Rozdział dwunasty W JASKINI LWA

Nie spałem tak długo, jak powinienem, ale był to dobry, twardy sen; taki właśnie, jaki był mi potrzebny do odzyskania pewności siebie i odświeżenia umysłu.

Wejście do miasta nie stanowiło większego problemu; nie byłem natomiast pewien, co należało robić potem. Jedyne, co na pewno chciałem, to poddanie próbie mojej teorii przełamania tego systemu za pomocą transformacji. Kłopot polegał na tym, że powinienem postępować powoli i ostrożnie, jeśli chciałem zwiększyć swoje szansę, a na to przecież nie miałem dość czasu.

Moja była praca w systemie transportowym miasta okazała się teraz zaiste bezcennym doświadczeniem. Żeby wejść do miasta, poczekałem po prostu na przyjazd i zatrzymanie się pociągu, a potem — kiedy opuszczono bariery energetyczne, by pozwolić mu wjechać — wszedłem obok niego. Znalazłem się tym samym w tunelu wjazdowym dla pociągów i musiałem bardzo ostrożnie przedostać się do sekcji przeznaczonej dla pasażerów. Ponieważ pracowałem na kolei, wiedziałem doskonale, gdzie umieszczone są kamery monitorujące i gdzie znajdują się ich „martwe punkty”, chociaż i jedno, i drugie, z mojego punktu widzenia, nie znajdowało się w miejscach dla mnie najwygodniejszych. W tym bowiem momencie nagi i pozbawiony owłosienia byłem oczywistym celem dla każdego monitora i wywołałbym bez wątpienia natychmiastowe „sygnalizowanie”, tak więc dotarcie gdziekolwiek i uniknięcie wykrycia musiało zająć mi więcej czasu niż w warunkach normalnych.

Liczyłem na to, że moje stare miejsce pracy — pociąg pasażerski z Rochande spóźni się nieco. Nieuchronnie będzie nim podróżować pewna liczba funkcjonariuszy SM, nie jako patrol, ale po prostu jako podróżni powracający z jakiegoś treningu, szkolenia czy delegacji służbowej. Operacja więc będzie bardzo delikatna i będzie wymagała sporo szczęścia, ale skoro tyle go ostatnio miałem, to należało się spodziewać, że dobra passa potrwa jeszcze jakiś czas.

Pomiędzy peronem pasażerskim a automatyczną sekcją bagażową, będącą częścią dworca towarowego, znajdował się taki punkt, gdzie obszary objęte kamerami nie stykały się ze sobą. Poruszałem się praktycznie zygzakiem i udało mi się w ten sposób dotrzeć do ruchomych schodów znajdujących się na samym końcu sekcji pasażerskiej. Tam po raz pierwszy dotarło do mnie, że będę zmuszony zabić kilka osób, jeśli zamierzałem przeprowadzić swój plan; zabicie agentów SM czy rządu nie byłoby wielkim problemem, ja jednak wiedziałem, że nie obejdzie się bez jakichś zupełnie niewinnych ofiar. Nie podobało mi się to wszystko, ale jednocześnie pamiętałem tamtych pięćdziesięciu pięciu, którzy nawet nie próbowali uciekać, a przecież to grupa nie tylko całkowicie typowa, jeśli chodzi o tutejszych mieszkańców, ale również jeśli chodzi o system, który zwalczałem.

Miałem dość jasny plan oparty na moich obserwacjach i doświadczeniach wyniesionych z życia w tym mieście. Taka jest już natura mojej profesji, że zapamiętuję praktycznie wszystko, nawet kiedy jakaś informacja wydaje się niczemu nie służyć. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy się człowiekowi przyda jakiś pozornie banalny drobiazg.

Pierwsze posunięcie było z rzędu tych delikatnych. Nad peronem dla pasażerów wisiał zegar, który mówił mi wyraźnie, że muszę pozostać w ukryciu za ruchomymi schodami jeszcze co najmniej przez dwie godziny. Moje wcześniejsze wyjście bowiem pokrzyżowałoby cały plan. Kilku pracowników dworca przeszło w pobliżu mojej tymczasowej kryjówki, ale dzięki nowo nabytemu zmysłowi Wardena i własnej samokontroli udało mi się pozostać nie zauważonym. W każdym razie nie rozległ się dźwięk żadnego alarmu.

