Reakcje pozostałej siódemki na to, co się wydarzyło, różniły się między sobą, ale było oczywiste, iż wszyscy ulegliśmy głębokiej przemianie pod wpływem tego doświadczenia. My, którzy zechcieliśmy zejść z chmur i porównać swoje odczucia — Hono, Ching i ja sam — stwierdziliśmy, że nasze spotkania z „tym”, czymkolwiek „to” było, przebiegały w każdym przypadku w różny, bardzo subiektywny i zindywidualizowany sposób, mimo że odkrycie własnych ciał i „wardenków” wyglądało dokładnie tak samo.
— Ale co to było? — pytała Ching. — To znaczy… Czy to był rzeczywiście jakiś bóg?
— Większość naszych towarzyszy nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości — odpowiedziałem, dając zarazem znak, by ściszyć głosy. Nie chciałem tu kłótni teologicznych. — Podejrzewam, że był to kontakt z obcym umysłem. Albo z umysłem jakiegoś obcego czy kogoś takiego. Przypuszczam, że gdzieś tu pod nami znajduje się ich siłownia i baza, i w jakiś sposób, być może za pośrednictwem organizmu Wardena, nawiązaliśmy z nimi kontakt.
— Ale myśli i obrazy były takie dziwne… Skinąłem głową.
— Dlatego właśnie nazywamy ich obcymi. Znaleźliśmy się w umyśle tak różnym od naszego własnego, mającego z naszym tak niewiele wspólnych cech, że mogliśmy co prawda słyszeć się nawzajem, być może nawet być siebie nawzajem świadomi, ale jednak nie mogliśmy nawiązać prawdziwej łączności. Gdybyście urodziły się niewidome, a potem pokazano by wam przez chwilę zdjęcie lasu zrobione z lotu ptaka, nie wyjaśniając, z czym macie do czynienia, byłoby to przeżycie zbliżone do tego, którego tutaj doświadczyliśmy.
— A jak… czujemy się… teraz?
— W jakiś sposób ta łączność uwrażliwiła nas na organizmy Wardena. Kiedy doszło do kontaktu z tamtym umysłem, działo się to w jakiś sposób za pośrednictwem „wardenków”. A kiedy ten kontakt zerwaliśmy, nasze mózgi nauczyły się już, jak podtrzymywać kontakt z tymi „wardenkami”, które znajdują się w naszych ciałach. Skarbie, my nie zmieniliśmy się ani trochę. Wszyscy na Meduzie są właśnie tacy. My tylko należymy do tej nielicznej grupy, która jest tego świadoma.
— Hej, Tari! Spójrz na mnie! — zawołała Hono. Obróciliśmy się i aż oniemieliśmy z zachwytu. Nie zobaczyliśmy bowiem Hono, a tylko piękną, majestatyczną boginię, uosobienie wdzięku, piękna i siły… ujrzeliśmy anioła. — Właśnie to sobie wyobraziłam i przekazałam swemu ciału ten obraz… i to się stało!
Tak po prostu, pomyślałem sobie. Tak po prostu.
Resztę ranka spędziliśmy na eksperymentowaniu i odkryliśmy, że niewiele jest rzeczy, których nie możemy zrobić, jeśli tylko mamy taką wolę. Włosy pojawiały się i znikały, płeć ulegała zmianie w tę i z powrotem, a cały ten proces przypominał film w zwolnionym tempie. Stawałeś się tym, kim chciałeś być, a obecni mogli obserwować przebieg tych zmian. W pewnym sensie przypominało to nowy gatunek sztuki. Nawet masa wydawała się nieważna; „war — denki” nie tylko słuchały poleceń, ale potrafiły w razie potrzeby zmniejszać rozmiary czy tworzyć nowe komórki z energii. Oczywiście łatwiej było tworzyć dodatkową materię niż jej się pozbywać, ponieważ pozbycie się masy było bardzo bolesne, dla niektórych jednak ta cena nie była za wysoka.
Ponieważ dokonanie takich zmian wymagało olbrzymiej wiedzy z biologii, biofizyki, biochemii i tak dalej, wiedzy, której żadne z nas nie posiadało, stało się dla nas oczywiste, iż „wardenki” przekładały wizje psychiczne na rzeczywistość, korzystając z ogromnej wiedzy, która znajdowała się gdzieś poza nami. Ale gdzie? — zastanawiałem się. Musiał gdzieś istnieć jakiś ogromny i bardzo szybki komputer, który dostarczał informacji tym naszym stworzonkom. Po prostu musiał.
