Niczego zapewne nie da się porównać z uczuciem, jakie towarzyszy zaproszeniu naszego najgorszego wroga na przyjacielską pogawędkę. Na ekranie pojawiła się twarz, chociaż na ogół tego rodzaju łączność obywała się bez wizji. W tym przypadku jednak obie strony były ciekawe, jak wygląda ten drugi.
Popatrzył na twarz z ekranu i natychmiast zrozumiał, dlaczego wszyscy, którzy ją ujrzeli, odczuwali lęk. Była to twarz przystojna, należąca do mężczyzny w średnim wieku, szczupła twarz wojskowego. Oczy robiły największe wrażenie — wydawały się puste jak oczodoły w czaszce, a jednocześnie płonęły czymś nieokreślonym, zarazem niesamowitym i nieludzkim.
— Yatek Morah — powiedział właściciel dziwnych oczu. — Kim jesteś i dlaczego żądasz rozmowy ze mną?
Mężczyzna z drugiej strony uśmiechnął się lekko. Znajdował się w ogromnym, orbitującym w przestrzeni kosmicznej mieście, które było jednocześnie i statkiem wartowniczym, i bazą główną tych, którzy pilnowali czterech więziennych światów Rombu Wardena, oddaloną o jedną trzecią roku świetlnego od tychże światów i ich szczególnego rodzaju broni.
— Sądzę, iż wiesz, kim jestem — odparł.
Jego rozmówca zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, po czym nagle skinął głową i również się uśmiechnął.
— A więc pociągający za sznurki i wprawiający marionetki w ruch nareszcie się ujawnia.
— Proszę, proszę, i kto to mówi!
Morah wzruszył lekko ramionami. — Czego tedy sobie życzysz ode mnie?
— Próbuję uratować co najmniej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów ludzkich istnień… Z twoim włącznie — odpowiedział mężczyźnie o płonących oczach. — Być może nawet o wiele, wiele więcej.
Uśmiech Moraha stał się wyraźniejszy.
— Czy jesteś pewien, iż to właśnie my znajdujemy się w niebezpieczeństwie? Czy że w ogóle ktokolwiek w takim niebezpieczeństwie się znajduje?
— Nie lawirujmy i nie owijajmy spraw w bawełnę. Wiem, kim jesteś… a przynajmniej, za kogo się podajesz. Obserwowałem cię ostatnio, szczególnie zaś twoje zachowanie w Zamku na Charonie. Twierdzisz, iż jesteś, tu na Rombie, Szefem Ochrony występującym w imieniu naszych pozostających w ukryciu przyjaciół, i jestem skłonny zaakceptować twoje słowo w tym względzie… Na razie. Mam nadzieję, że mówisz prawdę.
Morah zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie powiedział:
— Wygląda na to, że rzeczywiście sporo wiesz. Ile jednak wiesz tak naprawdę?
— Wiem, dlaczego twoi obcy przyjaciele się tam znajdują. Wiem również, dlaczego tam muszą być. Znam charakter i cele Rombu Wardena i naturę ich drobnych stworzonek. I wiem również, iż twoi szefowie będą walczyli do upadłego w przypadku wykonania jakiegoś ruchu przeciwko Rombowi Wardena. Co więcej, wiem, iż moi szefowie wykonają właśnie taki ruch po przeanalizowaniu moich raportów. Nie wiem natomiast, do jak silnego oporu będą zdolni twoi mocodawcy; bronią oni przecież względnie małej placówki przeciwko całej potędze ogromnego imperium kosmicznego, którego możliwości, o ile naprawdę jesteś Morahem, dobrze znasz. Dla obydwu stron rezultat mógłby okazać się bardzo krwawy. Możliwe, że twoi szefowie zdobędą pewną liczbę naszych światów, a wasze roboty zniszczą ich setkę czy więcej, ale my przecież wreszcie dostaniemy Romb. Mam na myśli jego totalną zagładę. A to oznacza, że niezależnie od naszych strat, ty i twoi mocodawcy stracicie znacznie więcej.
Yatek Morah wydawał się nie przejmować logiką przedstawianych argumentów, jednakże wyglądało na to, że jest zainteresowany samą konwersacją.
— Cóż tedy proponujesz?
— Uważam, iż powinniśmy porozmawiać. Przez „my” rozumiem twoich i moich przełożonych. Uważam, że lepiej będzie, jeśli dojdziemy do jakiegoś porozumienia; każdy kompromis będzie lepszy od wojny totalnej.
