Ching, jak mnie zapewniono, nie zmieniła się zupełnie w czasie, kiedy mnie nie było i, co również przewidziano, powiadomiła mnie, że ostatnie kilka godzin spędziła, czekając na mnie w naszym pokoju i zamartwiając się na śmierć. Gdyby mnie wcześniej o tym nie poinformowano, byłbym gotów przysiąc, że relacjonuje ona prawdziwą wersję wydarzeń, a nie jedynie to, co kazano jej pamiętać.
Dwa dni później wezwano nas do siedziby Gildii na audiencję u jakiegoś wysoko postawionego urzędnika. Odgrywałem rolę zaskoczonego robotnika, a Ching nie musiała nic odgrywać, była autentycznie zaskoczona. Zostaliśmy poinformowani, że wykazaliśmy, iż zasługujemy na wyższe stanowiska. Awansowano nas ze skutkiem natychmiastowym na funkcjonariuszy Wewnętrznej Obsługi Pasażerskiej z kategorią 6 i wyznaczono na tygodniowy kurs szkoleniowo — oceniający. Ponieważ do tej pory należeliśmy do kategorii 3s (nigdy nie udało mi się dowiedzieć, kogo dotyczyły 1s i 2s; nie byłem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto stoi niżej od sprzątacza autobusu), był to dość spory awans, choć niewątpliwie wiązał się również z naszymi umiejętnościami i wstępną oceną naszej pracy. Obecne zajęcie wymagało posiadania jedynie kategorii 5 i ta dodatkowa kategoria została zapewne dodana dlatego, że mieliśmy teraz dwa domy i potrzebny nam był chociażby podwójny zestaw przyborów toaletowych i tym podobnych rzeczy. Na poziomie poprzednim nie mieliśmy praktycznie niczego — nie było nas na nic stać, a teraz, chociaż trudno byłoby nam porównywać się z wieloma innymi, to jednak, po opłaceniu rzeczy podstawowych, mogła nam zostać jakaś drobna sumka na niewielkie luksusy.
Wręczyliśmy nasze karty, które zostały przepuszczone przez komputer i wróciły do nas pozornie nie zmienione, my jednak wiedzieliśmy, że zawarta na nich informacja odzwierciedla naszą wyższą kategorię i wyższy status. Do następnej popołudniowej zmiany, gdy dołączymy do załogi pociągu, pozostały nam jeszcze dwa dni. Mieliśmy więc trochę czasu i wykorzystaliśmy go maksymalnie. Ching wydawała się szczególnie zachwycona obrotem spraw, ja zaś usiłowałem dzielić z nią tę radość i podniecenie. Nie było to takie łatwe, jeśli uwzględni się fakt, że wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi.
Dwa dni później udaliśmy się do głównego terminalu pasażerskiego i odnaleźliśmy Szefa Zmiany, panią Morphy, dystyngowaną kobietę w średnim wieku, która przypominała mi wyglądem mieszkankę światów cywilizowanych. Byłem jednak pewien, że jest autochtonką, choć bez wątpienia musiała być córką lub wnuczką jakiegoś światowca z pogranicza.
Zajęcie, pomimo wspaniale brzmiących tytułów, nie było imponujące czy chociażby szczególnie ciekawe. Polegało głównie na patrolowaniu wagonów, spełnianiu zachcianek pasażerów, odpowiadaniu na ich niemądre pytania, wyjaśnianiu, w jaki sposób mogą otrzymać coś do jedzenia czy picia, jak mają obsługiwać terminale, w które wyposażone było każde miejsce, i na sprawdzaniu, czy wszystkie urządzenia im służące pracują prawidłowo. W pewnym sensie było to gorsze od sprzątania autobusów. W tamtej bowiem pracy głównie się obijałem, obserwując tylko, czy maszyny właściwie wykonują robotę, podczas gdy tutaj wystawiony byłem na widok publiczny i obserwowany przez przełożonych, kiedy tak robiłem te bezustanne rundy z jednego końca pociągu na drugi. A musiałem wyglądać do tego bardzo porządnie, być bardzo czysty i bez przerwy się uśmiechać, uśmiechać…
W jednym natomiast praca ta przypominała tropienie przestępców. Obydwa te zajęcia pełne były powtórek tych samych sytuacji i długich, nudnych okresów oczekiwania i obydwa były też jednocześnie interesujące i obrzydliwe.
Pociąg nasz zazwyczaj prowadził dwa lub trzy wagony pasażerskie i resztę towarowych. Liczba wagonów towarowych była stała, podczas gdy wagonów pasażerskich zwiększała się lub zmniejszała, w zależności od popytu. W pierwszym tygodniu mieliśmy jeden pociąg z sześcioma wagonami pasażerskimi, a inny tylko z jednym; nigdy natomiast nie zdarzyło się, by pociąg był ich całkowicie pozbawiony.
Okres szkolenia był chwilami dość przykry, krytykowano bowiem każde nasze posunięcie. Kilkakrotnie musiałem się powstrzymać, by nie przyłożyć naszej szanownej Morphy. Pierwszy tydzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu jednak, kiedy zostawiono nas samym sobie i nie pilnowano bez przerwy, zrobiło się o wiele łatwiej.
Załogi pociągów ubrane były w łatwe do rozpoznania mundury, dobrze skrojone i posiadające przesadnie duże insygnia. Ponieważ wielu członków naszej własnej Gildii podróżowało tymi pociągami, musiał istnieć jakiś sposób pozwalający odróżnić załogę konkretnego pociągu od innych. Jeśliby stosować standardy meduzyjskie, to wyglądaliśmy bardzo elegancko. Ja jednak przypomniałem sobie jeden bardzo wytworny kurort, w którym, żeby było bardziej elegancko i intymnie, zatrudniano obsługę złożoną głównie z ludzi, i tam właśnie najlepiej ubranymi ludźmi byli kelnerzy i portier.
Nasz nowy pokój w Rochande był praktycznie identyczny z tym w Gray Basin, a jedyną różnicą było to, że znajdował się na trzecim, a nie na czwartym piętrze, i łóżka stały przy lewej, a nie przy prawej ścianie. Jednym słowem — odbicie lustrzane, żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, gdzie jesteśmy.