Czy to, z czym połączyliśmy się ubiegłej nocy, nie było przypadkiem takim właśnie komputerem? Komputerem obcych, którego program byłby dla nas tak niezrozumiały i tak skomplikowany, że on sam robiłby na nas wrażenie jakiejś boskiej istoty? Nie była to najgorsza teoria i jeśli była w miarę poprawna, to ten komputer musiał się gdzieś tu znajdować. To z kolei oznaczało, że organizm Wardena nie był tworem naturalnym, ale czymś sztucznym, wprowadzonym do środowiska tych czterech światów. A kto, jeśli nie te dranie tam na lodzie, mógł tego dokonać?
Byli więc tutaj, pod wodą — być może z własnego wyboru — wtedy, kiedy pojawiła się pierwsza grupa badawcza. Nie odkryli tego miejsca; byli tutaj od zawsze. Czy to oznaczało, że mogli robić to samo, co my, tyle że znacznie lepiej? Być może dysponowali połączoną mocą wszystkich czterech światów: zmianą kształtów, wymianą ciał czy umysłów, umiejętnością tworzenia i niszczenia samą siłą woli…
Jeśli to jednak było prawdą, to po co im tamte roboty? Po co w ogóle wchodzili w układy z Czterema Lordami, nie wspominając już o ich niejawnej wojnie przeciw Konfederacji? I po co ta zabawa w kotka i myszkę na lodzie?
Czym sprawy stawały się jaśniejsze, tym bardziej wydawały się zagmatwane. Ten problem mnie fascynował i miałem nadzieję spędzić nad nim jeszcze sporo czasu, ale tylko w sensie intelektualnym. Moja przysięga była szczera i to miała być moja ostatnia misja… choć ze wspaniałą nagrodą.
— Rozmawialiśmy z Bogiem i uczynił nas swoimi aniołami! — wołała Quarl z dumą i radością, a inni wydawali się podzielać tę opinię. Tylko bardziej praktyczna Hono, od początku zresztą należąca do wątpiących i posiadająca szersze horyzonty od innych — wykazywała znacznie większą wstrzemięźliwość. Chociaż i ona nie mogła do końca opanować radości wynikającej z posiadania tej mocy, która się przecież okazała tak dobra, jak obiecywano, o ile nie znacznie lepsza.
— Przyszło mi do głowy, że Starsi również tu byli i że oni też otrzymali ten dar — powiedziała do mnie. — Obrzydliwe stare dziady.
Domyśliłem się, co chciała powiedzieć, czyniąc tę ostatnią uwagę, podobna bowiem myśl wpadła także i mnie do głowy. Chociaż umiejętność ta może słabnąć wraz z wiekiem czy z powodu braku regularnych ćwiczeń, to jednak trudno mi było w tym momencie zaakceptować wygląd Starszych jako coś innego niż tylko teatralną fasadę. Inni też wydawali się rozumieć implikacje tej sytuacji, a ja z przyjemnością naskoczyłem na nich.
— Pomyślcie tylko, co to oznacza — ostrzegałem. — Z mocy tej można korzystać wyłącznie w razie konieczności i tylko dla czyjegoś dobra, a nie po to, by straszyć czy zabawiać się kosztem innych. Została wam powierzona święta moc, której nie można przekazać innym. Wszyscy na nią zapracowaliśmy. A teraz musimy powrócić do domu i używać jej mądrze.
To ich nieco otrzeźwiło. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Chciałem wyruszyć jak najszybciej, korzystając z reszty dnia. Nowa moc czy nie, nie zamierzałem przemierzać tamtego kawałka lodu po nocy, wiedząc, że nasi przerażający przyjaciele czekają tam na nas; nie chciałem też spędzać jeszcze jednej nocy na tej górze. Następnym razem „połączenie” może być przecież znacznie łatwiejsze i nie należało teraz narażać się na dodatkowe ryzyko, tym bardziej że niektórym spośród nas niewiele już brakowało do pełnego szaleństwa.
— Wobec tego idziemy. — Hono podniosła włócznię z ziemi. Zastanowiłem się przez chwilkę.
— Nie. Może jeszcze nie. Pozwólcie mi wpierw na przeprowadzenie małego eksperymentu. Zbierzcie się na odwagę i nie dziwcie się zbytnio, jeśli mi się nie powiedzie. — Spojrzałem na Ching, puściłem do niej oko, po czym skoncentrowałem się, wykorzystując całą swą długą praktykę w dziedzinie kontroli nad własnym umysłem i auto — hipnozy.
Natychmiast zacząłem się zmieniać. Wiedziałem, że tak się dzieje, widziałem to, czułem to; i już w momencie, kiedy ten proces się rozpoczął, byłem przekonany, że moje przesłanie jest odpowiednie i wystarczające.
Pozostała siódemka, włącznie z Ching, obserwowała w zdumieniu transformację, świadczącą o tym, iż przeczucia mnie nie myliły. Gdzieś w tym wardenowskim komputerze zapisane były również plany wielkiego latającego stworzenia.
— Co to takiego? — zawołało kilka zaniepokojonych osób.
