Rozdział siódmy PRACA NA DWIE STRONY

Obróbka psychiczna nie była niczym nadzwyczajnym. Prawdę mówiąc, największym dla mnie problemem było nie zdradzić się, że wiem o wiele więcej na temat tych urządzeń od technika je obsługującego. Z drugiej strony wypadało, by ktoś, kto po dokonaniu morderstwa przesiedział pod sondami ponad rok, wykazał się pewną znajomością rzeczy.

Rutynowy test tak zaprojektowano, by wychwycić pewne problemy, nim rozwiną się w coś, co mogłoby sprawić poważniejsze kłopoty Gildii i całemu systemowi. Podczas jego trwania — i towarzyszącej mu nieobowiązującej pogawędki — udało mi się uzyskać nieco dodatkowych, interesujących informacji.

Na Meduzie nie było specjalnej szkoły dla psychoekspertów; wszyscy przechodzili szkolenie na Cerberze. Było więc całkiem rozsądnym założenie, że cała ta opozycja również miała cerberyjskie pochodzenie. Naturalnie nie posiadałem na to żadnych dowodów, jednak tak wysoki poziom technologiczny w połączeniu z amatorszczyzną i naiwnością prowadził do nieuniknionej konkluzji, że my, to znaczy opozycja, stanowiliśmy ramię rozległego i wspieranego przez Konfederację podziemia, którego głównym celem, przynajmniej na Meduzie, było zorganizowanie się i pozostanie w ukryciu w oczekiwaniu na jakieś hasło.

Z członkami komórki współżyłem poprawnie, szczególnie kiedy już zapomniano o pogardzie, jaką okazałem w stosunku do tych niemądrych szat, kapturów i zasłon na twarz, których wszyscy używali. Do diabła, przecież wszyscy wiedzieli, kim jestem, po co więc takie zagrania? Ku memu rozczarowaniu większość z nich także należała do Gildii Transportowców — wolałbym szerszą bazę — chociaż co najmniej dwoje znajdowało się całkiem wysoko w jej hierarchii służbowej. Jednak byli takimi gorliwymi amatorami, że czułem, iż muszę ich trochę poprowadzić, a może też przygotować jakąś specjalną przynętę dla tych stojących najwyżej. Dlatego też podczas jednego ze spotkań wprawiłem ich w prawdziwe osłupienie swoją odżywką. Zabawiali się jak zwykle w klub dyskusyjny, omawiając problemy wynikające z obalania systemu w przeciwieństwie do czołgania się i chowania po dziurach, kiedy im nagle przerwałem.

— Sądzę, że wiem, jak zniszczyć bez reszty te kleszcze, w których SM trzyma Meduzę. — Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

No więc? Jakąż to mistrzowską intrygę wymyślił nasz supernastolatek? — spytał wreszcie ktoś.

Pozwólcie, że opowiem wam o harrarze — zacząłem. — Jest za duży na to, żeby robić jakieś przerwy w żerowaniu, a jednocześnie i za duży, i za tłusty, żeby cokolwiek schwytać. A przecież żyje ich na pustkowiu całe mnóstwo. Pamiętacie stare legendy, które o nich opowiadają?

Kiwali głowami, kręcili nimi przecząco, coś tam mruczeli, aż wreszcie ktoś powiedział:

— Tylko że nikt nie wierzy w te bzdury.

— Na świecie zasiedlonym przez tak krótki okres istnieją zawsze jakieś podstawy dla takich opowieści — zauważyłem. — A sam harrar jest tego idealnym przykładem. Te zwierzęta potrafią zmieniać kształty. Potrafią upodobnić się do czegoś znanego i siedzieć sobie, czekając na ofiarę. Może ją nawet w jakiś sposób wabią. W każdym razie kształty zmieniają. Myślę, że na jakimś bardziej prymitywnym poziomie tubry również posiadają tę umiejętność. Mają ogon, który przypomina szyję i na końcu którego tkwi kula tłuszczu. Dlaczego? Szyja bez głowy czy kula tłuszczu nie zmylą przecież żadnego sprawnego drapieżnika, o ile wart jest swego miana. Sądzę, iż tworzą one tę kulę tłuszczu, by wyglądała jak ich spiczasta główka wtedy, kiedy są do tego zmuszone okolicznościami. Wszystkie też zmieniają kolory, dostosowując je do tła, jak to zresztą czyni większość zwierząt na Meduzie. Do diabła, przecież nawet my, w pewnym sensie, robimy to samo.

— Ale to tylko zwierzęta — zauważył ktoś. — Co to ma wspólnego z nami, o ile to jest w ogóle prawda?

— Myślę, że ludzie też to potrafią robić. Faktem bowiem jest, że komórki wardenowskie, z których zbudowane są nasze ciała, są również podstawowym tworzywem żywych komórek roślin i zwierząt. Nie są one takie same jak normalne komórki ludzkie, zwierzęce czy roślinne, są bardziej do siebie podobne niż komórki normalne. Chronią nas one przed zimnem i upałem, a nawet, w jakimś ograniczonym stopniu, przed śmiercią głodową. Mając powietrze i wodę, możemy przeżyć praktycznie wszędzie i żywić się niemal wszystkim, jeśli zachodzi taka konieczność. Przyroda jest bardzo konsekwentna. Zmiana kształtów jest charakterystycznym sposobem na przeżycie, wypracowanym tutaj przez organizmy Wardena.

— To dlaczego my nie potrafimy tego robić? — zapytał ktoś z obecnych.

— Bo nie wiemy jak. Podejrzewam, że gdybyśmy znaleźli się na pustkowiu, umiejętność ta pojawiłaby się w sposób mniej więcej naturalny. Bo ona niewątpliwie istnieje. Widziałem gojące się błyskawicznie rany. Widziałem ludzi zmieniających płeć w sposób tak kompletny, iż można by przysiąc, że takimi się już urodzili. Jeśli można osiągnąć coś tak spektakularnego, pewien jestem, że można również dokonać zmian z twarzą czy też całą postacią.

