Rozdział czwarty PRACA NA KOLEI

Następnego dnia wręczono mi małą kartę z numerem i symbolem po jednej stronie, i z serią kropek z jakiegoś materiału magnetycznego po drugiej. Symbol przedstawiał błyskawicę pomiędzy dwiema prostymi, czarnymi liniami, zapewne szynami. Symbol Gildii Transportowców. Zgodnie z obietnicą otrzymałem także komplet mundurów szytych na miarę. Były one w połyskliwie czerwonych barwach Gildii i miały ten sam symbol na kieszeniach. Mała walizeczka zawierała podstawowe przybory toaletowe, włącznie z maszynką do golenia, która przecież nie miała mi być potrzebna jeszcze przez jakiś czas. Znalazłem tam także parę czerwonych pantofli z czerwonymi podeszwami, mających zapewne ułatwić mi chodzenie po gładkich powierzchniach podłóg i chodników miasta.

Karta zawierała moje nazwisko, nowy adres, nazwę Gildii, przydział i różne inne numery kontrolne. Bank Centralny w Gray Basin otworzył konto na moje nazwisko. Kiedy będę chciał za coś zapłacić, włożę po prostu swoją kartę do odpowiedniego otworu i potrzebna suma ściągana będzie automatycznie z mojego konta. Zaimponowali mi. Wyglądało to przecież podobnie jak w domu, tyle że tutaj suma na koncie wynosiła ledwie sto jednostek.

Podstawową walutą była jednostka — założyłem, iż chodzi tu o jednostkę pracy — która dzieliła się na sto mniejszych, nazywanych drobnymi. Zupełnie normalny system dziesiętny. A towary i usługi były tu zapewne bardzo tanie.

Oprócz tego wszystkiego Gorn i Sugra obdarowali mnie kilkoma nieszczerymi życzeniami „powodzenia”. Te od ośmiorga towarzyszy niedoli, którzy już się zdążyli „zaaklimatyzować”, były autentycznie szczere. Odebrałem jeszcze mapę z liniami autobusowymi, z której dowiedziałem się, jak mam dojechać tam, gdzie kazano mi się stawić, i… byłem gotów. Przyciskając do siebie małą walizeczkę, wyszedłem z budynku i znalazłem się na ulicach wielkiego miasta.

Teraz, kiedy temperatura nie była już problemem, miasto przypominało mi wszystkie inne nakryte kopułą miasta, które widziałem na kilku światach. Fabryki i budynki użyteczności publicznej bardzo łatwo można było rozpoznać po ich architekturze, szczególnie zaś po przewodach wentylacyjnych i kominach, które sięgały bezpośrednio do kopuły i ponad nią. Ponieważ temperatury na zewnątrz i wewnątrz budynków były praktycznie wyrównane, nie istniał problem zamarzania różnych powierzchni, mimo iż od czasu do czasu w powietrzu można było dostrzec unoszące się kryształki lodu. Co ciekawe, w zimnym powietrzu nie widać było pary z mojego oddechu. Zastanawiałem się, w co takiego, do diabła, zamieniło nas to wardenowskie stworzonko, skoro ciągle przecież czułem się jak normalny, ciepłokrwisty ssak.

Autobusy łatwo było odnaleźć i działały one bardzo dobrze. Te miejscowe wydawały się prowadzone przez taśmy magnetyczne ułożone bezpośrednio w nawierzchni ulic i jeździły na gumowych oponach. Zatrzymywały się na wyraźnie oznakowanych i kodowanych barwnie przystankach autobusowych, o ile tylko wewnątrz kolorowej strefy znajdowała się choć jedna osoba. Obrotowe drzwi otwierały się po włożeniu karty do otworu, przepuszczając tylko jedną osobę na raz i nie pozwalając się prześlizgnąć drugiej, co dla mnie stanowiło dowód na to, iż miejsce to nie jest tak całkowicie wolne od plagi przestępstw i zamieszkane tylko przez stuprocentowo uczciwych obywateli, jak to starano się nam wmówić. Podejrzewałem, że nawet uczciwi zwykle ludzie dopuszczają się wielu drobnych wykroczeń. Był to przecież jedyny sposób, by się jakoś odegrać na istniejącym systemie.

Autobus był nie tylko wygodny, ale posiadał również na przedniej szybie mapę, pokazującą światełkami, w którym miejscu trasy znajdował się w danym momencie i gdzie znajdują się miejsca przesiadek. Bez problemu przejechałem całe miasto, przesiadając się dwukrotnie i lądując dokładnie tam, gdzie zamierzałem. Nie było wątpliwości, iż system meduzyjski był sprawny.

Podczas jazdy obserwowałem i miasto, i jego mieszkańców. Wyglądali zwyczajnie, ubrani w identyczne mundury, różniące się tylko kolorem i odznakami świadczącymi o randze i przynależności do Gildii. Nie trzeba było być detektywem, by odkryć, że mundury Górna i Sugry noszone były przez członków budzącej lęk i przerażenie formacji SM, służby, której członkowie na pewno zmuszeni byli przebywać tylko w swoim towarzystwie. Większość ludzi unikała tych zielonych, wojskowych mundurów, a przynajmniej udawała, że ich nie dostrzega. W zachowaniu członków SM uderzała arogancja i pogarda dla innych. Zdawało się, iż przyjemność czerpali z faktu posiadania władzy i tego, że wzbudzali u innych lęk. Policja była tu niewątpliwie traktowana jako wróg, i nie bez powodu. Nigdy przedtem nie widziałem systemu, w którym siły policyjne kontrolowałyby wszystko i wszystkich. Zastanawiałem się, jak wyglądała rekrutacja do SM i kogo z kolei lękają się kadry Służby Monitorującej.

Dzielnice mieszkalne położone były kolejnymi warstwami, jak w jakimś torcie, wokół centrum, gdzie mieściły się biurowce, spółdzielcze sklepy, place handlowe i dworzec centralny. Te warstwy zawierały na przemian to przemysł ciężki, to domy mieszkalne; te ostatnie to z reguły czteropiętrowe budynki, zawierające, sądząc na oko, identyczne mieszkania. Później dowiedziałem się, że było inaczej. Mieszkania rodzinne dysponowały jednym pokojem dla każdego z członków rodziny powyżej dwunastego roku życia, dzięki czemu były całkiem duże; ludzie należący do najwyższych kategorii uposażenia dysponowali naturalnie wytwornymi apartamentami.

