie zaczęła się przerzedzać i brak powietrza przestał być tak dokuczliwy. Po czym, nagle, przebiłem powierzchnię, tyle że nie nad sobą, ale przed sobą, i zanurkowałem błyskawicznie tuż pod widoczną już barierą energetyczną. Potem spadałem, i to spadałem szybko, ciągle w tej rzece ścieków. Zgubiłem obydwie strzelby podczas tego co najmniej dwudziestometrowego upadku, po którym uderzyłem o powierzchnię znajdującego się na dole zbiornika. W ostatniej chwili wyciągnąłem ramiona, usiłując złagodzić to uderzenie, o którym sądziłem, że będzie co najmniej niebezpieczne, jeśli nie śmiertelne.
Zanurzyłem się w nim jednak gładko i dość głęboko, popychany siłą rozpędu. Instynktownie ustawiłem swe ciało pod właściwym kątem, traktując tę ciecz jak zwykłą wodę i wyginając się w łuk, ponownie przebiłem powierzchnię.
Nie czułem żadnego prądu w tym otoczonym z trzech stron wysokimi ścianami skalnymi zbiorniku. Z czwartej strony widniała budowla, która zapewne była automatyczną oczyszczalnią ścieków. Była niewielka, Meduza nie przykładała zbytniej wagi do ochrony środowiska. Oczyszczalnia działała tylko, kiedy świeciło słońce, mieszając surowe ścieki z czystą wodą i pompując tę mieszankę do rzeki płynącej wprost do oceanu. Wystarczyło to zaledwie do zagwarantowania, aby ścieki te nie cofały się i nie zatruwały ujęć wody dla miasta.
Budowla przypominająca zaporę nie była zbyt wysoka; skierowałem się więc w kierunku jej opadającej łagodnie betonowej ściany. Osiągnąłem ją szybko i równie szybko się na nią wdrapałem. Łapiąc z wysiłkiem powietrze, zdecydowałem się jednak na dotarcie do jej szczytu, który znajdował się jakieś siedem, osiem metrów wyżej. Zamierzałem czekać tam tak długo, jak długo nie upewnię się, czy jeszcze komuś nie udało się przedostać przez tę ostatnią przeszkodę, chociaż wiedziałem, że SM pojawi się natychmiast po tym, jak dowódca tamtego patrolu domyśli się, co zrobiliśmy, i zawiadomi przez radio kwaterę główną.
Znajdowałem się w połowie drogi na szczyt ściany, kiedy uświadomiłem sobie, że mój sposób pływania przed chwilą nie był całkiem konwencjonalny, a i teraz wdrapywałem się na tę pochyłość także w zupełnie niezwyczajny sposób. Moje ramiona, które przybrały ciemnobrązowy kolor, przypominały niemal płetwy! Uświadomiłem sobie, że uległem jakiejś przemianie… i to przemianie błyskawicznej. Na dokładniejsze oględziny przyjdzie czas później, zdecydowałem; teraz muszę wdrapać się na szczyt tej ściany, inaczej wszystko pójdzie na marne.
Czekałem tam potem pełen niepokoju; na szczęście niezbyt długo. Moje oczy szybko przystosowały się do półmroku, tak więc byłem w stanie dostrzec dwie postaci, które wyskoczywszy ponad powierzchnię jak korki, zmierzały w moim kierunku. Po chwili pojawiła się też i trzecia.
Kiedy pierwsza dotarła do brzegu zbiornika i wynurzyła się na powierzchnię, przeżyłem wstrząs. Ujrzałem bowiem niesamowite, nieludzkie monstrum, czarne i błyszczące, z kanciastą głową, z przypominającymi płetwy ramionami i parą wyposażonych w błony tylnych odnóży. Stworzenie to zaczęło wężowatym ruchem pełznąć w mym kierunku. Byłbym już uciekł na ten widok, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie zauważyłem, iż moje własne ramiona przypominają ramiona tamtego. Druga istota dopłynęła do ściany w momencie, kiedy pierwsza znalazła się tuż przy mnie i krzyknęła ze strachu na mój widok.
— Nie przejmuj się! — zawołałem. — To tylko ja! „Wardenki” dokonały tej przemiany, by umożliwić nam życie w tych ściekach! Chodźcie tu wszystkie do mnie! Na pewno wrócimy do starej postaci, kiedy tylko się stąd oddalimy!
