Rozdział dziesiąty BOGINI MEDUZA

— Czemu się tak wściekasz? — pytała mnie Bura. — Przecież to ty odchodzisz.

— Mogłabyś przynajmniej starać się mnie od tego odwieść — rzuciłem ostro.

Angi spojrzała mi prosto w oczy.

— A czy to by coś zmieniło? Nie poszedłbyś, gdybyśmy płakały i błagały?

Westchnąłem.

— Pewnie bym poszedł. Muszę iść.

— I my to rozumiemy — powiedziała Bura. — Nie podoba nam się to, ale przecież dobrze cię znamy. Jest w tobie coś; coś, co cię gryzie, co nie zniknie tak po prostu. Tyle że… — Zamilkła i odwróciła się. Podszedłem i położyłem dłoń na jej ramieniu.

— Wiem. Dzieci, które mają się urodzić. Nie macie pojęcia, jak podle się czuję, że muszę was teraz opuścić… ale jeśli dopisze mi szczęście, będę z powrotem za czternaście tygodni. Gdyby to miało dłużej potrwać, poczekałbym raczej do rozwiązania. Wiecie, że to prawda.

— Pewnie byś i poczekał — zgodziła się Angi. — I powoli, z dnia na dzień, bardziej byś wariował. Ty o tym wiesz i my o tym wiemy. Tak więc… idź. Ale… wróć do nas, Tari.

Przyznaję, że sam poczułem się nieco przygnębiony. Uściskałem i ucałowałem obie, potem uściskałem też i pocałowałem Ching. Następnie zwróciłem się do mojej pierwszej partnerki:

— Wolałbym, żebyś jednak ze mną nie szła. Będziesz tu im potrzebna. Szczególnie kiedy…

— Pójdę tam, gdzie ty idziesz — powiedziała. — Nie zamierzam siedzieć tutaj, i dobrze o tym wiesz.

— Wobec tego, zgoda — westchnąłem. — Ruszajmy więc. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zbierała się cała nasza grupa. Ze mną i z Ching było nas czternaścioro, a prowadzić nas miała doświadczona znawczyni terenów północnych o imieniu Hono. Podobnie jak pozostali, urodziła się na tym pustkowiu. Ludzie z Wolnych Plemion używali zazwyczaj jednego imienia, o ile tylko nie powodowało to nieporozumień. Od kilku już dni prowadziliśmy ćwiczenia w grupie i muszę przyznać, że Ching miała lepszą rękę do oszczepu i łuku niż ja sam. Jednakże wykorzystując siłę swych mięśni i umiejętności szermiercze, potrafiłem bardzo skutecznie walczyć mieczem. Była to broń do stosowania tylko na bliską odległość i w związku z tym odczuwałem boleśnie brak tych strzelb laserowych, które tkwiły teraz gdzieś na dnie tamtego odstojnika.

Nastąpiła jeszcze jedna runda pełnych emocji pożegnań. Wszyscy udawali, że sytuacja jest jak najbardziej normalna, ale Ching i ja byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy wreszcie pozostawiliśmy osiedle i ludzi za sobą. Nie chodziło o to, że co z oczu, to i z serca, ale raczej o to silne wewnętrzne odczucie, które mi mówiło, że jeśli natychmiast się stamtąd nie oddalę, to nie będę tego w stanie w ogóle uczynić. Znalazłszy uczuciową bliskość i więź emocjonalną z tymi kobietami, odwracałem się teraz od nich i wracałem do pracy na rzecz systemu, w który przestałem już wierzyć. Wmawiałem sobie i Ching, że robimy to dla siebie i dla bezpieczeństwa całej planety, a nie dla jakichś sił zewnętrznych. Prawda jednak była taka, że tkwiły wciąż we mnie zarówno ta miłość do wyzwań, zakorzeniona w mojej osobowości, jak i to nieprzyjemne uczucie, że trzech moich sobowtórów — na Charonie, na Lilith i na Cerberze — prowadzi co prawda odmienny tryb życia, ale ma przed sobą identyczny cel. Nie zniósłbym przegranej, gdyby choć jeden z nich miał odnieść sukces. Żałowałem, że nie wiem czegoś więcej o nich i o ich losach.

Przynajmniej nie musieliśmy pokonywać całej drogi pieszo. Czekało na nas czworo sań zaprzężonych w oswojone vetty. Sanie były wystarczająco duże, by pomieścić nas, naszą broń, narzędzia i namioty. Vetty uniosły na nasz widok swe dziwaczne głowy i trzaskały szerokimi, płaskimi dziobami, kiedy się do nich zbliżaliśmy; był to jednak z ich strony jedynie sposób zwracania na siebie uwagi.

Sanie okazały się bardzo dobre, chociaż nie były ani szybkie, ani wygodne, tym bardziej że podróżowaliśmy miejscami po powierzchni trawiastej i skalistej, a vetty, ograniczone uprzężą, mogły się jedynie wykazać siłą, ale już nie szybkością i gracją. Podskakiwaliśmy na nierównościach drogi jak wszyscy diabli, ale i tak było to bez porównania lepsze od pieszej wędrówki z całym tym majdanem na plecach.

Ching była napięta i milcząca, najwyraźniej nie pochwalała tej wyprawy, pozostawienia innych, a szczególnie nie pochwalała moich celów. Wolałaby osiąść na miejscu, wtopić się w to czy inne spośród Wolnych Plemion i tak przeżyć swe życie. Wojna, obcy, sami Czterej Lordowie wydawali się jej w najlepszym wypadku czymś bardzo odległym, w najgorszym zaś — czymś nierealnym i niezrozumiałym. Rozumiała jednak, że ma rodzinę i że z dala od SM, Gildii i tego całego nowoczesnego meduzyjskiego społeczeństwa może czuć się wreszcie tak wolną jak nigdy przedtem. Prymitywny styl życia zupełnie jej nie przeszkadzał. Uczucie zagrożenia, uczucie, z którym się urodziła i z którym żyła — zniknęło, a Bura, Angi i ja dostarczaliśmy jej tego, czego potrzebowała.