Wreszcie, jakieś dziesięć minut przed planowym przyjazdem pociągu, zacząłem się autentycznie denerwować. Od pół godziny żaden z kolejarzy nie przeszedł tędy, a mnie potrzebny był chociaż jeden; potrzebna mi była choć jedna niewinna ofiara. Już słyszałem odgłos pociągu, słyszałem, jak się zatrzymuje przy barierze, kiedy zyskałem tę pierwszą szansę. Pracownica kategorii czwartej z działu obsługi pasażerów wyszła z biura bagażowego i szła peronem. Kiedy znalazła się w pobliżu, szybko i bezszelestnie opuściłem swoje zacienione ukrycie.

Wszystko wydarzyło się dosłownie w ciągu kilku sekund. Na ramieniu utworzyłem sobie twarde, ząbkowane ostrze i wzmocniłem mięśnie. Odciąłem jej gładko głowę i… przeżyłem moment grozy, kiedy ta zaczęła się toczyć po peronie w kierunku obszaru objętego zasięgiem kamery. Chwyciłem ją błyskawicznie, choć była zakrwawiona i budziła odrazę.

Moje wyliczenia dotyczące czasu i zastosowania odpowiedniej siły były doskonałe. Dekapitacja może i brzmi okropnie — i na pewno jest czymś okropnym — jednak jeśli się ma do czynienia z zadziwiającą mocą wardenowską, to albo zadaje się cios śmiertelny, albo się przegrywa. Poza tym szok spowodował, iż „wardenki” ruszyły do daremnej i bezskutecznej akcji zasklepiania rany, dzięki czemu krwawienie było minimalne.

Nie usiłowałem odtworzyć dokładnie jej rysów; nie widziałem ich zresztą na tyle długo, by zrobić to w miarę przyzwoicie. Niemniej udało mi się, przekształcając część masy we wzrost, wcisnąć w jej ubranie, którego kolor, zbliżony do meduzyjskiej krwi, przynajmniej trochę maskował mokre plamy z takiej właśnie krwi pochodzące. Sandały bez poważniejszych przeróbek nie weszłyby na moje stopy, wobec czego po prostu z nich zrezygnowałem. Przebranie to miało mi zresztą służyć bardzo krótko.

Przeżyłem dość nieprzyjemną chwilę, kiedy wyglądało na to, że jakaś para zamierza zbliżyć się do mej kryjówki i mogłaby odkryć jej makabryczną zawartość, ale w tym samym momencie pociąg nadjechał i zatrzymał się na stacji. Wszyscy pracownicy obsługi stanęli na baczność.

Do tej pory szczęście mi dopisywało; potrzebowałem go jednak znacznie więcej. Poczekałem, aż pociąg znieruchomieje, drzwi się otworzą, a pasażerowie zaczną wysiadać. I kiedy zauważyłem dwoje funkcjonariuszy SM z torbami w rękach, ruszyłem do akcji, świadom, że inni co prawda również zobaczą, co się dzieje, ale liczyłem jednocześnie na jakże typową dla Meduzyjczyków postawę: niech tym się zajmie SM. Wyciągnąłem częściowo z ukrycia ciało kobiety, tak że widoczne było jej jedno ramię i noga, po czym zawołałem histerycznie do dwójki funkcjonariuszy:

— Chodźcie tu prędko! Pośpieszcie się, proszę!

Nikt nigdy nie wzywa glin na Meduzie, chyba że coś jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Zobaczyłem zaskoczenie na dwóch młodych twarzach — mężczyzny i kobiety, kiedy ich wzrok powędrował za moim wyciągniętym ramieniem i kiedy dostrzegli nagie członki. Rzucili torby i podbiegli do mnie.

— Co się stało? — spytała kobieta, raczej zaniepokojona niż groźna.

— T… tam jest ciało! — wyjąkałem, robiąc wrażenie osoby śmiertelnie przerażonej.

Oboje wyglądali na autentycznie wstrząśniętych, ale odwrócili się jednak i przyklękli, a ja ustawiłem się tak, że ruchome schody zasłaniały mnie od strony peronu. Większość pasażerów pojechała już wyżej, nie było więc gapiów, choć bez wątpienia za chwilę musiało się tu pojawić kilku ciekawskich kolejarzy.

