Rozdział dziewiąty DEMONY

Nie wspomnieli nam ani słowem, że droga do ich obozu zajmie kilka dni, a my zorientowaliśmy się dopiero po jakimś czasie. Owszem, pozwalali nam iść za sobą, ale trzymali się oddzielnie, rozmawiając z nami tylko tyle, ile musieli, i zerkając na nas podejrzliwie, kiedy myśleli, że tego nie widzimy. Było dla nas oczywiste, że chociaż decyzja przywódcy jest ostateczna i niepodważalna, nie oznacza to, że trzeba się z nią bezwzględnie zgadzać.

Nieśli ze sobą worki wykonane z jakiejś skóry, a w nich różne przedmioty, takie jak łuki czy zapasowe groty do włóczni, ale nie było tam żywności. Tę zbierali podobnie jak my, tyle że mieli w swojej diecie jeszcze coś, czego nam do tej pory brakowało. Polowali bowiem na vetty i tubry, a robili to bardzo fachowo, zważywszy na prymitywizm ich wyposażenia. Podchodząc zwierzynę, potrafili stać w milczeniu i bez najmniejszego ruchu godzinę albo więcej. Jednak kiedy pojawiała się na przykład vetta, otaczali ją kołem, ciskali włócznie i miotali strzały z łuków z taką precyzją i z taką szybkością, że zwierzę błyskawicznie padało martwe. Patroszyli je wówczas pośpiesznie innym, jeszcze groźniej wyglądającym, rodzajem włóczni. Yetty bowiem również były stworzeniami wardenowskimi i należało je zabijać szybko, jako że w przeciwnym razie wkrótce rozpoczęłaby się naprawa uszkodzeń w ich ciałach.

Kiedy już byli pewni, że zwierze jest martwe, nadziewali je na dwie włócznie i nieśli parami na drągach fachowo ułożonych na ramionach do najbliższego zbiornika gorącej wody. Tam eksperci od kamiennych toporków dzielili zwierzę na porcje, które następnie zawijano w liście i gotowano. Ponieważ zdarzyło mi się niejeden raz na światach pogranicza jeść prawdziwe mięso, to tutaj było jedynie ciekawostką, natomiast dla moich trzech pań wszystko to stanowiło okropne przeżycie. Szlachtowanie zwierzęcia nie jest miłym widokiem, a żadna z tej trójki nie widziała niczego takiego wcześniej, a nawet nie była sobie tego w stanie wyobrazić. Musiałem się sporo natrudzić, by powstrzymać je przed okazywaniem obrzydzenia.

— Musicie być dzielne — powiedziałem. — Tak jak podczas ucieczki. Jeśli już zaoferują wam mięso, weźcie je i zjedzcie. Nie musi wam smakować i może nawet wydawać się wam obrzydliwe, ale nie zapominajcie, że oni są nam potrzebni.

— Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby być nam potrzebny — zaprotestowała Ching. — Radziliśmy sobie całkiem nieźle i byliśmy zupełnie szczęśliwi.

— Yetty też są szczęśliwe, dopóki ich ktoś nie schwyta i nie zabije — odparłem. — A my jesteśmy czymś więcej niż tylko zwierzętami. Jesteśmy istotami ludzkimi… A ludzie muszą się rozwijać i uczyć. Dlatego właśnie oni są nam potrzebni.

I rzeczywiście zaproponowano nam udział w zdobyczy, po tym jak cała reszta wybrała już dla siebie najlepsze kawałki. Wyraziłem uznanie dla ich umiejętności myśliwskich. Sprawiło im to wielką przyjemność. Sądzę, że wiedzieli, iż moim miastowym towarzyszkom polowanie i zabijanie zwierząt sprawiało przykrość, dlatego też z dużą uciechą obserwowali wysiłki moich kobiet związane z konsumpcją tego mięsa. Angi, której mottem wydawało się: — „Spróbuję wszystkiego choć raz” — była w stanie zjeść najwięcej; Bura zjadła tak mało, jak to tylko było możliwe w tych warunkach, a i tak robiła wrażenie niezbyt szczęśliwej; Ching zmusiła się do przełknięcia jednego kęsa, nie potrafiła jednak ukryć swego obrzydzenia i odmówiła dalszych prób. Nie nalegałem, uważałem bowiem, że zwymiotowanie w tej sytuacji nie byłoby w najlepszym guście. Poczułem ulgę, kiedy zauważyłem, że nasi gospodarze przyjmowali to wszystko z dużą tolerancją i zacząłem podejrzewać, iż przynajmniej niektórzy spośród nich nie są ani tak naiwni, ani tak prostaccy, jak udawali.

Na zakończenie posiłku odbyli jakąś ceremonię, która zrobiła na mnie wrażenie religijnej. Martwa vetta nie nadawała się do przechowywania; tylko jej skórę można było zachować. Należało jedynie oczyścić ją dokładnie i „zakonserwować” w gorącym źródle. Kiedy nosiciel ginął, również „wardenki” zaczynały ginąć, a rozkład następował bardzo szybko. To samo dotyczyło owoców i jagód, chociaż liści i drewna już nie. Wyglądało to tak, jak gdyby „wardenki” zdecydowane były utrzymać to dziewicze pustkowie czystym i praktycznie aseptycznym, a jednocześnie zachować to wszystko, co dla człowieka może być użyteczne.

Ceremonia, o której wspomniałem, była interesująca i — jak to bywa z podobnymi rytuałami — całkowicie dla mnie niezrozumiała. Zawierała modlitwy i śpiewy nad szczątkami zwierzęcia, po których przywódczyni wrzucała to, czego nie można było zachować, do jeziorka w sposób przypominający składanie ofiary. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich rytuałów i wierzeń, chociażby po to, by nie nadepnąć im na jakiś wrażliwy odcisk, ale nie ośmieliłem się zadawać żadnych pytań. Zostawiłem sobie te pytania na odpowiedniejszy moment.

Po następnych dwóch dniach podróży na północny zachód dotarliśmy do obozu. Po drodze przecięliśmy naszą starą linię kolejową; jej widok mógł zapewne wywołać u Bury ukłucie tęsknoty, a w przypadku Ching było tak niewątpliwie.