A przecież, mimo wszystko, była tu teraz ze mną.

Starsi wspominali przepaść dzielącą Wolne Plemiona i mnie; przepaść, której zapewne nigdy nie da się zasypać. Tu natomiast wydawało mi się, że istnieje jeszcze inna przepaść i to pomimo naszej bliskości i zażyłości. Ching nie była w stanie pojąć, dlaczego ja musiałem iść; ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego ona szła za mną, jednak ja tak samo nie mogłem stanąć na jej drodze, jak i nie mogłem pozwolić innym, by stanęli na mojej. W tym sensie wraz z mijającymi dniami, kiedy powietrze stawało się coraz mroźniejsze w drodze przez tundrę na północ, nastąpił między nami pewien rodzaj praktycznej odwilży. Nie oznaczała ona, iż się rozumiemy; powodowała natomiast wzajemny szacunek, a ten musiał nam w tej konkretnej sytuacji wystarczyć.

Przywiązaliśmy się do tej naszej małej grupki myśliwych, w której, oprócz przywódcy całej wyprawy, byli Quarl, Sitzter i Tyne. Nie ma potrzeby podkreślać, że ani Ching, ani ja nie byliśmy dobrymi czy skutecznymi myśliwymi, a ja osobiście wręcz wątpię, czy Ching byłaby zdolna zabić w celu zdobycia pożywienia, chociaż na tyle przyzwyczaiła się już do panujących zwyczajów, że była w stanie zjeść każde zwierzę, o ile tylko nie można było rozpoznać, czym ono było przedtem, wobec czego pod względem wyżywienia byliśmy całkowicie uzależnieni od naszej małej polującej grupki. Czwórka myśliwych była sympatyczna, łatwa we współżyciu, otwarta i pełna życia, ale jak ostrzegali Starsi, należeli oni do innego świata, do innej przestrzeni i do innego czasu niż ja sam. Meduza nie tylko umożliwiła życie w epoce kamienia łupanego, ona je na tym etapie zatrzymała… I proszę, jak szybko ludzie powrócili do tego prymitywnego stanu.

Ching była równie świadoma owej przepaści jak i ja sam. Zasypywano nas pytaniami dotyczącymi naszego życia i światów, z których pochodziliśmy, jednak akceptowano jedynie niewielkie partie naszych odpowiedzi. Pociągi były tym, co od czasu do czasu widywali, a ponieważ rozumieli magnetyzm naturalny w jego najbardziej podstawowej formie, byli w stanie uczynić taki wysiłek umysłowy, by przyjąć wyjaśnienie, iż to wielkie magnesy powodują ruch pociągu z punktu do punktu. Naturalnie pociągi nie działały na tej zasadzie ani nie wykorzystywały zjawiska magnetyzmu w taki właśnie sposób, jednak nie miało to istotnego znaczenia. Nie byli w stanie pojąć niczego, co dotyczyło monitorowania, psychomaszyn, komputerów, łączności na odległość, i opowieści dotyczące tych spraw przyjmowali z przymrużeniem oka. Natomiast dlaczego i w jaki sposób olbrzymie masy ludzi miałyby z własnej woli zamykać się w miastach i nigdy nie polować ani też nie odkrywać nowych terenów — to było dla nich wręcz nie do wyobrażenia.

Zaczynałem teraz rozumieć problem, przed jakim postawili mnie Starsi. Choć inteligentni i przedsiębiorczy, ci ludzie pod wieloma względami przypominali małe dzieci z pogranicza. Można by co prawda wprowadzić ich do miast, ale nie byliby oni w stanie poradzić sobie z najprostszymi, codziennymi czynnościami związanymi z życiem w nowoczesnym, technologicznym otoczeniu. Nim zdążyliby się nauczyć tego, co niezbędne — zakładając, że wcześniej nie wpadliby na przykład pod autobus — zostaliby wykryci przez władze.

Pod koniec podróży gotów już byłem zrezygnować z mojego marzenia o armii kształtozmiennych ludzi przedostających się do miast i niszczących je od wewnątrz. To nie mogło się udać. Nie mogłem obalić systemu tym sposobem. Być może w ogóle było to dla mnie zadanie niewykonalne i jako takie powinno być ono pozostawione innym. Bo tacy na pewno istnieli. Krega nigdy nie powiedział, że jestem jedynym agentem, i byłoby niemądrze z ich strony, gdyby wszystko uzależnili od jednej tylko osoby. Ktoś przecież szkolił i wyposażał opozycję; chociaż więc jej członkowie nie byli obecnie skuteczni, to przywództwo niewątpliwie musiało być bardzo kompetentne. Będą próbować i próbować, aż odkryją właściwą kombinację czynników. Miałem przynajmniej taką nadzieję. Ta planeta była zbyt dobrze zorganizowana i system był zbyt szczelny, by mógł to wszystko obalić jeden samotny człowiek.

Nie zmniejszało to jednak wagi innych celów. Miejsce, do którego zdążaliśmy, wiązało się z tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej; wiązało się z przyczynami, dla których się tu w ogóle znalazłem, i bez wątpienia wiązało się z ostatecznym losem mojej osoby, losem mojej rodziny… I losem samej Meduzy. Wiedzę na ten temat należało zdobyć i to nie licząc się z żadnymi kosztami.

Kiedy ujrzeliśmy góry, musieliśmy porzucić nasze sanie i zamienić się w tragarzy. Widok gór okazał się wielce mylący. Pozostały nam bowiem jeszcze trzy dni trudnego, niebezpiecznego marszu, z czego ostatni dzień po… niepewnym lodzie. Ostatnie polowanie nie było zbyt udane, a musieliśmy przecież zostawić co nieco na ofiarę dla Matki Meduzy. Od tej chwili znalezienie pożywienia mogło więc być jedynie kwestią szczęśliwego trafu.

