Ci dwoje, którzy nas powitali, wyglądali na sprawnych fizycznie, twardych i groźnych. Wręcz emanowali aroganckim chłodem i kompetencją. Oboje ubrani byli w rodzaj zielonych mundurów i w czarne obuwie na gumowych podeszwach. Mundury ich jednak były lekkie i nie wydawały się chronić specjalnie przed mrozem. W rzeczywistości, sądząc z ich strojów, można by podejrzewać, iż temperatura na terminalu nie spadała poniżej zera, a raczej mieściła się w zakresie temperatur umiarkowanych. Na mundurach znajdowały się naszywki wskazujące na rangę ich właścicieli (jeśli miejscowe stopnie odpowiadały ogólnym standardom, to mężczyzna był sierżantem, a kobieta kapralem) i dziwne, żmijowate insygnia wyszyte na prawej kieszeni kurtek.
Ustawiliśmy się w rzędzie i patrzyliśmy na tę parę, która z kolei przyglądała się nam takim wzrokiem, jakbyśmy byli jakimiś obrzydliwymi okazami, które mają być za chwilę poddane sekcji w laboratorium. Natychmiast poczułem do nich antypatię.
— Jestem sierżant Gorn — oznajmił mężczyzna. Ostry, oficjalny ton jego głosu przypomniał mi wszystkich sierżantów, z którymi się w życiu zetknąłem. — A to jest kapral Sugra. Jesteśmy instruktorami i technikami medycznymi waszej grupy. Ubrani jesteście w tej chwili na miarę naszych możliwości. Nie przejmujcie się ewentualnymi problemami związanymi z rozmiarem poszczególnych części garderoby; każdy takowe posiada. Kiedy już się zaaklimatyzujecie, otrzymacie pełen zestaw ubrań skrojonych na miarę. Wpierw jednak musimy was przetransportować do ośrodka szkoleniowego; proszę więc iść za mną i wsiąść do autobusu.
Powiedziawszy to, ruszył do wyjścia, a my po chwili wahania poszliśmy za nim. Kapral zamykała pochód.
Autobus miał napęd magnetyczny, twarde fotele, dwa rzędy światełek oświetlających wnętrze i niewiele ponad to. Nie było żadnego kierowcy i, co bardzo szybko odkryliśmy, nie było też ogrzewania. Jednak zbudowany był jak ruchoma forteca i stanowił niezłe schronienie przed wyjącym wiatrem i gęstym śniegiem, nawet jeśli nie chronił przed samym mrozem. Kiedy ostatnie z nas weszło do jego wnętrza, kapral wyjęła jakąś kartę z jednej z rozlicznych kieszeni swojego munduru i włożyła ją do otworu w desce rozdzielczej. Drzwi zamknęły się ze świstem i ruszyliśmy dość szybko i gładko, by po chwili wynurzyć się z tunelu i znaleźć się już na prawdziwej Meduzie.
Port kosmiczny leżał w pewnej odległości od miasta. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach wyjechaliśmy poza zasięg zamieci śnieżnej i ujrzeliśmy świat całkowicie pokryty śniegiem. W dali widać było wysokie góry, ponure i groźne. Nigdzie jednak nie było najmniejszych oznak życia; nie miałem pojęcia, ile też może być tego śniegu, ale nigdzie poza czapami polarnymi nie widziałem takich jego ilości.
Autobus okazał się doskonałym pojazdem, silnym i poruszającym się gładko, prowadzonym najwyraźniej przez jakiś znajdujący się pod pokrywą śniegu system trakcyjny. Taki system był bez wątpienia rozwiązaniem sensownym, ponieważ niezależnie od tego, jak gruba była ta warstwa śniegu, autobus zawsze mógł ślizgać się po jej powierzchni.
Zwolniliśmy dość nagle, choć bez najmniejszych wstrząsów, i zbliżyliśmy się do dużego budynku, który górował nad tym morzem bieli. Zatrzymaliśmy się, odczekaliśmy chwilę, ruszyliśmy ponownie, znów się zatrzymaliśmy, po czym ruszyliśmy dalej, tym razem już obserwując widoczny teraz na powierzchni system trakcyjny.
Sierżant Gorn wziął do ręki mikrofon.
— Wjeżdżamy do miasta Gray Basin bramą zachodnią — oznajmił. — Ponieważ pogoda tutaj bywa niemiła, większa część miasta zbudowana jest pod powierzchnią ziemi, ściśle mówiąc, pod wieczną zmarzliną. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie, przekraczaliśmy bowiem pola siłowe, bez których miasto byłoby dostępne dla dzikich zwierząt i innych mało sympatycznych stworzeń, które włóczą się po tych terenach.