Tych dwoje to były prawdziwe ofermy. Pozbawiłem ich przytomności fachowym ciosem kantem dłoni, a potem uśmierciłem metodą, co prawda bardziej wyrafinowaną od tamtej, ale nie mniej skuteczną. Musiałem działać szybko; ich torby stały dalej na peronie i oko kamery niewątpliwie je widziało.

Pozbyłem się błyskawicznie tamtego ubrania i włożyłem mundur mężczyzny z SM. Walczyłem z czasem i ledwie zdążyłem. Na szczęście mężczyzna był podobnych rozmiarów i udało mi się wpasować jakoś w jego mundur. Nie musiał leżeć idealnie; wystarczyło, że jakoś się prezentował.

Zaryzykowałem jeszcze wytoczenie ciał i zepchnięcie ich pod pociąg, kiedy rzut oka przekonał mnie, że nikt nawet nie patrzy w moim kierunku i nikt nawet nie wydaje się świadomym, że dzieje się tu coś niezwykłego. Potem wyszedłem z powrotem na peron, podniosłem torbę, odwróciłem się i krzyknąłem głośno:

— W porządku, spotkamy się na terminalu centralnym! Zarzuciwszy sobie torbę na ramię, wszedłem na ruchome schody i pojechałem na górę.

Terminal centralny był naturalnie dość zatłoczony, co dla mnie było okolicznością sprzyjającą. Potrzebna mi była jeszcze jedna szybka zmiana, i to taka, której nie dałoby się łatwo wykryć, ale nie zauważyłem żadnej ku temu sposobności. Udałem się więc do toalety, przejrzałem torbę, znalazłem dowody na to, że ten szeregowiec był świeżo przeniesionym do Gray Basin rekrutem, i zdecydowałem się na podjęcie pewnego ryzyka, przynajmniej krótkofalowego. Pociąg nie wyruszy w podróż powrotną, nim go nie posprzątają i nie zaopatrzą, a to zajmuje około dwóch czy trzech godzin. Jeśli nie będą zbyt intensywnie szukać tego agenta, to minie trochę czasu, nim znajdą te ciała. Tego rodzaju morderstwo było czymś tak obcym dla tego społeczeństwa, że wpierw będą szukali zaginionego agenta, nim w ogóle pomyślą o szukaniu ciała. Kobieta zapewne również była rekrutem i jej nieobecność także nie zostanie zbyt wcześnie odkryta. Jeśli naturalnie — a było to wielkie Jeśli” — komputer już wcześniej nie zasygnalizował faktu porzucenia przez nich bagażu i zniknięcia z monitora. Ale kto to mógłby wiedzieć?

Wykorzystując kartę mojej ofiary, pojechałem autobusem do kwatery SM. Potrzebne mi było nowe ciało, moje bowiem podobieństwo fizyczne do denata było prawie żadne. Na szczęście znałem budynek SM całkiem nieźle, a dzięki nieżyjącej już prawdopodobnie major Hocrow znałem też wiele jego martwych punktów.

Wysiadłem kilka przecznic od celu i pozbywszy się torby, wyrzucając ją cichaczem do pojemnika na śmieci, wszedłem śmiało do budynku. Gdyby tylko ludzie wiedzieli, jak wiele martwych stref istniało na terenie każdego większego miasta, skutki tego mogłyby być nieobliczalne, pomyślałem sobie z niejakim rozbawieniem. Uliczka z pojemnikiem na śmieci również miała swoją kamerę, ale była ona zamocowana wysoko na murze i widoczna dla wszystkich. Wystarczyło więc, że między mną a kamerą znalazł się ten pojemnik na śmieci, a już nie mogli mnie obserwować. Jasne, że mogliby wysłać kogoś, żeby sprawdził te śmieci, ale do tego czasu ja byłbym już kimś innym… przynajmniej miałem taką nadzieję.

Wszedłem od strony garażu, a nie głównym wejściem, i jedyną reakcją tych kilku funkcjonariuszy, których po drodze spotkałem, było skinienie głową na mój widok.