Naga, lodowa pustynia leżąca przed nami była dość przerażająca. W górze, na dalekiej północy, zlodowacenie było wszechobecne — całość to jedna wielka pokrywa lodowa — z poszarpanymi blokami lodu, zwalonymi jeden na drugi, które praktycznie uniemożliwiały jakiekolwiek podróżowanie, z wyjątkiem pieszej wędrówki, a i to musiało być niesłychanie trudne. Powietrze było rześkie i czyste, ale wiał ciągły wiatr i bardzo często występowały burze, pędzące przed sobą ostre kryształki lodu.

Teraz miał nastąpić etap największego zagrożenia — ze strony „demonów”, ponieważ pod lodem kryła się poszarpana i nieregularna linia brzegowa, a granica pomiędzy nią i zamarzniętym oceanem była zupełnie niewidoczna. Ostatniego dnia mieliśmy iść dosłownie po wodzie, co było szczególnie niebezpieczne, jako że pod lodem ocean szalał wzburzony gorącymi prądami. Pokrywający go lód był na tyle cienki, iż mógł w każdej chwili załamać się pod ciężarem człowieka. Aż dziw bierze, że znalazł się ktoś, kto w ogóle odkrył to ponure i mroźne przejście i przebył drogę tam i z powrotem.

Korzystaliśmy z rakiet śnieżnych, w które wyposażono nas jeszcze w cytadeli; na nogach mieliśmy zaś buty wykonane ze skóry i futra tubrów, buty tworzące dosłownie całość z rakietami śnieżnymi. Choć to może wydawać się zaskakujące, ten wietrzny mróz, zbliżający się zapewne do minus 60°C, nie był zbyt dokuczliwy. Nie mogłem odgadnąć, jakie to też wewnętrzne zmiany wywołane zostały w nas przez nasze „wardenki” po to, by utrzymać nas przy życiu, zauważyłem tylko, że nasz apetyt wzmagał się wraz ze spadkiem temperatury, a wszyscy zyskali widoczną warstwę tkanki tłuszczowej pod skórą. Zadziwiające, że byliśmy w stanie przeżyć w tym zimnie, chociaż wiedziałem przecież, że na wielu światach istnieją zwierzęta, włącznie z dużą liczbą ssaków, które nie tylko są w stanie przetrwać w podobnych warunkach, ale wręcz czują się w nich doskonale. Wątpię, by ktokolwiek z nas mógł egzystować w tych warunkach, ale wszyscy je jakoś znosiliśmy.

Nietrudno było znaleźć Górę Boga na tej płaskiej i rozległej przestrzeni. Jej pokryte lodowcem zbocza wznosiły się przed nami jak biały monolit, przytłaczający swą wielkością sąsiednie góry, które same nie były przecież ułomkami. Sam jej widok wywoływał uczucia grozy i podziwu. Łatwo było odgadnąć, dlaczego nazywają ją kręgosłupem Meduzy. Erozje i zlodowacenia ukształtowały bowiem jej szczyt na podobieństwo kręgosłupa jakiejś czworonożnej bestii.

Nasze „wardenki” pracowały pewnie pełną parą i to w nadgodzinach, żeby było nam ciepło i w miarę wygodnie i żeby ochronić nasze oczy i inne partie ciała wystawione na działanie mrozu. Jakieś dwa tygodnie wcześniej nam wszystkim, zarówno mężczyznom jak i kobietom, zaczęło wyrastać owłosienie na całym ciele, z twarzami włącznie, a teraz i to owłosienie, i nasza skóra zaczynały przybierać mlecznobiały odcień, coraz mniej kontrastujący z kolorytem otoczenia. Najbardziej interesującą i najbardziej zarazem irytującą zmianą było to, że nasze powieki bardzo szybko stawały się przezroczyste. Wkrótce więc maszerowaliśmy po lodzie z zamkniętymi oczami i tym samym zyskaliśmy ochronę przed wiatrem i kryształkami lodu, a mimo to widzieliśmy doskonale.

Spanie jednak — i to nawet w zupełnej ciemności — było istną katorgą. A przecież sypianie w tym lodowatym krajobrazie i tak nigdy nie było wygodne i nigdy nasz sen nie trwał zbyt długo. To było jeszcze jedno utrudnienie, do którego należało przywyknąć. Byłem pełen podziwu dla poświęcenia tych wszystkich, którzy odbywali pielgrzymkę powodowani wiarą lub niechęcią konfrontacji swoich przekonań z rzeczywistością i pragnieniem pozbycia się dręczących ich wątpliwości, a nie, tak jak ja, gnani jedynie zwykłą ciekawością.

Już po kilku godzinach wędrówki przez, ostatni odcinek naszej drogi, ponieśliśmy pierwszą ofiarę. Jedna z kobiet weszła na obszar nie wyróżniający się absolutnie niczym i zniknęła pod lodem, który nagle się pod nią załamał. Kiedy dotarliśmy do otworu i zastanawialiśmy się, co też należy uczynić, na naszych oczach woda ponownie zamarzła.

Straciliśmy jeszcze dwoje towarzyszy, nim dotarliśmy do ostatniej zatoczki tuż pod górą; ten drugi zniknął pod lodem podobnie jak tamta kobieta, trzeci zaś wpadł w szczelinę, która otwarła się nagle, kiedy nastąpiło niewielkie przesunięcie dwóch sąsiadujących ze sobą płyt lodowych. Szczelina zamknęła się prawie natychmiast, miażdżąc uwięzioną w niej ofiarę.

Pozostało nas dziewięcioro. Obejrzałem się za siebie i pokręciłem z podziwem głową, ujrzawszy ten potworny krajobraz za nami, tę przestrzeń, którą udało nam się już przebyć.

— I pomyśleć, że musimy przejść tamtędy jeszcze raz w drodze powrotnej — powiedziałem.