Skręciliśmy i dojechaliśmy do skomplikowanego rozjazdu. Autobus zatrzymał się, po czym ruszył powoli i ostrożnie, kierując się zgodnie ze zmieniającymi się na poszczególnych torach światłami. Jechaliśmy jakieś dwie czy trzy minuty z niewielką, lecz stałą prędkością, by wreszcie, wynurzywszy się z tunelu, znaleźć się w Gray Basin, mieście wyglądającym równie nowocześnie jak nasz autobus.
— Miasto nie mieści się w jakiejś jaskini czy wykopie — poinformował nas Gorn. — Zbudowano je podobnie jak przykryte kopułami miasta na niektórych nieprzyjaznych człowiekowi światach pogranicza. W rzeczywistości jest jakby takim przykrytym kopułą miastem, tyle że w przeciwieństwie do tamtych, my najpierw zbudowaliśmy samo miasto, a potem zafundowaliśmy mu zadaszenie. Większość meduzyjskich miast nie położonych na równiku lub w jego pobliżu zbudowana jest podobnie. Gray Basin liczy siedemnaście tysięcy mieszkańców i stanowi handlowy ośrodek północy.
Mapa w mej głowie pozwoliła mi zorientować się, gdzie się znajduję. Była to wschodnia kontynentalna masa lądowa i 38° szerokości północnej. Na większości światów mielibyśmy w tym miejscu przyjemny klimat, a tutaj rozciągała się tundra.
Pomimo ciepłego ubioru mróz zaczynał się do mnie dobierać. Ostatnie kilka tygodni spędziłem w środowisku o doskonale kontrolowanej temperaturze i moje ciało nie było przyzwyczajone do takich skrajności. Nawet w autobusie, gdzie temperatura powinna być w miarę stała, było diabelnie zimno.
Jechaliśmy obok porządnie wyglądających domów mieszkalnych, obok biurowców, i sklepów, aż zatrzymaliśmy się wreszcie przed pudełkowatym, czteropiętrowym budynkiem z ciemnego, czarnawego kamienia. Drzwi autobusu otwarły się z sykiem.
— Proszę iść za nami do tego budynku — powiedział Gorn. Pomimo użytego „proszę” zdanie to zabrzmiało jak rozkaz, którym zresztą niewątpliwie było. — Bez ociągania. Za chwilę będziecie musieli pokonać dwie kondygnacje. Tylko nie pogubić się po drodze.
Ruszyliśmy za nim do wnętrza budynku i dalej, szerokim korytarzem z jakimiś pokojami biurowymi po obydwu jego stronach, mijając po drodze odchodzące w lewo i w prawo mniejsze korytarze. Doszliśmy do klatki schodowej i wspinaliśmy się w górę, starając się dotrzymać kroku Gornowi. Sądzę, iż większość z nas zaskoczyła utrata oddechu podczas zwykłego wchodzenia na trzecie piętro, nawet gdyby uwzględnić brak ruchu w naszym więzieniu na statku. Nie tylko pozbawieni byliśmy kondycji fizycznej, ale dała nam się we znaki ta nieco większa od normalnej grawitacja.
Uderzenie ciepłego powietrza, które nas przywitało, kiedy weszliśmy do pierwszego z brzegu pokoju na trzecim piętrze, było równie niespodziewane, co i mile przez wszystkich przyjęte. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak okropnie jest zimno, dopóki nie dotarł do mej świadomości ból wywołany nagłym ogrzaniem ciała. Minęło kilka minut, nim mogłem zacząć myśleć i rozglądać się wokół siebie.
Ten pierwszy pokój — ten ogrzany — był dość duży i umeblowany wyjątkowo użytkowo: jedynie długimi, składanymi stołami i krzesłami, i praktycznie niczym więcej. Okien nie było, co natychmiast zresztą zostało nam wyjaśnione przez naszych gospodarzy.
— Siadajcie, gdzie popadnie, i spróbujcie przywyknąć do zmian temperatury — powiedział Gorn. — Temperatura tego pokoju i przyległych do niego została dla waszego dobrego samopoczucia podwyższona do 21 stopni. Są to jedyne pokoje ogrzewane bezpośrednio. Wybraliśmy je dlatego, bo nie mają ani okien, ani innych otworów wentylacyjnych, dzięki czemu ich ogrzanie jest maksymalnie skuteczne. — Podszedł do najbliższych drzwi. — Chodźcie za mną, pokażę wam resztę.