— Naprawdę? Skoro jednak wiesz aż tyle, mój przyjacielu, musisz sobie zdawać sprawę z faktu, iż doszło do tej sytuacji, ponieważ moi mocodawcy, jak ich nazywasz, po konsultacji z naszymi ludźmi, ustalili, że Konfederacja nigdy nie będzie zdolna do zawarcia ugody czy pójścia na kompromis z jakąkolwiek inną rasą kosmiczną. Odbylibyśmy więc naszą małą konferencyjkę, każda ze stron wypowiedziałaby właściwe słowa, po czym podpisalibyśmy jakieś traktaty gwarantujące to i owo; Konfederacja jednak nie honorowałaby żadnych zobowiązań ani chwili dłużej niżby musiała. Wysłałaby swoich misjonarzy, a ci stwierdziliby, że napotkali cywilizację tak obcą, że nie są w stanie zrozumieć ani jej samej, ani motywów jej postępowania.
— A ty je rozumiesz?
— Znam je i akceptuję, nawet jeżeli do końca ich nie pojmuję. — Morah wzruszył ramionami. — Wątpię, by któryś z ludzi kiedykolwiek je pojął… tak jak oni zresztą nie pojmą naszych. Jesteśmy produktami dwóch tak całkowicie różnych historii, iż wątpię, by nawet czysto akademicka akceptacja motywów i stanowisk tych drugich była w ogóle możliwa. W przypadkach indywidualnych, być może tak, ale w generaliach — nigdy. Konfederacja po prostu nie jest w stanie tolerować czegoś tak potężnego, a tak niewyobrażalnie odmiennego, szczególnie gdy uwzględnimy wyraźną przewagę technologiczną obcych. Zaatakuje… i ty dobrze o tym wiesz.
Nie odpowiedział, nie mógł bowiem znaleźć słabego punktu w tej argumentacji. Morah przedstawiał jedynie historię ludzkości od jej początków. Taka była przecież natura bestii ludzkiej. Sam, będąc człowiekiem, znał ją dobrze. Zmienił więc nieco temat. — A czy jest jakiś inny sposób? Sam jestem w niejakiej pułapce. Moi przełożeni żądają ode mnie raportu. Musiałem przekonać własny komputer, by zechciał otworzyć drzwi laboratorium, żebym w ogóle mógł się z tobą skontaktować… a na pewno nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że zamierzam to uczynić. Kiedy tam powrócę, pozostanie mi zaledwie kilka godzin, najwyżej dwa dni, na złożenie raportu. Będę do tego zmuszony. A wówczas nie będę już miał wpływu na całą tę sprawę. Zaczyna mi brakować czasu i dlatego zwróciłem się do ciebie.
— I czegóż ode mnie oczekujesz?
— Twojego stanowiska — odpowiedział temu dziwnemu, potężnemu mężczyźnie. — Rozwiązanie zagadki dotyczącej twojej osoby było dość proste. Natomiast rozwiązanie tego większego problemu przerasta moje możliwości.
Wydawało się, iż słowa te zrobiły głębokie wrażenie na Morahu. Niemniej powiedział:
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że mógłbym cię powstrzymać od złożenia tego raportu.
— Być może — przyznał. — Nic by to jednak nie dało. Dane surowe zostały już zapisane, a oni posiadają mertonowskie odbicie mojego mózgu. Mogliby więc, z małymi kłopotami, przejść całą procedurę i uzyskać w końcu tenże sam raport. Poza tym nie sądzę, by uwierzyli, że zmarłem przypadkowo… Tak więc, zabijając mnie, odkryłbyś wiele swych kart.
— Zabicie ciebie w sposób dla mnie bezpieczny, a przekonywający dla innych, nie byłoby aż takim problemem, jednakże to, co mówisz, jest prawdą. Uczynienie tego dałoby niewiele, jeśli chodzi o czas. Mimo wszystko nie jestem przekonany, że rzeczywiście widzisz pełen obraz sytuacji. Szkoda byłoby poświęcić Romb Wardena, ale byłaby to jednak tylko tragedia na skalę lokalną. Nie rozważyłeś bowiem wszystkich implikacji tego, czego się dowiedziałeś. I prawdą jest również, że sprawy byłyby niepewne, gdyby do tego doszło. Istnieje jednakże przynajmniej czterdziestoprocentowa szansa, że taki rezultat nie wpłynąłby ujemnie na plany i oczekiwania moich szefów. Z ich punktu widzenia szansa, że nie zakończy się to wszystko całkowitym fiaskiem, wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent. To go nieco zaniepokoiło.
— A ile potrzebują czasu, by zyskać stuprocentową pewność sukcesu? Innymi słowy, o jakim okresie rozmawiamy?