Prawie w tej samej chwili, kiedy wymawiałem te słowa, lód załamał się pode mną i poczułem, że spadam. Wrzasnąłem i wyciągnąłem ramiona, by się czegoś chwycić. Znalazłem się pod wodą i wtedy poczułem uchwyt silnych rąk, które jednak ześlizgiwały się, nie mogąc mnie utrzymać. Wiedziałem już, że to koniec… za chwilę się utopię… ale prawie w tym samym momencie, gdy już pogodziłem się ze swoim losem, poczułem, jak unoszą mnie do góry i opuszczają na lód.

Przez chwilę nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; pamiętam tylko widok przerażonej i przejętej twarzy Ching, a także postaci Quarl i Sitztera, robiących coś szybko i nerwowo przy mnie. Zanurzałem się powoli we mgle nieświadomości, podczas gdy moje „wardenki” walczyły z tym jedynym wrogiem, którego tak trudno było im pokonać, z szokiem. Minął jakiś czas, nim doszedłem do siebie. Było ciemno, a ja leżałem w wapti, jednym z tych przenośnych skórzanych namiotów, cały owinięty w futra. Weszła Hono z zatroskanym wyrazem twarzy, zerknęła na mnie, a zobaczywszy, że nie śpię, uśmiechnęła się.

— Witamy ponownie w naszym towarzystwie.

— Dzięki. — Zakasłałem. — Jak długo byłem nieprzytomny?

— Kilka godzin. Gadałeś coś do siebie groźnym głosem przez cały ten czas, ale wydaje się, że w ogóle samonaprawa przebiega zupełnie prawidłowo. Uważam, że rano powinieneś już być całkiem sprawny… skoro udało ci się przeżyć do tej pory.

— Przeżyję — zapewniłem ją. — Nie zamierzam leżeć na tym barłogu ani chwili dłużej niż jest to konieczne.

Skinęła głową usatysfakcjonowana, po czym wskazała palcem na coś w moim pobliżu. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Ching śpiącą twardo obok mnie i pochrapującą głośno przez sen.

— To ona cię uratowała — powiedziała Hono. — Nie widziałam jeszcze, by ktoś się poruszał tak szybko, jeśli stawką nie było jego własne życie. Była przy tobie momentalnie, chwyciła cię za ramiona i trzymając je, wrzeszczała dopóty, dopóki nie znaleźliśmy się przy tobie. Zużyła bardzo wiele energii, ale to ona wyciągnęła twą głowę spod wody.

Popatrzyłem na śpiącą twardo dziewczynę i poczułem, jak wzbiera we mnie fala uczucia.

— A tak się starałem ją przekonać, by z nami nie szła.

— Bardzo cię kocha. Sądzę, że oddałaby za ciebie życie. Szczerze mówiąc, jestem tego pewna. Masz coś bardzo rzadkiego, cennego i ważnego, Tari. Dbaj o to. Doceń to.

Powinienem czuć się szczęśliwy, dumny i radosny. Dlaczego więc czułem się jak ostatni łajdak?

To jest właśnie to, powiedziałem sobie, i tym razem nie żartowałem. Doszedłszy tak daleko, przebędziemy i resztę drogi, a potem wrócimy. Ale to już będzie wszystko. Przykro mi, dranie, moja robota na tym się zakończy. Koniec. Kiedy stąd odejdziemy, wrócimy do cytadeli, przyjmiemy na świat i wychowamy dzieci, i jeszcze więcej dzieci, i wykroimy kawał życia dla nas wszystkich. Pozwoliły mi odejść, bo mnie kochają. Ching poszła ze mną, bo też mnie kocha. A ja, to stare egoistyczne ja, czy dałem im w zamian coś poza odrobiną nasienia? Pierwszy raz w życiu przyjrzałem się samemu sobie — dokładnie i obiektywnie — i bardzo mi się nie spodobało to, co zobaczyłem. Musiało się wydarzyć aż coś takiego, żebym mógł uświadomić sobie swój egoizm, swoje samolubstwo i cały ten romans ze sobą samym. A przecież ja nie byłem kimś ponad miłością… Miłość była mi potrzebna. I one mi były potrzebne. Miłość, co teraz zrozumiałem, nie była czymś, co się wyłącznie otrzymywało, ale czymś, co się oddawało innym tą samą miarką.

Przestałem być dla siebie najważniejszą osobą w życiu. Trzy inne osoby były ważniejsze i przysiągłem sobie, że nigdy o tym nie zapomnę. Po złożeniu tej cichej przysięgi, zapadłem wreszcie w zdrowy, choć nieco niespokojny sen.


Następny ranek był brzydki. Nadciągnęły szare chmury wraz ze względnie cieplejszym powietrzem i ta pogoda zapowiadała śnieg. Hono nie była zachwycona tą perspektywą, podobnie jak cała reszta, ale miała bardzo pragmatyczny stosunek do zaistniałej sytuacji.

— Mamy do wyboru dwie możliwości — oznajmiła, kiedy zebraliśmy się o świcie. — Albo przeczekać tu jeden dzień, albo przeć naprzód w kierunku góry. Co wy na to?

Tyne, która zazwyczaj niewiele się odzywała, podjęła właściwie decyzję za nas wszystkich.

— Nadchodzi nieprzyjemna pogoda, prawdopodobnie jakiś front. Wiadomo, że tutaj burze i zamiecie mogą trwać całe dni, a nawet tygodnie, jeśli tylko zaistnieją odpowiednie po temu warunki. Skoro tak, to nasze szansę wzrastają na stałym lądzie, na górze raczej niż tutaj, niezależnie od tego, jak okropnie to wszystko może wyglądać w tym momencie.

— Wobec tego idziemy — oznajmiła Hono. — Czy ktoś myśli inaczej? — Rozejrzała się wokół, ale nikt się nie odezwał. Szczerze mówiąc, w tej chwili wszyscy chcieliśmy już mieć to za sobą. Nawet ci najpobożniejsi mruczeli dziś rano pod nosem, że święte miejsca powinny być nieco łatwiej dostępne.