Pośrodku garażu znajdowała się pojedyncza kamera zamontowana na wolno obracającej się podstawie. Zupełna pestka. Podszedłem do agentki robiącej coś przy samochodzie i zacząłem z nią rozmawiać, a kiedy kamera znalazła się w odpowiedniej pozycji, pozbawiłem ją przytomności. Tym razem miałem kilka chwil, by przyjrzeć się dokładnie rysom twarzy ofiary i by zabić ją w sposób bardziej estetyczny, tak więc nie miałem żadnych kłopotów z odtworzeniem jej rysów. Była postawną kobietą i jej mundur, w który przebrałem się szybko pod osłoną samochodu, leżał na mnie zupełnie nieźle.

Sztuczka replikacji wydała mi się względnie łatwa. Należało jedynie skoncentrować się na ofierze, dopasować jego czyjej wardenowską konfigurację do swojej i pozwolić własnym „wardenkom” na odtworzenie wzoru. Było to niesamowite — czuć, jak włosy rosną błyskawicznie na głowie, i obserwować ciało, które zachowuje się jak coś posiadającego własne, niezależne życie; sama jednak zmiana, teraz kiedy miałem te kilka minut czasu, okazała się bardzo prosta.

Kiedy wyszedłem zza samochodu, byłem już szeregowcem SM dla każdego, kto mnie zobaczył. Ponownie odczekałem kilka sekund na odpowiednie położenie kamery i włożyłem ciało do bagażnika samochodu. Jeśli będę miał szczęście, to odkryją to ciało nie wcześniej jak za jakieś dwa dni, a mnie nie potrzeba było aż tyle czasu.

Zadowolony wyjąłem „swoją” kartę, przywołałem windę i pojechałem do tamtego biurka i do tamtej sekcji przyjęć i przesłuchań, które tak dobrze znałem. Zawsze panował tu duży ruch i ryzyko wiązało się ze spotkaniem jakiegoś przyjaciela osoby, którą rzekomo byłem. Nie mógłbym ani przez moment zmylić kogoś, kto świetnie znał oryginał.

Najważniejszym było jednak sprawianie wrażenia, że jest się u siebie i ma się do wykonania jakieś polecenia. Zazwyczaj to wystarcza w miejscach publicznych, gdzie nikt się czegoś takiego nie spodziewa. Poszedłem do szeregu niewielkich kabin, z których każda wyposażona była we własny terminal i które agenci SM wykorzystywali do składania raportów. Wybrałem jedną z nich, włączyłem terminal i zacząłem.

Chociaż nie spodziewałem się specjalnych kłopotów związanych z przełamywaniem prostych kodów komputerowych, to tutaj zostałem zaskoczony faktem, iż te komputery w ogóle z żadnych kodów nie korzystały. Wsadzałeś po prostu swoją kartę, która informowała przecież, że jesteś autentycznym funkcjonariuszem SM, i to wystarczało, kiedy komputer porównywał twój wygląd z kartoteką. Żadnych odcisków palców, żadnego sprawdzania wzoru siatkówki, tylko najprostsza metoda identyfikacji, typowa dla społeczeństwa, które zbyt dużo spraw traktuje jako oczywiste.

Wystukałem KOR-CHING-LU i czekałem, aż dane pojawią się na ekranie. Przeleciałem szybko wzrokiem podstawowe informacje i zatrzymałem się na ostatnim zapisie, który był właśnie tym, czego szukałem.

ARESZTOWANIE 1416 FUNKCJONARIUSZE CENTRUM 17-9-51. POSTĘPOWANIE SM 0355 18-99-51 WYR OD, DANE OSÓB. CENTRUM DYSTRYKT, PRZEKAZ. CENTRUM 0922 18-9, WYDZ. 41 lv 1705, SPR. ZAMKN. NR AKT 37-6589234.

Nietrudno było się domyślić, co tu się wydarzyło. Przywieziono tu Ching wczesnym rankiem, przeprowadzono postępowanie, uznano winną i skazano na OD — ostateczną degradację — i przekazano oficjalnie do Centrum. Miała wyjechać o 1705, czyli za niecałą godzinę. Komputer nie podał środka transportu, ale to musiał być wahadłowiec. Wystukałem podany numer sprawy i uzyskałem podobny odczyt:

HONO, NIEKLAS., ARESZTOWANIE 1416 FUNKCJONARIUSZE CENTRUM 17-9-51. Reszta danych była identyczna jak u Ching, tyle że na koniec było odniesienie do sprawy Ching. Z czego wynikało, że obydwie znajdą się na tym samym promie. No cóż, być może i ja również powinienem się tam znaleźć.