Samo Rochande różniło się jednakże od Gray Basin, chociażby ze względu na swoje położenie. Stanowiło ono ośrodek dystrybucji żywności i dlatego pełniło rolę portu przeładunkowego. Leżało względnie daleko na południu i choć występowały tam zimy, to jednak nie były one ani nazbyt srogie, ani zbyt długie, a samo miasto wybudowano na powierzchni ziemi i nie przykryto go kopułą. Wokół rozciągały się rozległe lasy i rosło wiele egzotycznych roślin, co nadawało miastu specyficzny charakter, mimo iż jego przypominający tort układ urbanistyczny i pudełkowata architektura były przygnębiająco monotonne.
Podróż na południe po przekroczeniu elektronicznych barier Gray Basin była całkiem interesująca. Można bowiem zaobserwować stopniową zmianę klimatu, zauważyć przerwy w coraz cieńszej powłoce śniegu, w których wpierw pojawiała się trawa, następnie małe krzaczki i wreszcie drzewa. W końcu podróżny docierał do strefy bardziej umiarkowanej. Świat nie wyglądał już tak ponuro jak w Gray Basin, choć na całym tym dystansie nie było widać śladu upraw czy chociażby jakichś dróg. To ostatnie, bardziej jeszcze niż zmiany klimatu i roślinności, stanowiło o prawdziwych kontrastach widocznych na Meduzie. W miastach i miasteczkach, a także w opływowych, szybkich pociągach, człowiek przebywał w nowoczesnym, technologicznym społeczeństwie. Poza miastami rozciągał się dziki i prymitywny świat.
Był to świat, w którym czyhały autentyczne zagrożenia, choć o ich charakterze niewiele byłem w stanie się dowiedzieć. Z reguły ludzie byli zupełnie bezpieczni w swoich nowoczesnych oazach na pustkowiu i większość z nich nigdy nie znalazła się poza zasięgiem ochrony ich własnej społeczności. Co tak naprawdę znajdowało się na zewnątrz, prócz dzikich i groźnych zwierząt, z których niektóre potrafiły zmieniać swe kształty, nie było dokładnie wiadomo. Dla mnie najbardziej interesujące były te opowiadania o zmianie kształtów i postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o owych zwierzętach, korzystając z dostępu do biblioteki za pomocą pokojowego terminalu. Meduzyjczycy najwyraźniej nie wyrażali zainteresowania takimi studiami, przynajmniej nie publicznie. Jeśli niektóre z tych stworzeń rzeczywiście potrafiły zmieniać swe kształty, o czym zresztą nie było nawet wzmianki w ich oficjalnych opisach, to rozumiem stanowisko władz meduzyjskich, które nie życzyły sobie, by komukolwiek powstały w głowie podobnie nieprzyzwoite pomysły jak moje.
Dominującą formą życia były tutaj ssaki, co dla mnie było zarówno bardzo interesujące, jak i logiczne. Gady nie miały przed sobą żadnej przyszłości w tak zimnym klimacie, a owady w ciągu roku miały zbyt krótki okres sprzyjający rozmnażaniu, by móc wyjść poza bardzo ograniczoną niszę ekologiczną. Nawet stworzenia morskie — z tego, co się dowiedziałem — były również ssakami, ponieważ masa planktonu i alg, która mogłaby podtrzymać ewolucję ryb, była niewielka, a morza i oceany — względnie płytkie.
Istniał tu jednakże, znany skądinąd w świecie zwierzęcym, układ: jeden wegetariański gatunek zwany vetta odżywiał się głównie trawą, a inny zwany tubro zjadał przeważnie liście i inne części drzew, instynktownie je przystrzygając, ale nie zabijając. Harrary natomiast były wielkimi i krwiożerczymi bestiami odżywiającymi się wspomnianymi roślinożercami. Istniało kilkaset gatunków roślinożerców i kilka podgatunków harrarów. Cała reszta królestwa zwierząt była wielce zróżnicowana, ogromna i przeważnie niewidoczna, jednak doskonale wpasowana w ten zrównoważony układ przyrody. Ja skoncentrowałem się głównie na tych dominujących gatunkach, zwracając także uwagę na drobniejsze stworzenia, o ile były jadowite i groźne, ponieważ miałem nadzieję, że właśnie one dostarczą mi jakichś wskazówek w moich poszukiwaniach.
Jeśli chodzi o wygląd, to vetty miały wielkie, płaskie, uzębione dzioby, duże, okrągłe oczy, krótkie szyje i szeroko rozstawione nogi, wyposażone w pazury i poduszki. Na takich nogach zdolne były na krótkim dystansie rozwinąć szybkość do czterdziestu kilometrów na godzinę. Tubry posiadały natomiast długie, wąskie pyski, dłuższe od reszty ciała i wyginające się na wszystkie strony szyje, i ogromne, uzbrojone w szpony łapy, przypominające ludzkie dłonie. Ich ogony przypominały nieco ich szyje, a tubry często używały ich jako wabików, gdy sprawdzały, czy nic im nie zagraża. Ogony te odpadały im w przypadku ugryzienia czy nagłego szarpnięcia. Tubry nie były szybkie, ale potrafiły błyskawicznie wspiąć się na drzewo i spać na nim przyczepione do gałęzi, z głową wyciągniętą w górę lub zwieszoną w dół. Jedyną obroną vetty była szybkość. Tubry natomiast potrafiły być bardzo groźne, kiedy przyparto je do muru, poza tym potrafiły używać swego ogona jak bicza.
Najtrudniej jest opisać harrara. Wygląda on bowiem jak ogromna, przelewająca się masa futra, skóry i szponiastych łap, przypominających zresztą ptasie pazury. Kiedy na nich chodzi, wygląda nieco śmiesznie, ale kiedy chwyta ofiarę, używa wówczas dwu niewielkich, lecz groźnych łap przed nich, zdolnych urywać ofiarom łby. Gdzieś w tej futrzanej kuli znajduje się ogromna paszcza z kilkoma rzędami kłów. Właśnie harrar zainteresował mnie najbardziej, on to bowiem — zgodnie z legendą — potrafił zmieniać kształt. Stworzenie to potrzebowało przecież wiele pożywienia, by utrzymać przy życiu to wielkie cielsko, a nie umiało chodzić po drzewach ani też doścignąć kogoś, kto biegł z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę.