Mnie przyznano T — 26, dom podobny do wielu innych. Kiedy zobaczyłem ten numer, nacisnąłem przycisk „stop” i wyskoczyłem z autobusu, co oznaczało, że muszę się cofnąć. Podszedłem do właściwego budynku i po krótkiej chwili wahania wszedłem do środka.

Miejsce to przypominało rodzaj hotelu. W holu na parterze znajdowały się monitory komputerów podające informacje ogólne, włącznie ze zmianami rozkładów jazdy, a nawet wynikami imprez sportowych. Podwójne drzwi prowadziły do wspólnej jadalni. Najwyraźniej tutaj, jak w stołówce, jadali mieszkańcy tego budynku, chociaż potrawy przygotowywane były zupełnie gdzie indziej, nie zauważyłem bowiem miejsca na większą kuchnię.

Drzwi po obydwu stronach holu prowadziły do sklepów i punktów usługowych. Mieściła się tam mała apteka, krawiec, sklep obuwniczy i tym podobne. Wyglądało na to, iż wszystko to czynne jest jedynie przez jedną godzinę dla każdej poszczególnej zmiany. Pomyślałem sobie, że muszą też one być niewielkie, nie opłacałoby się przecież prowadzić normalnych sklepów w każdym z budynków. Obsługa była jednoosobowa i zajmowała się głównie przyjmowaniem zamówień, które przesyłała następnie do magazynu centralnego, a ten je realizował. Po powrocie ze zmiany mogłeś więc odebrać to, co wcześniej zamówiłeś. Całkiem sprawny system. Gdyby nie SM, miejsce to zupełnie by mnie satysfakcjonowało.

Zauważyłem także windy po obydwu stronach holu, tak więc nie musiałem wspinać się po schodach.

Moje instrukcje polecały mi zgłosić się wpierw do T — 26, pokój 404 — a ten, jak przypuszczałem, powinien znajdować się na czwartym piętrze — i rozlokować się tam. Tamże miano się ze mną skontaktować i poinformować, co mam robić dalej.

Pokój 404 był tam, gdzie, logicznie rzecz biorąc, być powinien. Ponieważ nie było klucza, a jedynie otwór na kartę, włożyłem więc weń moją kartę i drzwi się otworzyły.

Pokój był niewielki, jakieś pięć metrów na cztery, ale urządzony rozsądnie, najwyraźniej przez kogoś, kto znał się na hotelowej robocie. Dwa wygodne, standardowe łóżka — po celi więziennej i po tych koszarowych pryczach wyglądały wspaniale — dwie obszerne szafy, mnóstwo szuflad w ścianie i terminal komputerowy o nie znanej mi konstrukcji, ale na pewno łatwej do rozszyfrowania.

Drzwi z boku prowadziły do pomieszczenia z toaletą, natryskiem i umywalką, które to pomieszczenie dzieliliśmy z pokojem obok. Mówię „dzieliliśmy”, ponieważ kiedy zajrzałem do szaf i szuflad, zauważyłem tam czyjeś rzeczy. Ich właściciel, sądząc na podstawie rozmiaru odzieży, nie był o wiele większy ode mnie, ale żeby się o tym przekonać, musiałem trochę poczekać.

Chociaż urządzenia monitorujące sprytnie ukryto i zlewały się z otoczeniem, nietrudno mi było je zlokalizować. To w łazience zakamuflowano w lampie pod sufitem, a to w pokoju na pewno mieściło się w centralnie umieszczonym detektorze dymu i ognia. Zastanawiałem się, czy nie zapomnieli o szafach. Choć pomysł taki może brzmieć niedorzecznie, prawdopodobnie i je zabezpieczyli w podobny sposób. Ypsir i jego Służba posiadali właśnie taki rodzaj mentalności.

Sprawdziłem na terminalu, czy nie ma dla mnie jakiejś wiadomości, ale nie było nic. Nie znałem kodów, które pozwoliłyby mi na dotarcie do mniej rutynowych informacji. A ponieważ nie miałem żadnych instrukcji oprócz tych, które kazały mi tu się zameldować i czekać, włożyłem swoje rzeczy do jednej z szuflad, walizkę zaś do jednej z szaf i wróciłem do terminalu, żeby mu się przyjrzeć nieco dokładniej. Według znanych mi standardów ten komputer był dość prymitywny, chociaż miał wszystkie podstawowe składniki, włącznie z klawiaturą i voxcoderem dla dwukierunkowej łączności dźwiękowej. Urządzenie stanowiło więc kombinację terminalu komputerowego i telefonu, a może nawet i wideofonu. Skoro się uwzględni ograniczenia techniczne narzucone przez Konfederację na Romb Wardena, to trzeba przyznać, że był to niezły produkt domowej roboty. Doszedłem do wniosku, iż nie mam odpowiednich narzędzi, by rozebrać obudowę i przekonać się, jak ta maszyna działa, w związku z czym dałem jej na razie spokój i położyłem się na wygodnym łóżku, czerpiąc przyjemność z jego poddającej się naciskowi ciała miękkości i odprężając się co nieco. Natychmiast zresztą zapadłem w sen.


Jakieś dwie godziny później obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Uważałem, że najlepiej będzie w tej sytuacji zachować dyskrecję i nie wykonywać żadnych ruchów, dopóki nie przekonam się, kto to taki. Kiedy jednak zobaczyłem przybysza, otworzyłem szeroko oczy i aż usiadłem na łóżku. Na coś takiego zupełnie nie byłem przygotowany.

— Cześć! — powiedziała, zauważywszy mnie. — Więc to ty jesteś Tarin Bul.

Dziewczyna była bardzo młoda, nie potrafiłem określić, jak młoda, niewysoka i drobnej budowy, z włosami równie krótko przystrzyżonymi, jak moje własne. Siedziałem ciągle na łóżku, gapiąc się na nią z szeroko rozwartymi ustami, usiłując jakoś psychicznie przystosować się do faktu, że nowo przybyła jest płci odmiennej, kiedy ona nagle zaczęła ściągać swój mundur.