Blef i brawura normalnie nie zaprowadzą człowieka zbyt daleko, jednak potrafią one działać cuda w społeczeństwie tak ściśle uformowanym jak to. Wyszedłem z budynku bez najmniejszych problemów i poszedłem do autobusu jadącego na terminal centralny. Nie miałem zamiaru ryzykować próby zabrania jednego z samochodów SM, upoważnienia bowiem dotyczące korzystania z tych pojazdów na pewno były dokładnie sprawdzane. Nagle zatrzymałem się, przekląłem własną głupotę i wróciłem do garażu, gdzie odnalazłem samochód z ciałem w bagażniku. To przecież musiał być jej samochód, co wielce ułatwiłoby moją sytuację, o ile naturalnie to cholerne pudło jest na chodzie.

Było, i wkrótce po opuszczeniu garażu zbliżałem się do bramy miasta z ciałem pod tylnym siedzeniem i z jakimś irytującym piskiem dochodzącym gdzieś z przodu, piskiem, który był niewątpliwie powodem, dla którego zajmowała się wtedy tym samochodem.

Dojechałem do bramy na drodze prowadzącej do terminalu bez żadnych problemów. Tutaj jednak musiałem wysiąść, pokazać kartę maszynie monitorującej i poinformować ją, że udaję się na terminal ze specjalnymi papierami, które zapomniał wziąć ze sobą jakiś inny agent. Była to dość rutynowa sprawa i bariery zostały szybko opuszczone.

Wahadłowiec był już na miejscu, a ja dojechałem tam jakieś dwadzieścia minut przed godziną jego odlotu. Od przybycia na Meduzę nie byłem tu ani razu, ale miejsce to niewiele się zmieniło. Było małe, ciasne i zupełnie zwyczajne, tym bardziej że pasażerów było tak niewielu. Zobaczyłem tylko jakąś siedzącą parę; oboje mieli wygląd osób urzędowych. Żadnego śladu Ching czy Hono, nie wspominając już o funkcjonariuszach. Po raz pierwszy zacząłem się bać, że spaprałem całą tę sprawę.

Moje zmieszanie musiało uwidocznić się na mej twarzy, jeden bowiem z urzędników rządowych czekających na prom Siwowłosy mężczyzna w średnim wieku, wstał i podszedł do mnie.

— Czy coś się stało, panienko?

Zaskoczył mnie z lekka, tym bardziej że zapomniałem, iż gram teraz kobietę. Była to zresztą moja pierwsza rozmowa z kimkolwiek od momentu przyjęcia tej tożsamości i omal nie zapomniałem o zamianie płci.

— Owszem, proszę pana. Mam tu dostarczyć papiery dotyczące dwójki więźniów, którzy mają być przewiezieni do Centrum, a nigdzie ich nie widzę. — Głos brzmiał nieco dziwnie, ale był raczej kobiecy, co na tym świecie było zupełnie wystarczające.

— Proszę mi je pokazać. — Zmarszczył brwi.

Byłem na to przygotoway. Na podobną ewentualność zrobiłem sobie kilka kopii różnych dokumentów dotyczących sprawy Ching i Hono. Nie byłyby one w stanie zmylić wprawnego agenta, ale miałem nadzieję, że mogą ujść w przypadku jakiegoś biurokraty.

Przejrzał papiery i zwrócił mi je z uśmiechem.

— Łatwo zauważyć, w czym problem. Więźniowie ci odlecieli osiemnastego… a to było wczoraj.

Stałem jak rażony piorunem i na moment zupełnie straciłem samokontrolę. Nie spałem kilka godzin; przespałem całe półtora dnia na tamtych dachu!

Musiałem wyglądać na wstrząśniętego, urzędnik rządowy powiedział bowiem:

— Możesz mieć kłopoty, prawda?

Skinąłem głową, a myśli przebiegały przez moją głowę jak błyskawice.

— Tak, proszę pana. Jestem tu od bardzo niedawna i szef kazał mi przywieźć tu te papiery, a kiedy wrócę i zobaczą niewłaściwą datę, to przecież nie będą za to winić mojego sierżanta. Dyscyplinę mamy tu dość ostrą.

Robił wrażenie autentycznie współczującego.

— Daj mi swoją kartę.

— Słucham?

— Powiedziałem, żebyś mi dała swoją kartę. Zobaczymy, co się da zrobić.