— A skąd niby mam wiedzieć? — zaskrzeczałem w odpowiedzi. — W każdym razie ma to szpony, by móc porwać i rozszarpać ofiarę, i to potrafi latać. Spróbujcie wykorzystać swoje możliwości, stańcie się takimi stworzeniami, jak ja to uczyniłem, i miejcie choć trochę wiary. A potem polecimy nad tą lodowatą pustynią do domu.
Sama ta myśl, jednodniowego, szybkiego lotu zamiast trzydniowego marszu, wystarczyła. Mogłem teraz w innych zobaczyć tę istotę, którą ja sam się stałem. Ogromne, bo ludzkich rozmiarów, czarne ptaki z dziwnie człowieczymi oczyma, z potężnymi łapami zakończonymi zakrzywionymi szponami, zdolnymi porwać i rozerwać ofiarę na strzępy.
— I co teraz? — zapytał ktoś.
— Pozwólcie „wardenkom” robić swoje! — krzyknąłem. — Chcemy latać, to polecimy! Ruszyłem niezgrabnie spod osłony skalnej i poczułem uderzenie silnego wiatru. Ściana skalna nie opadała tu pionowo, jednak pokryte lodem zbocze było dość strome. Jeśli mi coś nie wyjdzie, to znajdę się tam na dole w roli rozpłaszczonego insekta, to pewne. A przecież musiałem być tym pierwszym. Kontrola psychiczna i autohipnoza zapewnią mi spokój i pewność siebie tak tutaj niezbędne, a których tak bardzo brakuje innym. Jeśli ja wystartuję i polecę, wiara nie będzie już im potrzebna i będzie mogła być zastąpiona przez wolę.
Przez chwilę się koncentrowałem, potem popatrzyłem przed siebie i zobaczyłem, że powietrze w rzeczywistości dzieli się na wyraźne warstwy i zawirowania. Nie wyglądało ono jednak jak ciało stałe — mogłem przez nie widzieć — ale raczej prezentowało różnice faktury: tu miękkość, ówdzie jasna przejrzystość.
— Startujcie silnym skokiem pod wiatr! — zawołałem i zebrawszy całą odwagę, skoczyłem, rozkładając jednocześnie swoje ogromne skrzydła.
Skoczyłem pod kątem, ledwie unikając zderzenia z wystającymi partiami zbocza, i jedynie kontrola psychiczna pozwoliła mi uniknąć momentu paniki i będącego jej rezultatem upadku. W dół, ciągle w dół, a potem wyluzowanie napięcia i — tak jak im powiedziałem — pozwolić „wardenkom”, zastępującym ptasie instynkty, przejąć prowadzenie. Zbliżyłem się do podnóża góry, a potem poszybowałem w górę pod kątem prostym wprost w puste, wypełnione chmurami niebo! Leciałem!
Ching, co trzeba jej oddać, szybko przemogła swoje zdumienie i poszła w me ślady, a ja obserwowałem nerwowo z góry jej poczynania. Dziwne, ale poszło jej znacznie łatwiej niż mnie. Być może, pomyślałem sobie, wiara odgrywa tu jednak większą rolę niż sądziłem. A potem, jedno po drugim, startowali pozostali, podczas gdy ja krążyłem niespokojnie, czekając na nich.
Kiedy znaleźli się w powietrzu, większość nie była w stanie opanować radości i bawiła się jak małe dzieci, robiąc pętle i beczki i czerpiąc z tego wiele uciechy. Musiałem wreszcie interweniować i zbierając ich w jedno stadko, przypomnieć:
— Mamy przed sobą długą drogę… nie marnujcie energii. Nie jesteście nieśmiertelni; jesteście tylko potężni!
— I silni — krzyknęła Hono. — Jesteśmy prawdziwie błogosławieni! — Zaakceptowała jednak moje przywództwo; utworzywszy więc ścisły szyk, skierowaliśmy się nad lód.
Nie zamierzałem podróżować na niskim pułapie. Owszem, lecieliśmy teraz dość blisko ziemi, bo nie wiedziałem, jak poradzą sobie nowicjusze z tak dużymi i ciężkimi ciałami podczas ewentualnej burzy.
Ponieważ te stwory na lodzie mogły nas widzieć, jeśli nas oczekiwały albo jeśli miały jakiś prosty skaner radarowy, chciałem, byśmy nabrali szybkości i oddalili się od nich tak daleko, jak to tylko było możliwe. Pomocne w tym były prądy powietrzne; choć mieliśmy nieco kłopotów z kontrolą lotu, to jednak były takie poziomy, gdzie mogliśmy odpoczywać, pozwalając się nieść prądom, i oszczędzać w ten sposób energię.
— A oto i nasze demony! — warknęła Hono, patrząc w dół, ku zachodowi. — Wygląda na to, że to ta sama czwórka. Chyba nas nie widzą.