— Chwileczkę! — zawołałem, czując się autentycznie nieswojo. Nie byłem naturalnie pruderyjny, ale wszystkie społeczności mają swoje zasady, a ta, z której ja pochodziłem, nie była aż tak libertyńska.

Lekko zaskoczona, przestała się rozbierać.

— O co chodzi?

I nie udawała, zadając mi to pytanie.

— Hmm… rozbierasz się w obecności obcego.

Moje słowa najwyraźniej ją rozbawiły.

— Ty też powinieneś się rozebrać. Monitor powinien był cię o tym poinformować. Chyba dyżurujący przy tablicy rozdzielczej zdrzemnął się dzisiaj. — Skończyła się rozbierać, zwinęła ubranie w kłębek, otworzyła szufladę, wyjęła plastikową torbę i wepchnęła do niej wszystkie części garderoby. — Nikomu poniżej kategorii Kontrolera nie wolno nosić munduru w domu. Czy ty tego nie wiesz?

Pokręciłem przecząco głową, zastanawiając się jednocześnie, czy mnie przypadkiem nie nabiera. Ponieważ zdolność logicznego rozumowania zaczęła do mnie powracać, uzmysłowiłem sobie, że to, co mówi, z punktu widzenia SM jest jak najbardziej sensowne. Nie mogłem przecież przynieść czegoś i wyjąć niepostrzeżenie z ubrania, a poza tym całkowita nagość była w jakimś sensie najwyższym stopniem pogwałcenia czyjejś prywatności. Nie raz zdarzało mi się chodzić nago — i to w mieszanym towarzystwie — zwykle jednak działo się to w eleganckich kurortach na planetach wypoczynkowych, gdzie wille położone są tuż nad morzem. Wówczas nic sobie z tego nie robiłem. Tym razem było to jednak całkowicie odmienne doświadczenie i należało jakoś do tego przywyknąć.

— No, ruszaj się, zanim monitor cię dostrzeże — podała mi plastikowy worek. — Zdejmuj to wszystko i pakuj do worka.

Westchnąłem i pomyślałem sobie, że zupełnie nie pasowałoby do mojej roli, gdybym się poddał zbyt łatwo.

— Ale… przecież ty jesteś dziewczyną! — Nagle wewnętrznie stałem się bardzo ostrożny. Sam fakt, że nie zwrócono mi uwagi w związku z takim wykroczeniem, wskazywał na to, że obserwowano moje zachowanie i sprawdzano, jak przebiega moja społeczna adaptacja. Również fakt, iż miałem ledwie czternaście lat, był pewną ochroną, ale na pewno nie całkowitą. Musiałem bowiem założyć, że każdy rząd zdolny do umieszczenia superrobota w najbardziej tajnych pomieszczeniach Dowództwa Systemów Militarnych, jest także zdolny do dowiedzenia się szczegółów o tzw. procesie Mertona i do wydedukowania prawdy, jeśli tylko będzie miał choć odrobinę ochoty.

Wyprostowała się i potrząsnęła w zdumieniu głową.

— Czy wszyscy ludzie z zewnątrz są tak wstydliwi i wyprowadza ich z równowagi tak prosta sprawa?

Jej pytanie od razu poinformowało mnie o dwóch faktach, o ile naturalnie ona była tym, kim się wydawała. Po pierwsze, była tu autochtonką, a po drugie, byłem pierwszą osobą z „zewnątrz” — to znaczy spoza Rombu Wardena, a może nawet spoza Meduzy — pierwszą, którą w życiu spotkała. Normalnie tego rodzaju wiedza dałaby mi jakąś przewagę, nie mogłem jednak założyć, że osoba monitorująca jest równie niedoświadczona czy naiwna, jak ona.

Westchnąłem i poddałem się. Zdjąłem ubranie i wrzuciłem je do wspólnego worka. Ona go zawiązała i zostawiła na podłodze.

— Nazywam się Ching Lu Kor — przedstawiła się. — Aha… A czy ty na pewno jesteś Tarin Bul?

— Aha… — Kiwałem nerwowo głową.

Przyjrzała mi się drwiąco i krytycznie zarazem. — Nie wyglądasz tak źle. Zawsze słyszałam, że ludzie z zewnątrz są miękcy i sflaczali, a ty wyglądasz zupełnie dobrze.

Przebierałem nerwowo nogami, tworząc w ten sposób swoją osobowość na użytek zewnętrzny.

— Eee… nie ćwiczyłem już od dłuższego czasu.

— Co zrobiłeś, że cię tu zesłano? — Usiadła na rogu łóżka. — A może nie powinnam o to pytać?

Wzruszyłem ramionami i usiadłem na swoim łóżku.

— Dokonałem egzekucji na mordercy mojego ojca — odpowiedziałem. — Nikt inny nie zamierzał tego zrobić.

Zmarszczyła brwi i wydawała się nieco wstrząśnięta. Najwyraźniej przestępstwo tego kalibru trudne było do wyobrażenia dla kogoś wychowanego w świecie tak totalitarnie rządzonym jak Meduza. Niewątpliwie rozumiała jednak implikacje takiego czynu, choć sam czyn wydawał się jej niemożliwym. Imponował jej w jakiś sposób. Doszedłem do wniosku, że jest romantyczką.

— Czy jesteś głodny? — spytała nagle, zmieniając temat. — Boja umieram z głodu… Dopiero co zeszłam ze zmiany. Ty to masz dobrze, żadnej pracy aż do godziny 16.00 jutro. — Zerwała się z łóżka. — Chodźmy. I tak musimy odnieść te rzeczy do prania. Będziesz mógł mi opowiedzieć, jak to jest na zewnątrz, a ja ci opowiem, jak jest tutaj.

Wyglądało to na sprawiedliwą wymianę informacji, ja jednakże zdecydowałem, że znów należy wykazać pewne wahanie i wątpliwości.

— Mamy iść na posiłek… w takim stroju?

— Ty naprawdę jesteś zbyt spięty. — Roześmiała się. Jeśli się nie rozluźnisz, zajmie się tobą psychoekspert. — Odwróciła się i omiotła pokój ramieniem. — Poza tym i tak ktoś ciągle na ciebie patrzy. Cóż to więc za różnica?

Nie można było odmówić logiki temu rozumowaniu. Pozwoliłem więc, żeby wzięła ten worek, i poszedłem za nią do drzwi. Tam się jednak zatrzymałem.