Zwierzęta morskie wydawały się odzwierciedlać faunę lądową, tyle że liczba gatunków była większa, podobnie jak i ich współzależność, poczynając od małych ślimaków zjadających powierzchniowe, przypominające bakterie organizmy i żerujących również na dnie, a kończąc na odpowiednikach vetty i tubry. Te ostatnie, pomimo gładkiej skóry i płetw, bardzo przypominały lądowych krewniaków i były wszystkożerne, odżywiały się bowiem zarówno mniejszymi zwierzętami, jak i roślinami wodnymi. Istniała też pływająca wersja harrara: tona szarości lub czerni, wyposażona w płetwę grzbietową, płetwy ogonowe, małe pacior — kowate oczy, ogromną, przeogromną paszczę… i niewiele więcej. Ten morski drapieżca, zwany makharą, wydawał się niezdolny do schwytania szybkiej zdobyczy, a przecież musiał sobie jakoś radzić, by utrzymać w formie tę masę cielska i tłuszczu. Jak więc był on w stanie dopaść swą ofiarę? W tekstach nie było odpowiedzi na takie pytania; nikt ich nawet nie postawił.
Na północ od dwudziestego ósmego równoleżnika tubry nie występowały; zbyt mało tam było drzew, by utrzymać je przy życiu. Spotykało się natomiast vetty śnieżne zdolne dotrzeć do pokarmu znajdującego się pod wielometrową warstwą śniegu i lodu, jak również harrary. To też była interesująca sprawa. Sporo materiału poświęcono unikatowemu życiowemu cyklowi vetty śnieżnej, natomiast o harrarze była ledwie krótka wzmianka. Mogło to sugerować, że nie istniało nic takiego jak harrar śnieżny, i ponownie wywoływało to interesujące pytanie: w jaki sposób ten ciemno ubarwiony, otyły i niezgrabny harrar był w stanie schwytać vettę śnieżną, skoro ta ostatnia większość czasu spędzała zagrzebana pod śniegiem?
Ku memu zdziwieniu Ching zainteresowała się bardzo moimi studiami. Było dla mnie zdumiewające, że ktoś urodzony i wychowany na Meduzie może tak mało wiedzieć o własnej planecie. Ona jednak była świadoma swej ignorancji, przyznała, że wcześniej nawet nie pomyślała o tych sprawach, i bardzo chciała wypełnić tę lukę.
Jedno było pewne — bardzo lękano się harrara i to nawet pośród najwyższych kręgów Meduzy. Wystarczyło przypomnieć sobie podwójne zapory pod napięciem przy wjazdach do Gray Basin; nawet Rochande posiadało podwójne ogrodzenie z taką samą zabójczą barierą energetyczną. Naturalnie taki system, przeznaczony dla ochrony ludności — sprzedawany i akceptowany jako taki — utrzymywał równocześnie tę ludność wewnątrz ich monitorowanych miast i strzeżonych pociągów. Nawet pociągi były całkowicie izolowane od świata zewnętrznego, zupełnie jak gdyby były statkami kosmicznymi, chroniącymi podróżujących przed śmiertelnie niebezpiecznym, obcym środowiskiem. Człowiek zawsze potrafił zatriumfować nad każdym groźnym i śmiertelnie niebezpiecznym drapieżnikiem na każdej z kolejnych planet. Tutaj jednak wyglądało na to, że harrarowi pozwala się wędrować i rozmnażać do woli, co zresztą zapewne czyniono, i to nie tyle z motywów technologicznych, co politycznych. Wychowana w izolowanych, od kołyski do grobu, oazach technologicznych, większość Meduzyjczyków nie byłaby w stanie przetrwać nawet jednego dnia bez tych wszystkich ułatwień, które uważali oni za zupełnie oczywiste. Taka sytuacja zaiste musiała bardzo odpowiadać władzom meduzyjskim.
Czy to za przyczyną Ypsira, czy jego poprzednika, społeczność ta była czymś wyjątkowym i robiła wrażenie tworu geniusza, wspartego faktem, iż Lilith i Charon dostarczały tyle żywności, że nie trzeba było jej produkować na Meduzie, a technologia pozwalała utrzymywać tę zamkniętą kulturę i jeszcze ją wzmacniać.
Pracowaliśmy już jakieś sześć tygodni i nic się nie wydarzyło. Zacząłem się trochę martwić i niecierpliwić. Nie objawił się bowiem ani nikt z SM, ani też z owej tajemniczej opozycji, w którą zresztą nie całkiem wierzyłem. Zacząłem wysilać mózg, usiłując wykombinować, co by tu zrobić, żeby sprawy wreszcie ruszyły z miejsca.
Ching uważała tę moją irytację za przejaw zmiennego nastroju, do którego zdążyła się już zresztą przyzwyczaić, ja jednak byłem zdecydowany uczynić coś, co pozwoliłoby ruszyć się z tego martwego punktu i w efekcie — pozwoliłoby pokonać ten system. I oczywiście, w momencie, w którym straciłem wszelką nadzieję i wiarę w istnienie opozycji, ta nawiązała ze mną kontakt. A zrobiła to metodą jakby żywcem wyjętą z podręcznika Kręgi.
Załoga miała w pociągu oddzielną toaletę w czołowej części pierwszego pasażerskiego wagonu i jak zwykle tam właśnie się udałem, by zrobić siusiu. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy to nie tylko byłem oddzielony od Ching — która w tym czasie musiała pracować — ale także od wszelkiego nadzoru i od pasażerów. Naturalnie również w ubikacji znajdowało się urządzenie monitorujące.
— Tarin Bul? — Usłyszałem elektronicznie zniekształcony głos. Zaskoczony, rozejrzałem się wokół. Wielokrotnie wzywano mnie już głosem przez terminal, jednak nigdy przedtem nie brzmiał on tak mechanicznie.
— Tak?
— Obserwujemy cię, Tarinie Bulu.
— Też mi niespodzianka — rzuciłem dowcipnie, zapinając spodnie i podchodząc do umywalki.
— Nie jesteśmy Służbą Monitorującą — powiedział głos. — Nie przepadamy za nią. Podejrzewamy, że ty też nie za bardzo ją lubisz.
Wzruszyłem ramionami i umyłem dłonie.
— I tak źle, i tak niedobrze — odpowiedziałem szczerze. — Jeśli to test ze strony SM, a ja im powiem, że jej nie lubię, natychmiast mnie zwiną i spytają dlaczego. Jeśli, z drugiej strony, powiem, że kocham SM, to na pewno od razu wyekspediują mnie do najbliższego psychiatry. Wobec tego nie udzielę żadnej odpowiedzi i jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia, to pozwólcie, że wrócę do pracy.
— Nie jesteśmy SM — powiedział głos. — Jesteśmy w opozycji zarówno do niej, jak i do obecnego rządu Meduzyjskiego. Jesteśmy wystarczająco potężni, by móc nadawać do monitorów SM fałszywy sygnał, nagrany wcześniej, a świadczący o tym, że przez cały czas korzystasz z toalety, i używać tego samego kanału do rozmowy z tobą.