Pozostałe reagowały podobnie, ale dały się szybko przekonać.
Przyglądałem się im i zauważyłem, że skóra ich zaczyna tracić swój połysk i zaczyna… no cóż, spływać, jak gdyby nasze ciała zbudowane były z jakiejś półpłynnej substancji i na dodatek posiadały możliwość samodzielnego podejmowania decyzji. Choć może wydać się to dziwne, byłem z tego zadowolony. Mieliśmy tutaj dowód na istnienie owego tak poszukiwanego bodźca! Jeśli znajdziesz się w nieprzyjaznym środowisku, ulegniesz przemianie. Zmienisz się w coś, co będzie miało szansę przeżycia. To bez wątpienia wyjaśniało zarówno ową zdolność dzikich, która pozwalała im uciec przed SM, jak i tłumaczyło pochodzenie legend na temat przemiany kształtów ludzi i zwierząt. Dzicy wykorzystywali tę zdolność, by się ukrywać i przetrwać.
Gdybym mógł teraz dopaść psychomaszynę i przekonać kogoś, że znajduje się w jakimś odmiennym środowisku, na pewno uzyskałbym znaczące rezultaty… Choć tak naprawdę — bez rzeczywistej kontroli nad tym zjawiskiem. Mógłbym otrzymać jakieś zaimprowizowane monstrum, takie stworzenie, które „wardenki” uznałyby za zdolne do przeżycia.
Skąd jednak organizmy Wardena wiedziały, co ci jest potrzebne, i to w tym samym momencie, w którym było ci to potrzebne? I skąd czerpały one tę wyrafinowaną znajomość biologii, która pozwalała im na dokonanie tej przemiany w jednej praktycznie chwili?
Czekaliśmy jeszcze pięć minut, po czym sprawdziłem obecność. Ching się udało, chociaż była okropnie zdezorientowana i przerażona swym wyglądem. Morphy również się pojawiła, a także ta trzecia, której imienia wcześniej nie znałem. Nie było tylko naszej przewodniczki po kanałach.
Stawaliśmy się na powrót „ludzcy”, ponieważ nasze „wardenki” wyczuły zmianę środowiska. Wracaliśmy do naszej dawnej postaci, co oznaczało, że albo zawsze powraca się do układu pierwotnego w sytuacji, kiedy „wardenki” odpoczywają, albo ten pierwotny układ przywracany jest jakimś wewnętrznym zmysłem samotożsamości. Zauważyłem jednakże, że nie dotyczy to owłosienia i skóry; to pierwsze znikło zupełnie, a ta ostatnia zachowała ów ciemnobrązowy odcień, jaki miały monstra, którymi na krótką chwilę się staliśmy.
Fascynowała mnie obserwacja własnych ramion, które jakby falowały i płynęły, zmieniały się i tworzyły na powrót tak dobrze mi znany układ. Kiedy już staliśmy się na tyle humanoidalni, by móc kontrolować mięśnie utrzymujące nas w pozycji pionowej, przyjrzałem się dokładnie powierzchni zbiornika, szukając na niej czwartej głowy. Bezskutecznie.
— Musimy iść. Wydaje mi się, że widzę patrol tam, po drugiej stronie.
Morphy spojrzała na mnie i na zbiornik.
— Przecież ciągle brakuje jednej osoby!
— Nic na to nie poradzimy. Albo nie uległa przemianie, albo została porażona barierą energetyczną, albo też ją schwytano. Nic jej nie pomożemy, jeśli sami damy się złapać czy zastrzelić. Ruszajmy!
Ta, której imienia jeszcze nie znałem, robiła wrażenie całkowicie zdezorientowanej zaistniałą sytuacją.
— Dokąd? Dokąd mamy iść? Westchnąłem.
— To oczywiste, że gdzie indziej. Podążajcie za mną!