— Hej… a co z kartami?

Najwyraźniej znów powiedziałem coś śmiesznego.

— We własnym domu nie musisz mieć karty — odparła, idąc w kierunku schodów.

Miała rację, jeśli chodzi o nagość. Starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety — wszyscy — chodzili, siedzieli i rozmawiali bez najmniejszych zahamowań. Tu i ówdzie można było dostrzec jakichś ludzi w mundurach; albo wyższych rangą, którzy chcieli, by inni o tym nie zapominali, albo wychodzących do pracy lub z niej właśnie powracających. Najwyraźniej w celu zmniejszenia obciążenia transportu czas rozpoczęcia zmian był różny, jednak zawsze mieścił się w obrębie wyznaczonych dwóch godzin.

Jadalnia była wypełniona w połowie. Panował tam typowy dla takich miejsc ruch i szum rozmów. Nie było menu i możliwości wyboru dań, podchodziło się, naciskało guzik, otrzymywało przykrytą tacę, szło do stolika i siadało. Jedyny wybór dotyczył wody i trzech innych płynów, które można było sobie wziąć z punktu samoobsługowego znajdującego się pośrodku sali.

Potrawy były mi zupełnie nie znane, ale smakowały nieźle. Nigdy nie byłem zresztą zbyt wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, i na pewno nie byłem smakoszem, tak więc przystosowałem się bez trudu do tej nowej sytuacji. Po ohydnym więziennym żarciu i po brei bez smaku w ośrodku przyjęć, posiłek, w którym bez trudu można odróżnić mięso, jarzyny i deser, stanowił prawdziwą przyjemność. Mięso robiło wrażenie standardowego syntetyku, natomiast owoce i jarzyny wyglądały na świeże. Pamiętałem, że Meduza importuje żywność ze światów o cieplejszym klimacie. Trzeba utrzymywać ludność w zadowoleniu, pomyślałem sobie, nawet jeśli potrafi ona jeść korę z drzew.

Kiedy tam siedziałem, uderzyło mnie wiele rzeczy, a jeden fakt wręcz mnie zadziwił. Miałem przed sobą ludzi żyjących w najbardziej totalitarnym ze znanych mi systemów, a przecież siedzą sobie tutaj odprężeni, rozmawiają, rozglądają się i w ogóle robią wrażenie takiego samego tłumu, jaki spotyka się w każdej jadalni… z wyjątkiem naturalnie nagości. Spostrzeżenie, iż oto mam przed sobą społeczeństwo totalitarne, które działa, działa tak dobrze, że całe pokolenia w nim urodzone i wychowane czują się całkowicie swobodnie, zamiast mnie zrelaksować, wywołało moją tylko zwiększoną nerwowość. Musiałem przyznać, że Talant Ypsir może i jest osobnikiem niesympatycznym, ale na pewno jest człowiekiem diabelnie inteligentnym.

Inne spostrzeżenia dotyczyły spraw bardziej praktycznych. Meduzyjczycy wyglądali tak samo jak inni ludzie, szczególnie ci mieszkający na światach pogranicza. A przecież pewne subtelne różnice były natychmiast zauważalne dla kogoś z zewnątrz, takiego jak ja. Ich skóra była grubsza i chyba bardziej szorstka; włosy też były sztywniejsze… jak druty. Nawet oczy wydawały się inne, jak gdyby były wyrzeźbione w marmurze przez jakiegoś mistrza; nie posiadały błysku i sprężystości oka ludzkiego.

Wiedziałem, że teraz i ja posiadam te cechy, a mimo to czułem się zupełnie normalnie, nie czułem w sobie żadnej zmiany. Moja skóra wyglądała jak skóra otaczających mnie osób, a przecież dla mnie była normalna, miękka i naturalna.

Trzecie spostrzeżenie to takie, iż byłem najmłodziej wyglądającą osobą w tej jadalni, choć znajdowało się tam kilkoro młodych ludzi. Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak poznać bliżej osobę, z którą dzieliłem pokój. Moja współlokatorka aż się paliła, żeby poznać mnie lepiej.

— Ile masz lat? — spytała. — Powiedziano mi, że jesteś młody, ale sądziłam, że jesteś w moim wieku.

— A ile ty sama masz lat? — Uniosłem brwi.

— Dwa tygodnie temu skończyłam szesnaście — powiedziała z dumą. — I wtedy właśnie zaczęłam tu pracować.

— No cóż, ja zbliżam się do piętnastki — odpowiedziałem na jej pytanie, naciągając nieco prawdę. Pomiędzy piętnastką i szesnastką istnieje o wiele mniejsza przepaść niż pomiędzy czternastką i szesnastką. Jednak jej komentarz spowodował, iż chciałem się dowiedzieć czegoś więcej. — Kto ci o mnie opowiadał? I jak to się stało, że mieszkamy razem?

— Rzeczywiście o niczym ci nie powiedzieli — westchnęła. — No dobrze. Trzy tygodnie temu skończyłam szkołę w Huang Bay, to daleko na południe stąd, i ciągle jeszcze mieszkałam z rodziną. Wiedziałam, że wkrótce otrzymam przydział, i rzeczywiście: rozkazy nadeszły. Wprowadzono mnie do Gildii Transportowców i wysłano tutaj do pracy. Jakiś tydzień temu wezwano mnie do biura Nadzoru i oznajmiono, iż zestawiono mnie w parze z niejakim Tarinem Buleni, młodzieńcem przysłanym z zewnątrz, i że będziemy pracować wspólnie właśnie jako para. Powiedziano mi również, że będziesz miał sposób zachowania i pomysły, które mogą wydać mi się nieco dziwne… No i rzeczywiście, okazało się to bez wątpienia prawdą. W ogóle to wszystko jest ciągle dla mnie trochę dziwne, mimo że wyrosłam w podobnym środowisku. Jednak przydzielono mnie do pracy w głębi lądu, daleko od wody.

— To znaczy że Huang Bay leży na równiku? — Znałem dokładnie położenie tej miejscowości dzięki mapie w głowie, jednak takie pytanie wydawało mi się logiczne w tej sytuacji.

Skinęła głową.