— Gadajcie sobie zdrowo — odparłem.
— Nie jesteś tubylcem zaprogramowanym do tego życia. Dlaczegóż nie zaakceptujesz tego, co mówimy?
— Po pierwsze, jeżeli jesteście tak potężni, to mnie nie potrzebujecie. A jeśli jestem wam potrzebny, mimo iż jesteście tak potężni, to albo jesteście malowanymi buntownikami, albo buntownikami niekompetentnymi.
— My ciebie nie potrzebujemy. My ciebie chcemy. A to co innego. Im więcej swoich ludzi będziemy mieli w Gildiach, tym staniemy się silniejsi i tym łatwiej nam będzie rządzić tym światem, kiedy już będzie on nasz. Ty posiadasz dwie bardzo dla nas wartościowe cechy. Mobilność związaną z wykonywaną pracą, a ta w naszym społeczeństwie jest wręcz bezcenna. Po drugie, nie jesteś tubylcem, co wcześniej czy później doprowadzi cię do szaleństwa.
— Może już doprowadziło — powiedziałem, zachowując sceptyczny ton. — Powiedzmy jednak, czysto teoretycznie, że wierzę, że jesteście tymi, za których się podajecie, i że wierzę waszym słowom. Co mi to da?
— Posłuchaj uważnie, ponieważ powiemy to tylko raz, a czasu jest niewiele. Wkrótce ktoś przyjdzie sprawdzić, dlaczego nie jesteś na swoim stanowisku. Masz jedną i tylko jedną szansę, by się do nas przyłączyć. Przed następną zmianą w Rochande masz wolny dzień. Idź tego dnia na wcześniejszy seans do Teatru Grand. Weź miejsce na balkonie. W połowie seansu wyjdź do toalety. Skontaktujemy się z tobą.
— A moja partnerka?
— Nie podczas pierwszego spotkania. Później coś dla niej zorganizujemy. Koniec łączności. Uważaj teraz na swoje słowa.
I sprawy powróciły do swego normalnego biegu. Wyszedłem szybko i wróciłem do swoich obowiązków. Ching zauważyła, że zrobiłem się jakby weselszy, ale nie mogła dojść przyczyn tej zmiany.
W nasz wolny dzień zawsze szliśmy na specjalny obiad i na seans filmowy i dlatego, kiedy zasugerowałem Grand, Ching nie była ani trochę zdziwiona. Jak mnie kiedyś poinstruowano, wystukałem właściwy kod na terminalu, żeby sprawdzić, ile mamy na koncie na ten nasz wolny wieczór, i jednocześnie dać znać agentowi z SM, że sprawy wreszcie ruszyły z miejsca. Nie miałem zamiaru oszukiwać którejkolwiek ze stron, przynajmniej dopóty, dopóki nie wyciągnę z tego zadania tyle informacji, ile tylko się da, i na pewno nie wcześniej niż się upewnię, że nic mi za to nie grozi.
Kiedy się siedzi w ciemnym i pełnym publiczności kinie, można narazić się ludziom na wiele sposobów, ale najgorszy z nich to chyba wyjście do toalety w samym środku seansu. Udało mi się dojść do przejścia wśród cichych przekleństw i złośliwych spojrzeń — tym gorszych, że ich autorzy byli przekonani, że będę wracał tą samą drogą — i poszedłem do górnego foyer, gdzie mieściła się obszerna toaleta. Kiedy przechodziłem obok ostatniego rzędu, gdzie miejsc zajętych było niewiele, bo znajdowały się one tak daleko od ekranu, że równie dobrze można by było oglądać film na monitorze w domu, z ciemnego fotela wystrzeliło jakieś ramię i pociągnęło mnie z taką siłą, iż omal nie straciłem równowagi.
Jedyne, co mogłem o niej powiedzieć, to to, że była wysoka, szczupła i wyglądała na stuprocentową mieszkankę cywilizowanego świata.
— Posłuchaj, Bul — wyszeptała — siadaj i udawaj, że oglądasz film. Mówienie zostaw mnie.
— W porządku — odszepnąłem i usiadłem.
— Czy dalej jesteś zainteresowany naszą organizacją?
— Dalej w nią nie wierzę — odparłem. — Ale przecież tu jestem, nawet jeśli tylko z ciekawości.
— To wystarczy… Na razie. Dwie przecznice na północ od tego kina jest mała kawiarenka „Gringol”. Idź tam po seansie. Zamów coś z menu. Poczekaj na nas. My zajmiemy się wszystkim, i tobą, i SM. Jeśli się tam nie pojawisz, już nigdy się z tobą nie skontaktujemy. A teraz wstań i idź do toalety.
Zacząłem otwierać usta, żeby coś odpowiedzieć, jednak rozmyśliłem się i zrobiłem to, co mi poleciła.
Obejrzeliśmy z Ching resztę filmu, po czym wyszliśmy na zewnątrz, gdzie ciągle jeszcze było jasno. Zaproponowałem spacer dla rozprostowania nóg. Wkrótce zauważyłem niewielki szyld „Gringola” i zwróciłem się do Ching.
— Zaczynam być nieco głodny. Miałabyś ochotę coś zjeść?
— Jasne. Dlaczego nie? Masz na myśli jakieś konkretne miejsce? A jak u nas z finansami?
— Nie za bardzo — odpowiedziałem i była to prawda, pomimo tej dodatkowej gotówki, którą teraz dysponowaliśmy. — Zobaczmy może, co oferują w tej kawiarni. — Manewr był gładki i robił wrażenie spontanicznego, tak że niczego nie mogła podejrzewać.
Lokal był mały i miał przyćmione światła, choć to akurat nie miało najmniejszego znaczenia dla SM i jej wszędobylskich monitorów. Niemniej w świecie identycznych stołówek wyprawa do restauracji czy kawiarni dysponujących menu, z którego można było dokonać wyboru potraw, stanowiła prawdziwą rozkosz. Tym bardziej że czasami potrawy w takich małych miejscach jak to przygotowywane były przez ludzi na podstawie ich własnych, specjalnych przepisów, przepisów najprawdopodobniej pochodzących od wygnańców i pionierów.
— Wygląda drogo — powiedziała Ching z powątpiewaniem. — Czy jesteś pewien, że nas na to stać?