Jeśli zaś chodzi o moją osobę, to Ching wyczuła we mnie pewną zmianę. Sądzę, że udało mi sieją przekonać, iż nie jest to jakieś spontaniczne nawrócenie, ale autentycznie nowe podejście do zaistniałej sytuacji. Niemniej wszystkie moje myśli skupione teraz były na świętej górze. Trudna do osiągnięcia, owszem, i bardzo niebezpieczna; cóż za szczęśliwy traf, że w ogóle ktoś ją odkrył. Doskonałe miejsce na bazę obcych, być może nawet na całą ukrytą placówkę czy miasto.

Wyruszyliśmy pod gęstniejącymi na niebie chmurami i wkrótce cali pokryci byliśmy kryształkami lodu, choć śnieg jeszcze nie zaczął padać. Ostatni odcinek był względnie łatwy w porównaniu z trudami dnia poprzedniego, jednakże gładź lodu oznaczała, że jest on bardzo cienki, a woda pod nim cieplejsza, i przez to marsz stał się o wiele bardziej ryzykowny.

Zdążyło nadejść południe i zaczął padać śnieg, nim cokolwiek się wydarzyło.

Wyglądało to jak tamte dziury i tak byśmy to zapewne potraktowali, gdyby nie fakt, że ta tutaj rozwarła się tuż przede mną i miałem bezpośredni widok na to, co się dzieje.

Yorder nie wpadła pod lód w naturalnie słabszym punkcie pokrywy lodowej; została wciągnięta pod lód przez coś, co się pod nim znajdowało. Szła przede mną. W pewnej chwili zatrzymała się i obejrzała na mnie… i coś — nie byłem w stanie stwierdzić co — przebiło ten lód tuż pod nią i wessało ją w otwór z potworną siłą.

Nadbiegli pozostali, ale nie mogli nic zdziałać. Ja jednak wyciągnąłem swój prymitywny miecz i przykucnąwszy rozglądałem się wokół.

— Są pod lodem! — krzyknąłem. — Ruszajcie się! Nie zatrzymujcie się, bo skruszą lód i nas dopadną! Te dranie są bardzo szybkie!

I rzeczywiście były. Ledwie zdążyłem wyprostować się i ruszyć dalej, kiedy lód wokół nas dosłownie eksplodował, podczas gdy wichura i śnieżyca przybrały znacznie na sile. Nasza ósemka ustawiła się w szyku obronnym i kontynuowała marsz.

— Atakują w sposób przypadkowy! — krzyknęła Hono. — Tari ma rację… ruszać się żwawo!

Podążaliśmy spiesznie naprzód, podczas gdy nieprzyjaciel prowadził z nami wojnę psychologiczną. Wykorzystując wirujący śnieg jako osłonę, „demony” wyskakiwały w górę i kruszyły lód w miejscach zupełnie przypadkowych wszędzie wokół nas — przed nami, za nami, z obydwu stron — ukazując od czasu do czasu swe ciemne kształty na tle wszechobecnej bieli.

Unikają jak mogą ewentualnego zranienia…

Tak naprawdę to bawiły się jedynie z nami i sądzę, że wszyscy byli tego świadomi. Prawdopodobnie to tylko patrol, włóczący się po okolicy oddziałek wartowniczy; były znudzone, a my dostarczyliśmy im rozrywki.

Kilkakrotnie ciemne kształty zatrzymywały się na powierzchni na tyle długo, że nasi trzej pozostali przy życiu łucznicy mogli wypuścić swe strzały; trafienie jednak w cokolwiek w takich warunkach było praktycznie niemożliwe.

Niezależnie od tego, czy była to gra, czy też coś więcej, podłe warunki pogodowe nie ułatwiały także zadania patrolowi „demonów”. Nie sądziłem, by widzieli w nich lepiej od nas, i nawet jeśli mieli tam na dole jakieś urządzenia wykrywające czy naprowadzające, to albo one nie działały, albo też pogoda skutecznie zakłócała ich działanie. Najwyraźniej nie wolno im było korzystać z nowoczesnej broni; wieści o jej ewentualnym użyciu dotarłyby bowiem do innych członków Wolnych Plemion, obalając tym samym ową „demoniczną” legendę.

Mimo wszystko bardzo chciałem zobaczyć jednego z nich. Nie dziwota, że żadne nasze obserwacje i monitorowanie niczego nie wykryły; nie dziwiło mnie także i to, że potrzebna im była strefa życia zbliżona wymaganiami do ludzkiej, a mimo to nie byli w stanie poruszać się w niej bez obszernych kombinezonów. Oddychające powietrzem i żyjące w wodzie ssaki! Jakże bym chciał zobaczyć któregoś z nich!

Życzenie moje zostało spełnione, kiedy nagle tuż przede mną pokrywa lodowa pękła i wystrzeliła do góry, a pewne siebie stworzenie z rykiem wywaliło połowę swego cielska na powierzchnię. Było tak blisko, że ciąłem moim mieczem, trafiając w koniec wijącej się macki. Powietrze wypełniło potworne wycie, które odbiło się echem po lodzie, a stwór zniknął w wodzie z błyskawiczną wręcz szybkością. Ja zaś niemal żałowałem, że to moje życzenie zostało spełnione.

Gruszkowata głowa okolona była bardzo długimi mackami, co najmniej trzymetrowymi, pokrytymi tysiącami drobnych przyssawek. Poniżej macek znajdowały się dwa ogromne sercowate organy z jakiejś wilgotnej, połyskującej tkanki, które według mnie musiały być oczami. W miejscu połączenia głowy z tułowiem zauważyłem co najmniej dwie pary łodygowatych ramion czy odnóży zakończonych nożycowa — tymi szponami. Skóra robiła wrażenie żyjącej istoty; kropkowana, obrzydliwie żółta i purpurowa wydawała się w ciągłym ruchu, chociaż wrażenie to mogła wywołać spływająca z niej woda. Stworzenie bez wątpienia zasługiwało na nazwę demona; było najbardziej groteskowym monstrum, jakie w życiu widziałem. Ewolucja, która doprowadziła do powstania takich istot, musiała mieć zaiste brutalną naturę i jeśli one nie były maszynami do zabijania, to oznaczało, że nic w naturze nimi nie było.