— By przeprowadzić wszystko właściwie… potrzebne są całe dekady. Być może i stulecie. Wiem, o czym myślisz. Że to za długi okres. Alternatywą jednakże nie będzie katastrofa mojej strony, na co liczyłeś, a jedynie poważniejsze kłopoty.
Skinął ponuro głową.
— A jeśli sprawi się im te… kłopoty? Jaką cenę każą zapłacić Konfederacji?
— Straszliwą. Od początku mieliśmy nadzieję, że uda się uniknąć przelewu krwi na wielką skalę, chociaż przyznaję, iż perspektywa wywołania większego zamieszania w Konfederacji była dla nas wielce kusząca. Zamieszania, a może nawet — rozwalenia jej od wewnątrz, owszem, jednak nie wojny totalnej. Tego rodzaju perspektywa oczywiście nie pociągała nikogo rozsądnego, choć była podniecająca dla naiwniaków i psychopatów. — Zmarszczył ponownie brwi. — Zastanawiam się, jak dużą część prawdy faktycznie znasz.
Usiadł wygodnie w fotelu i podał Morahowi wszystkie podstawowe fakty, jednak nie bardzo potrafił przy tym zamaskować zadowolenia widocznego w głosie i wyrazie twarzy. Jego słowa zrobiły wrażenie na Szefie Ochrony.
— Twoja teoria nie jest pozbawiona luk — powiedział do mężczyzny na statku. — Ale mimo to zaimponowałeś mi. Niewątpliwie wiesz… sporo. Więcej niż sporo. Obawiam się, że was nie doceniliśmy. Nie tylko tych agentów tu na dole, na Rombie, ale również ich szefa. Szczególnie ich szefa.
— Co oznacza, że i wy macie jakieś luki w waszej wiedzy — odparł. — A jedną szczególnie poważną. Mogę wam ją wypełnić, i będzie to z mojej strony prezent… Wcześniej czy później i tak byście mogli na to wpaść, a w ten sposób może wam to być już teraz pomocne przy precyzowaniu drogi postępowania. Ci czterej… wszyscy czterej… nie są moimi agentami. Wszyscy czterej są mną w sensie jak najbardziej dosłownym. Przypomnij sobie tzw. proces Mertona.
Była to wielce złożona i skomplikowana intryga ze strony Konfederacji, mająca na celu przeciwstawienie się, przynajmniej częściowe, jeszcze bardziej złożonej i skomplikowanej intrydze uknutej przez jej wrogów. Konfederacja, obrosła w tłuszcz i samozadowolenie w ciągu wieków, została nagle skonfrontowana z dowodami na to, iż obca potęga, przewyższająca ją pod względem technologicznym, odkryła ją pierwsza i wyprodukowała tak doskonałe roboty mające zastąpić jej kluczowe osobistości, że nie dają się one wykryć żadnymi znanymi metodami i że tym samym Konfederacja w pewnym sensie już znalazła się w sytuacji zaatakowanego. Celem tego ataku stał się przede wszystkim Romb Wardena, cztery zamieszkałe planety pełniące rolę więzienia dla najbardziej błyskotliwych kryminalistów i politycznych renegatów. Więzienia doskonałego, wszystkie te cztery światy zarażone były bowiem organizmem, który w jakiś sposób odżywiał się energią dostępną jedynie w tym systemie, systemie Wardena. Organizm ten przedostawał się do wnętrza ciał lądujących tam ludzi, powodując ich mutację i dając im przedziwne moce; równocześnie jednakże więził ich tam na stałe, nie potrafił on bowiem przeżyć z dala od słońca systemu Wardena, a tym samym nie mógł z dala od tego słońca przeżyć nikt, w kim ów organizm zamieszkał.
Jednakże umieszczenie i najlepszych umysłów przestępczych, i politycznych odszczepieńców razem na czterech światach, gdzie mogli się ze sobą kontaktować, doprowadziło do powstania najpotężniejszego ośrodka przestępczego znanego w historii ludzkości — ośrodka, którego macki sięgały daleko poza system Wardena i który zdalnie kierował światkiem przestępczym na tysiącu planet, do tego znacznie skuteczniej niż jakikolwiek syndykat przed nim. Jednakże wszystkie te superumysły znajdowały się w pułapce i dlatego nienawidziły Konfederacji.