I ruszyłem wzdłuż korony tej niewielkiej zapory. Napotkawszy w pewnym miejscu po jej drugiej stronie jakieś schodki, począłem schodzić. W tej samej chwili pociski smugowe rozświetliły ciemność nocy. Dotarłem szybko do leżącej w dole płytkiej rzeki, wbiegłem do niej i pokonywałem ją błyskawicznie w bród, nie odwracając nawet głowy, by sprawdzić, czy wszystkie kobiety idą za mną. Nie miałem na to czasu, a zresztą nawet gdyby ich tam nie było, i tak nie mógłbym nic na to poradzić. Kierowałem się wprost do leżącego po drugiej stronie rzeki lasu i nie miałem zamiaru się zatrzymywać, dopóki nie znajdę się pod osłoną rosnących tam drzew.
Nagle usłyszałem krzyk Morphy:
— Padnij!
Nie czekałem na wyjaśnienia. Padłem prosto w wodę, która w tym miejscu była już tak płytka, że nawet nie zakrywała mego leżącego ciała. Uniosłem głowę, żeby zobaczyć, co takiego ujrzała Morphy. Niewielki, oświetlony balon z dwoma fukcjonariuszami SM posuwał się bezgłośnie w dół rzeki, oświetlając reflektorem jej nurt. Zerknąłem do tyłu, żeby sprawdzić, czy wszystkie przybrały pozycję leżącą, po czym zastygłem i czekałem nieruchomo, aż ten powietrzny aparat nadleci, minie nas i poszybuje dalej. W tym świetle i na tym płytkim, kamienistym dnie, dla każdego obserwatora przelatującego przypadkowo, musieliśmy przypominać kamienie. Byłem jednak przekonany, że tym razem mamy tutaj do czynienia z akcją specjalną: szukano nas.
Kiedy światła znikły, podniosłem się i razem z towarzyszkami dobrnąłem do zadrzewionego brzegu. Tutaj padłem na ziemię i pozwoliłem sobie na chwilę odprężenia. Kobiety poszły za moim przykładem i minął dłuższy czas, nim padły pierwsze słowa.
Wreszcie to ja się odezwałem:
— No cóż, wróciły czasy cudów. Udało nam się ujść.
Morphy popatrzyła na mnie ponuro, po czym przeniosła wzrok na pozostałą dwójkę. Gdyby nie nasza karnacja i brak jakichkolwiek włosów na ciele, wyglądalibyśmy tak samo jak przedtem, chociaż ta przemiana, czy cokolwiek to było, zniszczyła przy okazji nasze ubrania.
— Kompletnie nadzy, na nieznanym pustkowiu, ścigani jak zwierzęta, bez jednego włoska na ciele, a ten uważa, że zwycięża!
— Nie wspominając perspektywy śmierci głodowej — dorzuciła ta, której imienia nie znałem. Uśmiechnąłem się.
— Tak uważam. Zwyciężamy… zwyciężymy. Nie po to przeszliśmy przez to wszystko, by teraz przegrać. Jeśli ta kąpiel w ściekach nie dowiodła, że jesteśmy maszynkami do przetrwania, to nie wiem, co was przekona. Wiem natomiast, że musimy tej nocy odejść stąd tak daleko, jak tylko się da. Nie przypuszczam, by nas ścigali zbyt długo czy zbyt daleko… Nie jesteśmy tego warci, nawet jeżeli tej właśnie grupie bardzo zależy na tym, żeby nas schwytać.
— Po tym, jak usłyszą od innych, co tam zrobiłeś, będziesz najbardziej poszukiwaną osobą na Meduzie — odparła Morphy. — To, co zrobiłeś tym agentom, było… nieludzkie. Zastanawiam się, czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że powaliłeś uzbrojoną agentkę, zabrałeś jej broń, zabiłeś czterech innych agentów i odwróciłeś się, by wziąć na muszkę pozostałych, a wszystko to w niecałe pięć sekund?
— Pięć sęk… — Odebrało mi na chwilę mowę. Nic dziwnego, że ta robota wydawała mi się tak łatwa! Pięć sekund na całą akcję! W moim oryginalnym ciele być może, ale tylko być może, mógłbym tego dokonać, jednak tutaj i teraz… Wiedzieć, co należy zrobić, a spowodować, by twoje ciało to zrobiło, to dwie zupełnie różne sprawy. Spytajcie któregokolwiek pięćdziesięcioletniego pilota kosmicznego. A przecież odpowiedź wydawała się oczywista.