Obóz był czymś znacznie więcej niż tylko obozem. Przytulony do gór, niewidoczny praktycznie z terenu płaskiego, był w każdym sensie tego słowa małym miastem. Wielki krąg kamieni, niektóre ułożone ręką ludzką, inne przez samą przyrodę, zamykający teren o średnicy kilometra wewnątrz „murów”, chronił obóz przed intruzami i wiatrem, chociaż pozbawione zadaszenia wnętrze otwarte było na wszelkie żywioły. W centrum wykuto bezpośrednio w skale mały amfiteatr, w którym widoczny był, o czym informowało mnie moje doświadczenie — jakiś ołtarz. Ołtarz ów i miejsce na ognisko dominowały, ale znajdowało się tam również wiele niewielkich, stożkowatych namiotów wykonanych ze skóry i wzmocnionych drewnianą konstrukcją. Większość mieszkańców jednakże nie przebywała tam na dole, na tym wspólnym terenie, lecz powyżej niego, dosłownie we wnętrzu sterczącej z tyłu pionowej skały, w czymś, co wyglądało mi na jaskinię. Widoczne one były na całej powierzchni tej skały, wyżej i niżej, i nie prowadziły do nich żadne drabiny, a jedynie, wytarte już obecnie, wykute bezpośrednio w skale wgłębienia na dłonie i stopy. Wykorzystując je, członkowie plemienia biegali zwinnie w górę i w dół, jak gdyby się już urodzili z tą umiejętnością.

U podstawy skały na poziomie gruntu znajdowała się tylko jedna jaskinia, większa od innych. Strumienie wody ze stopionego śniegu, tworzące dwa bliźniacze wodospady, spływały wykutymi przez ludzi kanałami do usytuowanych po obydwu stronach obozu zbiorników. Stamtąd kierowano wodę albo do użytku wewnętrznego, albo pozwalano jej się przelewać i wypływać na zewnątrz otworami w murze ochronnym.

Wszystko to wywarło szczególnie duże wrażenie na Angi.

— To niesamowite przedsięwzięcie inżynierskie, i to dokonane jedynie za pomocą siły rąk.

— A należy pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z jakimś dłuższym okresem czasu — zauważyłem. — Te dwie części Meduzy zostały oddzielone od siebie jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat temu. Możliwe, że żyją jeszcze pionierzy z tamtych czasów.

Najbardziej niepokoiła mnie jednak ta przepaść pomiędzy nieuniknioną zaradnością i pomysłowością pionierów, a prymitywnym, opartym na religii, stylem życia.

Kazano nam czekać w pobliżu amfiteatru; staliśmy więc i rozglądaliśmy się dookoła.

— Jak sądzisz, ilu tu może być mieszkańców? — spytałem naszą panią inżynier.

Zastanowiła się.

— Trudno powiedzieć. Zależy, jak głębokie są te jaskinie i jak duże są tam komory, chociaż nie sądzę, by mogły być zbyt duże. To jest bowiem skała metamorficzna, a nie osadowa.

— Spróbuj zgadnąć.

— Stu. Może stu pięćdziesięciu. Skinąłem głową.

— To by się zgadzało z moimi przypuszczeniami.

— To tak niewiele jak na miasto — wtrąciła Ching.

— O, nie — odparłem. — To nawet za dużo. Jak bowiem można nakarmić sto pięćdziesiąt osób, jeśli nie można przechowywać żywności? Gdyby te namioty znajdowały się tam, na równinie, w pobliżu vettów, albo gdzieś w lesie, to mógłbym to sobie wyobrazić. Taka niewielka populacja mogłaby się tam utrzymać. My jednak znajdujemy się o półtora dnia drogi od najbliższych pastwisk czy lasów. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego.

Różni ludzie, zresztą prawie same kobiety ubrane w plemienne spódniczki, kręcili się tu i tam, w górę i w dół, obrzucając nas przy tym pełnymi ciekawości spojrzeniami, ale w sumie zostawiono nas samym sobie. Wreszcie ktoś chyba przypomniał sobie o naszym istnieniu i jakaś brzemienna kobieta, ale nie ta z grupy myśliwskiej, wynurzyła się z jednego z namiotów i podeszła do nas.

— Chodźcie ze mną — powiedziała. — Przyjmą was teraz Starsi.

Popatrzyłem na swoje towarzyszki, dając im do zrozumienia, żeby mówienie pozostawiły mnie, mając nadzieję, że dobrze robię, a kobieta poprowadziła nas, jak było do przewidzenia, w kierunku tej jaskini usytuowanej na poziomie gruntu.

Pierwsze zaskoczenie dotyczyło płonących pochodni rozmieszczonych wzdłuż ścian jaskini. Był to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem dzikich korzystających z ognia i pierwsze prawdziwe płomienie od dłuższego już czasu.

Jaskinia sięgała daleko w głąb skały, zmuszając mnie do rewizji pierwotnego poglądu na temat objętości tych wnętrz. Jeszcze ciekawszą okazała się występująca jakieś dziesięć metrów od wejścia nagła granica. Pierwsza część jaskini była naturalna, ale reszta, za ową granicą, wykuta była za pomocą nowoczesnych narzędzi, być może nawet działka laserowego.

Jakieś sto dwadzieścia metrów od wejścia jaskinia tworzyła dużą, prostokątną komorę: mniej więcej piętnaście na dziesięć metrów powierzchni i pięć metrów wysokości. Jednak tylko połowa tego pomieszczenia nadawała się do użytku; około pięciu metrów od wejścia podłoga urywała się nagle, a w dole można było ujrzeć bystry nurt rzeki. Po jej drugiej stronie, po dalszych pięciu metrach znajdowało się wykute laserem zagłębienie w skale… Można to było odgadnąć po wyciętych równo kwadratowych rogach. W zagłębieniu tym, czy też wnęce raczej, stały trzy duże, drewniane fotele. Nie było tam natomiast niczego, co wskazywałoby, jak można dostać się do tej wnęki i jak ją opuścić. A jednak jakieś wejście istnieć musiało, w fotelach bowiem zasiadły dwie bardzo stare kobiety i równie stary mężczyzna. Siedzieli tam i patrzyli na nas. Myślę, że byli to najstarsi ludzie, których widziałem w swoim życiu; mimo to cała trójka robiła wrażenie czujnych i zainteresowanych wydarzeniami.