Powolutku, ciągle jeszcze nie odzyskawszy równowagi po przemarznięciu, podążyliśmy za nim i zobaczyliśmy, że druga sala przypomina swoim wyglądem koszary: osiem piętrowych łóżek, po cztery wzdłuż każdej z dłuższych ścian. Materace robiły wrażenie cienkich jak papier i niewygodnych, aleja w swej karierze widziałem już znacznie gorsze rzeczy. Miejsce to było dobrze utrzymane, choć najwyraźniej rzadko używane. Dalej znajdowało się trzecie duże pomieszczenie z natryskami i trzema pozbawionymi kabin, standardowymi toaletami, plus cztery niewielkie umywalki z lustrami. To wszystko również wyglądało na używane niezbyt często, ale robiło wrażenie sprawnego.
Wróciliśmy za sierżantem Górnem do naszego „salonu” i usiedliśmy. Nikt jednak nie zdjął z siebie żadnej z części składających się na nasze ocieplane stroje; ja sam w każdym razie nie miałem zamiaru tego uczynić. Wydawało mi się, iż już nigdy nie będzie mi ciepło.
Przyszła kolej na kapral Sugrę. Przypominała mi te wszystkie policjantki, które miałem okazję spotkać w mojej robocie — nie żeby była nieatrakcyjna, raczej jedynie twarda, zimna i obojętna; jej głos pasował zresztą do wyglądu. Po raz pierwszy miałem teraz okazję przyjrzeć się i jej, i Gornowi i dostrzec coś więcej poza sposobem bycia i mundurem. Ich cera, która w porcie kosmicznym i w autobusie wyglądała na granitowoszarą, teraz okazała się jaśniejsza, niemal pomarańczowa. Skóra zaś robiła wrażenie bardzo twardej i z bliska przypominała skórę niektórych wielkich zwierząt. Na pewno nie byli mięczakami.
— Jestem kapral Sugra — zaczęła, przedstawiając się po raz drugi. — Sierżant Gorn i ja będziemy wam towarzyszyć przez cały najbliższy tydzień. Nasze pokoje znajdują się w końcu korytarza i w każdej chwili gotowi jesteśmy odpowiedzieć na każde wasze pytanie. Poprowadzimy również dla was podstawowy kurs przygotowawczy. Pojawią się także przedstawiciele rządu, którzy wyjaśnią wam pewne bardziej specyficzne sprawy. Rozumiemy, iż mieliście ostatnio dość gorzkie doświadczenia i że niepokoicie się teraz tym, jaki też jest ten świat, czego można po nim oczekiwać i co on dla was uczyni.
I co z nami uczyni, pomyślałem sobie.
— Przede wszystkim chciałabym wiedzieć, czy jest wśród was ktoś, kto nie wie, dlaczego Meduza i inne światy Rombu Wardena są używane przez Konfederację jako miejsce zsyłki.
Zamilkła na moment, a nie słysząc żadnych głosów, przyjęła do wiadomości, że wszystkim obecnym znane są co najmniej najważniejsze fakty.
— Mikroorganizm, który już teraz znajduje się w waszych ciałach, adaptuje się właśnie do nowych warunków. Proszę się nie niepokoić. Nie odczujecie nic; nie zauważycie nawet, że cokolwiek uległo zmianie. Prawdę mówiąc, poczujecie się prawdopodobnie znacznie lepiej w trakcie postępowania tego procesu, ponieważ, po mimo najlepszej opieki medycznej, ludzki organizm trapiony jest wieloma chorobami i problemami natury zdrowotnej. Skoro zaś dla organizmu Wardena stajecie się domem, miejscem, w którym żyje, chce on, by to miejsce było w stanie najlepszym z możliwych. Dlatego naprawi on to, co naprawienia wymaga, uczyni efektywnym to, co efektywnym nie jest, i nie tylko wyleczy was z ewentualnych chorób i zakażeń, ale ochroni przed nowymi zagrożeniami. W ten sposób odpłaci wam za gościnę, a nie jest to mało.
Potężnie zbudowany, ponury mężczyzna stojący obok mnie zakasłał cicho.
— Taa… ale czym my zapłacimy?