— Wiedziałem, co mam zrobić — powiedziałem. — A „wardenki” załatwiły całą resztę. Znajdowałem się w takim stanie skrajnego napięcia, kiedy wybierałem właściwą pozycję i przygotowałem się psychicznie do wykonania pierwszego ruchu, że moje „wardenki” niewątpliwie same dokonały niezbędnego dostosowania, pozwalającego mi przetrwać, podobnie jak to się odbyło z nami wszystkimi w tamtym kanale, kiedy zmieniły nas na krótko w to, w co nas zmieniły. Gdybyście to wy posiadały odpowiednią wiedzę i wolę, zrobiłyby to samo i dla was. Jak więc widzicie, nie jesteśmy tutaj tak całkowicie bezbronni. Nosimy naszą ochronę w naszym wnętrzu. Jesteśmy dostosowani do tej planety — omal nie powiedziałem zaprojektowani. I może to właśnie jest prawdziwa Meduza, a nie te wygodne, izolowane więzienia, które nazywają tu miastami.
— To było… coś bardzo dziwnego, to, co nam się przydarzyło; nie mów, że nie — wtrąciła nasza tajemnicza kobieta. — Nigdy przedtem nie słyszałam, by ktoś przemienił się w coś innego, chyba że chodziło o płeć.
— Zgadza się — przyznałem. — Tyle że ten system jest tak właśnie zaprojektowany. Utrzymuje się wszystkich w sztucznym, stabilnym środowisku, gdzie takie zjawiska po prostu nie zachodzą. A i tak jestem przekonany, że zdarzają się one od czasu do czasu, być może kiedy ktoś ulega wypadkowi czy kiedy grozi mu utonięcie. Te przemiany, te transformacje mogą zdarzać się nawet codziennie. Jednak ludzi tych się ratuje, zabiera natychmiast do psychomaszyny i doprowadza do poprzedniego stanu. Usuwa się nawet pamięć z umysłów osób bezpośrednio zaangażowanych, czy chociażby świadków wydarzeń. A… przy okazji, powinniśmy się chyba poznać. Jestem Tarin Bul.
— Angi Patma, Gildia Budowlana — powiedziała nieznajoma. Dokonano wzajemnej prezentacji. Niepokoiłem się o Ching, która zwykle była tak otwarta, a teraz wydawała się markotna i jeszcze nie całkiem w pełni sił po przebytym szoku. Podszedłem do niej. — Nie martw się… wszystko będzie dobrze — powiedziałem uspokajająco.
— Wiem. — Podniosła na mnie wzrok. Zmarszczyłem brwi.
— O co chodzi, malutka? Byłem z ciebie bardzo dumny! Milczała przez chwilę. Wreszcie powiedziała:
— Zabiłeś czworo ludzi, Tarin. Zabiłeś. I nie jest ci ani troszkę przykro z tego powodu.
— Posłuchaj, Ching… — Westchnąłem. — Musiałem to zrobić. To było jedyne rozwiązanie. Kiedy ktoś prowadzi cię na śmierć i robi to z radością, sam rezygnuje ze swego prawa do życia. Ci, którzy tam zostali… Przecież oni i tak dopadną te jakieś pięćdziesiąt pięć osób, które zostały. Żadna z nich nie przeżyje, a jeżeli już, to z uszkodzonym mózgiem. A w moim kodeksie to znacznie gorsza zbrodnia. Nie zapominaj, że tych ludzi wybrano do pracy w SM według tej samej reguły, wedle której na Meduzie dokonuje się wyboru do jakiejkolwiek pracy. Oni po prostu lubią pomiatać innymi, straszyć ich, a nawet zabijać.
— A ty nie?
Zamurowało mnie na moment. Naturalnie kochałem swoją pracę. Jednak istniała pewna różnica. Przynajmniej miałem taką nadzieję.
— Nie interesuje mnie poniżanie innych czy też ich straszenie, chyba że właśnie chodzi o tego typu osoby. Poluję bowiem na tych, którzy lubią krzywdzić innych. I dopadam ich. To chyba nie jest takie złe?