Tak więc słowo „Starsi” nie było jedynie określeniem wyrażającym szacunek; miało ono również znaczenie dosłowne.

Cała trójka, podobnie jak inni, pozbawiona była owłosienia, jednak ich jasnoszara skóra była rozciągnięta i pomarszczona i przypominała kolorem otaczającą skałę. W blasku pochodni wyglądali imponująco.

Rozejrzałem się wokół, ale nigdzie nie dostrzegłem naszej przewodniczki… Ani zresztą nikogo innego. Byliśmy sami w obecności tych zasuszonych Starszych Ludu Skały.

— Jak się nazywasz, chłopcze? — spytała jedna z kobiet wysokim i łamiącym się głosem.

— Nazywają mnie Tari, a także Tarin Bul — odparłem. — Jednak to nie są twoje prawdziwe imiona. Troszkę się zdziwiłem, tym bardziej że nie było to pytanie, a raczej stwierdzenie faktu.

— To prawda — przyznałem. — Niemniej teraz są to moje imiona i tylko takich używam.

— Nie jesteś tubylcem. — Znowu stwierdzenie, a nie pytanie, tym razem wypowiedziane przez mężczyznę głosem niewiele różniącym się od głosu staruszki.

— Nie. Zostałem tu zesłany przez Konfederację.

— Jako skazaniec?

Wreszcie! Prawdziwe pytanie! A zaczynałem się już nieco niepokoić.

— Wbrew mojej woli, tak. — Było to z grubsza prawdą. Mówienie czegoś więcej i tak nie miałoby teraz sensu.

— Czy te kobiety to rodzina? — To była ta trzecia.

— Tak.

Nastąpiła krótka przerwa, po której ponownie odezwał się mężczyzna.

— Powiedziałeś pielgrzymom, że uciekliście z Rochande. Dlaczego?

Tak zwięźle, jak tylko potrafiłem, opowiedziałem o opozycji, o zdradzie i o naszej ucieczce. Nie wchodziłem w szczegóły dotyczące motywów, przedstawiłem tylko nagie fakty, kończąc opowiadaniem o naszych długich poszukiwaniach innych ludzi żyjących na tym pustkowiu. Siedzieli nieruchomo, ja jednak widziałem, że oczy ich błyszczą nie tylko samą inteligencją, ale i zainteresowaniem. Kiedy skończyłem, spodziewałem się dalszych pytań dotyczących naszych życiorysów, ale te najwyraźniej nie były dla nich ciekawe.

— Czy pielgrzymi powiedzieli wam, czym jest to miejsce? — spytała ta pierwsza kobieta.

— Powiedzieli jedynie, że zabierają nas do obozu swojego plemienia.

Moja odpowiedź wywołała śmiech u całej trójki.

— Obóz! Doskonałe — skomentowała druga kobieta. — No dobrze… I co sądzisz o tym obozie?

— Sądzę, że nie jest to ani obóz, ani wioska plemienna — odpowiedziałem.

— Rzeczywiście? A dlaczego niby nie?

— Nie dałoby się wyżywić wszystkich, którzy tu przebywają. A poza tym nazwaliście tę grupę myśliwych pielgrzymami.

— Świetnie. Świetnie — powiedział z aprobatą w głosie starzec. — Masz rację. To nie obóz. Jest to raczej ustronie o charakterze religijnym. Czy to cię niepokoi?

— Nie. Jeśli tylko nie mamy być tutaj złożeni w ofierze. Ta odpowiedź wydawała się im podobać; zachichotali ponownie. Wreszcie pierwsza kobieta spytała:

— Czego oczekujecie od życia tutaj, na tym pustkowiu? Dlaczego szukaliście tych, których mieszkańcy miast nazywają dzikimi?

No cóż, nie zamierzali udawać ignorancji i naiwności.

— Wiedzy — odpowiedziałem. — Wielka część tego świata jest w więzach, a ludzie są tego zupełnie nieświadomi. Mieszkańcy miast swoim człowieczeństwem zaczynają przypominać vetty, tyle że są o wiele mniej od tamtych wolni. Albo jak tubry czepiają się swych bezpiecznych przystani, gdzie nie trzeba myśleć i wystarczy jedynie robić, co każą, by mieć zaspokojone podstawowe potrzeby.

— Czy to źle?

— My uważamy, że źle. I że Władca Meduzy jest zły. Zabił w ludziach tego ducha, który czynił ich ludźmi… i czerpie z tej sytuacji radość. Co gorsza, wciągnął Meduzę w tajną wojnę przeciw samej potężnej Konfederacji, wojnę, która może doprowadzić do zniszczenia całej tej planety.

— I uważasz, że wasza czwórka może go powstrzymać?

— Uważam, że możemy spróbować — odpowiedziałem zupełnie szczerze. — Uważam, że lepiej podjąć taką próbę niż nie robić nic.

Zastanawiali się przez chwilę nad moimi słowami, wreszcie druga kobieta spytała:

— W tym świecie człowieka, vetty i tubry, który przedstawiasz… jak widzicie samych siebie?

Uśmiechnąłem się.

— My uciekliśmy. Pięćdziesiąt pięć osób poszło potulnie na śmierć, na zagładę umysłów. Oczywiście jesteśmy harrarami.

Skinęli głowami, ale nie odwzajemnili mojego uśmiechu. Mężczyzna powiedział:

— W przeszłości my również marzyliśmy o zniszczeniu tego złowieszczego systemu i o wyzwoleniu Meduzy dla jej mieszkańców. Nasza trójka była już dorosła pięćdziesiąt jeden lat temu, kiedy zamknięto miasta i wprowadzono system monitorowania. Tylko jedno z nas, ja sam, urodziło się tutaj, a urodziłem się, zanim to miejsce stało się więzieniem i domem wariatów. Na całą planetę jedynie niecały tysiąc, włącznie z nami, zdołał uciec przed pogromem, którego rezultatem jest obecna sytuacja. Jednak byliśmy roztropni. Podobnie jak wy, uciekliśmy, nie zabierając ze sobą absolutnie niczego.

Skinąłem głową, domyśliłem się bowiem tego już wcześniej. — To miejsce… wybudowano je przed tamtym pogromem?