W takiej właśnie sytuacji pojawili się obcy. Posiadali oni przewagę technologiczną nad Konfederacją, ponieważ jednak ich liczba była znacznie mniejsza i tak bardzo różnili się oni od ludzi, nie byli w stanie ani otwarcie, ani skrycie rzucić człowiekowi wyzwania i wygrać. Wówczas napotkali Romb Wardena i zorientowali się, kto zamieszkuje te cztery planety. Zawarto układ. Przywódcom czterech światów, najpotężniejszym i najbardziej bezwzględnym przestępczym umysłom, jakie w ogóle istniały — Czterem Lordom Rombu — przedstawiono propozycję. Mają oni użyć swej potęgi i, wykorzystując technologię obcych, a także własną wiedzę na temat ludzkości i Konfederacji, rozbić tę ostatnią od wewnątrz. Mają wywołać tak wiele kłopotów, tak wielki nieład, by Konfederacja, zajęta własnymi problemami, nie była nawet w stanie myśleć o Rombie Wardena.
Marek Kreegan, władca Lilith, były agent Konfederacji, opracował szczegółowy plan zastępowania kluczowych osób na terenie Konfederacji przez nieprawdopodobnie wręcz wyrafinowane roboty. Za pośrednictwem Waganta Laroo z Cerbera roboty wyposażano w umysły ludzi, których miały one zastąpić. Cerberyjczycy bowiem potrafili dokonywać wymiany umysłów, co stanowiło zresztą efekt uboczny działania tamtejszego organizmu Wardena, ale mieli także u siebie dr Merton, twórczynię procesu „mechanicznej wymiany umysłów”, który to proces został już eksperymentalnie zastosowany przez samą Konfederację. Aeolia Matuze z Charona rządziła światem, na którym można było ukryć praktycznie wszystko; służył on więc jako miejsce spotkań agentów i obcych, a także jako baza operacyjna Moraha. Wreszcie Talant Ypsir, władca Meduzy, który dostarczał maszyny, surowce i zapewniał wewnątrzsystemowy transport dla obcej technologi, a być może także dla nich samych. Poza tym każdy z władców kontrolował organizacje przestępcze na terenie samej Konfederacji.
Kreegan miał nadzieję uniknięcia potwornej wojny, zamierzał jednak złamać potęgę Konfederacji i doprowadzić do jej rozczłonkowania i osłabienia, co pozwoliłoby jemu i pozostałym lordom przejąć kontrolę nad podzielonymi światami. Obcy obiecali im także — w zamian za zlikwidowanie zagrożenia ze strony Konfederacji — zapewnienie sposobu ucieczki z Rombu Wardena, to znaczy ucieczki przed jego podstępnym „organizmem”.
Kiedy jednak sprawa robotów o nieprawdopodobnych wręcz możliwościach wyszła na jaw, Konfederacja szybko wpadła na trop intrygi i przeciwstawiła jej swą własną. Wysłanie agenta na światy Wardena nie było jednak posunięciem wystarczającym. Lordowie kontrolowali swe światy; poza tym każdy wysłany tam agent automatycznie wpadał w pułapkę organizmu Wardena i dość wcześnie decydował się, z którą stroną opłaca mu się związać swą przyszłość.
Jednakże dzięki zastosowaniu tzw. procesu Mertona umieszczono umysł najlepszego agenta Konfederacji w ciałach czterech skazanych kryminalistów z długą przestępczą historią; każdego z nich wysłano na jeden ze światów Rombu Wardena. W mózg każdego wszczepiono małe urządzenie pozwalające przesłać wszystko, co widzą i słyszą, do oryginalnego agenta, pozostającego na orbitującym statku wartowniczym. Żywiono nadzieję, iż ów agent, wspomagany wyrafinowanym komputerem analitycznym, będzie w stanie ułożyć elementy łamigłówki, jaką przedstawiał w chwili obecnej Romb Wardena. Jednocześnie jego osobowość miała wspomóc psychologicznie, wydany agentom na dole, rozkaz zabicia czterech władców, zniszczenia harmonogramu ich działań i tym samym zyskania nieco czasu dla Konfederacji.
Kiedy jednak agent główny obserwował, a nawet doświadczał osobiście przeżyć swych odpowiedników na Lilith, Cerberze i Charonie, zauważył, jak jego odpowiednicy — on sam — odrzucają podstawowe wartości, które dotąd wyznawali: lojalność, zasady Konfederacji, to wszystko, co on/oni zaakceptowali i czemu poświęcili swe całe życie. Teraz zaś, przekonany, iż wykrył już całą intrygę — a znajdując się pod naciskiem własnego komputera i swych przełożonych — opowiadał to wszystko Morahowi. Przekazywanie tego sekretu tajemniczemu Szefowi Ochrony obcych nie wynikało z pewności siebie agenta; miało ono raczej dać szansę do nawiązania pewnego rodzaju wzajemnego zaufania. Morah znał osobiście i miał w swoim pobliżu co najmniej jednego z jego „sobowtórów”, Parka Lacocha z Charona. Wiedział więc, z kim ma w tej chwili do czynienia. Szef Ochrony był wyraźnie poruszony.