— W każdym razie w pobliżu. Jest o wiele ładniejsze od tego miejsca, a to dzięki kwiatom i drzewom. Nie żeby tu było źle. Nie ma żadnych problemów z insektami czy zwierzętami, a i owoce są świeższe. — Przerwała na moment. — A mimo to brakuje mi domu, rodziny i tego wszystkiego.

Doskonale ją rozumiałem. Chociaż sam nie wychowałem się w rodzinnej atmosferze i nie łączyły mnie z nikim bliskie więzy, to jednak potrafiłem wyobrazić sobie czyjąś samotność i tęsknotę za domem i rodziną. Fakt, że przyjęła wyrwanie z dotychczasowego życia bez protestów, mówił mi coś ważnego na temat tutejszego społeczeństwa. To wyjaśniało także, dlaczego była aż tak zadowolona z mojej obecności.

Wrzuciliśmy nasze tace do otworu urządzenia przetwarzającego odpadki, rzeczy do prania zostawiliśmy obok okienka, w którym urzędował teraz jakiś umundurowany osobnik, i wróciliśmy na górę. Resztę zamierzaliśmy zwiedzić później; teraz był czas na bliższe zapoznanie się ze sobą, a dla mnie czas poznawania obowiązujących tu reguł.

Najwyraźniej pierwsze otwarcie drzwi za pomocą karty powodowało, że później rozpoznawały cię już same, na nasz widok bowiem rozsunęły się natychmiast. Weszliśmy do środka. Ching sprawdziła terminal, a stwierdziwszy, iż nic na nim nie ma, usiadła na łóżku i patrzyła na mnie. Za wcześnie było na cokolwiek innego, więc jedynie usiadłem na swoim posłaniu. Nie czekałem jednak, aż rozpocznie rozmowę.

— Powiedziałaś tam na dole, że zestawiono nas w parę… czy to oznacza to, co ja myślę, że oznacza? — spytałem.

— Zależy od tego, co ty myślisz, że to oznacza. Każdego, kto nie ma własnej rodziny czy nie dołączył do grupy rodzinnej, łączy się z kimś i tworzy w ten sposób parę. Od tej chwili wszystko będziemy robić razem. Jeść, spać, wychodzić, pracować… Nawet nasze karty mają identyczne kody, tak że możemy wydawać swoje pieniądze nawzajem.

Uśmiechnąłem się blado.

— A co się stanie, jeśli nie będziemy się ze sobą zgadzać?

— Ależ będziemy. Państwo sprawdziło nas na wielu mądrych komputerach i stad taki rezultat. A Państwo rzadko się myli.

Miałem głęboką nadzieję, że nie jest to prawda; szczerze mówiąc, wiedziałem, iż to nieprawda. Ale cóż mi to szkodzi.

— To może dotyczyć urodzonych Meduzyjczyków; o mnie nie mogą jednak wiedzieć tyle, ile wiedzą o kimś, kto się tu urodził i wychował.

Przynajmniej… miałem tę nadzieję. Wydawała się zmartwiona.

— Chcesz przez to powiedzieć, że ci się nie podobam?

— Tego nie powiedziałem. Sądzę, że mógłbym cię polubić, ale przecież ja cię w ogóle jeszcze nie znam, a ty nie znasz mnie. Ja nie znam w ogóle Meduzy…

Moja pozorna szczerość nieco ją uspokoiła.

— Chyba masz rację. Ale tak niewiele jest tego, czego mógłbyś się dowiedzieć o Meduzie.

— Tak ci się wydaje, bo się tu urodziłaś i wychowałaś. Większość spraw uważasz za oczywiste, a dla mnie one takimi nie są. Na przykład to łączenie w pary… Czy zawsze dotyczy ono chłopca i dziewczyny?

Moje pytanie wywołało u niej chichot.

— To niemądre pytanie. Każdego możesz łączyć z kimś drugim w parę i jedno z nich będzie dziewczyną.

— Jak to? — Teraz już byłem autentycznie zdezorientowany. Czegoś mi tutaj brakowało i nijak nie mogłem wpaść na to czego.

Westchnęła i spróbowała wykazać się maksymalną cierpliwością, bez popadania w ton pouczania, ale nie całkiem jej się to udało. — Ciągle nie pojmuję, na czym polega twój problem. To znaczy, sama kiedyś byłam chłopcem i nie było w tym nic nadzwyczajnego.

— Co takiego?! — Jednocześnie ze zdumieniem zaczęło mi jednak coś świtać i całą serią ostrożnych pytań udało mi się odnaleźć klucz do zagadki. Tym kluczem była podstawowa zasada wardenowska obowiązująca na Meduzie: przetrwanie.

Inaczej niż na pozostałych planetach Rombu, na Meduzie organizm Wardena nie występował wszędzie i we wszystkim. Jego przetrwanie zależne było od istot żywych, od roślin i zwierząt Meduzy. Na Lilith czy Charonie te małe stworzonka były i w skałach, i w drzewach, i we wszystkim innym, tutaj zaś koncentrowały się tylko na formach ożywionych… i dokonywały w nich zmian po to, by zapewnić sobie własne przetrwanie. Oznaczało to, że są niezdolne do reprodukcji poza swoim nosicielem, bez deformowania tegoż nosiciela i zmniejszenia jego szansy przeżycia. Tym samym spowodowanie, by rozmnażali się właśnie dwupłciowi ludzie — i takież zwierzęta — było dla nich korzystnym rozwiązaniem.

Dzieci rodziły się neutralne płciowo, choć przypuszczam, iż fizjologicznie można byje klasyfikować jako osobniki płci żeńskiej. Kiedy nadchodził czas dojrzewania, pomiędzy dziesiątym i trzynastym rokiem życia, zyskiwały one cechy płciowe, w zależności od grupy, w jakiej żyły i z jaką najczęściej miały do czynienia. Zdecydowana większość mieszkańców Meduzy, być może siedemdziesiąt pięć procent, była płci żeńskiej, ponieważ do zapewnienia regularnej reprodukcji potrzeba więcej kobiet niż mężczyzn.

Szczerze mówiąc, zbyt krótko przebywałem w tym me — duzyjskim społeczeństwie, by pewne jego koncepcje pojąć do końca, jednakże kiedy wracam myślą do tych grup, które widziałem i w autobusach, i w stołówkach, dochodzę do wniosku, że faktycznie była w nich znaczna przewaga kobiet…

— Chciałbym to dobrze zrozumieć — powiedziałem w końcu, usiłując poukładać sobie to wszystko w głowie. — Gdybyśmy zamierzali, na przykład, dołączyć do jednej z tych rodzin grupowych, a posiadałaby ona już wystarczającą liczbę mężczyzn, czy oznaczałoby to, że mógłbym zmienić płeć?