— I niech tak zostanie — odparłem. — Nie mamy ani czasu, ani doświadczenia, by się z nimi potykać.
— Zabili czworo naszych! — zaprotestował gniewnie Sitzter. — I kto wie, ilu jeszcze innych? Jesteśmy potężni, silni i pobłogosławieni przez Matkę Meduzę! Powinniśmy pomści? nasze siostry i naszych braci!
— Nie! — krzyknąłem. — Do diabła, jeśli my to wszystko potrafimy robić, to one tym bardziej!
Jednak moje ostrzeżenie przyszło zbyt późno. Szaleństwo, które przychodzi wraz z mocą, i religijna żarliwość, podsycona tam na górze, zyskały przewagę; w końcu, jakkolwiek by było, byli myśliwymi. Najpierw Sitzter, za nim Hono i wreszcie pozostali odłączyli się i skierowali w dół, ku ciemnym postaciom poniżej.
Zwiększyłem szybkość i wykonałem niebezpieczny zwrot, usiłując przeciąć im drogę i zawrócić.
— To szaleństwo — wrzasnąłem, jednak słowa moje nie zrobiły na nich żadnego wrażenia… a obcy już nas spostrzegli.
Hono prowadziła, jak przystało na prawdziwego myśliwego i przywódcę grupy. Zanurkowała w kierunku ciemnych kształtów. Obcy błyskawicznie wystrzelili w powietrze i rozproszyli się, a potem utworzyli, przećwiczony najwyraźniej już wcześniej szyk w kształcie rombu, szyk, pozwalający przyjść z pomocą każdemu z sąsiadów. Miałem przedziwne uczucie, że mam oto do czynienia z zawodowcami, takimi, którzy wielokrotnie już znajdowali się w podobnej sytuacji. Przyszło mi nagle do głowy, że ta czwórka to zarówno przynęta dla jakiejś subtelnej pułapki, jak i sposób na zniechęcenie ludzi do masowych pielgrzymek na świętą górę.
Hono zbliżała się do prowadzącego obcego, którego skafander próżniowy wraz z jakimś plecakiem był teraz doskonale widoczny. Obcy nie pozwolił jej jednak zanadto się zbliżyć. Wszystkie te obce istoty wyglądały teraz autentycznie dziwacznie, szczególnie że ich macki nie wystawały teraz bardziej niż jakieś pięćdziesiąt centymetrów, a były one przecież długie na trzy metry i wydawały się niezależne od siebie. Hono nadlatywała do unoszącego się w miejscu obcego z ogromną szybkością, ale tamten ani drgnął i czekał, aż ten wielki ptak znajdzie się tuż przy nim. I wówczas, nagle, stwór przesunął się kilka metrów w bok, powodując, że Hono chybiła celu i nie mogła wyhamować nadmiernego pędu. Wystrzeliły wtedy macki i to nie tylko te, które należały do celu ataku, ale i macki najbliższego sąsiada. Nie chybiły, niestety. Hono zawirowała w miejscu, a wielkie pióra posypały się na wszystkie strony. Straciła równowagę i runęła w dół jak kamień.
Quarl i Sitzter lecieli tuż za nią, a pozostała trójka za nimi. I nagle niebo wypełniło się masą piór i krzykiem, i wyciągniętymi na pełną długość, wijącymi się mackami, używanymi niezależnie i z wielką wprawą.
Zbliżyłem się i ja, zauważając kątem oka, że Ching powtarza me ruchy, by spróbować odwrócić uwagę nieprzyjaciela. Udało mi się tego dokonać do pewnego stopnia, zwróciłem bowiem na siebie uwagę jednego z obcych — dotychczas całkowicie pochłoniętego walką z atakującymi z furią wielkimi ptakami, co spowodowało lukę w ich szczelnym szyku typu „macka — do — macki”. Zamiast wykorzystać to jako sposobność do ucieczki, Tyne i Sitzter zaatakowali pozbawionego asekuracji obcego. Tyne chwyciła jedną z wężowatych macek w swe szpony i — mimo że właściwie nie wiadomo było kto trzymał kogo, szarpnęła mocno. Obcy zawył przeszywającym głosem, a to oznaczało już koniec zabawy.
Kilkunastu jego współbraci wyskoczyło nagle ponad lód. Każdy z nich trzymał pomiędzy dwiema przednimi mackami jakieś urządzenie w kształcie rowerowej kierownicy. Z urządzeń tych trysnęły strumienie energii, przy czym nowo przybyli nie zwracali zupełnie uwagi na to, czy rażą swoich czy wrogów.