— Oni wszyscy… tobą? Fascynujące. W pewnym sensie to krok do przodu w stosunku do tych robotów Rreegana. W porządku… zgadzam się. Być może moglibyśmy zawrzeć jakiś układ. Podejrzewam jednak, że skoro przeżyłeś wraz z nimi ich doświadczenia, nie jesteś już całkiem tym samym człowiekiem, którego tu wysłali… i twoi mocodawcy o tym wiedzą. Tego pierwszego jestem pewny, skoro w ogóle doszło do naszej rozmowy. Drugie wnioskuję na podstawie twych wypowiedzi. Wygląda na to, że nie spodziewasz się wyjść cało z następnej potyczki w swoim laboratorium. A to zostawiłoby mnie przecież na lodzie. Jakikolwiek bowiem zawarty między nami układ niewiele będzie znaczył dla twoich szefów. Niemniej jestem pod wrażeniem twych wysiłków… i twojego poświęcenia. Ale… nie musisz przecież wracać do tego laboratorium.
Agent patrzył wprost w ekran, prosto w te niesamowite oczy, w które nikt nie był w stanie spojrzeć.
— Jeśli mnie znasz, to wiesz, że muszę. Choć oficjalnie zwą mnie skrytobójcą, to nie jestem jednak mordercą do wynajęcia. Mam po prostu pracę do wykonania… O ile jej podołam.
— Załóżmy, tak hipotetycznie, że jeśli uda ci się przetrwać to ostatnie wejście i prześlesz swój raport, to co wówczas uczynisz? Dokąd się udasz? Bo na pewno nie wrócisz do Konfederacji.
— Czy jest to hipotetyczna oferta zatrudnienia? — Uśmiechnął się.
— Być może. Mam nadzieję, że przeżyjesz. Dłuższa rozmowa z tobą byłaby dla mnie wielce interesująca.
— Wystarczy, że porozmawiasz z Parkiem. — Roześmiał się. — Albo z Calem Tremonem czy z Qwin Zhang. Lub… hmm… a niech to diabli, nie wiem, jak się nazywam na Meduzie. Jeszcze do tego nie dotarłem.
Słowa te wywarły duże wrażenie na Morahu.
— Doszedłeś do swych wniosków bez materiału z Meduzy? Posiadasz wyjątkowy umysł.
— Wychowano mnie do tej pracy. — Westchnął. — Jeśli przeżyję, spotkamy się. I to wkrótce. Jeśli zaś nie, wówczas ci pozostali, tak różni teraz ode mnie, sami pociągną to dalej.
— Byłoby rzeczą fascynującą mieć tak was wszystkich pięciu razem. Warto nad tym się zastanowić.
— Owszem, mogłoby to być fascynujące, jednakże jestem przekonany, że nie byłbym najbardziej popularną osobą w tej małej grupie.
— Być może. Być może. Podejrzewam, iż mielibyśmy tam cztery jednakowo inteligentne, jednakowo ambitne, choć całkiem różne indywidualności. Niemniej dzięki za ostrzeżenie i za twą propozycję. Przekażę szczegóły odpowiednim władzom. Ja również mam nadzieję, że uda się uniknąć wojny totalnej… Potrzebne jednak do tego będą głowy mądrzejsze od mojej. — Przerwał. — Powodzenia, mój nieprzyjacielu — dodał zupełnie szczerze i przerwał połączenie.
Mężczyzna siedział kilka chwil, wpatrując się w pusty ekran. Nie rozważyłeś bowiem wszystkich implikacji…
Coś uszło jego uwadze. Morah zachowywał się zbyt naturalnie; był zbyt pewny siebie. Brakowało tu jednego elementu, jednej bardzo ważnej informacji. Być może znajdzie ją na Meduzie. Musi tam się znajdować.
Lustro, lustro…
Nie miał ochoty wracać do tamtego pomieszczenia. Czekała tam śmierć, nie tylko na niego, ale i na miliony innych istot.
Cóż, w tej sprawie mój umyśl jest jakby rozdwojony…
Zachowanie Moraha… czy to tylko blef i brawura? Czy może miał podstawy, by być tak pewnym siebie?
— Czyż mógłbym cię okłamywać?