— Tak. Naturalnie niecałe… tylko tę jaskinię i ten kompleks na jej zapleczu. Możesz to nazwać kryjówką zbiegów, jeśli chcesz. Wszelkie zapiski o jej istnieniu zostały usunięte w okresie pomiędzy zaplanowaniem a przeprowadzeniem pogromu. Całość została wykuta w skale naszymi rękoma i rękoma innych.

— To bardzo imponujące przedsięwzięcie — powiedziałem, wyrażając swoje prawdziwe odczucia. — Bieżąca woda, system kanalizacyjny, siedziba mieszkalna… bardzo imponujące. Jednak nie najlepiej zlokalizowane, jeśli uwzględnić niezbędne warunki potrzebne do utrzymania większej liczby ludzi.

— Och, nie zależy nam na dużej populacji — powiedziała pierwsza kobieta. — To zbytnio przyciągałoby uwagę. Nie jest ani naszym celem, ani naszym zamiarem utrzymywanie większej liczby ludzi niż ta, którą tu widzicie. Szczególnie teraz. Bo widzicie, kiedyś mieliśmy marzenia… podobne do waszych. Ale czy myślicie, że to Talant Ypsir stworzył ten system i zainicjował pogrom? Nie, to nie on. W tamtym czasie był on ciągle bardzo ważną i potężną osobistością na zewnątrz. On tylko dokonał udoskonaleń, uczynił ten system totalnym. Jest trzecim z kolei władcą od tamtego czasu, a każdy z nich był gorszy od swego poprzednika. Pierwsi dwaj zginęli z rąk skrytobójców… I to ten drugi był prawdziwym reformatorem, który zamierzał odwrócić bieg wypadków i pogodzić Meduzyjczyków z ich ziemią, z ich światem. Uwiódł go jednak ten sam potężny narkotyk, który uderzył do głowy jego poprzednikowi i jego następcy — władza absolutna. Nie wystarczy zabić Lorda. Nie wystarczy zabić członków jego Rady. Osiągnięcie celu, jaki stawiacie przed sobą, wymagałoby załamania się całej technologii służącej miastom. Ich ludność zmuszona byłaby, w całej swej masie, do wyjścia na zewnątrz. A to się zdarzyć nie może. Oni mają bowiem broń i środki, by temu zapobiec.

— I mamy tego świadomość — podjął mężczyzna. — Zdecydowaliśmy, iż możemy jedynie ich ignorować, tak jak oni ignorują nasze istnienie. A jednocześnie budować nową i całkowicie odmienną kulturę, kulturę pozostającą w zgodzie z tą ziemią, kulturę pozostającą na zewnątrz ich systemu.

— Jednak pewnego dnia ich system przyjdzie po was — zauważyłem. — W końcu ogarnie was wszystkich, bo jest to nieuniknione.

— Być może. My uważamy, że jednak nie. Mamy nadzieję, że nie. I że nasza droga jest jedyną możliwą drogą.

— Ależ skąd! — zaprotestowałem. — Wasz cel może być osiągnięty. Odpowiedni potencjał znajduje się tutaj. Jak duża jest liczba… dzikich?

— Wolimy określenie „Wolne Plemiona” — odparła pierwsza kobieta. — Na całej planecie jest nas jakieś trzydzieści do czterdziestu tysięcy. To naturalnie jedynie pewne przybliżenie… Nasza łączność jest dość prymitywna.

Trzydzieści do czterdziestu tysięcy! Cóż to byłaby za armia! Gdyby tylko…

— Taka siła mogłaby przeniknąć do miast i opanować je, sparaliżować transport i przemysł, i zniszczyć kontrolę nad Meduzyjczykami.

— W jaki sposób? Dziesięć tysięcy półnagich dzikusów, z których większość nawet latarkę uważa za coś magicznego i którzy nigdy nie widzieli zwykłego elektrycznego wyłącznika czy przedmiotów wykonanych ze stali czy plastiku?

— Sądzę, że to możliwe. Po przeszkoleniu. Wierzę, że można tego dokonać, ponieważ wierzę w możliwość kontrolowanej, plastycznej zmiany kształtów. Tego właśnie tutaj szukam.

Zamilkli… jak gdyby rozważali moje słowa. Nie wydali się zaskoczeni pewnością, z jaką mówiłem o kontrolowanej kształtozmienności. W końcu pierwsza kobieta rzekła:

— Głupcze! Czy sądzisz, że nie myślano o tym wcześniej? Od samego początku wydawało się to jedyną rozsądną drogą. Jednak od samego też początku byliśmy nielicznymi, rozproszonymi uciekinierami bez żadnych szczególnych umiejętności. Całe pierwsze pokolenie było bezlitośnie tropione i musiało się nauczyć przetrwania na tym pustkowiu. Następne pokolenie, urodzone już tutaj, nie miało niczego prócz dziwacznych opowieści o magii. Pokolenie, które przyszło po tamtym, obecne, nie czuje żadnej wspólnoty duchowej z mieszkańcami miast; dla niego tamci są demonami. Teraz nie jesteśmy już nieliczni, ale brak nam woli. Stworzyliśmy cywilizację, która utrzymuje przy życiu, zachowuje wspólnotę, ale jest tworem prymitywnym. Gdybyśmy posiadali dziesięć tysięcy, czy chociażby pięć tysięcy takich ludzi jak wasza czwórka, być może moglibyśmy tego dokonać. Jednakże przepaść, jaka istnieje pomiędzy waszą cywilizacją i waszymi umysłami a nimi, jest zbyt głęboka.

Nie byłem jeszcze gotów przyznać jej w tym względzie racji, ale bardzo zainteresowała mnie implikacja jej słów.

— To znaczy, że kontrolowana kształtozmienność jest możliwa.

Nikt mi nie odpowiedział; zamiast odpowiedzi usłyszałem pytanie zadane przez drugą kobietę:

— I cóż mamy z wami zrobić? Nigdy nie przystosujecie się do naszej kultury. Nigdy jej nie zaakceptujecie, a wasze wysiłki obrócą przeciwko niej innych. Nie możecie powrócić do miast. Przeto na razie zostaniecie z nami jako goście… Nie będziecie jednak deprawować ludzi; nie będziecie niszczyć ich zwyczajów i wierzeń. Czy rozumiecie?