— Jasne. — Skinęła głową. — Ciągle się tak dzieje. Nikt się tym jednak nie przejmuje.

— A ja owszem — odparłem. — Z tego, co wiem, wszędzie indziej, nawet na planetach Rombu, jeśli przychodzisz na świat jako dziecko płci męskiej, to zostajesz mężczyzną, a jeśli płci żeńskiej, to kobietą. Do tutejszego systemu niełatwo mi będzie się przyzwyczaić.

Implikacje socjologiczne takiej sytuacji musiały być ogromne, nie wspominając już o szerszym problemie: skoro organizm Wardena był w stanie doprowadzić do tak dramatycznej zmiany, i to w tak krótkim czasie, do czego jeszcze był on zdolny? Potencjalnie czyniłby on z Meduzyjczyków istoty zmienne i elastyczne — plastyczne, jeśli chodzi o kształt… O ile byliby oni w stanie sterować „wardenkami” raczej niż być przez nie sterowanymi. Gdyby to było jednak możliwe, mógłbyś dosłownie zmienić swój wygląd siłą woli, stać się kimkolwiek lub przypominać cokolwiek, zgodnie z własną wolą. Podjąłem ten temat w naszej rozmowie.

— Jest wiele opowieści na ten temat, jak ta o Dzikich, ale nikt, kogo znam, nie zetknął się z czymś podobnym. W każdym razie nie można rozkazać, by coś takiego zaszło. Czasami to się zdarza, ale dzieje się to poza czyjąkolwiek kontrolą.

Cała ta koncepcja bardzo mnie podnieciła. Wszystko, co się zdarza, można jakoś kontrolować, szczególnie w świecie dysponującym komputerami, psychoekspertami i różnymi nowoczesnymi technikami kontroli nad umysłem i ciałem. Dałbym głowę, że Ypsir albo zatrudniał najwyższej klasy specjalistów, albo sam znalazł rozwiązanie tego problemu. Naturalnie, jeżeli tak było, nie można było mieć najmniejszego zaufania do czyjegoś wyglądu. Byłem w stanie zrozumieć, dlaczego tego rodzaju zdolność nie była zbyt szeroko wykorzystywana, a sama idea utrzymywana w tajemnicy i wręcz wyśmiewana. Społeczeństwo złożone z ludzi zdolnych do takich przemian doprowadziłoby system totalitarny do szybkiego upadku. Zacząłem wreszcie dostrzegać dla siebie pewne możliwości. Nie mogłem więc podtrzymywać dłużej tego tematu. Szczególnie teraz.

— A ci Dzicy? Kim oni są?

— To szaleńcy — odparła. — Dzikusy. Żyją na pustkowiu poza zasięgiem Państwa. Są prymitywni, godni litości, przesądni, a cała ich energia skierowana jest jedynie na przetrwanie. Wiem, że tak jest… Widziałam kilku z nich.

Zmarszczyłem brwi, bardziej zainteresowany niż zaskoczony, jednak pozory były w tej grze sprawą najważniejszą.

— Ale skąd się oni wzięli? To znaczy, czy są oni wyrzutkami tego społeczeństwa? Banitami? Uciekinierami? Kim?

— Nikt tego nie wie na pewno. — Wzruszyła ramionami. Są tutaj jednak od czasów jeszcze przed stworzeniem Państwa. Prawdopodobnie są potomkami pierwszych osadników, badaczy i tak dalej, potomkami tych, którzy odcięli się od cywilizacji.

Nie bardzo w to wierzyłem, chociaż wierzyłem, że mogą być ludźmi — oraz dziećmi i wnukami ludzi — którzy nie byli w stanie znieść Państwa i jego rosnącej kontroli i wycofali się z tak zorganizowanego społeczeństwa. Nie miałem wątpliwości, że byli tak prymitywni, jak ich przedstawiała Ching (to był surowy i groźny świat), ale są tacy, którzy woleliby taką egzystencję od egzystencji rybki w akwarium. To wielce przydatne wiedzieć, że oni tam są, i że Państwo meduzyjskie rozciąga swą władzę jedynie na miasta, miasteczka i sieć transportu, pozostawiając resztę planety dziką i wolną. Nie byłem szczególnie zachwycony ewentualnością zbierania patyków i korzonków, ale wiedza ta informowała o pewnej alternatywie, a na Meduzie, w tym czasie, jakakolwiek alternatywa, niezależnie od tego, jak mało zachęcająca, była mile widziana.

Skierowałem konwersację z powrotem na temat samej Ching. Lepiej nie zatrzymywać się dłużej na czymś, co mnie naprawdę interesowało, żeby nie wzbudzić podejrzeń niewidzialnych obserwatorów. Będzie dość czasu, by zyskać więcej informacji, kawałek po kawałku.

— Jak to się stało, że masz tę pracę? — spytałem. — Ja wiem, dlaczego tu jestem. Nie pasowałem nigdzie indziej i nie będę pasował, dopóki nie dorosnę. Ale ty się tutaj urodziłaś. A w ogóle, co to za praca?

Ten temat był dla niej znacznie łatwiejszy.

— Ja… my… sprzątamy i zaopatrujemy pociągi, a czasami również autobusy. To łatwa praca.

Ponownie mnie zaskoczyła.

— To nie mają robotów do takiej pracy?

— Nie, głuptasie! — Zachichotała. — Jasne, że używają robotów przemysłowych, ale w tak skomplikowanych miejscach dla pasażerów, jak pociągi czy autobusy, tylko człowiek jest w stanie posprzątać po drugim człowieku. Poza tym Państwo nie uważa, że tylko dlatego, iż maszyna może wykonać daną pracę, dobrze jest, kiedy ją wykonuje.

Zabrzmiało to jak recytacja jakichś świętych pism, ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Oboje mieliśmy pracę sprzątaczek… No i co z tego? Nie odpowiedziała jednak na moje pierwsze pytanie.