To wystarczyło. Tyne poszła w dół wraz ze swym obcym, a wkrótce dołączył do niej Sitzter i dwójka pozostałych. Doszedłem do wniosku, że nic nie mogę zrobić, i ruszyłem w kierunku widocznego powyżej i z boku wału chmur. Nagle usłyszałem krzyk Ching: — „Tari, uważaj!” — na co zareagowałem natychmiast, bezwładnie opadając, robiąc obrót i zmieniając kierunek lotu. Jednak podczas wykonywania tego manewru dostrzegłem, jak przeznaczona dla mnie wiązka promieni uderza w Ching i strąca jaw dół. Wykonałem wówczas pełen zwrot w górę i natrafiwszy na sprzyjający prąd, wystrzeliłem jak rakieta w chmury.
Pozostałem w nich przez jakiś czas, zastanawiając się, co robić dalej. Bez wątpienia zabawa skończyła się już w momencie, w którym Tyne chwyciła mackę tamtego żołnierza obcych, a oni ściągnęli nagle posiłki wyposażone w ich odpowiednik naszej broni ręcznej. Sposób, w jaki ci strzelcy korzystali ze swej broni, wskazywał na to, że życie pojedynczych osobników nie ma większego znaczenia. Ja jednak nie byłem tak całkiem o tym przekonany. Wiązka promieni była bardzo szeroka i jeśli była to broń bojowa, to bardziej nadawałaby się do stosowania podczas większych bitew albo do rażenia nadchodzących po lodzie. Nie, musiała to być broń obezwładniająca, co oznaczało, że w tej chwili obcy robią zapewne porządki na powierzchni lodu, szukając oznak życia u nieprzytomnych ofiar i to zarówno swoich, jak i naszych.
To, że są zabójcami, wynikało z ich wcześniejszych zachowań, nie sądziłem jednak, by byli zabójcami bezwzględnymi. Po cóż bowiem dawaliby swoim ofiarom jakiekolwiek szansę, zakładając naturalnie, iż te ofiary nie zagrażały ich życiu?
Wiedziałem, że muszę rzucić na to wszystko okiem raz jeszcze; raz, a może i kilka razy. Wynurzyłem się więc ostrożnie z osłony chmur, pełen napięcia i gotów w każdej chwili skryć się w nich na powrót. Tak jak się spodziewałem, jakiś tuzin obcych pracował na lodzie, układając ciała w rzędzie i badając je bardzo dokładnie. Widziałem ciała trzech obcych, a także ciała naszych; zauważyłem też, że te ostatnie zaczynają powracać do swej ludzkiej postaci. Nikt mnie nie dostrzegł, a ja nie zniżałem się zanadto, tylko powróciwszy pod osłonę chmur, zataczałem szerokie koła nad miejscem wydarzeń.
Doliczyłem się tam na dole sześciu ciał półptaków — półludzi, co oznaczało, że oprócz mnie jeszcze jednemu udało się ujść; nie byłem jednak w stanie stwierdzić komu. Byłem niemal pewien, że Ching została trafiona i to martwiło mnie najbardziej. Lubiłem Hono i pozostałych, ale oni przecież sprowadzili to nieszczęście na siebie sami, i to pomimo moich wysiłków, i teraz nie można już było ich uratować. Miałem jednak nadzieję, że wraz z nadejściem ciemności obcy staną się nieco mniej czujni, a ja zyskam szansę, by porwać im Ching. Nie miałem pojęcia, czy ona jeszcze żyje i czy żyją pozostali, ale musiałem założyć, iż przetrwali, przynajmniej do czasu, kiedy nie przekonam się namacalnie, że jest inaczej. Pozostawało tylko pytanie, jak długo będę w stanie utrzymać dotychczasową kondycję fizyczną i dotychczasowy poziom energii.
Króciutkie wypady spod osłony chmur pokazały, że niektórzy spośród nich żyli jeszcze. Poruszali się od czasu do czasu, a wówczas szybka macka albo jedno z czterech nożycowatych odnóży wyrastających z tułowia, przyciskała ich ciała błyskawicznym ruchem do lodu.
Skoro żyło jedno, to mogli żyć wszyscy. Taką miałem nadzieję. Olbrzymia umiejętność samonaprawy, jaką posiadaliśmy, oznaczała bowiem, iż samo przetrwanie było niemal równoznaczne z dojściem do normalnej kondycji fizycznej.