Skinąłem głową.

— Tak, rozumiemy.

— Wobec tego posłuchanie jest skończone.

Po tych słowach z lewej strony w głębi jaskini pojawiła się mała łódka, pokazując nam, w jaki sposób można przebyć tę drogę na drugą stronę i z powrotem. Podziemna rzeka była zapewne głęboka i nadawała się do żeglugi. Łódź była drewniana, miała wiosła i rumpel przesadnej wielkości. Siedziała w niej wysoka, majestatycznie wyglądająca kobieta.

— Wsiadajcie… wszyscy — rozkazała.

Popatrzyłem na swoją trójkę i zrobiłem to, co nam poleciła. I tak nie było sensu naciskać teraz na Starszych, a czas był mi raczej potrzebny na uzyskanie tych informacji, których szukałem.

Płynęliśmy z prądem, wobec czego nasza przewodniczka umocowała wiosła i pozwoliła, by niosła nas rzeka. Opuściliśmy jaskinię, pokonaliśmy dość ostry zakręt i zbliżyliśmy się do pomostu, nie zatrzymując się. Minęliśmy kilka nadających się do lądowania miejsc, gdzie w obydwu kierunkach odchodziły tunele, nim dotarliśmy do tego, do którego wydawała się zmierzać nasza przewodniczka. Tam wyskoczyła z łódki, przywiązała ją kawałkiem powroza i pomogła nam wyjść na skałę. Poprowadzono nas następnie wąziutką jaskinią, która robiła wrażenie niemal naturalnej, ale która kończyła się obszerną komorą. Przy blasku pochodni widać było podłogę pokrytą grubo czymś, co przypominało słomę, kilka prymitywnych, ręcznie wykonanych krzeseł, małe biurko, bez żadnych materiałów piśmiennych, i praktycznie nic więcej. Był tam natomiast bardzo prosty system wodociągowo — kanalizacyjny; ze skalnej szczeliny wypływał niewielki strumyczek i płynął kanalikami do czegoś w rodzaju koryta. Strumyk był bardzo wartki i znikał w szczelinie na drugim końcu pomieszczenia. Tuż przed jego wylotem znajdowała się prymitywna toaleta.

— Woda jest słodka i czysta — wyjaśniała nasza przewodniczka. — Prąd jest wystarczająco silny, by zabrać ze sobą błyskawicznie wszelkie nieczystości. Wkrótce przyniosą wam jedzenie i będziecie je otrzymywać regularnie. Proszę tu pozostać tak długo, dopóki Starsi nie zadecydują o waszym losie. Nie zalecamy kąpieli w rzece. Kończy się ona bowiem wodospadem spadającym na skały z wysokości przekraczającej czterdzieści metrów.

Po tych słowach odwróciła się i wyszła.

Bura patrzyła przez chwilę za wychodzącą, po czym zwróciła się do mnie.

— Domyślam się, że jesteśmy teraz więźniami.

— Na to wygląda — przyznałem. — Ci ludzie wiedzą jednak to, czego ja się chcę dowiedzieć. I możliwe, że mają rację. Być może nie będziemy w stanie przeprowadzić tej naszej rewolucji. Mimo wszystko chcę się dowiedzieć, w jaki sposób mógłbym zmieniać swój kształt w zależności od potrzeby. Niezależnie bowiem od tego, czy uda nam się stworzyć armię, czy też nie, ta wiedza na pewno poszerzy nasze możliwości.

Ching rozglądała się wokół i kręciła głową. — Czułam, że powinniśmy byli zostać w lesie. Będą nas tu trzymać tak długo, aż się zestarzejemy tak jak oni. Podszedłem do niej, przytuliłem ją i pocałowałem.

— Nie, nie zrobią tego. W tej chwili nie wiedzą nawet, co z nami uczynić. Dajmy im nieco czasu. Nie sądzę, by chcieli być tacy jak ci z SM i z miasta, a takimi właśnie byliby, gdyby nas zabili. Poza tym — dodałem, puszczając do niej oko — czymże jest to miejsce dla tych, którym udało się umknąć z kanałów w Rochande?


Bardzo szybko okazało się, że obawy Ching były całkowicie nieuzasadnione. Chociaż faktycznie byliśmy więźniami, to jednak nie marnowaliśmy czasu w jakimś zatęchłym lochu, ale spędzaliśmy go na bardzo pożytecznej edukacji. I pożywienie było niezłe, mięso jakiegoś ssaka przypominające smakiem rybę, jako danie główne, do tego zaś dodatki ze świeżych owoców i smacznych, jadalnych liści. Niewielki generator, wyprodukowany w dawnych czasach, ciągle działał i dostarczał energii mieszczącej się wewnątrz góry uprawie hydroponicznej. Nie mieliśmy pojęcia, co jeszcze mógł zasilać.

Odwiedzali nas regularnie bardzo różni ludzie, którzy posiadali ogromną wiedzę na temat Meduzy, jej historii i zwyczajów; przynosili oni ze sobą oprawne w twarde okładki wydruki komputerowe z danymi, do których obywatele miast nie mieli żadnego dostępu, nie wspominając o spisanych ręcznie, ogromnym nakładem pracy, kronikach dzikich, przepraszam — Wolnych Plemion.

Pierwszym władcą Meduzy, który odciął tutejsze społeczeństwo od świata zewnętrznego, był eks — admirał marynarki, niejaki Kasikian. Przeprowadził on nieudany, i całkowicie przemilczany później, zamach na Dowództwo Systemów Militarnych. Zawodowy wojskowy, miłośnik dyscypliny, ten przedstawiciel światów cywilizowanych, urodzony i wychowany do przewodzenia, objął rządy na Meduzie. Zaczął skromnie od zorganizowania niewielkiej floty frachtowców. Z czasem skupił wokół siebie grupę byłych wojskowych, a także innych niezadowolonych, i tym razem zamach stanu się powiódł. Po okresie konsolidacji swej władzy Lord Kasikian zaczai organizować społeczeństwo meduzyjskie na wzór struktur wojskowych, włącznie ze stopniami wojskowymi i wojskową hierarchią. Niezależnie od swych przekonań politycznych, był bez wątpienia sprawnym organizatorem; to on zmodernizował i rozwinął przemysł meduzyjski i to on wybudował stacje kosmiczne, które krążyły teraz wokół czterech światów Rombu Wardena. Jak na ironię, jego działania wywarły największy skutek na Cerberze, który z prymitywnego, pokrytego wodą świata zamienił się w przemysłowego giganta, importującego to, co produkowała Meduza, i przerabiającego te produkty na wszystko, czego potrzebował cały Romb.