— Pewnie nie, ale co tam — odparłem, wybierając dwuosobowy stolik w głębi sali i siadając przy nim. Lokal był niemal pusty, chociaż w chwilę po naszym przyjściu pojawiło się kilka osób. Zjawiła się też kelnerka, kobieta, nie automat, i wręczyła każdemu z nas małe menu. Wybór nie był przesadnie duży, ale szczycono się przyrządzaniem potraw na podstawie „specjalnych przepisów, nie znanych nigdzie indziej na Meduzie”: cerberyjski stek z alg, niezwykły półmisek charonejskich owoców i inne wardenowskie specjały, włącznie z, jak zauważyłem, daniami mięsnymi. W menu podkreślano z dumą, iż żadne z dań nie jest syntetykiem. Miałem co do tego poważne wątpliwości, ale świadczyło to przynajmniej o tym, że bardzo się tutaj starają. Ceny były w miarę rozsądne, tak więc kiedy kelnerka wróciła i zasugerowała specjalne wino z Lilith, popatrzyłem na Ching i zgodziłem się. Szczerze mówiąc, byłem nieco zdziwiony jej propozycją, bo nasz młody wiek rzucał się w oczy. Pojawiło się wino i zostało nalane do kieliszków z małej, drewnianej flaszeczki. Podniosłem swój kieliszek, popatrzyłem na Ching i uśmiechnąłem się.
— Czy piłaś kiedyś alkohol?
— Nie — przyznała. — Ale zawsze byłam go bardzo ciekawa.
— No cóż, wkrótce się zorientujesz, dlaczego go jeszcze nie próbowałaś. Napij się.
Pociągnąłem delikatnie z kieliszka, a ona wypiła swą porcję, jak gdyby to była szklanka wody, po czym zrobiła zdziwioną minę. — Smakuje jakoś… dziwnie.
W rzeczywistości było to bardzo dobre wino, choć nie miałem pojęcia, z czego je zrobiono. W każdym razie smakowało jak wysokiej klasy białe wino pochodzące ze światów cywilizowanych.
— Nie smakuje ci?
— Nie… to znaczy, tak. Jest po prostu… inne.
Wkrótce wróciła kelnerka, by przyjąć zamówienie. Zamówiliśmy, co trzeba, i odprężyliśmy się. Pomyślałem sobie, że zarówno wino, jak i któraś z potraw mogą zawierać jakiś narkotyk, ale się tym nie przejąłem. Spodziewałem się tego.
Popatrzyłem na Ching, która już miała lekko szklane oczy i siedziała, wpatrując się tylko we mnie i uśmiechając. Była drobna i alkohol był dla niej czymś nowym, dlatego też tak szybko zrobił na niej wrażenie.
— Czuję się naprawdę świetnie — westchnęła. — Taka odprężona.
Sięgnęła po flaszkę, nalała sobie i wypiła jednym haustem. Ja, naturalnie, ciągle jeszcze sączyłem swój pierwszy kieliszek, czując się po raz pierwszy od momentu przebudzenia na tamtym statku — więzieniu jak normalny człowiek.
Ktokolwiek składał się na tę opozycję, to stanowiła ona bardzo kulturalne podziemie. Cokolwiek to było, znajdowało się w potrawie, oni jednak pozwolili nam dokończyć posiłek, nim nasza świadomość odpłynęła powoli, czego zresztą żadne z nas w ogóle nie spostrzegło. Ja, spodziewając się tego w jakimś stopniu, mogłem zastosować obronę blokującą takie skutki, ale to zniweczyłoby cały przygotowany przez nich plan.
Obudziłem się w śmierdzącym tunelu. Obok mnie kręciło się kilka ciemnych kształtów. Miejsce to odorem przypominało ścieki i nie trzeba było być szczególnie bystrym, by zorientować się, że musi to być leżący pod miastem system kanalizacyjny.
To, czego użyli, było lekkim środkiem hipnotyzującym i mogłem bez trudu wydobyć się spod jego działania, jednak nie byłoby to zachowanie, jakiego należało oczekiwać po Tarinie Bulu, wobec czego dokonałem nieznacznych zmian w moim umyśle, powodujących, iż znajdowałem się na tym samym poziomie hipnozy, tyle że nie wywołanej narkotykiem, lecz autosugestią. Gdyby bowiem agenci ulegali działaniu takich prostych środków chemicznych, to ich hodowla, wychowanie i wszechstronne szkolenie nie miałyby sensu.
Nie mogłem rozpoznać tych ciemnych kształtów, choć znajdowały się bardzo blisko. Albo więc ludzie ci nosili specjalne, obszerne, czarne płaszcze z kapturami, albo używali jakiegoś rodzaju pola rozpraszającego.
— Budzi się na poziomie pierwszym — odezwał się głos kobiecy.
— Czas więc — odpowiedział mu inny, niski, męski. — Chwileczkę… niech sprawdzę. — Uklęknął tuż przy mnie, a czarne ramię i czarna dłoń ducha uniosły moją powiekę, sprawdziły puls i dokonały innych rutynowych czynności. Wstał, najwyraźniej usatysfakcjonowany. — W porządku, Siostro 657, chcesz go teraz przejąć?
— Tarinie Bulu… czy nas słyszysz? — spytał miękko kobiecy głos.
— Tak — odpowiedziałem głucho.
— Rozumiesz, że to dla ciebie punkt, od którego już nie będzie odwrotu? Że możesz nam teraz powiedzieć, żebyśmy przywrócili cię do poprzedniego stanu, i nic więcej nie zostanie powiedziane, i nigdy więcej nie nawiążemy z tobą kontaktu? Jeśli natomiast zdecydujesz się iść dalej, jeśli się zaangażujesz w nasze sprawy, to w przypadku oszustwa lub zdrady utracisz życie.
— Rozumiem — powiedziałem. — Nie po to tu przyszedłem, żeby się teraz wycofać.
Moja odpowiedź chyba im się spodobała.
— Doskonale — powiedziała Siostra 657. — Wobec tego wstań i idź za nami.
Uczyniłem, jak mi polecono, zauważając przy okazji z zadowoleniem, że leżałem na jakiejś drewnianej platformie, a nie w tej brei poniżej. Faktycznie bowiem szliśmy wąskim pomostem ponad rzeką ścieków, gdzieś pod Rochande, w labiryncie, którego przejście nawet od pracujących tutaj wymagałoby posiadania planów. Tym ludziom takowe jednak nie były w ogóle potrzebne, doskonale wiedzieli, dokąd idą. Pomimo wielu odgałęzień i zakrętów byłem pewien, że potrafiłbym powrócić do punktu startu, ale ta pewność nic mi nie dawała. I tak nie wiedziałbym, czy ten punkt znajduje się w pobliżu tamtej kawiarni, skoro nie miałem przecież pojęcia, jak długo byłem nieprzytomny.