— Nie… płacimy niczym, używając twojej terminologii — odparła. — Jak wiecie, istnieje teoria, według której organizm Wardena pochodzi z planety Lilith i że został on rozprzestrzeniony przez odkrywców i badaczy na pozostałe trzy planety, gdzie zmutował się, by przeżyć. Niektórzy mieszkańcy Lilith posiadają moc rozkazywania organizmom Wardena, dzięki czemu mogą oni zadawać ból, sprawiać przyjemność, a w niektórych przypadkach tworzyć i niszczyć coś samą siłą woli. Na Charonie ta umiejętność występuje w jeszcze bardziej wyrazistej formie. Tam bowiem moc fizyczna i umysłowa umożliwia osobom szkolonym i zdolnym do kontrolowania „wardenków” stosowanie wobec siebie i wobec innych czegoś, co praktycznie równa się magii. Na Cerberze skutkiem ubocznym działania organizmu Wardena jest możliwość wymiany umysłów pomiędzy ludźmi. We wszystkich tych skutkach ubocznych jest więcej plusów niż minusów. Jednak tutaj, na Meduzie, dominującym problemem jest przetrwanie. Tutaj organizm Wardena przejawia naturę trochę bardziej „kolonialną” — żyje w koloniach i trzyma się tego, w czym się znajduje, nie kontaktując się praktycznie z innymi.
— Nie twierdzisz chyba, że tutaj nie występuje żaden skutek uboczny, żaden szczególny efekt jego działania — odezwała się sceptycznie jakaś kobieta.
— Och, nie. Owszem, występuje taki efekt uboczny, jednakże jest on ograniczony do każdego pojedynczego osobnika. Jest też zarazem uniwersalny i automatyczny w tym sensie, że nie wymaga ani siły woli, ani specjalnego szkolenia. Każdy może z niego korzystać, czyniąc tym samym Meduzę miejscem lepiej nadającym się do życia. To, co on uczynił nam i co teraz właśnie robi z wami, to totalna zmiana podstawowej biochemii naszych organizmów. Wyglądamy jak ludzie, zachowujemy się jak ludzie; pod mikroskopem jednakże okazuje się, że ludźmi nie jesteśmy. Tutaj na Meduzie kolonie „wardenków” przetrwają w nas tylko tak długo, jak długo my żyjemy. Tak więc kolonie te doprowadziły do takiej mutacji człowieka, by przetrwać w tym klimacie niezależnie od okoliczności. Zmiany te są o wiele bardziej całościowe niż na pozostałych planetach. Struktura naszych komórek została zmodyfikowana i kolonia „wardenków” wewnątrz każdej z tych komórek posiada nad nią pełną kontrolę i gotowa jest do natychmiastowego działania albo niezależnie, albo kolektywnie, w zależności od wymagań chwili.
— W jakim celu? — spytałem, autentycznie zainteresowany. — Co one takiego robią?
— Adaptują się błyskawicznie do potrzeb organizmu — odpowiedziała. — Jesteśmy w stanie przeżyć w ekstremalnych temperaturach. Nasze ciała potrafią skonsumować i wykorzystać prawie każdą substancję, aby pozyskać energię w każdych warunkach. Moglibyśmy wyjść nago w to śnieżne i mroźne pustkowie, które widzieliście, i ani byśmy nie zamarzli, ani nie zginęli z głodu. Niezbędna jest jedynie woda. Możemy się przystosować do wysokiego promieniowania, możemy pić wrzącą wodę i chodzić boso po rozżarzonym węglu. Meduzyjczycy pod każdym względem przewyższają ludzkość, nawet tę, która zamieszkuje pozostałe trzy światy Rombu Wardena. Nazwano ten fenomen błyskawiczną ewolucją. Mamy to, co chcemy mieć lub też się tym stajemy. Jak powiedziałam, system działa automatycznie… niepotrzebna jest tu żadna szczególna siła myśli czy specjalne szkolenie.
— Dlatego autobus i budynki są nie ogrzewane — myślałem głośno. — Ogrzewanie nie jest wam potrzebne.
Skinęła głową.
— Izolacja naturalna wystarcza, byśmy się czuli w miarę dobrze. Te mundury wskazują jedynie, jaka jest nasza pozycja i ranga, i pozwalają dysponować tak przydatnymi wynalazkami jak na przykład kieszenie. Nie zapewniają nam ochrony, bo takowa nie jest nam potrzebna… Wam także nie będzie potrzebna.
Zamilkła, pozwalając nam przetrawić te informacje, po czym dała znak sierżantowi Gornowi, by kontynuował tę instruktażową pogadankę.