— Możliwe, że tak jest — wtrąciła Siostra 657. — Jednakże nikt nie potrafi tych zmian kontrolować i tym samym nie możemy mieć z nich żadnych korzyści.

— Sądzę, że da się je kontrolować. Uważam, że harrar i ogon tubra dostarczają dowodów na to, iż jest to możliwe. U nich jest to prawdopodobnie sprawa instynktu, ale zdolność ta jest bardziej uniwersalna. Pozostaje nam jedynie odnaleźć odpowiedni sposób. Jestem przekonany, że rząd ten sposób zna. Rządzący zadali sobie wiele trudu, by ukryć fakt, iż taka możliwość w ogóle istnieje, ponieważ dobrze wiedzą, że tak właśnie jest. Ich system opiera się na inwigilacji wizualnej i na podsłuchu. Każdy, kto by wyglądał i mówił jak ktoś inny, mógłby używać karty tego, którego wygląd by przybrał. Upodobnij się do kogoś, kogokolwiek z grubsza twoich rozmiarów, a wejdziesz tam, gdzie on czy ona mogą wejść, i żadne monitory nie zauważą takiej zamiany. Na przykład wiele gabinetów SM pozbawionych jest monitorów. Inwigilujący nie lubią być inwigilowani, a czasami potrzebne im są miejsca, które są wolne od rejestratorów zdarzeń. Całkiem niewielka grupa ludzi posiadających takie zdolności plastycznej zmiany kształtów mogłaby wejść do kwatery SM w roli więźniów i zająć miejsca wszystkich najwyżej postawionych funkcjonariuszy. Taka skoordynowana akcja rozwaliłaby ten cały system, nie dając mu wielkich szans odbudowy.

— W jego ustach brzmi to tak prosto — mruknął jeden z mężczyzn.

Nie, nie będzie to łatwe i plan nie jest pozbawiony sporego ryzyka. Będą ofiary. Wiele się trzeba napracować, by zminimalizować ryzyko wykrycia. Jednak nasza grupa posiada dość ludzi na najwyższych szczeblach, by już teraz sfałszować zapisy. Stosują w nich tę samą zasadę, o której wspominałem, tyle że na bardziej ograniczoną skalę. Rozumieją oni, że rząd totalitarny uzależniony jest od technologii, jeśli chodzi o kontrolę nad ludnością, i bezpieczny jest jedynie tak długo, jak długo ta technologia działa i jak długo pozostaje pod ich kontrolą. Już zaczynają z lekka szaleć, że udało nam się przechytrzyć ich system, chociaż nie zrobiliśmy jeszcze nic takiego, co by naprawdę mogło im zagrozić. A jeśli odbierze im się wiarę w to, że system wie na pewno, iż osoba w jego rejestratorach jest rzeczywiście tą osobą, o którą chodzi, to rezultatem będzie wściekła, absolutna paranoja i lęk przywódców. Wstrząśnij systemem, a ten się zawali. Jest o wiele bardziej kruchy niż sądziliście.

Słowa te wywołały gwałtowną dyskusję, którą zakończyła uwaga Siostry 657:

— Wszystko to może być prawdą… jeśli taka kontrola nad ciałem jest rzeczywiście możliwa. A to „jeśli” jest bardzo, bardzo duże.

— Nie byłbym tego taki pewien — odparłem. — Zauważcie, iż my tutaj znajdujemy się dość nisko w hierarchii opozycji, ale jest ktoś na samym jej szczycie, kto nie tylko jest bardzo inteligentny, ale i świetnie usytuowany w hierarchii tego społeczeństwa. Jeśli uda nam się przekazać ten pomysł wyżej, to dopiero wtedy się przekonamy o jego wartości. Czy da się to załatwić?

— Spróbuję — zapewniła mnie Siostra 657. — Choć uważam, że to wyłącznie bajki.

Przebywałem już na Meduzie od ponad sześciu miesięcy, kiedy wreszcie uzyskałem odpowiedź. Muszę to przyznać — ktokolwiek znajdował się na samym szczycie, był wyjątkowo ostrożny. Informacja, która nadeszła, była jednocześnie i dobra, i zła, i nie nadawała się do natychmiastowego wykorzystania.

Tak, wszyscy ludzie na Meduzie byli plastyczni, zmiennokształtni, ale aby doprowadzić do zmiany, należało wpierw rozwinąć zmysł wardenowski, pozwalający wyczuwać organizmy Wardena i ich wzajemne usytuowanie. Kiedy się już posiadło ten zmysł — tę zdolność „mówienia” do własnych „wardenków”, można było za pośrednictwem hipnozy czy psychomaszyny dokonać tego, czego należało dokonać. Problem polegał na tym, że do tej pory nikt jeszcze nie odkrył, jak tego dokonać. Było to co prawda możliwe i byli tacy, którzy tego kiedyś dokonali, jednak nie potrafili oni wyjaśnić, jak to zrobić; nie potrafili nawet opisać towarzyszących temu przeżyciu wrażeń. Nie umieli też nauczyć tej umiejętności innych. I jeśli nie posiadało się tego „zmysłu komunikacji”, jak go nazywali, cała hipnoza świata i żadne psychomaszyny nie były nic warte.

Ogólnie sądziło się, iż ludzie, którzy posiadali tę zdolność, przyszli wraz z nią na świat; uważano, że była to umiejętność wrodzona, której nauczyć się nie można. Rząd przez jakiś czas poszukiwał takich ludzi, uprowadzał ich do zamkniętego ośrodka, daleko od wszystkiego i wszystkich. Miał nadzieję, że wyhoduje grupę osób przekazującą potomstwu tę zdolność, ale plan ten zawiódł. Istniały też doniesienia o dzikich, którzy potrafili to robić i którzy tego dokonywali, ale nie wiadomo, czy stanowiło to działanie celowe, czy jedynie automatyczną reakcję na surowe warunki, w jakich żyli.