Obcy byli w swoim działaniu bardzo profesjonalni i bardzo metodyczni, jednak w mojej opinii zbyt lekko traktowali ludzi, którzy potrafili przemienić się w inne istoty, być może w nich samych. W każdym razie ja bym tak postąpił — przemienił się, gdybym był tam na dole. Natomiast większość spośród znajdujących się tam jeńców — a wszyscy wrócili już do swej ludzkiej postaci — ograniczyła się jedynie do przybrania pozycji siedzącej. Ponieważ nie przypominali oni jednak moich pięćdziesięciu pięciu owiec z tamtych kanałów, musiało to oznaczać, że skoro nie dokonali takiej transformacji i nie podjęli walki, to widocznie było to, z jakichś powodów, zupełnie niemożliwe. Jeśli organizm Wardena był, jak podejrzewałem, jedynie pewnego rodzaju przedłużeniem komputera obcych, to najwyraźniej wyłączono lub odcięto połączenie pomiędzy jeńcami i tym komputerem. Pozostawało pytanie: na co czekają obcy? Gdyby zamierzali po prostu zabić swoich jeńców, mogli to uczynić już dawno i udać się tam, gdzie jest im najwygodniej. Jeśli jednak zamierzali zabrać ich na jakieś przesłuchanie, to powinienem zauważyć przygotowania do transportu, którym przewieźliby ich do bezpieczniejszej i pewniejszej kwatery. Wyglądało na to, iż na coś czekają. Choć strażnikami okazali się również profesjonalnymi, to jednak ich pozycje i broń rozmieszczone były w taki sposób, że mogłem dostrzec Ching w grupce więźniów na lodzie. Wiedziałem wszakże, że nie wyrwę jej teraz stamtąd.
A jednak czekałem, czekałem poza zasięgiem ich wzroku, z niechęcią myśląc o opuszczeniu Ching tak długo, jak długo istniała maleńka choćby szansa udzielenia jej pomocy. Jeśli ona miała być ceną, którą by przyszło zapłacić za to całe odkrycie, to cena ta była zbyt wysoka.
Wreszcie okazało się, na co czekali. I było to zupełnie nie to, czego oczekiwałem. Z południa nadleciał wielki helikopter transportowy, przystosowany specjalnie do mroźnego klimatu. Na jego kadłubie migały czerwone i zielone lampki, a dwa wielkie reflektory omiatały lód słupami światła. Obserwowałem ten pojazd z rosnącym niepokojem. A potem ujrzałem na jego boku znaki SM. Zbliżył się do grupy i wisiał kilka centymetrów nad powierzchnią lodu, który był zbyt cienki, by utrzymać jego ciężar. Powoli, gęsiego, funkcjonariusze SM wychodzili na lód, trzymając w dłoniach pistolety laserowe. Nie kiwnęli nawet głową w kierunku strażników, tylko podeszli wprost do więźniów i zaczęli ładować ich brutalnie, jednego po drugim, do wnętrza helikoptera.
Pomimo że helikopter był wystarczająco obszerny, by pomieścić wszystkich pasażerów, to jednak niewątpliwie jego powrót musiał być teraz wolniejszy niż droga w tę stronę. Miałem nadzieję, iż będę w stanie podążać za nim, a przynajmniej zorientować się, co jest celem podróży, nim zabraknie mi energii. Pojazd uniósł się powoli, zawisł na wysokości jakichś czterdziestu metrów i trzymając się poniżej warstwy chmur, ruszył przed siebie. Podążyłem ostrożnie za nim. Wkrótce jednak stało się dla mnie jasne, iż nie dam rady. W pewnym momencie, tuż przed wejściem silnika na pełne obroty, udało mi się zbliżyć do pojazdu powietrznego na tyle, by odczytać z herbu SM nazwę miasta, w którym mieściła się jego baza.
Centrum.
Nigdy nie byłem w Centrum ani też nie spotkałem nikogo, kto by tam był, ale słyszałem o nim przeróżne historie. Mapa w mojej głowie poinformowała mnie, że leży ono daleko na południu, niemal na samym równiku, na zachodnim wybrzeżu, w odległości ponad dziesięciu tysięcy kilometrów. Niemożliwe, żeby helikopter przyleciał stamtąd — zabrałoby mu to wiele dni, uwzględniwszy jego średnią prędkość — ale Gray Basin znajdowało się całkiem blisko, jakieś trzysta pięćdziesiąt czy czterysta kilometrów na południe, dwie godziny lotu obciążonym helikopterem.
Wykonałem więc zwrot i skierowałem się ku Gray Basin, wpierw wprost na południe, tak żeby wykorzystać ewentualnie występujące po drodze punkty orientacyjne. Dotarcie do miasta, nawet z pomocą sprzyjających prądów powietrznych i dobrej pogody — a żadnego nie mogłem być pewny — i tak musi mi zabrać więcej niż dwie godziny. A przecież nie miałem najmniejszego pojęcia, na jak długo jeszcze starczy mi sił.
W ciemności dołączył do mnie jakiś cień. Byłem już bardzo zmęczony i kompletnie przygnębiony; leciałem zupełnie instynktownie i automatycznie, inaczej zauważyłbym go wcześniej. Kiedy zrównał się ze mną, nie zrobiłem nawet żadnego uniku — tak byłem wyczerpany, na szczęście wszelkie tego typu manewry okazały się zbędne.
— Tari?
— To ty, Quarl?
— Tak. Do diabła, tak mi przykro, Tari.