— Na razie pozostaniecie w tych specjalnie dla was ogrzewanych i izolowanych pomieszczeniach — powiedział. — W ciągu tygodnia organizm Wardena zrobi z was Meduzyjczyków w sensie fizycznym. Naszym zadaniem jest uczynić z was Meduzyjczyków pod względem społecznym i politycznym. Mamy tu społeczeństwo, o jakim zawsze marzył człowiek. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko są fizycznie lepsi i sprawniejsi od przeciętnego człowieka. Poza tym nasz obecny Pierwszy Minister Talant Ypsir wykorzystał swe ogromne umiejętności politycznej organizacji i inżynierii społecznej, by stworzyć wysoko rozwinięte społeczeństwo. Na Lilith czy Charonie moglibyście zostać prostymi, prymitywnymi robotnikami. Tutaj natomiast mamy zaawansowaną technologię, ze wszystkimi wynikającymi z tego skutkami. I dlatego wasze miejsce w społeczeństwie zostanie ustalone na podstawie waszych umysłów i umiejętności, a nie na podstawie fizycznych i technologicznych ograniczeń. Wiem, że ten świat wygląda bardzo surowo i groźnie, jednakże w momencie, w którym przestaje on wam zagrażać, staje się światem pięknym i komfortowym. Macie szczęście, że zostaliście Meduzyjczykami, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę alternatywę, jaką wam postawiono.
Ja jednak miałem niejakie wątpliwości.
Koszarowe rozwiązanie naszej kwatery oznaczało, iż nasza dziewiątka pozna się dość dobrze, przynajmniej powierzchownie. Chociaż jedna para wolała nie rozmawiać o swej przeszłości, z wypowiedzi pozostałej szóstki zorientowałem się, że nie stanowimy takiej sobie, przeciętnej grupy osób. Każde z tej szóstki, siódemki, włączając mnie samego, zabiło co najmniej jednego człowieka, na zimno i z premedytacją. Podejrzewałem, iż cała dziewiątka reprezentuje gatunek najbardziej gwałtownych kryminalistów. Nie było wśród nas żadnych przemytników czy defraudantów… po prostu należeliśmy do przestępczej śmietanki.
Jako jedyny „dzieciak” w tej grupie odczuwałem dziwnie opiekuńczy stosunek pozostałych w stosunku do siebie. Tym, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z kryminalistami, może wydać się to nieco niewiarygodne; jednakże większość przestępców to całkiem mili i zwyczajni ludzie, z wyjątkiem jednej tylko dziedziny. Wszyscy ci ludzie byli niezwykli, ponieważ w przeciwieństwie do mojej — Tarina Bulą — raczej bezpośredniej i partackiej roboty, zabijali w sposób wyjątkowo inteligentny i pod względem technologii — spektakularny.
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, jak też Talant Ypsir zamierza zamienić ten gatunek osobników w przykładowych obywateli swego nowego i lepszego pod każdym względem społeczeństwa. Pojawił się u nas wysoki mężczyzna, wyglądający równie granitowoszaro jak Gorn i Sugra, kiedy ich zobaczyliśmy po raz pierwszy. Powiedział, że nazywa się Solon Kabaye i że jest Komisarzem Politycznym Gray Basin. Nosił czarny mundur o kroju wojskowym. Na rękawach miał złote galony i przepasany był złocistym pasem. Na kieszeni jego bluzy widniał symbol rządowy — stylizowana głowa kobieca z wężami zamiast włosów. Zachowywał się swobodnie i sympatycznie jak większość polityków. Możliwe, że byłem jedynym, który dostrzegł, jak kolor jego skóry zmienia się z jasnoszarego na pomarańczowy, taki jak Górna i Sugry. Była to oznaka tego, iż coś w jego wnętrzu działało zupełnie inaczej niż wszystko, do czego byliśmy przyzwyczajeni.
— Powiem krótko i bez ogródek — powiedział. — Tak najlepiej zaczynać wszelkie sprawy. Wyjaśnijmy sobie od razu pewne fakty. Po pierwsze… jesteście tu uziemieni. Z Meduzy nie ma ucieczki; nie ma dokąd uciekać. Dlatego będzie najlepiej, jeśli przyzwyczaicie się do tego miejsca tak szybko, jak to tylko jest możliwe. Wasza przyszłość, cała reszta waszego żywota związana jest z Meduzą. System nasz działa, i to działa sprawnie. Uwzględnia on wszystkie zalety planety, wszystkie problemy i ograniczenia nas jako obywateli Rombu Wardena i zapewnia względny dobrobyt mieszkańcom. System ten ewoluował w ciągu ostatniego stulecia, wypróbowując różne pomysły i odrzucając je. Ten obecny działa dobrze. Nie prosiliście nikogo o zesłanie was właśnie tutaj, ale zesłaliście się tu sami, robiąc to, co zrobiliście. My również o was nie prosiliśmy. Szczerze mówiąc, jesteście tu zupełnie zbędni, chyba że posiadacie jakąś nową wiedzę technologiczną i możecie być dla nas użyteczni. Musimy więc to odkryć. Albo będziecie gdzieś pasować, albo uczynicie ten ostatni krok w kierunku nicości, od którego ocaliło was przybycie tutaj. Taka jest prawda.