Obawiałem się, że zechce wyjaśnić sprawę mojej nie istniejącej przecież misji z jakimś nie znanym mi przełożonym, ale nie miałem wyjścia. Niemniej cały czas miałem oko na drzwi prowadzące na zewnątrz. Byliśmy poza miastem i niewątpliwie potrzebna mi była jakaś szersza przestrzeń w przypadku podjęcia próby ucieczki. Na nieszczęście znajdowałem się w jednym z najściślej monitorowanych budynków na Meduzie, i to obsadzonym przez żywych strażników wyposażonych w broń automatyczną. Jeśli rzucę się do tych drzwi, podniosą natychmiast alarm; jeśli tu zostanę, to znajdę się w pułapce. Jedyne, co mi pozostało, to pozwolić, żeby rozpoczęta przed chwilą scena rozegrała się do końca, a ruszyć do panicznej ucieczki, kiedy przyjdzie odpowiedni moment.

Mężczyzna wrócił po kilku minutach z małego biura i uśmiechając się wręczył mi moją kartę.

— Sądzę, że uda nam się załatwić wszystko tak, żebyś mogła jednak wykonać swą misję. Porozmawiam osobiście z twoim przełożonym, tym bardziej że nie musisz się pojawić na służbie wcześniej niż jutro o ósmej. — Puścił do mnie oko. — Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło, hm? Kompletnie osłupiałem.

— To znaczy, że pan zabierze te papiery do Centrum i dopilnuje, żeby je doręczono komu trzeba?

— Ależ skąd. Niestety, nie lecę do Centrum. Ale na promie jest dość miejsca i zarezerwowałem ci na nim miejsce jako mojemu gościowi na odcinku do Centrum, włącznie z jutrzejszym lotem powrotnym. Ta podróż będzie cię trochę kosztować, a Centrum też nie jest tanie, ale polecisz tam i z powrotem i będziesz mogła osobiście przekazać te papiery, i nikt się w twoim biurze o tym nie dowie, bo dopilnowałem tego osobiście.

Nie wierzyłem własnym uszom.

— To znaczy, że mam lecieć z panem? Skinął głową.

— I musisz się pośpieszyć. Za chwilę będziemy wsiadać. No i jak? Co ty na to?

Rozważyłem jego propozycję. Tam na zewnątrz była wolność. Prom oznaczał nowe zagrożenia, a ja i tak już pewnie byłem zbyt spóźniony, by wiele zdziałać, o ile je w ogóle odnajdę. Z drugiej strony, skoro już doszedłem tak daleko, w istniejących okolicznościach to właśnie wydawało się najrozsądniejszym wyjściem… Skinąłem głową.

— Polecę, proszę pana… i bardzo dziękuję.

Naturalnie odpowiedź na pytanie, które sobie stawiałem, była dość oczywista. Nikt — dosłownie nikt — nie może mieć aż takiego fartu. Kiedy zbyt wiele rzeczy jednocześnie idzie tak dobrze, to wiadomo, że wpadłeś. Nie wiem, czyje ciała znaleziono, ani w którym momencie popełniłem błąd, ale ktoś pewnie musiał mieć sporo uciechy, obserwując moje zachowanie i wiedząc, że spóźniłem się o jeden dzień i jestem tego całkowicie nieświadom.

Ucieczka naturalnie nie wchodziła w rachubę. Nigdy nie dopuściliby mnie do tych drzwi i podróż stałaby się dla mnie wielce niesympatyczna. Jednakże może to, że dam się nieść wydarzeniom, przybliży mnie przynajmniej do Ching i Hono — choć metodą wielce niebezpieczną — i zupełnie nie pozbawi mnie wszelkich możliwości.

Wahadłowiec okazał się tym samym statkiem powietrznym, który tak dobrze pamiętałem, tyle że tym razem jedynymi pasażerami była para rządowych biurokratów i ja sam. Start odbył się gładko i bez problemów, choć nie był pozbawiony przeciążenia wbijającego w miękki fotel i niemiłego, ale podniecającego uczucia związanego z wyłączeniem napędu.

— Najbliższe lądowanie w Dunecal za pięć minut — oznajmił rześki głos. Proszę pozostać na miejscach i nie odpinać pasów.