Chociaż dostrzegłem tylko górną partię ciała tego stworzenia, to nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Starsi mieli rację — przynajmniej sam korpus pokryty był jakąś metaliczną powłoką, przypominającą chitynowy pancerz insekta. Jednak nigdy przedtem nie widziałem szkieletu zewnętrznego wyposażonego w metalowy pierścień, od którego odchodziłyby jakieś próżniowe przyłącza.

Nie zatrzymałem się dłużej, by pogadać z tym stworzeniem czy żeby przekazać moje wrażenia innym, jednak w tej chwili byłem już pewien, że znajduję się po właściwej strome. Nie widziałem paszczy czy nosa, ale ryk, jaki usłyszałem, dowodził, że w tamtych partiach to stworzenie musi być również nieźle wyposażone.

A na szczycie głowy mają ogromne paszcze…

Po tym moim niezdarnym cięciu mieczem zaprzestały jednak zabawy. Najwidoczniej nie zamierzały podejmować żadnego ryzyka teraz, kiedy wstrząśnięto nieco ich pewnością siebie. To wycie mogło być co prawda dla nich jedynie normalnym krzykiem bólu, jednak przetłumaczone na język ludzki oznaczało coś bardzo jednoznacznego: nie znoszą żadnych skaleczeń.

Ataki stały się znacznie ostrożniejsze i o wiele rzadsze i dzięki temu łatwiej się było przed nimi obronić. Tymczasem i śnieg wydawał się przerzedzać. Zobaczyliśmy, że znajdujemy się już bardzo blisko podnóża góry. Z okrzykiem ruszyliśmy ku niej biegiem, co prawda ryzykując bardziej, ale biegliśmy ostrożnie i zygzakiem, zmniejszając tym samym szansę tych stworzeń na planowany atak. Poza tym lód był tu już grubszy i wspierał się o bok góry, a to utrudniało ewentualny pościg. Zastanawiałem się, czy te stwory potrafią się poruszać na lądzie, i doszedłem do wniosku, że jest to więcej niż prawdopodobne.

Kiedy ostatnie z nas dotarło już do stałego lądu, choć zlodowaciałe górskie zbocze nie różniło się na oko wyglądem od zamarzniętego morza, wszyscy padliśmy na śnieg wyczerpani fizycznie i psychicznie.

— Nareszcie bezpieczni! — Westchnęła Ching.

Nagle od strony lodu dobiegł nas brzęczący dźwięk, nieprawdopodobnie głośny i obrzydliwy. Ostrożnie poczołgałem się wraz z Hono w tamtym kierunku, żeby zobaczyć, co jest jego źródłem.

— Łucznicy! — krzyknęła Hono. — One nas gonią!

Całe napięcie psychiczne powróciło, a łucznicy zerwali się na równe nogi i przesunęli w naszym kierunku. Śnieg ciągle padał, ale niewielki, dzięki czemu widoczność wynosiła około kilometra. Widzieliśmy więc, jak cztery z tych stworzeń wznoszą się ponad lód i grupują w jednym miejscu, utrzymując się w powietrzu tak elegancko, jak gdyby były pojazdami na antygrawitony czy też helikopterami.

Dołączyła do nas Ching, a ujrzawszy to co my, aż jęknęła.

— Czy oni używają jakiegoś rodzaju pasów do latania, czy co?

Pokręciłem z podziwem głową.

— Nie sądzę, skarbie. Te dranie mają skrzydła!

— A gdzie są macki? — Zmarszczyła brwi. — Te takie ogromne…?

Hono wyciągnęła ramię.

— Zobacz… ciągle tam są. Tyle że w jakiś sposób wciągnięte do wnętrza głowy i tworzą teraz niepełny pierścień z rogów. Rogów demona!

— Są poza zasięgiem mojego łuku — odezwała się sfrustrowana Quarl. — Zbliżą się czy nie?

— Nie jestem pewna — odparła Hono. — Ale zaczyna mi to działać na nerwy. Wolałabym, żeby się na coś zdecydowały.

— Już się zdecydowały — powiedziałem cicho. — Chcą nam pokazać, do czego są zdolne. Nie przypuszczam, żeby się tu wypuściły… Myślę, że jest to raczej demonstracja, która ma na celu pokazanie nam, że będą tu na nas czekać, kiedy będziemy wracać.

Hono kręciła z podziwem głową.

— Jakie stworzenia mogą być aż tak wariackie? Po części stworzenia morskie, częściowo latające i pełzające insekty; a to, co tam zwisa, to macka czy ogon?

— Są tym wszystkim po trosze i jeszcze pewnie czymś więcej — odparłem. — Są istotami żywymi, oddychającymi i myślącymi, a wyglądają tak, jakby je stworzyła jakaś komisja po to tylko, by mogły przetrwać w każdym środowisku, przy każdej pogodzie, w każdych warunkach klimatycznych; na każdym lądzie i w każdym morzu. Podejrzewam, że mogłyby żyć na każdej ze znanych mi planet, w znanym mi dość szerokim zakresie temperatury i rodzajów atmosfery. Czuję przed nimi lęk jak cholera.

— To nie są żadne demony — oznajmiła Hono spokojnym głosem, całkowicie mnie zaskakując. — Nie wiem, czym są, ale nie są demonami.

— Tu masz bez wątpienia rację. — Skinąłem głową. — Są inteligentną, pełną niespodzianek, mądrą rasą gdzieś z głębi kosmosu.

Ching przyglądała mi się z miną wyrażającą mieszaninę szoku i zdziwienia.

— To są więc owi obcy, o których opowiadałeś?