Było to dość stanowcze przemówienie i niewątpliwie niepokojące. Zarazem całkiem profesjonalne. Tkwiliśmy przecież tutaj, na tym obcym świecie, czekając na coś, czego nie mogliśmy zobaczyć, usłyszeć, poczuć, a co przejmowało kontrolę nad naszymi ciałami. Mówiąc prościej, nie mieliśmy żadnego wyboru. Tej pierwszej nocy, kiedy spaliśmy, zabrali nasze ciepłe ubrania, zostawiając nam krótkie koszulki w stylu szpitalnym. I spróbuj w czymś takim uciekać na lodową pustynię.
— Przypomina mi to Konfederację — mruknął pod nosem Turnel, pełniący w naszej grupce rolę wiecznie niezadowolonego. Naturalnie Kabaye usłyszał jego słowa i uśmiechnął się lekko.
— To bardzo możliwe. Konfederacja jest społecznością, która istnieje dlatego, że się sprawdziła i że ciągle się sprawdza. Nie czyni jej to najlepszą społecznością czy też najbardziej skuteczną, ale istnieje, bo jest dobra dla większości obywateli.
— No cóż, my jesteśmy tą mniejszością — zauważyła Edala, twarda i znająca świat więźniarka.
— To prawda — przyznał Kabaye. — My wszyscy nią jesteśmy. Ja urodziłem się i wychowałem w Konfederacji, tak jak i wy. Tak jak i zresztą nasz premier Talant Ypsir. A teraz jesteśmy tutaj, i wy tutaj jesteście, i jak na ironię ludzie tacy jak premier czy ja tworzą rząd, a nie są w stosunku do niego w opozycji. Mamy te same problemy co Konfederacja. Mamy też problemy dodatkowe, wynikające z ograniczeń samej Meduzy. Plusem jednakże jest fakt, iż Meduza jest najbogatszym ze światów wardenowskich, a to dzięki kontroli nad surowcami i charakterowi miejscowego „organizmu”, który nie przeszkadza w konstruowaniu i budowaniu, dzięki czemu możemy te surowce wykorzystać. Pozwólcie więc, że wam powiem, jak wygląda tu rzeczywistość, a potem poinformuję was, jak można się do niej przystosować.
Ta „rzeczywistość”, jak się okazało, polegała na tym, iż przybyliśmy z częściowo totalitarnego społeczeństwa, które wierzyło, że człowiek jest w zasadzie dobry, do społeczeństwa jeszcze bardziej totalitarnego, rządzonego przez mężczyzn i kobiety przekonanych, iż ludzie, jeśli tylko będą mieli wybór, to zawsze wybiorą zło. Dlatego też nową wizję Ypsira stanowiło społeczeństwo ściśle i rygorystycznie kontrolowane, w którym wszystkie reguły są dobrze znane i gdzie nie toleruje się żadnych wykroczeń. Nie była to taka nowa idea, jak sobie wyobrażał; w rzeczywistości była to idea bardzo stara.
Meduzyjczyków było niecałe trzynaście milionów i rozrzuceni oni byli wokół tak zwanych stref umiarkowanych, gdzie mieszkali w niewielkich, zamkniętych miastach, połączonych systemem transportu obsługiwanym przez autobusy i ciężarówki magnetyczne, korzystające z tej samej trakcji. Energia elektryczna produkowana była przez źródła geotermiczne, a usytuowanie i wielkość miast uzależnione były od ilości dostępnej energii. Meduza kontrolowała flotę transportową Rombu i wydobycie surowców na księżycach gazowego olbrzyma, Momratha, leżącego w pobliskim systemie. Surowce te rozładowywano na strategicznie zlokalizowanych w różnych punktach planety terminalach towarowych, co pozwalało obsługiwać miasta w sposób jak najbardziej oszczędny. Powodem powstania miast, takich jak Gray Basin, były nie tylko duże źródła energii geotermicznej, ale również fakt, iż ich położenie na dalekiej północy pozwalało układać trakcję magnetyczną bezpośrednio na zamarzniętym oceanie i tym samym łączyć ze sobą kontynenty. Możliwa była także podróż powietrzna, jednakże jako zbyt droga i w dużym stopniu zależna od kapryśnej pogody — niezbyt praktyczna dla transportu towarowego.