Wreszcie pokonaliśmy ostatni zakręt i weszliśmy na prowizoryczny pomost długości około trzech metrów. Prowadził on do otworu w ścianie tunelu, za którym widoczny był słabo oświetlony pokój pełen jakiegoś technicznego sprzętu. Widać tam też było kilka ciemnych kształtów, może około tuzina, jeśliby liczyć także moich porywaczy. Nie było tam zresztą miejsca dla większej liczby osób wśród tych wszystkich lin, sond, kabli i puszek.
Posadzili mnie na skrzyni przed sobą. Odprężyłem się. To, co mi zaaplikowali i tak już pewnie zniknęło z mojego organizmu, a przecież oni bez trudu zauważą ten fakt.
Siostra 657 wydawała się przewodzić tej grupie. Niezły chwyt, taki koleżeński tytuł i zwykły numer. Mógłbym się założyć, że numer ten stawiał ją wysoko w hierarchii; jak się później okazało, miałem rację zakładając, że numery oznaczają komórkę i miasto, a tylko jedna cyfra odnosi się do konkretnej osoby wewnątrz samej komórki.
— Słuchaj nas, potencjalny Bracie — zaintonowała Siostra 657.
Miałem nadzieję, że nie czeka mnie teraz jakiś bełkot i związane z nim rytuały, takie jak przy przyjmowaniu do jakiejś tam tajnej loży.
— Dajemy mu numer 6137. Jest przebudzony, czujny i gotów odpowiadać na pytania.
— Bracie… dlaczego chcesz przeciwstawić się rządowi? — spytała siedząca z tyłu kobieta.
— Bo jest nudny — odparłem, wywołując tu i ówdzie śmiech.
— Bracie… dlaczego chcesz się do nas przyłączyć? — spytała inna kobieta.
— To wy mnie zwerbowaliście — zauważyłem. — W tej chwili jesteście jedyni w mieście i dlatego się do was przyłączam. Tak naprawdę, to jednak nie wiem, co sobą reprezentujecie i być może wasze pomysły dotyczące rządzenia Meduzą są jeszcze gorsze od rządowych.
Rozległy się szepty, jak gdybym powiedział coś, czego nie powinienem był powiedzieć, ja jednak byłem zdecydowany nie owijać niczego w bawełnę. Z tego, co udało mi się usłyszeć, wynikało, że jestem zbyt pewny siebie jak na kogoś w moim wieku.
— Całkiem słuszna uwaga — włączyła się Siostra 657, przerywając szepty. — Nie powiedzieliśmy mu nic o sobie. Być może powinniśmy to zrobić, nim pójdziemy dalej. — Zwróciła się bezpośrednio do mnie: — Bracie 6137, nie zawracamy sobie głowy przysięgami, uściskami dłoni czy jakimiś specjalnymi ceremoniami. Te rzeczy są dla przesądnych mas. Powinnam cię jednakże poinformować, że podobnie jak większość grup tego rodzaju jesteśmy bardziej zjednoczeni i jednomyślni w przeciwstawianiu się obecnemu rządowi niż w naszej wizji tego, co ma go zastąpić. Niemniej można uczynić więcej dla tego świata niż pozwala na to obecne społeczeństwo i można to czynić skuteczniej bez rządu obserwującego każdą wyprawę do toalety. Jesteśmy silni, potężni i usytuowani we właściwych punktach, a mimo to nie udało nam się jeszcze rządu obalić. Obecnie koncentrujemy się na werbowaniu rekrutów, na zbieraniu informacji technicznej na każdym z poziomów i utwierdzaniu swej obecności w każdym większym ośrodku ludności na Meduzie. Jest to jakiś początek.
Skinąłem głową.
— Równie dobrze możecie się stać potężnym klubem dyskusyjnym — zauważyłem. — Słuchajcie, ja zostałem urodzony i wychowany dla polityki. Gdyby się ułożyło nieco inaczej, pracowałbym w administracji planetarnej, a nie obsługiwał pasażerów. Nie przemawiajcie do mnie z góry i nie traktujcie jak dzieciaka. Niech robią to ci, którzy zgodnie z moim zamiarem mają mnie nie doceniać. Na przykład, sądzę, iż powinniście wiedzieć, że SM wie o waszej obecności w Rochande i że to ona wystawiła mnie na wabia.
Te słowa wywołały lekki szumek dookoła. Wreszcie przywódczyni spytała:
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałeś?
Skinąłem głową.
— A dlaczegóż miałbym to ukrywać? Załatwiliście jednego z tamtych, oni zyskali pewne informacje od innego, a ja byłem jedynie logiczną przynętą. Dali mi przeto taką pracę, która miała mnie tu doprowadzić. Szczerze mówiąc, niedobrze mi się już robiło od tego czekania na was.
— Przyznaje się do współpracy z SM! — niemal wrzasnęła jedna z kobiet. — Usuńcie go… natychmiast!
— Gdybym rzeczywiście był autentycznym agentem SM lub jej wtyczką, ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby powiedzenie tego, co właśnie wam powiedziałem — zauważyłem, prawdę mówiąc, nieszczerze.
Ten wybuch przed momentem zmartwił mnie. Toż to amatorzy. Cholerni rewolucjoniści — amatorzy! Liczyłem na coś znacznie lepszego.
— I poinformujesz SM, że nawiązałeś z nami kontakt i że się do nas przyłączyłeś? — spytała Siostra 657.
Skinąłem głową.
— Jasne. A wy będziecie musieli upitrasić coś dla mnie, żebym mógł tym nakarmić tę twardą jak skała panią major, w przeciwnym razie wsadzą mnie pod jakąś psychiczną maszynkę. Zrobili to jednej z waszych (nie znam żadnych nazwisk) kilka miesięcy temu, też nowicjuszce takiej jak ja, i złamali ją. Nie chciałbym, żeby to przydarzyło się mnie, tak więc, jeśli jesteście tak potężni jak twierdzicie, oczekuję jakiejś ochrony.
Po raz pierwszy podniósł się mężczyzna, być może jedyny mężczyzna wśród obecnych, nie licząc mnie.