Bodziec — reakcja, to była odpowiedź, ale co stanowiło bodziec włączający ten „zmysł”? Znaleźć bodziec to znaleźć klucz, jednak opozycji nie udało się go odkryć i nawet w niego nie wierzyła, przynajmniej oficjalnie. Z drugiej strony, jeśli pewne warunki społeczne i psychologiczne mogły spowodować zmianę płci, to musiał istnieć sposób, by dokonać zmiany całej reszty.

Bez wątpienia ten sam „zmysł” był odpowiedzialny za osławioną moc przywódców Lilith, choć również i tam ta moc nie była dostępna masom i nie można jej było nabyć. Albo sieją miało, albo nie. Myśl taka była wielce przygnębiająca, gdyby sytuacja tutaj miałaby wyglądać podobnie. Możliwe że ani ja, ani żadna ze znanych mi osób nie posiada tej zdolności.

Jednak zarówno na Charonie, jak i na Cerberze wszyscy ją mieli, przynajmniej do pewnego stopnia. Na Charonie niezbędne było specjalne szkolenie; na Cerberze zdolność ta była niezależna od woli, automatyczna i uniwersalna. Brak jednolitych reguł na tych trzech planetach nie ułatwiał zadania, jakim było znalezienie klucza Meduzyjskiego.

Chociaż mnie wcześniej ostrzeżono, to jednak pierwsze doświadczenie związane ze sprawą zmiany płci stanowiło dla mnie ogromny szok. Nie był to bowiem proces stopniowy, odbywał się dramatycznie w ciągu zaledwie kilku dni. Społeczeństwo meduzyjskie charakteryzowało się najdalej posuniętą równością płci ze wszystkich mi znanych społeczności. Och, naturalnie, w światach cywilizowanych istniało całkowite równouprawnienie, jednak dwie płci różniły się pod względem fizycznym i hormonalnym, i tak naprawdę jedna płeć nie była w stanie do końca zrozumieć tej drugiej. Nigdy jedna płeć nie była tą drugą. Na Meduzie mogłeś należeć do jednej lub drugiej albo zgodnie z jakąś dziwną wardenowską zasadą, albo, jeśli sam tego chciałeś, poprzez specjalne sesje psychologiczno — psychiatryczne, i właśnie to ostatnie było kluczem do mojej teorii, czynnikiem rozstrzygającym. Jeśli bowiem można wywołać coś tak drastycznego jak zmiana płci, to można wywołać każdą zmianę, o ile tylko posiada się właściwy klucz. To zawiodło mnie do dzikich. Tak naprawdę nie wiedziano o nich praktycznie nic, z wyjątkiem tego, że stanowili prymitywną, plemienną społeczność myśliwsko — zbieracką. Nie istniały na ich temat żadne romantyczne legendy; sama myśl o życiu z dala od źródeł energii i środków transportu przerażała nawet najbardziej odważnych Meduzyjczyków. Choć bardzo irytujące, było to jednak zrozumiałe. Mniej zrozumiałym natomiast był fakt, że rząd meduzyjski pozwalał im w ogóle istnieć. Nie służyli żadnym konkretnym celom, nie wnosili żadnego wkładu w życie społeczeństwa, chociaż prawdą było i to, iż nic od niego nie brali. Pozostawali niezależni, całkowicie poza wszelką kontrolą. Zajmowali wszystkie tereny dziewicze tego świata, a to oznaczało kontrolę nad większą częścią planety.

Z własnego gorzkiego doświadczenia wiedziałem, że tak totalitarne umysłowości jak te, które należały do Ypsira i jego wspólników, muszą uważać samo istnienie takich grup za nieznośne. Ich psychika nie pozwoliłaby takim ludziom pozostawać przez dłuższy czas wolnymi i nieskrępowanymi. Tego byłem absolutnie pewien, chyba że zachodził jeden z trzech warunków: (1) wykonywali oni jakieś użyteczne, cenne lub niezbędne usługi dla rządu, a to wielce nieprawdopodobne; (2) w ogóle nie istnieli — jeszcze bardziej nieprawdopodobne; albo (3) niezależnie od starań i wysiłków nie można ich było schwytać.

A teraz miałem wiarygodne raporty pochodzące gdzieś z samej góry, że dzicy potrafią zmieniać kształty, że są w tym względzie co najmniej tak sprawni jak harrary. Dlatego też ta trzecia możliwość wydawała się najbardziej prawdopodobna. Meduza chciała ich schwytać, a jednak była wyjątkowo nieudolna w swych wysiłkach skierowanych przeciwko tym prymitywnym ludziom. Wniosek mój prowadził do postawienia sobie pytania, jak dalece byli oni rzeczywiście prymitywni, ale tego mogłem się jedynie dowiedzieć, idąc tam i sprawdzając to osobiście. Jeśli faktycznie stanowią bandę prymitywów żujących korzenie i wydających nieartykułowane dźwięki, to okaże się, że mam pecha i utknę wśród nich na dobre.

W tej chwili praca na dwie strony miała swoje zalety; nie mogła ona jednak trwać wiecznie. Major Hocrow będzie trzymała mnie na smyczy tak długo, jak długo będę dostarczał jej takich informacji, które albo będą użyteczne same w sobie, albo będą prowadzić do dalszych użytecznych informacji. Jeśli pojawi się dłuższy okres suszy w ich dostawie albo jeśli pani major dojdzie do wniosku, że więcej już nic nie wyciągnę, wówczas moja przyszłość przestanie być jasna i świetlana, niezależnie od tego, jak pierwotnie zaplanowała sobie mój ostateczny los. Była dobrą agentką i miała nosa, a we mnie wyczuwała jednak coś śmierdzącego.