Nie wyglądała na przekonaną i, szczerze mówiąc, im więcej myślałem na ten temat, tym mniej sam byłem przekonany, że tak właśnie jest. Od narodzin wychowywany byłem w wierze w Konfederację, w jej doskonałość i jej ideały. Czym więc było moje zajęcie w takim kontekście? Tym samym, czym było tutaj działanie SM? Polowaniem na tych, którzy zagrażali systemowi Konfederacji, występowali przeciw niemu lub go usiłowali zmienić, i wysyłaniem ich do psychiatrów lub na Romb Wardena, a czasami na śmierć. Zgoda, większość Konfederacji posiadała znacznie lepszy system niż ten, który istniał na Meduzie Ypsira, ale przecież tutejsi ludzie wierzyli w ten system, włącznie z tymi z SM. W ich własnej opinii nie różnili się oni niczym ode mnie. Czy to nas odróżniało od siebie… Czy też do siebie upodabniało? Meduza była w jakimś sensie perwersją, zniekształconym, lustrzanym odbiciem systemu Konfederacji i jej marzeń. Dlatego zapewne czułem się tutaj tak dziwnie.
Podniosłem się.
— Ruszajmy. W każdej chwili mogą pojawić się tutaj piesze patrole, a my i tak już się zasiedzieliśmy. Wykorzystajmy maksymalnie tę noc. Możemy rozmawiać w drodze.
Rzeczywiście wysłali za nami kilka pieszych patroli i helikopterów, których dźwięki docierały do nas od czasu do czasu, jednak nie wysilali się zbytnio. W ich pojęciu przebywanie na tym pustkowiu było równoznaczne ze śmiercią i przez to nie byliśmy warci wysiłku, jaki należałoby włożyć, by nas odnaleźć. I znów to sam system tej planety pozwalał nam zachować naszą wolność, chociaż pozostawało niejasne, jakiego rodzaju wolność to będzie.
Podręczniki biologii nie ukazywały nawet połowy historii naturalnej Meduzy. Nie tylko były tu setki, a może i tysiące roślin, dużych i małych, ale lasy dosłownie tętniły życiem zwierzęcym. Pozornie wszystko to wyglądało bardzo dziwnie, ale jednocześnie przypominało życie na wielu innych planetach. Być może jest prawdziwa teoria twierdząca, że ekosystemy rozwijające się w prawie identycznych warunkach muszą być do siebie bardzo podobne. Tutaj, tak jak gdzie indziej, drzewa były drzewami, a owady owadami… I pełniły one te same funkcje.
Naszą pierwszą poważną troską nie było uniknięcie pogoni, lecz znalezienie pożywienia. Nadejście wiosny w rejonach „tropikalnych” oznaczało pojawienie się pewnej ilości jagód i owoców, ale niewiele z nich wyglądało na dojrzałe, wszystkie zaś były mi zupełnie nie znane.
— Skąd wiesz, co jest bezpieczne dla nas, a co nie jest? — narzekała Angi, równie głodna jak cała reszta towarzystwa.
— To chyba dość proste — odpowiedziałem. — A przynajmniej tak powinno być. Jeśli coś jest dla nas niebezpieczne, to powinno wysyłać jakieś sygnały ostrzegawcze, które odbierane byłyby przez nasze „wardenki”. Weźmy na przykład tę jagodę. Śmierdzi tak okropnie, że nigdy bym jej nie ruszył. A przecież podczas wstępnego szkolenia poinformowano mnie, że mogę jeść praktycznie wszystko i że moje „wardenki” zamienią daną substancję w to, co jest mi potrzebne. Dlatego proponuję, byśmy zbierali i jedli to, co wydaje się nam w tym momencie jadalne.
Wprowadzenie tego w czyn zajęło nam sporo czasu i wymagało dużo odwagi. Liście i niedojrzałe owoce smakowały gorzko i podle, ale kiedy już zaczęliśmy jeść, nie mogliśmy przestać, dopóki się całkowicie nie nasyciliśmy. Tej nocy wszystkich bolały brzuchy i wszyscy cierpieli na rozstrój żołądka, ale po twardym śnie na gołej ziemi obudziliśmy się w znacznie lepszej formie. Po tej pierwszej próbie nasze „wardenki” dostosowały się jeszcze lepiej do okoliczności i dostarczyły potrzebnej nam informacji… Tak jak zresztą przewidywałem. Niektóre rzeczy, które na początku smakowały podle, zaczęły być coraz smaczniejsze, podczas gdy inne smakowały coraz gorzej i gorzej. Mając taki system klasyfikacji, przestaliśmy mieć kłopoty z pożywieniem, chociaż muszę przyznać, że Ching nie była jedyną osobą marzącą o mięsie i świeżych owocach.