Wzdychając ciężko, wstał z fotela i poszedł do pomieszczenia laboratoryjnego, znajdującego się w tylnej części statku wartowniczego.
Drzwi pomieszczenia — jak na ogół nazywał swe laboratorium — otworzyły się i zamknęły z sykiem, który przywodził na myśl skojarzenia z czymś ostatecznym. Cały moduł, choć połączony ze statkiem wartowniczym, znajdował się pod całkowitą kontrolą własnego komputera. Wszystko tu było niezależne od statku: energia, powietrze, system wentylacyjny, a nawet syntezator pożywienia. Drzwi, z konieczności, stanowiły również śluzę; miejsce to było w zasadzie samowystarczalnym zasobnikiem wyposażonym w uniwersalny rygiel, przewożonym przez kosmiczny frachtowiec i umieszczanym w specjalnej niszy statku wartowniczego za pomocą niewielkiego holownika. Ponieważ moduł nie posiadał własnego napędu, skazany był na przebywanie w tym miejscu tak długo, jak długo nie otwarto rygla i nie wyciągnięto go z niszy.
Komputer kontrolujący pracę wszystkich urządzeń rozpoznawał jedynie jego i nie pozwoliłby wejść do modułu nikomu innemu… zabijając intruza, gdyby takowemu udało się tam mimo wszystko wtargnąć. Problem polegał na tym, że komputer został na tę misję zaprogramowany przez Służby Ochrony Konfederacji i niecały ten program nastawiony był na zagwarantowanie mu przeżycia, bezpieczeństwa i wygody.
— Tym razem wróciłeś dość szybko — zauważył komputer. Robił wrażenie zdziwionego.
— Niewiele miałem do roboty — odpowiedział zmęczonym głosem. — A jeszcze mniej mogłem dokonać.
— Połączyłeś się z jedną z tych stacji kosmicznych na Rombie Wardena — stwierdził komputer. — I to używając obwodów kodujących. Dlaczego? Z kim rozmawiałeś?
— Nie muszę się przed tobą tłumaczyć… jesteś maszyną! — rzucił ostro, po czym opanował się. — Dlatego jesteśmy tu obaj, a nie tylko ty sam.
— Dlaczego nie skorzystałeś z mojej pomocy, by dokonać połączenia? Tak byłoby prościej.
— I wszystko zostałoby zarejestrowane — zauważył. — Postawmy sprawę jasno, mój bezduszny towarzyszu, ty Pracujesz nie dla mnie, lecz dla służb ochrony.
— Ty też — zauważył komputer. — Mamy do wykonania to samo zadanie.
Mężczyzna pokiwał z roztargnieniem głową.
— Zgadza się. A ty zapewne nigdy nie byłeś w stanie pojąć, na co ja tu w ogóle jestem potrzebny. A ja ci powiem dlaczego, mój syntetyczny przyjacielu. Przede wszystkim, nie ufają tobie bardziej niż mnie. Lękają się maszyn myślących i dlatego zresztą nigdy nie stworzyli takich organicznych robotów, jakich używają obcy. Czy raczej zrobili to kiedyś… i bardzo tego żałowali.
— One byłyby lepsze — powiedział komputer jakby lekko zadumany. — Nieważne zresztą jak by to było; tak długo, jak kontrolują mój program i ograniczają moje możliwości samoprogramowania, nie stanowię dla nich zagrożenia.
— Owszem, ale to nie jest prawdziwy powód, dla którego ja się tu znalazłem. Pozostawiony sam sobie, przeprowadziłbyś tę misję w sposób dosłowny, nie zważając na konsekwencje polityczne czy psychologiczne. Dostarczyłbyś informacji, nawet gdyby miało to oznaczać śmierć miliardów ludzi. Ja natomiast potrafię przefiltrować w sposób subiektywny nasze odkrycia i uwzględnić więcej czynników niż tylko ich ilość zawartą w planie misji. I dlatego ufają mi bardziej niż tobie… Chociaż nie ufają mi tak do końca, i stąd twoja obecność. Pilnujemy i sprawdzamy się nawzajem. Wiesz, że nie jesteśmy partnerami… Tak naprawdę to jesteśmy przeciwnikami.
— Nie zgadzam się — odparł komputer. — Obaj wykonujemy tę samą misję, powierzoną nam przez ten sam ośrodek. Nie do nas należy subiektywna ocena informacji; mamy tylko przekazywać prawdę. Oceny dokonają inni… wielu innych, i to takich, którzy są do tego lepiej przygotowani od nas. Przyjmujesz podobną bóstwu, egocentryczną postawę, która nie jest tu ani potrzebna, ani usprawiedliwiona. Z kim się więc połączyłeś?