Jednakże po dwóch próbach zamachu stanu, wymierzonych bezpośrednio w jego przywództwo, Kasikian ulegał coraz większej paranoi i właśnie przez te jego lęki na bazie cerberyjskich komputerów powstał pierwotny system monitorowania. Społeczeństwo zostało zorganizowane w jeszcze bardziej sztywnych strukturach i podlegało kontroli na sposób wojskowy. W ostatnim geście, kiedy uświadomił sobie, że nigdy nie osiągnie kontroli totalnej nad ludźmi, o ile nie zostaną oni zamknięci w miastach, zarządził pogrom. Ci, którzy przybyli do miast, a nie pogodzili się całkowicie z jego systemem i z jego rządami, mieli być w sposób bezwzględny zlikwidowani.

Starsi wyjaśnili, że niecały tysiąc przeżył tę krwawą łaźnię; większość uciekła do kilku kluczowych, przygotowanych wcześniej miejsc, takich jak to, w którym się znajdujemy, miejsc, które zostały wykreślone z wszelkich rejestrów i które dla kogoś z zewnątrz wydają się nowo powstałymi, małymi i prymitywnymi enklawami. Mimo to Kasikian bez litości rozkazał ścigać tę garstkę uciekinierów, nie zważając na koszty, i ogarnięty był taką obsesją na ich punkcie, że stał się mniej czujny. Pewien młody oficer, który był adiutantem jednego ze współpracowników admirała, dopadł go i zabił, kiedy ten odpoczywał w swojej luksusowo urządzonej kwaterze głównej.

Jednakże ów młody oficer, którym kierował przecież idealizm i wstręt do rozlewu krwi, sam wkrótce począł rozprawiać się krwawo z tymi, którzy należeli do pięciu najwyższych kategorii w rządzie admirała. W momencie, kiedy Tolakah, nowy Lord Diamentu poczuł się bezpieczny, jego ręce były już tak samo unurzane we krwi, jak ręce admirała… I nie tylko opanowała go paranoja podobna do tej, która była udziałem jego poprzednika, ale owładnęła nim przemożna żądza władzy. Inni Lordowie, szczególnie władca planety Cerber, wykorzystali tę paranoję i żądzę władzy dla własnych celów. Potrzebne im było to, co produkowała Meduza, i system tam panujący bardzo im odpowiadał.

System monitorowania jednakże nie zadowalał Tolakaha. I jemu, i jego ludziom udało się bowiem go obejść, co świadczyło, że jest on zawodny. Dlatego też radowało go pozyskanie Talanta Ypsira, eksperta od administracji, którego poglądy na organizację społeczeństwa były bliskie jego własnym. Korzystając z pomocy komputerowego specjalisty z Cerbera, Ypsir pozatykał wszelkie nieszczelności systemu i stworzył niemal całkowicie odizolowane społeczeństwo… Jednak nie dla Tolakaha. Tolakah został pozbawiony głowy osobiście przez Ypsira, kiedy specjalista od administracji pokazywał mu komputer główny, znajdujący się na orbitującej wokół Meduzy stacji kosmicznej. Działo się to prawdopodobnie za wiedzą i przyzwoleniem pozostałych Lordów, którzy nie darzyli zaufaniem nieobliczalnego Tolakaha i woleli na jego stanowisku kogoś, kto wiedział, iż jest równie skorumpowany jak oni, i komu sprawiało to satysfakcję.

Tymczasem tym, którzy przeżyli pogrom, udało się zebrać w różnych ukrytych miejscach i powołać organizację dla żyjących na pustkowiu. Przewodziła jej da Kura Hsiu, antropolog kultury, która przybyła na Meduzę w celu prowadzenia badań nad wpływem organizmu Wardena na społeczeństwo. Pociągała ją szczególnie idea społeczeństwa zmieniającego płeć z równą łatwością, jak zmienia się ubranie, i uważała, że praca ta warta jest poświęcenia, jakim jest dożywotni pobyt na tej planecie. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że te niedobitki wokół niej nie stanowią dostatecznej przeciwwagi dla potęgi Meduzy, ale Ypsir wydawał się je tolerować tak długo, jak mu nie przeszkadzano i nie wtrącano się w jego rządy. Meduza była zbyt dużą planeta, by opłacało się tropić tak niewielką grupę, tym bardziej że dwaj poprzedni Lordowie uważali ją za rozproszoną i zneutralizowaną.

Dr Hsiu wiedziała, że następne pokolenie urodzi się już na pustkowiu i że to obecne będzie kulturowo znacznie oddalone od pokolenia swych dzieci i dlatego postanowiła stworzyć społeczeństwo, które pozwoliłoby Dzikim wzrastać i rozwijać się w ramach kultury tubylczej, wolnej od wszelkich zanieczyszczeń z przeszłości. Pod wieloma względami było to największe z zadań, a także eksperyment dla antropologa na skalę historyczną.

Logicznym rozwiązaniem wydawał się system wielkiej rodziny, czyli system plemienny. Grupy miały być dostatecznie duże, by móc się wzajemnie wspierać, i zarazem na tyle małe, by móc się przemieszczać w zależności od pogody i dostępności pożywienia, bez przyciągania uwagi Ypsira. System bardzo prosty, a oparty pierwotnie na kryterium wiekowym, został z czasem rozwinięty i wypracował zespół zasad przekazywany młodszym członkom: młodzi mieli obdarzać szacunkiem starszych i postępować zgodnie z ich zaleceniami i kiedyś, jeśli będą żyć dostatecznie długo, mieli sami przejąć odpowiedzialność za grupę. Pierwotnym zamierzeniem było utrzymanie pod jakąś kontrolą tego pierwszego pokolenia, jednakże ciężkie warunki życia spowodowały, że tradycja ta bardzo szybko się zinstytucjonalizowała.