Niektóre miasta były całkiem duże, większość jednak liczyła od pięćdziesięciu do stu tysięcy mieszkańców. Wszystkie były samowystarczalne, a te, które nie leżały w pobliżu równika, jak Gray Basin, wkopano raczej w ziemię, a nie budowano na powierzchni; każde też specjalizowało się w jakichś gałęziach przemysłu. Gray Basin na przykład było monopolistą w przemyśle transportowym i w dziedzinach z tym przemysłem związanych. Produkowano tu wszystkie autobusy magnetyczne, niektóre kontenery i większość urządzeń używanych w systemie trakcyjnym. Jedno z miast produkowało komputery, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, ponieważ założyłem, iż tego rodzaju urządzenia są objęte całkowitym zakazem ze strony Konfederacji. Kilka innych specjalizowało się w produkcji żywności i dystrybucji importowanych z Lilith i Charona syntetyków i towarów spożywczych. To, co powiedziała nam Sugra, iż możemy jeść praktycznie wszystko, okazało się prawdą, jednak Kabaye zauważył, iż fakt, że możemy spożywać ludzkie ciało, nie oznacza, że przedkładamy je nad steki. Zdolność jedzenia czegoś nie świadczy o tym, że trzeba to lubić.
Gospodarka Meduzy była najwyraźniej powiązana z jej najbliższym sąsiadem, Cerberem. Cerberyjczycy pomagali projektować artykuły produkowane przez Meduzę i tworzyli praktycznie całe oprogramowanie dla komputerów; importowali także takie surowce, jak stal i plastik, które my produkowaliśmy, a następnie przerabiali je na artykuły wykorzystywane na ich planecie i na pozostałych światach Rombu, choć już nie u nas. Na przykład sama idea szybkiej motorówki brzmiała na Meduzie niedorzecznie, podczas gdy na pokrytym wodą świecie Cerbera był na nie olbrzymi popyt.
Cały przemysł Meduzy w zasadzie był całkowicie zautomatyzowany, a przecież każdy mógł tutaj znaleźć pracę. Tubylcy chodzili do szkół państwowych pomiędzy czwartym i dwunastym rokiem życia, po czym zostawali poddani egzaminowi sprawdzającemu ich wiedzę, zdolności i potencjał intelektulny, a następnie umieszczani na takich kursach i szkoleniach, które najbardziej odpowiadały ich możliwościom. Było to nieco bardziej sensowne niż stosowany przez Konfederację system hodowli, choć służyło w sumie temu samemu celowi.
Również, w przeciwieństwie do zwyczaju panującego w Konfederacji, istniały tu rodziny, choć często o charakterze zupełnie nietradycyjnym i zawsze podległe państwu, które decydowało o ich istnieniu i składzie. Regułą były małżeństwa i rodziny grupowe, po części wynikające z potrzeby płodzenia i wychowywania dzieci, a po części w imię „skuteczności”, które to słowo już teraz zaczynało mnie męczyć.
Jeśli chodzi o wynagrodzenia, to obowiązywały ich aż czterdzieści cztery kategorie czy stopnie, jednak cztery najwyższe zarezerwowane były dla najwyższych kadr rządowych, a kategoria 44 była naturalnie przypisana tylko do jednej osoby.
Pomyślałem sobie, iż najłatwiej jest myśleć o tym społeczeństwie jak o armii, gdzie każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko przypisane jest do konkretnej sekcji i do konkretnego zadania. Większość kategorii mieściła się wewnątrz tych sekcji i każda odzwierciedlała rangę, a tym samym zakres władzy. Państwo poprzez twoją sekcję zapewniało stołówki, żywność, ubranie i dach nad głową, a także udostępniało usługi bardziej luksusowe, które można było kupić za zarobione pieniądze. Płaca wydawała się względnie niska, jednakże nie należy zapominać, że wszystkie podstawowe potrzeby były darmowe i pieniądze otrzymane za pracę wydawało się na luksusy.
Pracowało się w systemie trzech ośmiogodzinnych zmian, sześć dni w tygodniu. Dzień siódmy był wolny. Ten wolny dzień nie był jednak uniwersalną „niedzielą”, poszczególne gałęzie przemysłu wyznaczały bowiem różne dni jako wolne. Dobrą i gładką pracę nadzorowała Służba Monitorująca.
Podejrzewałem, że właśnie pomysł stworzenia Służby Monitorującej zapewnił Talantowi Ypsirowi bilet w jedną stronę z Konfederacji na Romb. Choć nie sądzę, by system ten mógł działać na tysiącu rozrzuconych w galaktyce światów, to jednak wyglądało na to, iż na Meduzie się sprawdza, chociaż nikt go tutaj nie lubił, a już najmniej ja.