— To, co mówisz, młody człowieku, brzmi rozsądnie. Jesteś bardzo inteligentny. Być może aż za bardzo. Zastanawia mnie to. Powiadają, że Cerberyjczycy potrafią produkować roboty o każdym kształcie i postaci, roboty, których nie można odróżnić od ludzi. Takie, które mogą przybrać cechy charakterystyczne dla mieszkańca któregokolwiek z czterech światów Wardena.
— Nie jestem żadnym robotem — zapewniłem go. — Ale ta informacja bardzo mnie interesuje.
Przerwałem, jak gdybym rozważał jakieś ważne problemy, po czym wyrazem twarzy i samym zachowaniem dałem im do zrozumienia, że podjąłem decyzję.
— W rzeczywistości gotów jestem wam powiedzieć coś, czego nie ma nawet w mojej kartotece. Coś, czego, jak podejrzewam, nie wie ani Meduza, ani Halstansir. Na swej ojczystej planecie byłem „podszywaczem”. Nie wyszedłem bowiem z puli genetycznej hodowli dla administracji ani też z takiej szkoły. Czy sądzicie, że wysokiej klasy administrator byłby zdolny wedrzeć się na przyjęcie i obciąć mieczem głowę jednemu z najważniejszych polityków? Nie, z powodów już teraz nieaktualnych i w żaden sposób z wami nie związanych wyszedłem z hodowli skrytobójców.
Właśnie. Małe kłamstewko, które pozwalało mi być bardziej sobą, a zarazem chroniło moją prawdziwą tożsamość i moje zamiary. Kto wie? Mój wywód był tak logiczny. To całkiem możliwe, że dzieciak rzeczywiście wyszedł z mojej starej szkoły. To by mi odpowiadało. Nie mógłbym bowiem myśleć ze spokojem o tym, że jakiś amator był w stanie dokonać czegoś takiego.
Kupili to, od początku do końca, i to tylko dlatego, że brzmiało tak sensownie. Pierwsze spotkanie i już załatwiłem sobie co najmniej awans towarzyski. Nie pomyliłem się: amatorzy.
— To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o ciebie i twój sposób bycia — powiedziała Siostra 657. — Jeśli to wszystko jest prawdą, to jesteś o wiele cenniejszym nabytkiem niż ja… niż my… początkowo sądziliśmy. — Ciekawe przejęzyczenie. Sugerowałoby, że ja ją znam i że ona mnie zna, a przecież ja znałem tak niewiele dorosłych osób na Meduzie. Wyglądało na to, że nie spostrzegła swego potknięcia, ciągnęła bowiem dalej.
— Czas nam się kończy. Proponuję podać mu teraz niewielką ilość środka hipnotycznego i umieścić z powrotem w tamtym lokalu. Pod koniec tego tygodnia albo na początku następnego ty, 6137, zostaniesz wezwany do firmowego psychoeksperta na rutynowe badania. Tam jeden z naszych ludzi doda parę drobiazgów do tych badań, dzięki czemu będziemy mogli sprawdzić, czy podane przez ciebie fakty są zgodne z rzeczywistością. Jeśli przejdziesz tę próbę, będziesz mógł się do nas przyłączyć i docierać na spotkania podobną drogą, biorącą początek w różnych zresztą kawiarenkach, tyle że już bez narkotyków. Jakieś obiekcje?
Pokręciłem przecząco głową.
— Nie, jeśli chodzi o te testy psychiczne. Sugerowałbym jednak dalsze korzystanie z „Gringola”, to znaczy tam gdzie w grę wchodzi moja osoba. Nie miałoby przecież sensu wystawianie na szwank innych kawiarni i lokali, skoro wiadomo, że jestem pilnie obserwowany, a także zobowiązany do składania raportów w SM. Wszyscy inni mogą korzystać z wszelkich innych miejsc… Dla mnie zachowajcie tylko tę kawiarenkę. W końcu i tak umieszczą gdzieś na moim ciele nadajniki — jeden taki, o którym będę wiedział, i drugi, o którego usytuowaniu nie będę miał zielonego pojęcia — ale zakładam, iż posiadacie jakieś skanery wykrywające tego rodzaju urządzenia. Jeśli ich nie macie, to następnym razem pokażę wam, jak taki skaner zbudować. A oni i tak założą, że wszelkie awarie nadajników muszą wynikać z waszego przeciwdziałania.
— Dlaczego odnoszę takie dziwne wrażenie, jakbyśmy to my przyłączali się do niego? — spytała gderliwie jedna z kobiet.
Uśmiechnąłem się.
Działali bardzo subtelnie, to muszę im oddać. Ching straciła przytomność, jednak dodatkowa dawka środka hipnotycznego (na pewno z miejscowej rośliny, ponieważ wszystko inne zostałoby odrzucone przez „wardenki”) spowodowała, że nie była świadoma upływu czasu. Podatna na hipnozę, jak zresztą większość ludzi, zaakceptowała ten przekonywający, romantyczny scenariusz wydarzeń związany z kawiarnią i jej okolicą, tym bardziej że jak zapewniła mnie opozycja, znajdzie on i tak swoje potwierdzenie w zapisach SM.
Ja natomiast, zgodnie ze zobowiązaniem wystukałem co trzeba na terminalu i oczywiście następnego dnia, kiedy wróciłem do Gray Basin i zabierałem się do jedzenia, SM zwinęła „przypadkowo” nas oboje, rozdzielając nas zresztą natychmiast po przywiezieniu na miejsce.
Major, której nazwisko, jak się dowiedziałem, brzmiało Hocrow, była bardzo zainteresowana moim sprawozdaniem, które, o czym jestem przekonany, było w tej chwili sprawdzane i weryfikowane przez niezliczone skanery i czujniki. Nie miałem żadnych wątpliwości, ponieważ tym razem nie tylko miała dla mnie przygotowany fotel, ale nalegała, abym w nim usiadł. Niemniej nie przejmowałem się tym zbytnio, nie tylko potrafiłem kontrolować wszystkie ważniejsze wskazania funkcji mojego ciała i zmuszać tym samym maszyny do wyświetlania takich odczytów, o jakie mi chodziło, to na dodatek mówiłem przecież szczerą prawdę, opuszczając jedynie niewygodne dla siebie szczegóły.
— Nasze monitory znajdują się na całym terenie pod kawiarnią i w każdym pokoiku obsługi i w każdym pomieszczeniu zaplecza technicznego — narzekała niezadowolonym głosem pani major. — Sprawdziliśmy wszystko bardzo dokładnie w momencie, kiedy stało się oczywiste, że nie mogłeś udać się gdzie indziej. Monitory nie pokazały jednak absolutnie niczego. Jak to możliwe?