No cóż, śmierć głodowa nam nie zagrażała. Następną więc sprawą było dostosowanie naszego stylu życia do tego nowego środowiska. Ubranie okazało się zbędne, jak zwykle, a po tym, co przeszliśmy, problem wstydu i skromności przestał być istotnym czynnikiem. Las dostarczał nam ochrony przed zimnym deszczem i burzą gradową, a w razie potrzeby budowaliśmy sobie szałasy z gałęzi i dużych liści. Prawdę mówiąc, miałem za sobą specjalną szkołę przetrwania i mógłbym nawet zbudować jakieś stałe domostwo, gdybym tylko zechciał, ale przecież nie zamierzałem zakładać w tym momencie czegoś takiego jak wioska. Do pierwszych śniegów mieliśmy jeszcze trzy miesiące i to najbardziej korzystnej pogody. W tym czasie musieliśmy odnaleźć dzikich. To było nasze najważniejsze zadanie.
W ciągu kilku dni zatoczyliśmy szerokie koło wokół Rochande i skierowaliśmy się w stronę wybrzeża, o którego umiejscowieniu powiadomiła mnie poręczna mapka w mojej głowie. Tam, kierując się położeniem słońca, mogłem w przybliżeniu ustalić nasze położenie i wyznaczyć dalszą trasę.
Pierwsze kilka tygodni były czasem nauki. Nauczyliśmy się, co możemy jeść, gdzie to coś najczęściej rośnie i co może dla nas stanowić zagrożenie. Przeprowadziłem niewielki kurs przetrwania — budowy szałasów i tym podobne — i poznaliśmy także zwyczaje wielu zwierząt. Wszędzie można było spotkać żyjące na drzewach tubry, jednak jeśli ich się nie zaczepiało, one również zostawiały nas w spokoju. Vetty przebywały głównie na polanach i równinach, których staraliśmy się unikać. Harrara, jak do tej pory, nie spotkaliśmy i wolałem, żeby tak już zostało.
Od czasu do czasu natykaliśmy się na tereny geotermiczne. Nie było ich zbyt wiele, ale i tak było ich więcej niż mogłem przypuszczać. Gejzery, wrzące błota i fumarole pojawiały się w najmniej oczekiwanych miejscach, a od czasu do czasu spotykaliśmy również jeziorka gorącej wody. Kiedy się już przyzwyczailiśmy do ich siarkowego odoru, stanowiły dla nas wyśmienite łaźnie. Przeprowadzaliśmy nawet pewne eksperymenty kulinarne: owijaliśmy różne rodzaje pożywienia w liście i gotowaliśmy je w gorących wodach.
Poznaliśmy się też wzajemnie; sądzę, że nawet lepiej niż którekolwiek z nas poznało jakąś inną osobę przedtem. Muszę to przyznać tej mojej trójce — były bardzo twarde. Choć narzekania nie były rzadkością, to jednak przyjęły swój los i zaczęły traktować nowe życie jako pewien rodzaj wielkiej przygody. Zastanawiałem się, czy poszłoby im równie łatwo, gdyby nie moja obecność i moja znajomość rzeczy.
Dalsze ukrywanie własnej tożsamości nie miało już sensu; wyjaśniłem im więc, kim jestem. W jakimś sensie to wyjaśnienie dodało im otuchy, a fakt, że byłem zawodowym agentem, wydawał się osłabiać ten początkowy wstręt, jaki Ching odczuwała w związku z dokonanymi przeze mnie zabójstwami. Nie widziała już tego jako jakiejś radykalnej zmiany, która nagle dokonała się we mnie, ale jako powrót do poprzedniego stanu, co było jej znacznie łatwiej zaakceptować.
Tak łatwo przyszło nam wszystkim wytworzyć poczucie bliskości, że często zastanawiałem się, jak duży wpływ na ten stan rzeczy mogły mieć nasze „wardenki”. Morphy nazywaliśmy Burą, Ching była dalej Ching, a nazwisko Angi zostało prawie całkowicie zapomniane. Jeśli chodzi o mnie, to zgodziłem się na używanie w stosunku do mnie pieszczotliwego imienia, jakim obdarzyła mnie Ching, Tari, i staliśmy się w ten sposób jedną, wielką rodziną.