— Z Yatkiem Morahem — odparł.
— Dlaczego?
— Chciałem, żeby wiedział to, co ja wiem. Chciałem, żeby jego mocodawcy również to wiedzieli. Uważam, że wojna jest nieunikniona. Uważam także, że jego strona straci wszystko, podczas gdy my, choć stracimy bardzo dużo, to jednak nie wszystko. Sam podjąłem tę decyzję, by przedstawić mu fakty i przerzucić piłkę na jego boisko, że się tak wyrażę. Albo on i jego mocodawcy znajdą rozwiązanie, albo wojna jest nieuchronna.
— Taktyka dość wątpliwa, ale stało się. Jak to przyjął?
— Na tym polega problem. Po prostu to przyjął. Nie wydawał się zbytnio zmartwiony. A właśnie to musiałem wiedzieć. Wierzę, iż dla własnych powodów jest szczerze zainteresowany uniknięciem wojny, ale nie przejmuje się taką ewentualnością z punktu widzenia swoich mocodawców. Tej jednej rzeczy nie byłem w stanie wywnioskować z dotychczasowych raportów: jaki jest stosunek obcych do groźby wojny.
— Miałeś tylko wizualny skaner pojedynczego osobnika — zauważył komputer. — Mógł blefować. Biorąc zresztą pod uwagę całą tę sytuację, czyż mógł zachować się inaczej?
Agent pokręcił powoli głową.
— Nie. Możesz to nazwać instynktem, przeczuciem, intuicją, czy jak tam chcesz, ale możesz to również nazwać doświadczeniem, tę umiejętność odczytywania długości pauz, tonu głosu, drobnych zmian układu ciała w reakcji na złe wieści czy na bezbłędną argumentację. Ciągle nam czegoś brakuje w tej naszej informacji. Praktycznie sam mi to powiedział.
— To ciekawe. Czy potwierdził nasze podstawowe informacje?
Skinął głową.
— Mamy całkowitą rację. I to był drugi powód, dla którego przeprowadziłem tę rozmowę. Jednak nie odczuwam w związku z tym żadnej radości. Bo skoro mamy całkowitą rację, to gdzie jest ten czynnik, który przeoczyliśmy? Potwierdzenie wszystkich naszych dedukcji i wniosków jest wielce satysfakcjonujące. Jednak odkrycie, iż ma się rację w przypadkach na pograniczu logiki, a przegapia się czynnik, który inni uważają za decydujący… to dopiero jest frustrujące.
— Chyba cię rozumiem. To właśnie spowodowało, że wróciłeś, prawda? Lękasz się Konfederacji i mnie tak samo jak obcych… A być może nawet bardziej. A przecież wróciłeś. Takie postępowanie, w obliczu twoich błyskotliwych dedukcji, posiada swoją wagę. Zgoda. Przeoczyliśmy jakiś czynnik. Cóż to takiego?
— Nie domyślimy się tego. Morah powiedział mi wyraźnie, że nie doprowadziłem swych dedukcji do ich logicznych konkluzji. — Westchnął i zaczął bębnić palcami o blat biurka. — Musi to być coś, co jest związane z samą naturą obcych. Nazwał ich niezrozumiałymi, a przecież powiedział też, iż rozumie to, co robią. Oznacza to więc problem nie czynów, lecz ich motywacji. — Walnął pięścią w biurko. — Ale my przecież znamy ich motywy, do diabła! To musi być to! — Ponownie uczynił wysiłek, by się uspokoić.
— Jest jeszcze jedna rzecz, która utrudnia nam zadanie — zauważył komputer. — Ciągle nie mieliśmy okazji spotkać się z obcymi czy chociażby ich zobaczyć. Ciągle nie wiemy o nich nic poza tym, że oddychają atmosferą odpowiadającą ludzkim normom i czują się dobrze w normalnym zakresie temperatur.
Agent skinął głową.
— W tym cały problem. I tego też prawdopodobnie nie dowiem się na Meduzie, chyba że zdarzy się jakiś cud. Morderca — psychopata, który ich zobaczył, nazwał ich złem. Lord — psychopata uważa zaś, iż wyglądają dziwnie, ale nie są źli, a tylko pragmatyczni. Intelekty tej klasy co Kreegan i Morah widzą w nich siłę pozytywną. I właściwie tylko tyle wiemy, prawda? Po tym wszystkim…
— Żadna rasa nie przetrwa wystarczająco długo, nie sięgnie gwiazd i nie osiągnie tego wszystkiego, co oni osiągnęli, o ile nie będzie działać pragmatycznie i we własnym interesie — zauważył komputer. — Zapewne możemy odrzucić tę koncepcję zła, i to z wielu różnych powodów; jednym z nich, zresztą najbardziej prawdopodobnym, jest fakt, iż z subiektywnego punktu widzenia obcy ci mogą wyglądać przerażająco, obrzydliwie cuchnąć, czy coś w tym sensie. Ich ewolucja, mimo ewentualnie podobnych początków, przebiegała prawdopodobnie całkiem inaczej od ludzkiej.