Ponieważ polityczna jedność wykraczająca poza system plemienny była niemożliwa, jedynym, co mogło łączyć te plemiona, stała się religia. W ten sposób powstało kilka miejsc świętych i pojawił się jeden system wierzeń na bazie wielu różnych religii.

Na samym początku religia ta przejawiała się jednak w dość dziwnej formie. Zamiast kultu jakiegoś antropomorficznego boga, obdarzano kultem samą planetę. Bóg nie znajdował się w niebie, ale we wnętrzu ziemi i każda planeta miała swojego boga lub boginię. Dla młodych było to całkiem logiczne, bo czyż Starsi nie powiadali, że niebiosa wypełnione są gwiazdami i planetami, wśród których podróżują ludzie? Jeśli tedy Bóg nie znajdował się w przestrzeni kosmicznej, to gdzież mógł być?

Pierwsi Starsi nie występowali przeciwko takiej teorii, a to ze względu na jej skuteczność; dr Hsiu zauważyła, iż podobne wierzenia, w takiej czy innej formie, istniały na innych światach Wardena. Po jakimś czasie sami Starsi zaczęli w nią wierzyć, a obecnie wyznaje ją większość, choć jednak nie wszyscy.

Kiedy nastało drugie pokolenie, wszystko stało się już w dużym stopniu zinstytucjonalizowane. Wszystkie Wolne Plemiona wznosiły swe modły w kierunku Góry Boga, wysokiego szczytu na północy, o którym powiadano, iż jest kręgosłupem Samej Meduzy, Bogini Matki. Wyjaśniało to zarówno zrytualizowane modlitwy, jak i ofiarę z resztek zwierzęcych, których byliśmy świadkami nad tamtym gorącym jeziorkiem, było to zapewne oddanie Matce Meduzie tego, co do niej należało, i… powrót do Matki Meduzy.

Te ośrodki religijne stały się z czasem zarówno miejscem studiów i medytacji, jak i domami spokojnej starości, a także miejscem, do którego ciężarne kobiety przybywały, o ile tylko miały taką możliwość, by rodzić swe dzieci. To wyjaśniało obecność tamtej ciężarnej kobiety w grupie myśliwych, a także obecność tutaj tak nieproporcjonalnie dużej liczby brzemiennych kobiet.

Szczególnie interesował mnie jednakże powód, dla którego Góra Boga była tym miejscem wybranym. Powiadano, że jakaś grupa myśliwych natknęła się na nią w okresie rozszalałego pogromu i prześladowań i stoczyła tam walkę z „groźnymi demonami, które wydawały się tę górę oblegać, lecz nie mogły się na nią wspiąć; z demonami o tak potwornym wyglądzie, że umysł ludzki nie był w stanie pojąć tej ich szpetoty”. „Demony” uśmierciły kilkoro myśliwych, reszta jednak znalazła schronienie na górze, gdzie doświadczyła czegoś, co można jedynie nazwać klasycznym przeżyciem religijnym. Twierdzili bowiem, iż w jakiś sposób udało im się tam dotknąć umysłu samego Boga i że w wyniku tego doświadczenia zyskali umiejętność zmiany kształtów, postaci i pici, zgodnie ze swą wolą. To właśnie najprawdopodobniej dało początek kultowi planety, a inni, którzy odbyli podróż ich śladem, dali świadectwo ich słowom.

Istniał tu tedy Bóg w formie namacalnej, choć trudno dostępnej, Bóg atakowany stale przez potworne demony, które chciały Go zniszczyć, lecz nie potrafiły wspiąć się na górę, by tego dokonać. Demony były bardzo groźne i zbierały okrutne żniwo z ludzi ciekawych, z pielgrzymów i ze wszystkich innych; jednakże każdy, kto dotarł do góry i stamtąd powrócił, doświadczał takich samych przeżyć — doświadczał uczucia rozmowy z Bogiem i zyskiwał moc kontroli nad każdą bez wyjątku komórką swego ciała, kontroli sprawowanej jedynie siłą woli.

Doskonale rozumiałem, dlaczego rewolucja takich plastycznie kształtozmiennych ludzi byłaby dziś ogromnym problemem, i to nie tylko ze względów kulturowych. Czymkolwiek były te zwierzęta czy stworzenia, nazywane we wszystkich opowiadaniach demonami, były one straszne i śmiertelnie niebezpieczne… i bardzo rzeczywiste. Tego byłem pewien. Dlatego niełatwo będzie dostać się na tę górę i wrócić. A przecież ta góra posiadała — coś, jakąś dziwną moc, która nie tylko obdarowywała ludzi na całe życie ową szczególną umiejętnością, ale potrafiła przekonać wielu zatwardziałych materialistów do tej, niemądrej przecież, religii.

Wiedziałem już, dokąd powinienem się teraz udać. Ku memu zdumieniu Starsi zgodzili się ze mną.

— Tak, musisz tam iść — powiedziała pierwsza kobieta, która, jak sądzę, mogła być nawet samą dr Hsiu. — Ty jesteś bowiem kluczem do zbawienia twej rodziny. Bez twej energii i nieustępliwej woli pozostała trójka osiadłaby tutaj i zaakceptowała tę kulturę. One śnią twe sny, bo cię kochają. Jeśli tedy odbędziesz Wielką Pielgrzymkę i przeżyjesz tę próbę z demonami, zetkniesz się bezpośrednio z umysłem Boga i będziesz wiedział. Wówczas twój obraz świata i obraz życia zmienią się nieodwołalnie, tak jak nasze uległy kiedyś zmianie. I jeśli po takim doświadczeniu ciągle jeszcze będziesz musiał snuć ambitne marzenia, to przynajmniej będziesz posiadał tę moc, której tak poszukujesz.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

— Uważam, że wpierw powinniśmy zyskać większą biegłość w posługiwaniu się tą prymitywną bronią, którą tu dysponujemy. Nie chciałbym, by ktoś z nas zginął z powodu braku podstawowych umiejętności.

— Z nas?

— No tak. Jest nas czworo. To dotyczy całej naszej czwórki.

— Nie.

Byłem trochę zaskoczony i zły.