Ciągle ciążył na mej pamięci los tamtych pięćdziesięciu pięciu osób i byłem zdecydowany dowiedzieć się, dlaczego one tam pozostały, podczas gdy te tutaj przyłączyły się do mnie.
Bura, jak się wydaje, była autochtonką, zajmującą kiedyś jakąś wysoką pozycję w Gildii. Lata temu weszła do grupy rodzinnej, której członkiem był zesłaniec na Romb, zbudowany jak byk mężczyzna, o okropnym charakterze choleryka, nieprzyjemny i gwałtowny w stosunku do wszystkich spoza własnej grupy, a łagodny i miły dla jej członków. Podziwiała jego niezależność, jego pogardę dla systemu i SM, a ja podejrzewam, że go wręcz adorowała. Pewnego dnia po jednej z nieuniknionych sprzeczek z funkcjonariuszami SM stracił panowanie nad sobą i dosłownie rozerwał agenta na dwoje. Większość rodziny, aby ratować własną skórę, gotowa była świadczyć przeciw niemu, podając przykłady jego morderczych instynktów i jego niemożności „asymilacji” w społeczności meduzyjskiej. Bura odmówiła i za karę przeniesiono ją na drugą półkulę i zdegradowano do roli szefowej zmiany w pociągach pasażerskich bez żadnej nadziei na awans. Można powiedzieć, że i tak miała szczęście; a kiedy psychoekspert, do którego ją posłano na sesję dostosowawczą, wprowadził ją do opozycji, była już w pełni przygotowana i chętna i bardzo szybko została przywódczynią komórki, Siostrą 657, jak nietrudno odgadnąć.
Życiorys Angi nie przedstawiał się tak klarownie. Mimo iż urodzona i wychowana na Meduzie, nie miała, z tego, co wiedziała, żadnych kontaktów z zesłańcami, zawsze była osobą, która jakoś nie pasowała do otoczenia. Jako dziecko jeździła autobusami na gapę i kradła jakieś drobiazgi w sklepach. Nigdy jej zresztą na tym nie złapano. Wyznaczona była do kształcenia na inżyniera budownictwa lądowego. Tematyka ta fascynowała ją, jednakże wszelkie ograniczenia, przejawy braku wyobraźni i narzucane z góry jednakowe rozwiązania na tyle ją frustrowały, że nigdy nie poczyniła większych postępów. Kiedy bowiem wybuduje się już coś skomplikowanego i rozwiąże przy tej okazji wszelkie trudne problemy, to zawód ten staje się bardzo nudny. Zajmowała się nadzorem nad kontrolą jakości remontu systemu autobusowego w Rochande — bardzo podniecającą robotą — powiedziała bez widocznego entuzjazmu. I znów rutynowe badanie psychiatryczne wprowadziło ją do opozycji, a przyłączyła się do niej, bo było to jakieś całkowicie inne zajęcie. To ona była tą osobą, która popchnęła agenta tak, że przeleciał ponad barierką… — pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu — wyjaśniła.
Nikt nie znał owej odważnej kobiety, która wyprowadziła nas kanałami z miasta i której nie dane było posmakować wolności. Wszyscy uważaliśmy zgodnie, że niezależnie od tego, gdzie, jeśli w ogóle, ona się teraz znajduje, na zawsze pozostanie członkiem naszej rodziny.
Bo staliśmy się prawdziwą rodziną w tych pierwszych dniach meduzyjskiej wiosny. W świecie, którego kultura opierała się na małżeństwie grupowym, nie mogło być prawdziwej zazdrości pomiędzy tymi kobietami, a już szczególnie takiej zazdrości, której ja sam byłbym przyczyną. Szczerze mówiąc, ten okres pełnej izolacji od społeczeństwa, kiedy liczyła się tylko nasza czwórka, żyjąca tak, jak zapewne żyli nasi przodkowie milion lat temu, był pod pewnymi względami najlepszym okresem w całym moim dotychczasowym życiu. Myślę, że w tym właśnie czasie odwróciłem się raz na zawsze od Konfederacji.