— Przynajmniej niektórzy z nich. Przypuszczam, iż ci są celowo hodowani dla takich właśnie celów. Produkowani, by przetrwać w tutejszych warunkach i zabić każdego, kto tylko się nawinie. Jeśli my potrafimy korzystać z inżynierii genetycznej, to nie ma powodów, by oni nie mogli pójść o jeden krok dalej.

— Ale wtedy mieliby przecież tę miastową broń albo coś jeszcze gorszego — zauważył Sitzter. — Jeśli mają coś takiego, to dlaczego po prostu nie rozwalą nas na odległość?

Sam się nad tym zastanawiałem. Przecież takie narażanie się na niebezpieczeństwo bez wsparcia jakichś odpowiedników naszych pistoletów laserowych czy czegoś takiego, co mogłoby nas załatwić w jednej chwili, nie miało najmniejszego sensu.

— Być może… wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale być może tych rzeczy nie wolno im tu używać — zasugerowałem. — Wygląda na to, że z jakichś powodów nie chcą też zbliżać się do samej góry, i dlatego uważam, że jesteśmy tu bezpieczni… W każdym razie aż do podróży powrotnej. — Odwróciłem się i popatrzyłem na imponującą Górę Boga całą niemal pokrytą w tej chwili chmurami. — To może w takim razie sprawdzimy, dlaczego ta góra jest taka niezwykła?

Hono uśmiechnęła się.

— Dlaczego nie, skoro już tutaj jesteśmy?


Wspinaliśmy się zboczem, oddalając się od obcych i wkrótce brzęczenie przycichło, a potem zupełnie umilkło. Nie wiem, co zamierzali zrobić moi współtowarzysze, ja jednak zdecydowanie nabrałem szacunku dla tych członków Wolnych Plemion, którzy tutaj kiedyś dotarli i stąd powrócili. Nie dziwota, że zostali potem we własnych plemionach otoczonymi szacunkiem kapłanami i szamanami.

Instrukcje dotyczące zachowania się po dotarciu do świętej góry były dość niejasne — wspiąć się na pewną odległość od terenów płaskich, spędzić tam jedną noc i… to właściwie wszystko.

Straciliśmy niemal cały ekwipunek, z wyjątkiem broni i wykonanych z włosia zwierzęcego ubrań i butów połączonych z rakietami śnieżnymi. Te ostatnie musieliśmy teraz zdjąć, by ułatwić sobie wspinaczkę. Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy do niewielkiego, w miarę płaskiego kawałka zbocza, gdzie obnażona skała była ciemniejsza i wyglądała na znacznie bogatszą w minerały niż inne tego typu skały na Meduzie. Przewieszka skalna powyżej dawała pewną osłonę, przy założeniu, że leżący na niej śnieg pozostanie niewzruszony, i miejsce to wyglądało na odpowiednie do rozbicia obozu. Wiatr się wzmógł, śnieg zaczął ponownie gęstnieć, nie było więc sensu posuwać się dalej, skoro do zmierzchu pozostało już niewiele czasu. Rozejrzeliśmy się jednak dokładnie po naszej malutkiej fortecy i stwierdziliśmy, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy tu biwakują. Na fragmentach odkrytej skały odkryliśmy na przykład jakieś wyżłobione wzory, jakiegoś rodzaju petroglify, z których większość była jednak tak zniszczona, że nie można było z nich nic odczytać.

Ching zafascynowana oglądała te rysunki.

— Jak sądzisz… czym je wyrzeźbiono? Linie są tak głębokie i równe, iż robią wrażenie, jak gdyby wykonano je jakąś bronią czy też za pomocą maszyny.

Skinąłem głową, ale nie potrafiłem jej odpowiedzieć.

Petroglify zajęły nas przez jakąś godzinę. Tymczasem wiatr znacznie się wzmógł, wokół rozpętała się śnieżna zawieja i zaczęło się ściemniać. Nasza ocalała ósemka zbiła się w gromadkę, nie po to jednak, by rozmawiać, ale dla dodania sobie otuchy.

— Wiesz, myślałam sobie o tych obcych — powiedziała Ching, przytulając się do mnie.

— A kto nie myślał?

— Nie o to chodzi. Myślałam o tych dających się wciągać do głowy mackach. Czy to ci czegoś nie przypomina?

Przez chwilę nie bardzo kojarzyłem, o co jej chodzi, po czym nagle mnie olśniło. Meduza. Symbol planety i jej rządu, przejęty z jakiejś starożytnej religii. Kobieta z żywymi wężami miast włosów.

— Tak, domyślam się, co masz na myśli — powiedziałem. — Ale, o ile dobrze pamiętani, kiedy na tamtą ktoś spojrzał, zamieniał się w kamień. A zabili ją, podstawiwszy jej lustro czy coś w tym sensie.

W jakiś przewrotny sposób dotyczyło to przecież mojej osoby. Planeta Meduza — była moim zwierciadłem; odbijała w sobie to wszystko, co było złe i zepsute we mnie i w moim społeczeństwie. To zadziwiające, że tego rodzaju zjawisko mogło zaistnieć właśnie tutaj, na świecie zamieszkanym przez wyrzutków z mojej starej społeczności i przez ich potomstwo. Zastanawiałem się, czy to zjawisko nie dotyczy przypadkiem całego systemu Wardena. To był zaiste fatalny świat, zły świat, o wiele gorszy niż jego odpowiedniki w świecie cywilizowanym, a przecież służył on, służył on…

I tak siedząc, tuląc do siebie Ching i snując refleksje na temat życia, jak przystało osobie przebywającej na świętej górze, powoli zapadłem w sen. Był to sen głęboki, niemal hipnotyczny, wynikający częściowo z ustąpienia napięcia, jakie towarzyszyło horrorom tego dnia, ale nie był to sen pozbawiony rojeń. W rzeczywistości był wypełniony obrazami, oderwanymi i błądzącymi myślami i dziwnymi, pozbawionymi sensu wrażeniami.