Z drugiej strony, niezależnie od tego, jak dalece niezadawalające wydawało się to forum dyskusyjne tak zwanych buntowników, to wystarczająco mocno lękało się ono i rządu, i SM, by zabić mnie przy pierwszych oznakach, świadczących o grze na dwie strony. A ponieważ stanowili grupę bardzo nerwowych amatorów, nietrudno było komuś popchnąć jednego czy dwu z nich przeciwko mnie. Człowiek znajdujący się pośrodku zawsze żyje na kredyt.

Jedynym jaśniejszym punktem w tym wszystkim był fakt, iż obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że nie byłem dość sentymentalny, by można było wykorzystać przeciwko mnie Ching. Rzeczywiście bardzo ją lubiłem. Choć trudno mi to przyznać, było mi o wiele przyjemniej, kiedy znajdowała się blisko mnie. Wystarczyło, że tam po prostu była, że robiła coś, milcząc w tym samym pokoju. Wolałem myśleć o swoich uczuciach do niej jako o ojcowskich. W mojej profesji prawdziwy związek był śmiertelnie niebezpieczny… A szczególnie teraz i tutaj. Byłem przekonany, iż inni ludzie są mi niepotrzebni, chyba że jako narzędzia czy środki do osiągnięcia celu, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób zdawałem sobie sprawę z tego, że Ching mnie potrzebuje.

Byłoby niedorzecznością i nieprzyzwoitością ciąganie jej do tej kawiarni co jakiś czas podczas naszego pobytu w Rochande po to tylko, by pozbawiać ją przytomności i używać jako przykrywki dla mojej działalności. Było to także niepraktyczne; wkrótce rutyna ta stałaby się dla niej nie do zniesienia i zrobiłaby wszystko, by jej uniknąć. Technik major Hocrow znalazł rozwiązanie, z moją zresztą pomocą. Ching wiedziała już, że coś łączy mnie z SM, ale miała do mnie pełne zaufanie. Dlatego też mogłem umieścić ją ponownie pod psychomaszyną i spowodować, by technik wzmocnił hipnozę. Prostym posthipnotycznym poleceniem można było uczynić z niej albo całkowicie lojalnego członka społeczeństwa meduzyjskiego, albo w pełni zaangażowanego członka opozycji, robiącego to, co ja robiłem, tyle że całkowicie w to wierzącego. Ponieważ znaliśmy już procedury sprawdzające opozycji, nietrudno byłoby przepchnąć ją przez te ich testy.

Tymczasem działaliśmy w dalszym ciągu zupełnie rutynowo. Ching była wystarczająco bystra, by zrozumieć, że moja sytuacja — a tym samym i jej — jest stale niepewna i niebezpieczna. Muszę przyznać, że mnie również ta sytuacja nie odpowiadała. Czułem się trochę winny za wciągnięcie jej w to wszystko, ale, do diabła, przecież ja o nią nie prosiłem.

Śniegi zimowe ustąpiły wiośnie, a sprawa ciągnęła się w nieskończoność. Jak stałem przed kamiennym murem, tak stałem. Wiedziałem, iż moja propozycja przeprowadzenia rewolucji była rozsądna, i byłem przekonany, że ci, którzy znajdują się na szczytach hierarchii w opozycji, nie tylko się z nią zgadzają, ale że posiadają również środki potrzebne do odkrycia tego niezbędnego bodźca. Pozostawało pytanie: dlaczego nie podejmują działań? Powodem nie mógł być lęk przed klęską — to, co mieli teraz, było ślepą uliczką i stagnacją — ale coś zupełnie innego. Jeśli rzeczywiście miałem rację zakładając, że pochodzenie tego przywództwa jest pozaplanetarne, mogłoby to oznaczać, że czekamy na skoordynowaną akcję kilku planet, co zresztą tutaj i tak by nic nie dało. Ci ludzie bowiem nie posiadali odpowiedniego wyszkolenia; nie wiadomo też, jakimi by się okazali „żołnierzami”, gdyby już doszło do konfrontacji.

Mimo wszystko byłem dziwnie niechętny podjęciu indywidualnych działań. Ja też znajdowałem się w pułapce, którą stanowił ten system, i bardzo mi się to nie podobało. Zacząłem rozumieć, że wcześniej czy później będę się musiał uwolnić i podjąć ryzyko, znacznie większe od tego, które podjąłem do tej pory. A miałem tak niewiele danych. Gdybym tylko wiedział coś więcej o dzikich! Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” na innych planetach są równie sfrustrowane. W jakiś perwersyjny sposób miałem nadzieję, że tak właśnie jest… Nie chciałem być jedynym niedołęgą.

Nie zależało mi już zupełnie na wypełnieniu tej misji, choć fakt ten bardzo wolno docierał do mej świadomości. Kiedy przebudziłem się na tamtym statku, nawet jeszcze przed lądowaniem, odciąłem się od starej, kochanej Konfederacji, od jej problemów i sposobów ich pokonywania. Dziwne, jak łatwo zatrzasnąć drzwi za dotychczasowym życiem… ale z drugiej strony, to przecież nie ja te drzwi zatrzasnąłem. To oni mnie wyrzucili i zatrzasnęli za mną na głucho te wrota.

Mimo wszystko najważniejszy cel misji i mój osobisty cel pokrywały się. Chciałem obalić system meduzyjski i nie miałbym nic przeciwko zlikwidowaniu przy tej okazji Ypsira. Mimo to po tylu miesiącach siedziałem tu zablokowany i na wpół pokonany. Do diabła, przecież nawet nie wiedziałem, gdzie Ypsir przebywa, a nawet gdybym to wiedział, nie znałem sposobu i nie posiadałem środków, by do niego dotrzeć.

Co się tu ze mną dzieje? W co ja się zmieniam? Czyżbym, szukając klucza do fizycznej metamorfozy, przeszedł w sposób niezauważalny metamorfozę psychiczną?