Szliśmy zygzakiem od wybrzeża do leżących w głębi lądu terenów geotermicznych i z powrotem, rozwijając w sobie zmysł pozwalający nam takie tereny odnajdywać. Kierowaliśmy się na północ, ponieważ długotrwała praca Bury na kolei pozwoliła jej stwierdzić, iż dzicy bez wątpienia żyli gdzieś pomiędzy Rochande i Gray Basin. Kilkakrotnie dostrzegła tam bowiem w oddali jakieś przypominające człowieka postaci, właśnie od strony wybrzeża. Czasami my sami widzieliśmy ślady czyjegoś pobytu, ślady świadczące o tymczasowym obozowisku, nie potrafiliśmy jednak stwierdzić, jak świeże były to tropy.
Ostatecznie nigdy ich nie odnaleźliśmy… To oni odnaleźli nas. Nie wiem dokładnie, jak długo trwała wędrówka naszego małego plemienia, ale na pewno nadeszło już lato, kiedy to pewnego dnia, wychodząc na polankę, stanęliśmy twarzą w twarz z grupą nie znanych nam ludzi.
W grupie tej był jeden mężczyzna i sześć kobiet, jedna w zaawansowanej ciąży. Podobnie jak my, mieli oni ciemną karnację i pozbawieni byli zupełnie owłosienia, co teraz wydawało nam się całkiem naturalne i normalne. Wszyscy ubrani byli w spódniczki z jakiegoś czerwonego lub czarnego włosia i wszyscy uzbrojeni byli w łuki i włócznie domowej roboty. Z ich zachowania można było wywnioskować, iż obserwowali nas już od dłuższego czasu, jednak teraz, kiedy się pojawiliśmy, nie odzywali się i nie wykonali żadnego ruchu w naszą stronę. Stali tam jedynie i przypatrywali się nam uparcie. My naturalnie gapiliśmy się na nich.
Wreszcie ja wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem ku nim otwarte dłonie.
— Jesteśmy przyjaciółmi. Nie zamierzamy wyrządzić wam krzywdy.
Przez dłuższą chwilę nie było najmniejszej reakcji i żadnego znaku, który świadczyłby, że zrozumieli moje słowa. Zacząłem się już denerwować sądząc, że muszą istnieć jakieś problemy językowe. Nie wiadomo przecież, jaki też rodzaj cywilizacji i kultury rozwinęli ludzie żyjący na pustkowiu. W końcu jednak jedna z kobiet spytała:
— Z jakiego plemienia pochodzicie? Gdzie są wasze znaki plemienne?
— Nie pochodzimy z żadnego plemienia — odparłem z pewną ulgą. — Albo mówiąc inaczej, sami jesteśmy sobie plemieniem.
— Wyrzutki — zasyczała druga tonem, który na pewno nie oznaczał aprobaty.
— Ale nie z plemienia — powiedziałem szybko. — Uciekliśmy z miasta.
To ich zaskoczyło i po raz pierwszy mogłem zobaczyć, że potrafią uzewnętrzniać swoje emocje. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z żadnym ludem prymitywnym i starałem się nie popełnić jakiegoś większego błędu podczas tego pierwszego spotkania. Ich broń wyglądała bowiem dość groźnie. Jedna z kobiet szepnęła do tej, która wyglądała mi na przywódczynię:
— W tym miejscu mieszkają demony. To jakaś ich sztuczka. Przywódczyni wzruszyła ramionami.
— Czego tu szukacie?
— Plemienia — odpowiedziałem, usiłując wczuć się w sytuację. — Miejsca, gdzie będziemy się czuć u siebie, gdzie nauczymy się życia tego świata i życia wielkiego plemienia ludzkiego.
Wyglądało na to, iż była to właściwa odpowiedź, ponieważ przywódczyni skinęła z powagą głową. Wydawała się zastanawiać, po czym podjęła decyzję… która, jak zauważyłem, była ostateczna, niezależnie od tego, co inni sądzili na ten temat.
— Pójdziecie z nami. Jesteśmy Ludem Skały. Zabierzemy was do naszego obozu, gdzie Starsi zadecydują.
— To nam odpowiada — powiedziałem.
Po moich słowach cała szóstka odwróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku lasu. Popatrzyłem na swoje towarzyszki, wzruszyłem ramionami i podążyłem za nimi.