— Jesteś inteligentną dziewczyną — powiedziałem, częściowo tylko jej schlebiając. — I bardzo ładnie mówisz. Masz bardzo duży zasób słów, świadczący o niezłym wykształceniu. Dlaczego więc jesteś tu z nami, z tymi, którzy należą do najniższych kategorii.

Westchnęła i popatrzyła na mnie bardzo niepewnym wzrokiem.

— Jeśli wolisz nic nie mówić na ten temat, zrozumiem to — powiedziałem uspokajająco.

— Nie, nie ma problemu. Już się do tego przyzwyczaiłam. Tak, masz rację, powiadają, że mój iloraz inteligencji jest bardzo wysoki, ale to w żaden sposób nie ułatwia mi życia. Bo widzisz, dość dawno temu, w czasie kiedy się urodziłam (a może i wcześniej), coś dziwnego stało się z moją głową. Mówią, że przypominało to krótkie spięcie w obwodzie elektrycznym, tyle że obejmowało obszar tak malutki, iż nie byli w stanie go odnaleźć i naprawić. Na ogół jestem równie normalna jak każdy inny. Kiedy jednakże popatrzę na słowa czy zestaw liter, one mi się w jakiś sposób mieszają. — Wskazała ręką terminal komputerowy. — Z voxcoderem, którym mogę operować za pomocą głosu, nie mam najmniejszych kłopotów. Ale kiedy popatrzę na te wszystkie przyciski, wszystko zaczyna mi pływać w głowie. Głos rozumiem doskonale, ale wszystko, co jest ukazane na ekranie, kompletnie mi się miesza. — Pokręciła ze smutkiem głową i ponownie westchnęła. — Prawdopodobnie masz przed sobą najinteligentniejszą analfabetkę na Meduzie.

Rozumiałem jej problem, a także problem, przed którym stało Państwo. W społeczeństwie technologicznym umiejętność czytania była niezbędna. Niezależnie od tego, jak je ułożono, instrukcje obsługi i naprawy musiały być odczytywane tak samo jak plany czy chociażby przepisy dotyczące opuszczania budynku w razie pożaru. Na każdym ze światów cywilizowanych przeszłaby ona odpowiednią terapię, choć przypadłość tego rodzaju, zwana „dysleksją”, nigdy tak do końca nie została wyeliminowana. Niemniej nie było to wszystko dla mnie zbyt jasne; przecież istniały tutaj te święte „wardenki”.

— Jak to możliwe, że organizmy Wardena nie potrafią tego naprawić? — spytałem. — Sądziłem, że nikt tutaj nie choruje i nie miewa problemów tego rodzaju.

— Eksperci twierdzą, iż to dlatego, że jest to wada wrodzona. — Wzruszyła ramionami. — Możliwe, że tak już zostałam zaplanowana, a „wardenki” uważają tę sytuację za normalną. Powiedziano mi, że nawet gdyby znaleźli właściwe miejsce i dokonali naprawy, to i tak „wardenki” przywróciłyby poprzedni stan rzeczy, ponieważ uważają, że tak powinno być. Nauczyłam się żyć ze swoją wadą, choć doprowadzała mnie ona chwilami do szaleństwa, tym bardziej że często byłam bardziej inteligentna od większości tych, którzy uzyskiwali dobre wyniki testów i mogą się teraz dalej uczyć z perspektywą lepszej pracy przed sobą.

Współczułem jej z kilku powodów. Każdy jest przecież w stanie pojąć frustrację wywołaną faktem bycia zarazem inteligentnym i ograniczonym. Jednocześnie zrozumiałem, że działanie zjawisk wardenowskich w przypadku wrodzonych defektów jest dość niepewne. Dowodziło to, że tylko ludzie poddani inżynierii genetycznej są prawdziwie moralni i właściwi — nie żebym potrzebował szczególnych na to dowodów, skoro sam byłem produktem inżynierii genetycznej, tak jak i Tarin Bul.

— Czy to oznacza, że jesteś skazana na bycie kelnerką, sprzątaczką czy kimś takim? — spytałem. — Na wykonywanie prac, których maszyny nie mogą robić lub nie robią, a które nie wymagają umiejętności czytania?

— Och, mogę robić coś lepszego, jeśli tylko udowodnię, że potrafię — odpowiedziała z przekonaniem w głosie. — Skoro jestem w stanie mówić do komputera, a on mi odpowiada, to znaczy, że mogę go używać. Ale masz rację. Mogłabym wykonywać pewne prace, ale osoby umiejące czytać i pisać potrafią je wykonywać trochę szybciej i sprawniej. Właśnie dlatego to one je otrzymują. Jednak w przyszłości i tak mam robić coś innego. Bo niby dlaczego zestawili mnie w jednej parze z tobą?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Bo żadne z nas nie pasuje do istniejącego systemu.

— Nie… — Roześmiała się. — Chociaż może i tak. Nie myślałam o tym. Ostatecznie oboje mamy założyć rodzinę grupową. Ja będę w niej Matką Podstawową, będę prowadzić dom i opiekować się dziećmi. Będę je uczyła, kiedy będą małe, i nikt nie będzie zwracał uwagi na to, czy używam voxcodera, żeby zaplanować budżet. Nie jest tak źle. Lepsze to niż praca bez żadnych perspektyw czy jakaś inna możliwość, taka jak Rozrywkowa Dziewczyna czy kopalnia na księżycu Momratha.

Aha! Jeszcze jeden kawałek łamigłówki wpadł na swoje miejsce.

— To znaczy, że w pewnym sensie jesteśmy małżeństwem. W naszym wieku!

— Można tak powiedzieć. — Uśmiechnęła się szeroko. — W pewnym sensie. Dlaczego tak o to wypytujesz? A w jakim wieku pobierają się ludzie z zewnątrz?

— Na ogół w ogóle nie biorą ślubów — powiedziałem całkiem szczerze. — Większość jest genetycznie uwarunkowana, by wykonywać jakąś pracę i wykonuje ją lepiej niż ktokolwiek inny. Wychowują cię specjaliści, uczą cię tego, co masz robić, a potem to robisz. Jednak trochę małżeństw jest.

I to wszelakiego rodzaju, ale nie było sensu mówić jej o tym i komplikować tym samym sytuację.

— Większość ludzi jednak w ogóle się nad tym nie zastanawia — zakończyłem.