Podobnie jak to zdarzyło się już uprzednio, i tym razem mój ruch został wymuszony przez czynniki zewnętrzne, znajdujące się poza moją kontrolą. Wszystko zaczęło się od wezwania na szczególnie pilne i nie cierpiące zwłoki zebranie opozycji, zebranie, w którym mieli uczestniczyć wszyscy członkowie komórki. Byłem lekko podekscytowany tym wezwaniem… Być może, być może ktoś wreszcie podjął decyzję o rozpoczęciu jakichś działań.

W znanym mi pokoiku obsługi technicznej zobaczyłem nie tylko mą własną komórkę w pełnym składzie, ale pięć różnych komórek, jakieś sześćdziesiąt osób, stłoczonych w pomieszczeniu, w którym z trudem mieściła się jedna trzecia tej liczby. Przygotowano ekran i urządzenie rejestrujące. W powietrzu wyczuwało się wielkie napięcie, jednak niewiele osób spekulowało na temat tego, co ma nastąpić, czy chociażby rozmawiało o tym z innymi. Członkowie komórek nie czuli się dobrze w tym tłoku i to nie tylko z czysto fizycznych powodów.

Wysoka kobieta należąca do jednej z tamtych innych komórek, jak zwykle w masce i w długiej szacie (nawet Ching była podobnie ubrana, choć ja konsekwentnie się wyłamywałem), rozejrzała się wokół, policzyła obecnych, po czym najwyraźniej usatysfakcjonowana rezultatem obliczeń poprosiła o ciszę. Zaniepokojony tłum uspokoił się natychmiast. Ching i ja wspięliśmy się na jakieś skrzynki pod ścianą, wydostając się w ten sposób ze ścisku i zyskując niezły widok na górną część ekranu.

— Nasi przywódcy polecili nam zebrać was tutaj i pokazać wam ten zarejestrowany zapis — powiedziała kobieta. — Nikt z nas nie zna jego treści. Dlatego obejrzymy go natychmiast. Powiedziano mi, że karta z nagraniem będzie ulegała samoczynnemu zniszczeniu w trakcie pokazu i dlatego nie będzie żadnych powtórek.

Włożyła kartę do odtwarzacza i ekran natychmiast zajaśniał.

Mogli sobie byli oszczędzić kłopotów z tym ekranem. Zobaczyliśmy bowiem na nim tylko jakiegoś mężczyznę, zamaskowanego i w długiej szacie, siedzącego za biurkiem. Nie można było zorientować się w scenerii, nie można było nawet ustalić, na jakiej planecie dokonano nagrania, a od początku było oczywiste, że głos został celowo zniekształcony.

— Drodzy współtowarzysze opozycji wobec Lordów Rombu — zaczai. — Przynoszę wam pozdrowienia. Jak już niektórzy z was się domyślili, jesteście częścią nie tylko organizacji planetarnej, ale należycie do działającej w całym naszym systemie grupy, której celem jest obalenie Czterech Władców Rombu.

Rozległy się szepty, a także odgłosy świadczące o zaskoczeniu.

— Wszyscy macie osobiste powody, by obalić system meduzyjski, powody, które dobrze rozumiemy. Tylko dlatego, że jesteście częścią większego planu, nie sądźcie, proszę, ani przez chwilę, iż wasze nadzieje i cele nie są jego częścią — ciągnął mężczyzna. — Wypadki jednak często wyprzedzają plany i tak też zdarzyło się teraz. Sama Konfederacja bierze aktywny udział w akcjach wymierzonych przeciwko Czterem Władcom i ma spore szansę sukcesu. Dlatego nadszedł czas, by wyjaśnić wam, o co w tym wszystkim chodzi.

— Obca rasa, obca nam pod każdym względem, odkryła ludzkość, nim ludzkości udało się odkryć ją. Rasa ta jest w jakiś sposób powiązana z naszym domem, z systemem Wardena, a jej przedstawiciele są bardzo inteligentni i doskonale rozumieją sposób działania ludzi. Zamiast więc toczyć z Konfederacją wojny, skontaktowali się oni z Czterema Władcami, którzy zaakceptowali układ prowadzący do zniszczenia ludzkości wszędzie… poza samym Rombem Wardena.

I znowu rozległy się szepty i pomruki, a ja w tym ogólnym szumie dosłyszałem tylko oderwane słowa, takie jak „szalony”, „zniewaga” i tym podobne. Było oczywiste, że ta odizolowana grupa, której większość członków nie znała niczego poza Rombem Wardena, albo nie wierzyła temu mężczyźnie, albo też nie przejmowała się zupełnie obcymi. Taka reakcja była zrozumiała i, jak się przekonałem, mówiący również ją przewidział. Albo więc był psychologiem, albo zatrudnił świetnych ekspertów do przygotowania tego przemówienia.

— Tak, wiem, że sprawa ta wydaje się was nie dotyczyć, jednak w rzeczywistości jest inaczej. Czterej Władcy zawarli ten układ i teraz są w trakcie jego wypełniania. Ich środki i metody nie są dla was istotne, ponieważ skierowane są przeciwko ludziom spoza Rombu, ale oparte są one na utrzymaniu tajemnicy aż do ostatniej chwili. A teraz ta tajemnica przestała być tajemnicą. Konfederacja wie. Wie, ale nie wie dostatecznie dużo. Pozostają jej dwie możliwości. Jedną stanowimy my. Czterej Władcy muszą odejść, a zastąpić ich mają bardziej uczciwi ludzie, dla których najważniejsza będzie praca dla Rombu, a nie jakaś totalna zemsta. Zapewniam was jednak, że nie jesteśmy narzędziem Konfederacji. Robimy to dla naszego własnego dobra.

A teraz czas na pełną dramatyzmu przerwę, pomyślałem sobie.