To mnie zaskoczyło, bo założyłem, że lecimy bezpośrednio do Centrum, gdzie czeka na mnie komitet powitalny. Jednak rzeczywiście wylądowaliśmy gładko w Dunecal, głównym mieście kontynentu centralnego i punkcie docelowym mojego dobroczyńcy. Życzył mi powodzenia i wysiadł, zachowując się przez cały czas tak, jakby nie miał najmniejszego pojęcia, kim jestem… Możliwe, że rzeczywiście tego nie wie, pomyślałem sobie.

— Przyjmujemy teraz pasażerów — oznajmił ten sam głos. — Następne lądowanie w Centrum.

Rozważałem ucieczkę w tym momencie, ale wydawało się to pozbawione sensu. Byłem przecież na haczyku i jakiś sportowiec — wędkarz na drugim końcu kija wciągał już powoli linkę.

Wsiadła trójka pasażerów: mężczyzna i kobieta w rządowej czerni, i jeszcze jedna młoda kobieta, której wygląd był tak odmienny, że z trudem powstrzymywałem się, żeby się na nią nie gapić.

Kobiety na Meduzie nie są pięknościami. Naturalnie można się do ich wyglądu szybko przyzwyczaić, ale wszystkie one są dość krępe i mają w sobie coś z męskiej muskulatury. Zawsze istnieje też możliwość, że ktoś przeskoczył z jednej płci do drugiej i w sumie przeciętna osoba ma coś z obydwu. Szczerze mówiąc, zapomniałem już o różnicy pomiędzy normalną kobietą i Meduzyjką i dopiero wejście tej kobiety mi o niej przypomniało.

Była bez wątpienia Meduzyjką, jej lekki strój nie stanowiłby wystarczającej ochrony dla kogoś pochodzącego nie stąd. Jej oliwkowa skóra wyglądała jednak o wiele delikatniej niż ta twarda i szorstka powłoka, którą traktowaliśmy jako normalną. Figurę miała jak niewiele kobiet, które znałem, i poruszała się bardzo ponętnie. Uśmiechała się również słodko i powabnie, a jej ładna twarz obramowana była ciemnoblond włosami; pierwszy raz widziałem ten kolor na Meduzie, a i poza nią nie był on zbyt częsty.

— Usiądź w tym fotelu i zapnij pasy, Tix — poinstruował ją mężczyzna.

— O tak, mój panie — powiedziała dziecięcym, a jednocześnie bardzo zmysłowym głosem, po czym zrobiła to, co jej polecono. Zauważyłem, że uśmiecha się przez cały czas i nie spuszcza oczu z tego mężczyzny. Wszyscy zapięli pasy, a mężczyzna w pewnym momencie spostrzegł, że przyglądam się młodej kobiecie.

— Nigdy nie widziałaś Rozrywkowej Dziewczyny, prawda? — spytał uprzejmie.

— Nie, proszę pana. — Pokręciłem głową. — Jestem z Gray Basin, a tam ich się nie spotyka.

— No jasne — odparł z dumą mój rozmówca. — Wy tylko aresztujecie i przysyłacie do nas dziewczęta, a my już je szkolimy. — Roześmiał się z własnego dowcipu.

Odpowiedziałem uśmiechem, chociaż wcale mi nie było wesoło. W Tix było bowiem coś niemiłego, coś bardzo nienaturalnego. Oczywiście słyszałem już wcześniej o Rozrywkowych Dziewczętach. Każdy o nich słyszał. Osoby towarzyszące, nałożnice, konkubiny i wszystko po trochu, jak powiadano: przede wszystkim jednak rozrywka i nagroda dla grubych ryb. Żadna jednak ze znanych mi osób nie zetknęła się z nimi osobiście i żadna tak naprawdę nie wiedziała, kim one są, z wyjątkiem tego, że wykonują całkowicie odmienny rodzaj pracy. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego na planecie z populacją w dziewięćdziesięciu pięciu procentach żeńską nie było w ogóle Rozrywkowych Chłopców.

Mężczyzna okazał się bardzo rozmowny. Albo więc nie miał pojęcia, kim jestem, albo dobrze grał swą rolę. Poczęstowałem go swoją historyjką wymyśloną na tę okoliczność, mówiąc jednocześnie prawdę, kiedy wyjaśniałem powody mojej obecności na promie. Wydawało się, że moje wyjaśnienia go zadowalają.