— Uczą nas co nieco o życiu na zewnątrz, ale trudno jest sobie wyobrazić jakieś inne miejsce poza Meduzą. Znam kilka osób, które były na Cerberze i ten już wydawał mi się wystarczająco dziwaczny. Dokonują tam ciągłej wymiany umysłów i ciał i mieszkają na drzewach rosnących w wodzie. Istne szaleństwo.

Wymiana ciał, pomyślałem sobie. Mój tamtejszy odpowiednik musi mieć niezły ubaw.

— Dla mnie to też brzmi niesamowicie — zapewniłem ją. — Możliwe, że kiedyś sam to zobaczę. Sądzą, że kiedy dorosnę, będę mógł zostać pilotem.

I znów ujrzałem w jej twarzy ten romantyzm, który tkwił gdzieś w jej wnętrzu.

— Pilot. Ojej. Czy już kiedyś czymś latałeś?

— Nie — skłamałem. — Nie tak naprawdę. Czasami ojciec pozwalał mi przejąć na chwilę stery w czasie lotu i wiem praktycznie wszystko, co należy wiedzieć o lataniu. Ale przecież miałem zaledwie dwanaście lat w chwili aresztowania.

To przypomniało o mojej przeszłości, a ona najwyraźniej nie miała ochoty o tym myśleć. Mimo to zapytała:

— Skoro urodziłeś się w laboratorium czy gdzieś tam, to skąd miałeś ojca?

To było całkiem inteligentne pytanie. Robiła na mnie coraz lepsze wrażenie.

— Ci, którzy zajmują pewne stanowiska w polityce czy administracji, muszą mieć jakąś rodzinę po to chociażby, żebyśmy mogli wiedzieć, jak się sprawy mają, i byśmy mogli nawiązywać niezbędne, osobiste kontakty — wyjaśniłem. — I dlatego w wieku pięciu lat jesteśmy adoptowani przez kogoś na takim stanowisku, na jakim my sami zamierzamy znaleźć się w przyszłości. Czasami to czysta formalność, ale zdarza się, że stajemy się sobie bliscy, jak to zresztą miało miejsce w przypadku mojego ojca i moim. — Czas na odegranie swojej roli, chłopcze. Zagraj to dobrze. Gniew na twarzy, trochę goryczy w głosie. — Tak… Mojego ojca i moim — powtórzyłem powoli.

Nagle zrobiła się bardzo nerwowa.

— Przepraszam cię bardzo. Nigdy więcej nie poruszę już tego tematu, chyba że ty sam będziesz tego chciał.

Zmieniłem nastrój. Dla niej przynajmniej moja gra była przekonywająca.

— Nic nie szkodzi. Był wielkim człowiekiem i nie chcę go zapomnieć… Nigdy. Ale to było dawno temu i już się skończyło. Ważne jest tutaj i teraz. — Przerwałem, by uzyskać lepszy efekt dramatyczny, odchrząknąłem, pociągnąłem nosem i zmieniłem temat. — A co to za sprawa z tymi Rozrywkowymi Dziewczętami? Kim one są?

Wyglądało na to, że zmiana tematu przynosi jej ulgę. Miałem nadzieję, iż przynajmniej na razie mam z głowy te nieuniknione pytania dotyczące mojej przeszłości, której tak naprawdę nie miałem i w związku z którą istniało największe prawdopodobieństwo potknięć i pomyłek.

— Rozrywkowe Dziewczęta to nazwa odnosząca się do całej klasy dziewcząt parających się rozrywką. Jest to zajęcie bez żadnych perspektyw, ale one poddawane są obróbce psychicznej i niewiele w ogóle myślą. — Wstrząsnął nią dreszcz. — Nie chcę o nich rozmawiać. Naturalnie są niezbędne i służą potrzebom Państwa, jednak nie jest to coś, co by mi odpowiadało. — Ziewnęła, usiłowała opanować to ziewnięcie, ale nie mogła. Potrząsnęła głową. — Przepraszam. Chyba pora iść spać. Na ogół sypiam w środku swojego czasu wolnego, dzięki czemu przed pracą mam jeszcze czas, żeby coś zrobić. Jeśli odpowiada ci inny system, to wspólnie coś wypracujemy.

— Ten mi w zupełności odpowiada — zapewniłem ją. — Dostosuję się na razie do twojego harmonogramu. Prześpij się. Mną się nie przejmuj. Jeśli nie uda mi się zasnąć, to zwiedzę sobie nasz dom i zobaczę, co w nim jest. Potrzebne mi będą i tak ze dwa dni, żeby przystosować się do miejscowego czasu.

Skinęła głową i ponownie ziewnęła.

— Jeśli już wyjdziesz, to nie opuszczaj domu. Obowiązuje zasada, że pary robią wszystko razem.

Znów ziewnęła.

— W porządku. Będę grzeczny — zapewniłem ją wesoło. — Mam przecież dobrą nauczycielkę.

Wślizgnęła się do łóżka i natychmiast zasnęła. Nie wyszedłem; nie wtedy. Zamiast tego położyłem się i myślałem o całym tym materiale koniecznym do posortowania w głowie, o wszystkim, czego się dowiedziałem, z czym będę musiał pracować i o ewentualnych pułapkach w tym wszystkim tkwiących.

Ching na samym początku mogła okazać się dla mnie bezcenna, to pewne. Była inteligentną, romantyczną i znającą miejscowe realia tubylczą przewodniczką. Na dłuższą metę byłaby jednak obciążeniem. Nie można przecież obalić systemu czy zorganizować zamachu na Lorda Rombu, mając przy sobie jako stałego towarzysza kogoś, kto wychowany został w wierze i zaufaniu do tego systemu. Jako romantyczka bardzo łatwo mogłaby się we mnie zakochać — co samo w sobie byłoby w porządku — i dla mego własnego dobra oddać mnie w ręce funkcjonariuszy SM.

Na wszystko są jednak sposoby, tyle że wymagają one czasu i pomysłowości. Cóż tu jednak było mówić o dalekosiężnych planach! Jedynym sensownym sposobem rozdzielenia nas dwojga było doprowadzenie do jej ciąży i zostawienie jej w domu z dzieciakiem. A ja miałem dopiero czternaście i pół roku, i — technicznie rzecz biorąc — byłem jeszcze niewinny.

Загрузка...