— Nam wszystkim jest przykro. Mnie jest przykro, tobie jest przykro, a pozostałym jest szczególnie przykro… I nic to nie zmieni. Jest jak jest, Quarl. I od tego musimy zacząć.
— Wiesz, że ich nigdy nie dogonimy?
— Wiem — westchnąłem. — Sądzę jednak, że wiem, dokąd się udają, i to musi nam na razie wystarczyć. Przynajmniej jest to miasto, które znam jak własną kieszeń i może uda mi się do niego wślizgnąć bez większych kłopotów.
— Masz chyba na myśli nas. Boja idę z tobą. To są również i moi przyjaciele, Tari.
— Nie, Quarl. To by się nie udało. Natychmiast by cię dopadli i to pomimo twojej mocy. To zupełnie inny świat, świat zbudowany, by utrzymywać wszystkich w swym wnętrzu i by widzieć, co robi każdy jego mieszkaniec w każdym momencie dnia i nocy. Ja ten świat znam i znam zasady, na jakich on działa. Ty nie. Dopadliby cię w ciągu dziesięciu minut.
— To przynajmniej drogo mi zapłacą za te dziesięć minut! — parsknęła gniewnie. — Idę.
— Raczej bym cię zabił, Quarl, gdybym tylko mógł, dla dobra pozostałych.
— Co takiego?
— Oni by cię nie zabili. Pozbawiliby cię tylko przytomności, jak tamtych na lodzie. A potem zabraliby cię do miejsca, które jest prawdziwym piekłem i tam obrabowaliby cię z umysłu i duszy i dowiedzieli tego wszystkiego, co wiesz.
— Nie ulegnę tak łatwo torturom!
Westchnąłem. Jak wyjaśnić działanie psychomaszyny kobiecie z epoki kamienia łupanego?
— Nie ma żadnych tortur. Żadnego bólu. Nie jesteś sobie w stanie nawet wyobrazić, co oni potrafią zrobić. A kiedy cię pochwycą, dowiedzą się, gdzie ja jestem, i pochwycą również mnie. To przecież bez sensu, Quarl. Muszę to zrobić sam.
— Mówisz dziwnie, Tari. Nie jak wojownik idący na ratunek swoim bliskim, ale jak ktoś, kto utracił całą nadzieję.
— Nie, tak daleko jeszcze sprawy nie zaszły, chociaż jest trochę racji w tym, co mówisz. Przede wszystkim jestem zmęczony. Wykorzystuję już ostatnie rezerwy energii, a świt i punkty orientacyjne informują mnie, że pozostały mi co najmniej dwie godziny lotu. A przyznaję też, że wolałbym teraz wracać do domu.
— I mimo to jednak tam pójdziesz. Nie wydajesz się zaskoczony tą sytuacją.
— Bo i nie jestem. Jakoś skądś wiedziałem, że tak to się skończy, że dojdzie do ostatecznego pościgu, do ostatecznego polowania. I to wtedy, kiedy odkryłem, na czym mi naprawdę zależy, i zamierzałem zrezygnować ze wszystkiego innego. — Zaśmiałem się gorzko. — Widocznie tak miało być, Quarl. Mogłem widzieć szczęście, trzymać je w dłoniach, ale nie byłem w stanie sobie uświadomić, że posiadam to, na czym najbardziej mi zależy, dopóki to nie znikło.
— U mojego ludu, u Kuzmów, istnieje silna wiara w los i przeznaczenie — powiedziała Quarl. — Każdy się rodzi dla swego przenaczenia, chociaż go nie zna. Dlatego potrafię zrozumieć to, co czujesz, mój przyjacielu z gwiazd. Być może jednak zwyciężysz, co? Jeśli coś jest warte, by poświęcić temu swe życie, to warto i dla tego czegoś ryzykować życie.
A może ona ma rację, pomyślałem. Te pięćdziesiąt pięć osób w kanałach, ci rewolucjoniści na niby, te bawiące się ogniem dzieci, oszukujące same siebie, mieli przecież swój moment prawdy. Sprawa jednak nie okazała się być wartą ich nędznych żywotów, chociaż czekały ich straszliwe cierpienia. Bez ryzyka nic się nie zyska.
Najwyraźniej jednak przekonałem Quarl, iż mogłaby narazić na niebezpieczeństwo mą misję.
— Co chcesz, abym zrobiła, Tari? — spytała.
— Wróć do cytadeli. Opowiedz, co się wydarzyło. Powiedz, że demony nie są demonami, ale istotami z gwiazd, które współpracują z miastowymi i posiadają potężną broń. Ostrzeż ich wszystkich. I powiedz dokładnie, co się wydarzyło każdemu z nas, tak jak to pamiętasz. Nie pomijaj niczego, nie upiększaj niczego. Idź też do Angi i do Bury. Powiedz im… powiedz im, że je bardzo kocham i wrócę do nich, jeśli tylko będę mógł. Dopilnuj, żeby i one, i moje dzieci miały właściwą opiekę.