Z tego, co usłyszałem, wynikało, że Rozrywkowe Dziewczęta nie są pracownicami; są one praktycznie niewolnicami. Naturalnie nie nazywał Tix takim określeniem, jednak wszelkie eufemizmy, których używał, były niemal synonimami słowa „niewolnica”. Wszystkie były skazane za zbrodnie przeciwko państwu i wszystkie otrzymały ten sam wyrok: „ostatecznej degradacji”. Większość „OD — ów”, jak je nazywał, wysyłana była do kopalń na księżycach Momratha, ale wybierano garstkę i przekazywano psychoekspertom w rządowym Wydziale Kryminalnym, by ci uczynili z nich Rozrywkowe Dziewczęta. „Niektórzy z nich to prawdziwi artyści — oznajmił z dumą. — Nie masz pojęcia, jak Tix wyglądała, zanim się oni nią zajęli”.

— A nie ma Rozrywkowych Chłopców? — Nie mogłem oprzeć się zadaniu tego pytania.

Pokręcił głową.

— Nie. Ma to coś wspólnego z tymi naszymi stworzonkami, z „wardenkami”. Kiedy usuwają psychikę czy co tam oni wyjmują, osoba poddana tej operacji zyskuje na stałe płeć żeńską. — Wykrzywił twarz w grymasie w kierunku Tix, a ta aż zadrżała z rozkoszy. — Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało.

Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Spośród wszelkich najbardziej barbarzyńskich czynów ludzkości, najgorszym było ustanowienie nikczemnego niewolnictwa, a prawdopodobnie najpodlejszym z podłych było tworzenie ochoczych, naturalnych niewolników przez psychoekspertów i ich psychomaszyny. System ten wydawał się nie tylko perwersyjny, ale po prostu szalony. Po cóż bowiem potrzebni są komuś niewolnicy w świecie, na którym bez problemu używano robotów? Jedyną odpowiedzią była chęć natychmiastowego zaspokojenia swego ego przez tych, którzy otaczali czcią wyłącznie władzę i siłę. Temu facetowi rząd po prostu „dał” Tix za doskonałe wykonywanie obowiązków i za osiągnięcie takiej kategorii, której przysługiwało posiadanie Rozrywkowej Dziewczyny. Zabrał ją ze sobą jako widoczny symbol swego statusu i ponieważ sprawia mu uciechę posiadanie obok siebie osobistego niewolnika, któremu może wydawać rozkazy. Jest to najbardziej spektakularny przykład choroby trawiącej to społeczeństwo, pomyślałem ze smutkiem. Cóż to za miejsce, gdzie rządzą ludzie posiadający stworzonych przez siebie, łaszczących się niewolników, tak jak wpływowi ludzie w innych społeczeństwach posiadają klejnoty czy dzieła sztuki?

Zdusiłem w sobie nagłą chęć, by zabić tego gościa i jego towarzyszkę od razu na miejscu; a może nawet Rozrywkową Dziewczynę, chociaż ta ostatnia była już w pewnym sensie martwa.

Około dwudziestu minut po starcie odezwały się głośniki:

— Proszę nie odpinać pasów i pozostać na miejscach. Za chwilę dokowanie.

Zarówno mężczyzna, jak i kobieta zmarszczyli brwi, a kobieta zwróciła się do swego towarzysza:

— To dziwne, ale nie czułam żadnego hamowania.

— Zastanawiam się, czy coś się nie stało — skinął głową.

Nie było tu żadnych okien, trudno więc było się zorientować, co się dzieje, ja jednak cały się spiąłem. No, to teraz się zacznie, pomyślałem i przygotowałem się psychicznie na każdą ewentualność.

Poczułem wstrząsy i wibrację, potem trzy nagłe, hamujące uderzenia z dysz i prom wślizgnął się gładko do doku. Rozległ się syk i otworzyły się drzwi z tyłu kabiny pasażerskiej. Mężczyzna odpiął pasy, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz.

— To nie jest Centrum — powiedział, najwyraźniej zdezorientowany i zdziwiony. — To jest chyba stacja kosmiczna.

Odpiąłem pasy, westchnąłem, wstałem i podszedłem do drzwi.

— Wracaj na swoje miejsce — powiedziałem do niego. — I odpręż się, sądzę, że to mój przystanek.

Загрузка...