— Jeden kanał wygląda dokładnie tak samo jak drugi — zauważyłem. — Większość z nich jest nie zamieszkana. Nietrudno więc podmienić zapisy, umieszczając na miejscu aktualnego stare nagranie, pokazujące kanalizację wykonującą to, co do niej należy.
Skinęła głową.
— A wszystkie te monitory na dole dla oszczędności są kablowe. Mogłam kazać zastosować niezależne, co bardzo by im utrudniło robotę, ale byłoby to zagranie zbyt oczywiste i demaskujące.
— Nie wspominając już o tym, że jeśli nie zrobiłoby się tego dla całego miasta, co kosztowałoby fortunę i zajęło całe miesiące, to i tak w każdym momencie mogliby się po prostu przenieść do innego kanału. Bo to, że chodzi o kanały, było wam na pewno wiadomym już wcześniej.
— Tak. To przecież najbardziej logiczne miejsce. Ale każda próba manipulacji przy tym kablu wywołałaby natychmiast pojawienie się wielu przeróżnego rodzaju „sygnałów” w Wydziale Kontroli.
— No cóż, są tu dwie możliwości. Jedna to taka, że mają kogoś w Kontroli, kto jest w stanie zatuszować w razie potrzeby tego rodzaju działania. A druga, że przewyższają was pod względem technicznym o całą klasę. Ten wasz system jest dość wyrafinowany technicznie, ale nie stanowiłby on żadnej przeszkody dla zespołu techników z Konfederacji, o czym zresztą sami doskonale wiecie.
— Sugerujesz, że to Konfederacja stoi za tą grupą?
— To bardzo prawdopodobne… chociaż chyba nie w sposób bezpośredni. Możliwe, że dostarczają urządzeń ze statku wartowniczego czy z satelity; ludzie jednak są miejscowi. Nie wiem… mimo całej tej techniki robią na mnie wrażenie dzieciaków uprawiających pewien rodzaj gry, takiej bardziej niebezpiecznej wersji zabawy, polegającej na wskakiwaniu do ruszającego pociągu lub autobusu, w którym drzwi zamykają się automatycznie. Bawią się w rewolucję, przynajmniej ci, których ja widziałem.
Hocrow przyglądała mi się przez chwilę jakimś dziwnym wzrokiem.
— Czy to, co im powiedziałeś o sobie, że jesteś szkolonym skrytobójcą, jest prawdą?
— Tak, to prawda. I chodziło tam o wielkie pieniądze. Byłem tajną bronią w grze o władzę, którą podjął mój ojciec. Dopadli go, nim był gotów do działania i nim ja byłem wystarczająco dorosły, by stanowić znaczący czynnik w tej grze; a przyznaję, że byłem za młody, zbyt podatny na emocje… wówczas.
— To znaczy, że nie pomściłbyś śmierci swego ojca, gdyby to wydarzyło się teraz?
— Och, zrobiłbym to… Tyle że nie pozwoliłbym się schwytać.
Przetrawiała to wszystko przez jakiś czas, siedząc tam i gapiąc się w sufit. Wreszcie pokiwała głową do swoich myśli.
— To mi właśnie przedtem nie dawało spokoju, jeśli chodzi o twoją osobę. Teraz się zgadza. I wiele wyjaśnia. — Uśmiechnęła się tym swoim lodowatym uśmieszkiem. — Wygląda na to, że jesteś w niewłaściwym miejscu. Powinieneś być w SM.
— Myślałem, że jestem. — Uniosłem brwi. — Bo niby co tutaj robimy?
— Jedna sprawa ciągle mnie jeszcze niepokoi — westchnęła. — Skoro przeszedłeś to swoje wstępne przeszkolenie i posiadasz specjalne przygotowanie, to skąd będziemy wiedzieć, po czyjej tak naprawdę jesteś stronie?
Zachichotałem.
— Jakkolwiek by na to patrzeć, moje doświadczenie jest bardzo ograniczone. Jeśli ty sama i cały ten sztab obserwatorów, psychologów i tym podobnych nie może mnie być pewnym, to świadczy to jedynie o słabości tego systemu i daje niewielkie nadzieje na jego przetrwanie. Albo potrafisz więc wykonać tę robotę, albo powinnaś z niej zrezygnować.
Było to dość bezpośrednie i nieco bezczelne, ale gwarantowało sprowokowanie tego silnego ego, które takie gliny jak ona posiadały; szczególnie że była to prawda. Fakt, iż wyszkolono mnie tak, abym mógł pokonać każdy system, nie oznaczał, że ja sam nie mogę być pokonany. Oznaczał jedynie, że oni muszą dorastać do swych zadań.
— A co z tym egzaminem u psychoekspertów? — spytałem. — Czy możesz mi pomóc jakoś go ominąć?
— Nie powinien on być zbyt trudny dla kogoś o twoich kwalifikacjach — zadrwiła. — Mimo to dokonamy tu pewnego wzmocnienia, nim nas opuścisz; naturalnie z twoją po — mocą. Technik już czeka.
— W porządku — powiedziałem. — Nie zrobisz jednak nic szalonego, jak chociażby aresztowanie personelu tej kawiarni, prawda? Wszyscy oni przecież muszą być w to zamieszani, przynajmniej muszą należeć do jakiejś innej komórki, która wspomaga tę moją. Ja bym ich po prostu śledził i obserwował, o ile jest to naturalnie możliwe. Sam zamierzam uczynić się tak bezcennym dla organizacji, że będę musiał awansować aż do samego szczytu. Z amatorami, takimi jak ci ludzie, nie może to stanowić większego problemu, może być co najwyżej irytujące. Cóż bowiem z tego, że potrafią oni prowadzić jakieś gierki z tym systemem, skoro i tak są w nim zamknięci jak w pułapce? Jeśli jednak, z drugiej strony, na szczytach jest ktoś czy jakaś grupa, która naprawdę potrafi wykorzystać to, czym dysponuje, to ja chciałbym spotkać osobiście tę osobę czy te osoby.
Popatrzyła na mnie tymi swoimi stalowymi oczyma.
— Dlaczego?
— Bo chcę mieć twoje stanowisko. — Uśmiechnąłem się. — Bo, być może, chciałbym być premierem, nim osiągnę czterdziestkę. A może nawet takim facetem, który mówi premierowi, co ten ma robić.
— Jesteś bardzo ambitny, prawda?
— Jestem po prostu młody. — Wzruszyłem ramionami.