— Ta druga możliwość, będąca alternatywą obalenia Czterech Władców i w rezultacie pozbycia się tych obcych, jest bardzo prosta. Konfederacja, jeśli nie osiągnie tego pierwszego, nie zawaha się uczynić na wielką skalę tego, czego nie udało jej się na skalę niewielką. Proponuje ona obrócić w popiół cztery światy Rombu Wardena, zabijając przy tym wszystkich i wszystko, co tutaj żyje.

Nastąpiła jeszcze jedna przerwa, wielkie poruszenie wśród tłumu i rozległy się głośne komentarze. Słychać w nich było irytację i gniew.

— Mają wystarczającą siłę, by to uczynić. I mają środki. A ci obcy nas nie uratują. Gdyby byli do tego zdolni, niepotrzebni by im byli Czterej Władcy. Dlatego też ta organizacja skupiająca rozsądnych, poważnych mężczyzn i kobiety Rombu została stworzona nie po to, by ratować Konfederację, która niewiele dla nas znaczy, ale by ocalić nasze domy, nasze światy i nasze życie. Czterej Władcy nie zrezygnują. Będą walczyć do samego końca, tylko bowiem zwycięstwo obcych może ich uratować przed zagładą. A ponieważ sami wiemy o nich bardzo niewiele, nie mamy powodu, by sądzić, że nawet w przypadku mało prawdopodobnego zwycięstwa obcych i Czterech Władców, ci obcy okazaliby się wobec nas przyjaźni. Nie mamy więc wyboru.

— Jednakże każda planeta jest inna i należy stosować na każdej z nich odmienne metody, metody wybrane przez tubylców danej planety. Dlatego też członkowie Meduzyjskiej opozycji muszą usiąść, zastanowić się i przedyskutować sytuację we własnym gronie. Komórki proszone są o przygotowanie planów akcji w terminie nie przekraczającym dwu tygodni. Plany te zostaną przez nas zbadane i skoordynowane, a na ich podstawie zostanie ułożony jeden plan główny. Zwyciężymy. Musimy zwyciężyć. Zostawiam was teraz, abyście mogli przedyskutować sytuację w waszych komórkach. Z waszą pomaca, Meduza, zarówno SM, jak i monitory duszące wasz świat zostaną pokonane w ciągu roku.

Na tym zapis się skończył, a w pomieszczeniu zapanowało istne piekło. Trwało jakiś czas, zanim przywódczyni grupy udało się zredukować je do głuchego ryku. Wreszcie miała dość uciszania i ryknęła:

— Dyskusja ma się toczyć w poszczególnych komórkach. Ci, których numery rozpoczynają się czwórką, wyjdą pierwsi za swoim przywódcą, za nimi pójdą szóstki. Członkowie mojej komórki zostaną na miejscu! Wykonać!

Przez moment wszyscy stali bez ruchu, po czym mała grupa czwórek ruszyła do wyjścia, ciągle coś mrucząc. Jeśli chodzi o mnie, to wydarzenia te podnieciły mnie nieco, oznaczały one bowiem jakąś akcję w dającej się przewidzieć przyszłości. Już sobie wyobrażałem te pełne furii debaty, jakie się odbędą na następnych spotkaniach. Coś jednak ciągle mnie niepokoiło. Czyżby oni rzeczywiście nie posiadali żadnego planu, czy też wszystko to było tylko testem? I czy prawda jest w stanie dotrzeć do tych ludzi tutaj?

Popatrzyłem na Siostrę 657 i zwróciłem się do Ching:

— I co o tym sądzisz?

— Trudno w to wszystko uwierzyć. — Wzruszyła ramionami.

— Ale to prawda — powiedziałem. — Znałem ją jeszcze przed przybyciem na Meduzę.

Zastanawiała się przez chwilę nad moimi słowami. Wreszcie powiedziała:

— Ale czy tak naprawdę to nasza sprawa? Nie wiem nawet, co miał na myśli, mówiąc o obcych, a jeśli chodzi o Konfederację, to cały ten świat zewnętrzny i tak jest dla nas jedynie baśnią.

Spodziewałem się więcej przykładów tego rodzaju logiki, kiedy już rozpoczniemy zebranie naszej komórki. O wiele więcej. Bo i czego można było oczekiwać od ludzi, którzy nie byli nawet pewni, jakie zwierzęta żyją na ich ojczystej planecie? Cóż dla nich mogło znaczyć pojęcie „obcy”? Dla nich prawdopodobnie Cerberyjczycy i Charonejczycy byli obcymi. A pomysł, że ktoś, gdzieś, może wydać rozkaz zniszczenia całej planety, wydawał im się zapewne czystą abstrakcją. Podejrzewałem, że przywódca opozycji musi mieć pełne ręce roboty. Sądząc po jego akcencie, sam był zesłańcem z jakiegoś cywilizowanego świata. Jego elegancki, wyłożony boazerią gabinet był całkowicie w nie Meduzyjskim stylu, przynajmniej ja nic podobnego tutaj nie widziałem. Doprowadziło mnie to do nieuniknionego wniosku, że nasi przywódcy pochodzili z Cerbera lub z Charona, ale nie z Meduzy. Wiedziałem, że do takiego samego ostatecznego wniosku dojdzie i cała grupa, co wywoła jeszcze większe resentymenty w stosunku do przywództwa. Po raz pierwszy ci buntownicy — amatorzy mieli zrobić coś konkretnego, być może nawet zaryzykować życie, a oni byli gotowi uczynić wszystko, byle takiego ryzyka uniknąć.

Nasza grupa wychodziła. Zeskoczyłem więc ze skrzynek i pomogłem zejść Ching. Poszliśmy za innymi, na samym końcu grupy. Zrobiłem zaledwie kilka kroków na zewnątrz, kiedy nagle zawróciłem i dałem nurka z powrotem do środka. Ching patrzyła na mnie zaskoczona.

— Co się stało?

— SM! — wrzasnąłem tak głośno, żeby wszyscy mogli mnie usłyszeć. — To pułapka!