— Aż do twojego powrotu.
— Tak — powiedziałem bezbarwnym głosem. — Aż do mojego powrotu.
Quarl odprowadziła mnie niemal do samego Gray Basin, po czym odleciała na południowy zachód. Patrzyłem z dala na miasto, brzydkie teraz latem, kiedy nie było pokrywy śniegu i lodu i kiedy wszędzie dominowała wszechobecna szarość, naznaczona miejscami ciemniejszym cieniem dachów i kominów. Rozciągało się ono jak okiem sięgnąć, a ja odczuwałem nienawiść do każdego metra kwadratowego jego powierzchni.
Wylądowałem bezpośrednio na jednym z dachów i znalazłem tam w miarę wygodne miejsce. Odprężyłem się i pozwoliłem swej skórze, kościom, każdej komórce ciała powrócić do poprzedniego kształtu. Byłem zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Zmusiłem się więc do siedzenia w bezruchu i zastanowiłem się nad sytuacją.
Helikopter był z Centrum, a jednak bez wątpienia kierował się właśnie tutaj. Dlaczego? Dlaczego helikopter z Centrum operował na tak dalekiej północy? Najprawdopodobniej chodziło o sprawy rządowe… chyba że w każdym większym mieście był taki rządowy pojazd, żeby odróżnić sprawy lokalne od tych, które podlegają władzom planetarnym.
A jeśli tak właśnie było, wówczas wszyscy więźniowie znajdowaliby się w rękach rządu centralnego, a nie lokalnego biura SM. Przewieziono by ich prawdopodobnie do Centrum i przekazano odpowiednim władzom. To miało sens. Wiedzieli oni przecież o wielu rzeczach, a wśród nich: o świętej górze, o sztuce kształtozmienności i o możliwościach, jakie ona ze sobą niesie. Mieli również bezpośredni kontakt z obcymi. Ludzie Ypsira nie zostawiliby tego wszystkiego w rękach regionalnego psychobiura i lokalnego SM. Zbyt wiele osób mogłoby mieć jakieś własne pomysły i znalazłby się też zapewne ktoś z zewnątrz, kto postawiłby znak równości pomiędzy demonami i obcymi i wyciągnął z tego jakieś interesujące wnioski. Nie, więźniowie zostaną przewiezieni do kwatery głównej w Centrum i przekazani tym, którzy już znają te wszystkie potworne tajemnice.
A jak ich tam przewiozą? Pociąg należało wykluczyć: nazbyt powolny i zbytnio wystawiony na ludzkie oczy. Transport powietrzny wydawał się zaś ograniczony do ruchu lokalnego i również był zbyt powolny. Należało więc skupić uwagę na samym Gray Basin, które posiadało przecież coś, czego nie miały inne miasta o porównywalnej wielkości i ważności.
Gray Basin miało port kosmiczny.
Podniosłem się ociężale. Byłem teraz w górnej partii miasta, a musiałem do niego wejść dołem. Dojścia od strony dachów były najściślej monitorowane i ja o tym dobrze wiedziałem. Skoro już jednak tu się znajdowałem, zdecydowałem się wykorzystać to miejsce jako punkt obserwacyjny. Wspiąłem się po drabinie na szczyt wielkiego i wyłączonego z użytku komina i spojrzałem w kierunku portu. Ledwie go widziałem z tej odległości: mała grupka magazynów, maleńki terminal o jajowatym kształcie, usytuowany wokół lądowiska; a wszystko to położone z dala od miasta.
Nie było tam żadnego statku.
Nie wiedziałem, ile mam czasu, a stan, w jakim się znajdowałem, nie pozwalał mi rzucić się im na ratunek. Musiałem wypocząć, nawet za cenę ich utraty. Jak na ironię powracałem teraz z epoki kamienia łupanego do siebie samego w mojej najbardziej groźnej, wyrafinowanej technologicznie postaci i jako taki wiedziałem, że będę podejmował ryzyko, którego, praktycznie rzecz biorąc, podejmować nie powinienem. Musiałem przeto odpocząć i odnowić swe siły. Zszedłem na dół i spojrzawszy na słońce, które znalazło się już wysoko nad tym zamkniętym miastem, ułożyłem się wygodnie na dachu i natychmiast zasnąłem.
Z ogromną niechęcią myślałem o wejściu do miasta, o ryzyku w sytuacji, gdy szansę są tak minimalne. Wiedziałem przecież, że nawet jeśli uda mi się ujść z życiem, to prawdopodobieństwo uratowania Ching jest bliskie zeru.
Niech diabli porwą mą brudną skórę, ale ja po prostu nie byłem w stanie oprzeć się takiemu wyzwaniu.