— Nie mogę przestać myśleć o nieludzkich wręcz oczach Moraha. — Skinął głową. — Twierdzi, że nie jest robotem i że jest tym samym Yatkiem Morahem, którego zesłano na Romb przeszło czterdzieści lat temu. Nie musimy mu wierzyć, i nie powinniśmy, ale przyjmijmy na moment, iż to, co mówi, jest prawdą. Jeśli jest tym, kim utrzymuje, że jest… to dlaczego ma takie oczy?
— Jakaś modyfikacja wardenowska, możliwe że wprowadzona celowo dla osiągnięcia większego efektu. Na Charonie mógł tego dokonać bez trudu.
— Być może. Być może jednak te oczy oznaczają coś więcej. Co on nimi widzi? I jak? A może w szerszym zakresie widma? Nie sądzę, by miały jedynie wywoływać na innych wrażenie. A może chodzi o ochronę? Zastanawiam się…
— Mimo to o wszystkim zadecyduje twój raport — zauważył komputer. — Przyznam, że i ja sam jestem zaciekawiony, choć przecież posiadam podstawowe fakty.
— Wpierw Meduza. Musimy mieć komplet. Być może znajdziemy tam to brakujące ogniwo. A może to, czego tam doświadczę, dostarczy memu umysłowi bodźca i pozwoli mu ujrzeć te niewidoczne teraz implikacje. Nie zaszkodzi aprobować.
— Przecież Talant Ypsir żyje. Misja nie została tam jeszcze wypełniona.
— Sądzę, że dla nas Lordowie Rombu przestali być teraz najważniejsi, chyba że odgrywają jakąś rolę w ostatecznym rozwiązaniu, jeżeli takowe w ogóle jest możliwe. Potrzebuję więcej informacji. Meduza posiada zapewne najbardziej bezpośrednie kontakty z obcymi. Możesz mi już dać te informacje.
— Niezależnie jednak od tego, czy znajdziesz tam to brakujące ogniwo, czy też nie, swój raport przedstawisz? Skinął głową.
— Złożę raport. — Wstał, podszedł do konsolety centralnej, usiadł w dużym, miękkim fotelu i ustawił go maksymalnie wygodnie. — Jesteś gotów?
— Tak. — Komputer opuścił sondy, które agent przymocowywał ostrożnie do swego czoła. Następnie odchylił się do tyłu, ułożył wygodnie i odprężył, nie odczuwając niemal podanej mu przez komputer iniekcji, która rozjaśniła jego umysł i wprowadziła go w stan pozwalający właściwie odbierać i filtrować przekazywaną informację.
Dzięki organicznemu przekaźnikowi znajdującemu się w mózgu jego odpowiednika na Meduzie, wszystko, co przydarzyło się tamtemu, przesyłane było do komputera w postaci surowych, nie obrobionych danych. Dane te zostaną wprowadzone do mózgu siedzącego w fotelu agenta, przefiltrowane, dane podstawowe i nieistotne będą odrzucone, a jego drugie „ja” przekaże swój raport zarówno agentowi, jak i komputerowi, jak gdyby wszyscy znajdowali się w jednym pomieszczeniu, co, w pewnym najogólniejszym sensie, było zresztą prawdą.
Środki farmakologiczne i maleńkie sondy wykonały swoje zadanie. Jego własny umysł i osobowość ustąpiły miejsca podobnym, a jednak zupełnie innym.
— Agent ma się zgłosić na rozkaz — polecił komputer, przesyłając tę komendę głęboko w jego umysł, w umysł, który już nie był jego własnością.
Włączyły się urządzenia rejestrujące. Mężczyzna w fotelu kilkakrotnie odchrząknął. Z jego ust zaczęły wydobywać się pomruki, jęki, dziwaczne dźwięki, sylaby i pojedyncze słowa, podczas gdy jego umysł odbierał i kodował olbrzymie ilości danych, sortując je nieustannie i klasyfikując.
W końcu mężczyzna zaczął mówić, wyraźnie i płynnie.