Również monitory usłyszały mój odbijający się echem krzyk, ponieważ prawie natychmiast odezwał się wzmocniony elektronicznie, oficjalnie brzmiący głos.

— Tu mówi SM! Wszyscy mają opuścić to pomieszczenie i wyjść na zewnątrz. Wychodzić pojedynczo, z rękoma na karku. Macie na to sześćdziesiąt sekund, licząc od tej chwili! Ten, kto pozostanie w środku po wyjściu pozostałych, zostanie zagazowany; nie należy więc się ociągać. Jesteście w pułapce, z której nie ma wyjścia. Zostało wam pięćdziesiąt sekund!

Ching patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem.

— I co teraz zrobimy?

Zerknąłem zza drzwi i zobaczyłem około tuzina agentów, ustawionych po obydwu stronach pomostu w odległości około dziesięciu metrów od owego tymczasowego mostu i po obydwu jego stronach. Do tej pory widziałem funkcjonariuszy SM uzbrojonych tylko w pałki; ci tutaj wyposażeni byli w dobrze mi znaną broń laserową.

Zwróciłem się do Ching i zniżyłem głos.

— Posłuchaj uważnie. Spróbuję wydostać nas stąd za pomocą blefu, używając nazwiska Hocrow. To powinno dać nam możliwość dostania się do niej. — Popatrzyłem następnie na pozostałych członków naszej komórki. Większość odrzuciła kaptury, a ich twarze i zachowanie świadczyły o rezygnacji. Teraz, kiedy ich schwytano, byli jak owce, które zrobią, co im się każe; byli jak stadko grzecznych dzieciaków.

— Trzydzieści sekund!

— Cholera! — zakląłem. — Nie, ten numer z Hocrow nie przejdzie, chyba że tylko jako sposób odwrócenia ich uwagi. Przecież to ona za tym wszystkim stoi, przynajmniej w jakiejś części. Co oznacza, że przestałem być dla niej użyteczny. Wsadzą nas pod psychomaszynę razem z tym stadem baranów. Musimy uciec.

— Dwadzieścia sekund!

— Uciec? Jak? — Jej mina świadczyła o tym, że pojęcie to było jej całkowicie obce. Na Meduzie wychowywano ją od samego urodzenia w przekonaniu, że coś takiego jak ucieczka w ogóle nie istnieje.

— Zamierzam dorwać się do jednego z tych laserowych pistoletów, przeskoczyć barierkę i wylądować w tym ścieku. Możesz iść ze mną, jeśli chcesz, ale nie będzie to ani łatwe, ani miłe.

— Dziesięć sekund!

— Ale… dokąd się udamy?

— Jest tylko jedno takie miejsce. Albo więc to, albo Rozrywkowe Dziewczęta, skarbie. Gotowa?

Skinęła głową.

— Ruszamy!

Wyszedłem z rękoma na karku, a Ching szła za mną. Reszta komórki, istny obraz przygnębienia, poszła w nasze ślady. Zobaczyłem, że ci, którzy wyszli przed nami, zostali ustawieni w szeregach po obydwu stronach pomostu. Patrzyłem na nich ze wstrętem. Nie wycelowano w nich żadnej broni; nikt nawet na nich nie patrzył. A mimo to stali tam z rękoma na karkach, czekając w pokorze na resztę owieczek. No cóż, na Boga, pokażę im, że jest wśród nich przynajmniej jeden wściekły pies. Niemniej trudno mi było uwierzyć, że jest to awangarda i gwardia prawdziwej rebelii. Gdyby mieli choć trochę odwagi i nie byli tak ubezwłasnowolnieni przez własne społeczeństwo, roznieśliby tych agentów gołymi rękoma i odebrali im broń. Uciekać? Dokąd? Zasada numer jeden: wpierw uciekać, a potem udać się po prostu tam, gdzie ich nie ma.

Dzięki świecącym pasom wymalowanym na suficie kanału, można było widzieć na dość znaczną odległość w obie strony, ja jednak dostrzegłem przede wszystkim dwunastu agentów SM. Tylko dwóch po każdej stronie dysponowało bronią, wyglądającą mi na krótkie strzelby laserowe.

— Stanąć pod ścianą, tam, z tymi zdrajcami! — warknęła stojąca najbliżej uzbrojona kobieta.

— Chwileczkę! Pracuję dla major Hocrow… jestem jej wtyka! — zaprotestowałem.

— Major Hocrow jest aresztowana, podobnie jak i ty — odszczeknęła. — Spotkasz się z nią w piekle dla zdrajców!

Oho! A to ciekawe. Oznaczało to co najmniej, że albo wrobił ją jakiś podwładny, który czaił się na jej stanowisko, albo ona rzeczywiście należała do opozycji i była tą osobą, która nas chroniła. Nigdy nie dowiem się prawdy. Jednak ta odżywka pozbawiła mnie ostatnich wątpliwości, jeśli chodzi o to, co zamierzałem uczynić. Nie mogłem liczyć na odroczenie wyroku, a i szansę po wyjściu stąd rysowały się marnie.

Przeszedłem obok tej wrzaskliwej agentki, która natychmiast przestała się nami interesować, zajęta obserwacją wychodzących za nami ludzi. Byłem mniej więcej tak duży jak ona, ale posiadałem też nad nią pod kilkoma względami przewagę; przede wszystkim nie wychowałem się na Meduzie, w związku z czym wiedziałem, jaki można zrobić użytek z tej strzelby.

Zakręciłem się na pięcie i pchnąłem z całej siły, uderzając jej głową o barierkę, po czym wyciągnąłem ramię, by wyrwać broń z jej słabnącej ręki.

Jednym płynnym ruchem zanurkowałem, wyrwałem strzelbę i popchnąłem nią Ching do przodu, po czym otworzyłem ogień do stojących naprzeciw mnie funkcjonariuszy. Wiązka promieni, nastawiona na maksimum, przecięła ich wszystkich, zostawiając za moimi plecami czterech nie uzbrojonych agentów i jednego z bronią.