Śniłem, że znajduję się w obecności czegoś wielkiego, czegoś bardzo, bardzo młodego, a zarazem istniejącego od eonów — w obecności obcych sił, które nie są ani przyjazne, ani nieprzyjazne, ani monstrualnie brzydkie, ani też piękne; są tylko dziwnie oderwane od rzeczywistości i obojętne wobec wszystkiego, co je otacza.

Była w tym czymś ogromna energia witalna i olbrzymie poczucie własnej ważności. Była w tym wiara w bogów, bo przecież ono było bogiem, i to bogiem prawdziwym, co udowadniało swym własnym istnieniem… Bo czyż nie po to istniało wszystko inne we wszechświecie — zarówno materia, jak i energia — by mu służyć, karmić je i pielęgnować? Było czczone, owszem, przez istoty niższe, z mniejszym mózgiem i z mniejszą inteligencją, a przecież nie czuło się zobowiązane, by dbać o dobro swych czcicieli. Było czczone, bo było bogiem, a bogowie stali o tyle wyżej od śmiertelników, że oddawanie im czci było czymś zupełnie naturalnym. A wszyscy ci, którzy tego nie rozumieli, nie oddawali czci i nie służyli, musieli umrzeć, tak jak ono nigdy nie umierało; jednak owa nieuchronność śmierci nie była żadną groźbą, a jedynie oczywistym aktem wiary. Stawianie ultimatum dotyczyło stojących niżej i ono go nie rozumiało, podobnie jak nie rozumiało gróźb i innych ludzkich emocji. Tak miało być, bo taki był naturalny porządek rzeczy, bo taka była rzeczywistość.

Nie wyczuwałem ani kształtu, ani formy, a nazywanie tego, co postrzegałem, myślami, nie było całkiem poprawne. To było raczej promieniowanie pewnego stosunku do rzeczywistości z jego umysłu do mojego i przetłumaczenie tego — niezbyt adekwatnie — na pojęcia, które byłem w stanie zrozumieć.

Poza tą wstępną percepcją, wszystkie inne wrażenia były dla mojego mózgu niemożliwe do przełożenia; pojęcia były zbyt obce, nazbyt złożone, zbyt szybko podane, bym mógł je w ogóle uchwycić, nie wspominając już o zrozumieniu. Jedynie potęga jego intelektu i to zadziwiające uczucie wiekowej młodości przenikały i ogarniały moją świadomość. Miałem uczucie spadania, spadania w jego umysł i czułem niebezpieczeństwo, iż zostanę pochłonięty i wchłonięty przez coś, co jest totalnie niepojęte. Mój umysł odciął się od tego, odmówił przyjęcia tego ogromnego przekazu, który był tak obcy człowiekowi, że nie można go było nawet w żaden sposób skorelować. W pewnym sensie miałem uczucie, jak gdyby ono było mnie świadome, a zarazem zupełnie obojętne wobec mego istnienia. A… może jednak nie. Poczułem lekkie potrącenie, niewielkie psychiczne przesunięcie z jego strony, przesunięcie, które odrzuciło mnie od jego niezgłębionej obecności, i poczułem, że się kurczę, kurczę aż do nicości, do świata mikro. Nie, nie byłem tam wyłącznie odrzucony… byłem tam zesłany władczym wyrokiem.

Powoli, bardzo powoli zaczynałem być na powrót świadomy swego ciała, tyle że niezupełnie w naturalny sposób. Było to tak, jak gdybym nagle zyskał nowy zmysł, zmysł, pozwalający mi widzieć, słyszeć i czuć każdą, nawet najmniejszą część mojego ciała.

Słyszałem kolonie „wardenków” śpiewające sobie i chociaż te dźwięki nie dały się zrozumieć, to jednak były miłe i potężne. Uświadomiłem sobie, że „wardenki” pozostają w ciągłej łączności, komórka z komórką, w całym ciele, chociaż nie są one — w normalnym znaczeniu tego słowa — żywe. Ich śpiew niósł jednak informację; informacja wpływała do mojego ciała i do „wardenków” z jakiegoś źródła, którego nie byłem w stanie zlokalizować.

Wiedziałem, że śnię ciągle, a mimo to czułem, że jestem świadom, a umysł mam tak jasny i wrażliwy jak nigdy przedtem. Wiedziałem w jakiś dziwny sposób, że mogę przerwać ten przepływ informacji lub też pozwolić jej płynąć, mimo iż nie byłem w stanie jej zrozumieć. I za pomocą tego nowego sposobu widzenia po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak daleko odszedłem od człowieczeństwa. Każda komórka mojego ciała tworzyła całość, każda dawała się programować, każda działała jako pełna jednostka, ale żadna nie była ograniczona tylko do tego statusu. Była tam informacja dotycząca praktycznie każdego polecenia, informacja dotycząca transformacji każdej pojedynczej komórki czy grupy komórek, czy wręcz całego organizmu i chociaż nie znałem ani źródła tej informacji, ani języka używanego przez „wardenki” w zarządzaniu komórkami i w zarządzaniu komórkową interakcją, potrafiłem do nich mówić, a one reagowały na mój przekaz.

Obudziłem się o świcie. Wokół nie zaszły żadne zmiany. Wszystko i wszyscy wyglądali tak samo, a jednak… Mimo iż rozbudzony i w pełni świadomy, ciągle byłem w stanie czuć w swoim wnętrzu organizmy Wardena. Coś dziwnego wydarzyło się podczas tej nocy spędzonej na górze — stałem się moim własnym snem. Nie snem tamtego boga, ale snem nowego, bezkształtnego stworzenia, którego kolektywna świadomość całkowicie zawładnęła moim ciałem i objęła kontrolę nad nim i nad każdą z jego komórek. W ten sposób zostało przecięte to, co łączyło mnie jeszcze z Konfederacją i… z ludzkością, taką ludzkością, jaką znałem i rozumiałem.

Tak naprawdę, stałem się równie obcy człowiekowi jak te monstra na lodzie.

Загрузка...