— A niby dlaczego nie? Proszę mi podać chociaż jeden sensowny powód!

— Podam dwa. Twoja żona Angi jest w czwartym miesiącu ciąży, a twoja żona Bura w trzecim. Muszą pozostać tutaj aż do rozwiązania.

— A niech to wszyscy diabli! — zawołałem autentycznie zaskoczony i wstrząśnięty. — Nie przyszło mi to do głowy. Naprawdę nie przyszło. — Mimo mojego tak już długiego pobytu na Meduzie idea naturalnych narodzin, w przeciwieństwie do naukowo kontrolowanych narodzin w laboratorium, po prostu nie pojawiła się jeszcze w mym umyśle. — Ale dlaczego mi tego nie powiedziały?

— Nie chciały, byś o tym wiedział tak długo, jak długo zdecydowany jesteś wypełnić swą misję zabójcy. Na tym etapie ciąża jest u nas zresztą znacznie mniej widoczna niż u normalnych ludzi; nie wywołuje ona również żadnych negatywnych objawów tak typowych dla tego okresu. — Zamilkła na chwilę. — Miały zamiar ci powiedzieć, ale je powstrzymałam. Teraz jednak już wiesz i sam musisz podjąć decyzję. Udać się do Góry Boga czy pozostać na miejscu i wychowywać swe dzieci razem z tymi, które cię kochają.

Myśli pędziły w mej głowie jak szalone; odczuwałem złość i czułem się także nieco dotknięty faktem, że nie powiedziały mi o tym od razu… a przecież zachowywały się ostatnio trochę dziwnie, co ja zupełnie zlekceważyłem.

— A co z Ching? — spytałem. — Jeśli te dwie są brzemienne, to ona zapewne też jest w ciąży. Kochaliśmy się ze sobą o wiele dłużej.

— Z tego, co wiemy, nie jest, jednakże na Meduzie ciąża musi być całkiem zaawansowana, by można było mieć całkowitą pewność. Sądzimy, że ona jest zdecydowana ci towarzyszyć, gdziekolwiek pójdziesz, zdecydowana jest robić to, co ty, niezależnie od skutków; ciąża mogłaby jej w tym przeszkodzić. Na Meduzie zdecydowane nastawienie, by nie zajść w ciążę, jest wystarczającym powodem, by do poczęcia nie doszło.

Zastanawiałem się nad jej słowami, usiłując zdecydować, czy ta nowa sytuacja może rzeczywiście wpłynąć na moje dalsze postępowanie. Okazało się, że niewątpliwie tak, chociaż uważałem jednocześnie, że jestem odpowiedzialny za coś więcej niż tylko za rodzinę. Cóż dobrego mogło bowiem wyniknąć z pozostania tutaj i posiadania gromadki dzieci, kiedy pewnego dnia mógłbym ujrzeć na niebie zbliżający się niszczyciel Konfederacji, gotowy do wymazania nas i naszej przyszłości? Pomyślałem sobie, że taka właśnie perspektywa czyni sprawę znalezienia środków, które pozwoliłyby mi dopaść Talanta Ypsira, jeszcze bardziej pilną, jeszcze bardziej naglącą.

A może tylko sam się oszukiwałem?

— Ile czasu zajmie mi dotarcie do góry? — spytałem.

— Siedem tygodni… Ona leży na północnym wschodzie. Czternaście tygodni w obie strony. Zdążyłbym wrócić przed rozwiązaniem Angi.

— Broń?

— Czy potrafisz władać mieczem?

O mało nie wybuchłem śmiechem. To niezły dowcip, jeśli się uwzględni przeszłość Tarina Bulą. Ale ja przecież nie byłem Tarinem Bulem. — Uprawiałem szermierkę — odpowiedziałem. — Ale nie za pomocą mieczów.

— To jedyna broń jakiej możemy ci dostarczyć. Nie mamy ani pistoletów, ani strzelb. Miecze są domowej roboty, wykonane ze stopu różnych niepotrzebnych metalowych przedmiotów, które tu i ówdzie znajdujemy.

— Poradzę sobie — zapewniałem ją. Byłem pewien, że potrafię posługiwać się każdą bronią, a tu miałem przed sobą jeszcze kilka dodatkowych tygodni na ćwiczenia. — A Ching?

— Jesteś pewien, że pójdzie z tobą?

— Ty przecież jesteś tego pewna — zauważyłem. Roześmiała się.

— Tak, jestem. Może jednak robić to, co zechce lub co jej bardziej odpowiada. Pójdziecie z niewielką grupą autentycznych pielgrzymów, wśród których znajdzie się jeden czy dwu wątpiących; takich, co to muszą przekonać się na własne oczy, i będą w niej doświadczeni oszczepnicy i łucznicy.

— A te… demony. Jak one wyglądają?

— Bardzo trudno je opisać. Aby dotrzeć do Góry, musicie przekroczyć wiecznie zamarzniętą zatoczkę. Nie ma praktycznie żadnej innej drogi. A one tam mieszkają, w tych wodach pod lodem. I potrafią skruszyć lód, i wciągnąć ofiarę do wody. Ich macki są nieustępliwe, a na szczycie głowy mają ogromne paszcze. Są przerażające i śmiertelnie niebezpieczne, ale unikają, jak tylko mogą, ewentualnego zranienia. Kiedy sieje zrani, wycofują się. Trudno jest jednak zrobić im krzywdę przez te ich zbroje.

— Mają skorupę? — Zmarszczyłem brwi.

— Nie. Zbroję. Noszą jakieś twarde zbroje, odporne na naszą broń. Dlatego należy mierzyć w macki, w oczy i w paszczę. To jedyny sposób.

Zbroja? Na stworzeniu żyjącym w lodowatym oceanie? A może twardy skafander, który robi wrażenie zbroi, być może…

W tym momencie wiedziałem już, że dokonałem wyboru. Musiałem tam iść. Takiemu wyzwaniu nie mogłem się oprzeć, chyba że myliłem się całkowicie i absolutnie.

Spodziewałem się tam bowiem spotkać tych naszych przeklętych i nieuchwytnych obcych… I dowiedzieć się, cóż takiego oni tam wyprawiali, że aż przyczyniło się to do powstania nowej religii.

Загрузка...