Kobiety i mężczyźni zaczęli wrzeszczeć pod wpływem tego gwałtownego wydarzenia, będącego pierwszym tego typu doświadczeniem w ich dotychczasowym życiu. Chwyciłem oszołomioną uderzeniem agentkę w stalowy uścisk i używając jej jak żywej tarczy, zacząłem strzelać do pozostałych.

I tak poniósłbym klęskę, gdyby nie fakt, że trójka z moich owieczek stojących dotąd posłusznie pod ścianą podjęła nagłą decyzję ucieczki. Uzbrojony agent znajdujący się na końcu szeregu, popchnięty przez nich, przeleciał ponad barierką i wylądował w ściekach. Pozostali agenci byli nie tylko oszołomieni wydarzeniami, byli jak sparaliżowani; stali tam jak kamienne posągi i wpatrywali się w moją strzelbę.

— Dzięki! — zawołałem do tej trójki, która przyszła mi z pomocą. — Bez was by mi się nie udało! — Jedno z nich pomachało do mnie ręką, a ja zwróciłem się do Ching: — Nic ci się nie stało?

— Ty… ty ich zabiłeś!

— To mój zawód. Kiedyś ci o nim opowiem. Teraz musimy szybko się stąd wydostać. — Popatrzyłem na członków opozycji. Niektórzy z nich ciągle jeszcze trzymali ręce na karkach. W jakimś sensie ich rozumiałem. To, co widzieli, było po prostu niemożliwe… i dlatego zresztą się udało. Ci agenci byli zbyt pewni siebie i za bardzo odprężeni, a także całkowicie przekonani o tym, że owieczki będą potulne do końca. Reagowali zbyt wolno, zanadto po amatorsku, a broń mieli nastawioną na maksimum, co pozwoliło mi zabić ich jednym strzałem. Nawet oni byli produktem Meduzy, przyzwyczajeni do pewnych zachowań i przekonani o swej przewadze w stosunku do zwykłych członków ludzkiego stada.

Odepchnąłem moją zakładniczkę w kierunku jej towarzyszy, pozbywając się w ten sposób wszelkich fizycznych ograniczeń. Pocierała czoło i przyglądała mi się z mieszaniną strachu i niedowierzania.

— Lepiej będzie, jeśli mi to oddasz! Nie ma możliwości ucieczki. Cała twoja organizacja została rozbita.

Uśmiechnąłem się do niej, co jeszcze bardziej ją zdezorientowało.

— W porządku, członkowie opozycji, słuchajcie! — wrzasnąłem. — Wyłapują teraz naszych ludzi w całym mieście, a może i na całej planecie. Macie jedynie trzy wyjścia. Możecie popełnić samobójstwo, iść z agentami… albo pójść ze mną!

— Iść z tobą? Dokąd? — krzyknął ktoś nerwowym głosem.

— Na zewnątrz! W busz i w pustkowie! To jedyna droga ucieczki!

Na chwilę ich zamurowało. Pozwoliłem im przetrawić implikacje, ale nie dałem na to zbyt wiele czasu. Musieliśmy ruszać natychmiast, póki nie zorientują się, że kogoś im brakuje. Ta grupa agentów była typową bandą niekompetentnych zadufków, ale SM dysponowała też i lepszą kadrą, a tym ruszenie za nami w pościg zajmie pewnie bardzo niewiele czasu. Chciałem być jak najdalej stąd, kiedy to nastąpi.

— Czy któreś z was się orientuje, gdzie te ścieki są zrzucane poza miastem i jak dotrzeć stąd do tamtego miejsca?

— Ja znam nieźle rozkład kanałów — odpowiedziała jedna osoba z tamtej trójki, która zadziałała w odpowiednim momencie. — Myślę, że potrafię nas stąd wyprowadzić.

— Kto idzie? Muszę wiedzieć to teraz!

Nie zdziwiłem się, kiedy się okazało, że pójdzie tylko ta trójka, która już wcześniej wykazała się odwagą. Razem z Ching, ciągle przestraszoną i zdezorientowaną, i ze mną, to pięć osób, z prawie sześćdziesięciu! To ci dopiero buntownicy!

— Wobec tego wasza trójka idzie ze mną! — zawołałem, po czym zwróciłem się do Ching: — Idziesz?

Choć przerażona i wstrząśnięta wydarzeniami, pokiwała potwierdzająco głową.

— Idę z tobą.

— Dzielna dziewczynka! — Popatrzyłem na moją trójkę. Same kobiety, a jedna z nich wyglądała znajomo. — No proszę! Morphy! Domyślałem się, że jesteś odważna!

Nasza wymagająca szefowa zmiany patrzyła nieśmiałym wzrokiem. — Domyślałeś się?

— Niemal od samego początku. Zostawmy to jednak na później. — Nastawiłem strzelbę na szerszy zakres. — To nie wyrządzi nikomu krzywdy — powiedziałem na tyle głośno, żeby wszyscy mogli usłyszeć. — Co najwyżej pozbawi przytomności na kilka minut. Muszę jednak dodać, że zasługujecie na to, co otrzymacie z rąk SM. — Rozejrzałem się. — Ostatnia szansa. — Nikt nawet nie drgnął.

Wystrzeliłem w kierunku agentów i odwróciłem się, kiedy to całe towarzystwo po drugiej stronie wpadło w panikę. Wszyscy padli na deski pomostu, co w rezultacie musiało nam trochę utrudnić przejście tamtędy.

Popatrzyłem na swoją grupkę, czując się dziwnie pewnie ze strzelbą w ręku. Cztery kobiety i ja. W ten sposób na pewno łatwiej będzie wziąć w posiadanie to dzikie pustkowie.

— No, plemię, idziemy! — powiedziałem i po ciałach nieprzytomnych rozpoczęliśmy swoją wędrówkę wzdłuż kanału.

Загрузка...