Każdy bez wyjątku pokój, każde pomieszczenie we wszystkich miastach i miasteczkach, było monitorowane. Nie tylko zresztą pomieszczenia, ale także ulice, alejki, autobusy — wszystko. Prawie wszystko, co ktokolwiek powiedział czy zrobił, było monitorowane, a następnie rejestrowane w komputerze głównym ogromnej stacji komputerowej, krążącej na orbicie wokół planety. Autor tego programu powinien być poddany najgorszym torturom i zamęczony na śmierć.
Naturalnie nawet najpotężniejszy komputer w galaktyce nie byłby w stanie dokonać analizy tak ogromnej ilości danych i właśnie w tym miejscu Ypsir zademonstrował swą diaboliczną inteligencję. Służba Monitorująca, rodzaj policji zwanej w skrócie SM, zarządzała całym tym systemem i programowała komputery w taki sposób, by wyszukiwały tylko pewne rzeczy — słowa, zdania, zachowania — i informowały SM o swoim odkryciu, wskazując na konkretną osobę poprzez odpowiednią „sygnalizację”. Wówczas dopiero agent SM siadał przy komputerze, przeglądał wszystko, co dotyczy danej osoby, po czym wzywał ją na przesłuchanie, żeby dowiedzieć się, czemu zachowuje się ona dziwnie czy podejrzanie. Nikt nie znał kodów stosowanych przy „sygnalizowaniu”, tym bardziej że SM stosowała także szykany wobec obywateli oparte na zasadzie przypadku, właśnie po to, by jakimś bystrzakom nie udało się rozgryźć tego systemu.
A system, co z dumą podkreślał Kabaye, rzeczywiście działał. Produkcja utrzymywała się na wysokim poziomie, absencja i bumelowanie — na niskim. Przestępczość praktycznie nie istniała, z wyjątkiem rzadkich przypadków zbrodni w afekcie, na zapowiedź których komputer nie potrafił reagować wystarczająco szybko, by można im było zapobiec. Zresztą nawet jeżeli udało się dokonać takiego przestępstwa, natychmiast po wykryciu zbrodni SM przeglądała zarejestrowany obraz wydarzeń i poznawała szczegóły.
Przestępcy sądzeni byli przez tajne sądy SM — wyglądało na to, że błyskawicznie — i otrzymywali wyroki, których zakres był dość szeroki: od zdegradowania do przekazania psychiatrom, często przestępcom i sadystom zesłanym tutaj przez Konfederację, którzy mogli czynić z ich umysłami, co im się żywnie podobało. Kara najwyższa — za zdradę — znana była pod nazwą Ostatecznej Degradacji i oznaczała podróż w jedną stronę do kopalń na księżycach Momratha. Był to bardzo nieprzyjemny system i wyjątkowo trudno byłoby z nim walczyć, chyba że znałoby się dokładnie usytuowanie urządzeń monitorujących i elementy wywołujące „sygnalizowanie”. Dla dzieciaka, którego historia sugerowała, że nie powinien być dopuszczany w pobliże jakichkolwiek przywódców światowych, było to wyzwanie na granicy niemożliwości. W pewnym sensie ta sytuacja mi odpowiadała. Nie tylko wyzwanie było realne, być może największe w mojej karierze, na dodatek Meduza była tego rodzaju światem, który mi odpowiadał — zorientowanym technologicznie i od technologii uzależnionym. Gdybym tylko znalazł sposób, to sam system pomógłby mi w moich działaniach. SM, a tym samym Talant Ypsir, muszą być bardzo pewni siebie i czuć się całkowicie bezpiecznie.
Im bardziej złożone wyzwanie, tym więcej muszę się dowiedzieć i nauczyć. Nie mogło to być łatwe i system nie tolerowałby żadnych moich błędów. Zajęłoby to trochę czasu, być może nawet bardzo dużo, nim dowiedziałbym się wystarczająco wiele, by zacząć działać.
Po wizycie Kabayego rozmowy były przyciszone i delikatnie to określając — melancholijne. Próbowano też wykryć usytuowanie urządzeń monitorujących w różnych pomieszczeniach, ale tego wieczoru nie udało się tego dokonać.
Lekcje, które pobraliśmy trzeciego dnia, okazały się wielce pouczające: nasze ciche i najbardziej prywatne szepty z poprzedniego dnia zostały powtórzone słowo w słowo przez naszych gospodarzy. Dobitnie nam zademonstrowano skuteczność tego systemu. Potrafił on wybrać jeden szept spośród wielu, nie mówiąc naturalnie o dźwiękach głośniejszych. Najbardziej interesowały mnie obrazy, na podstawie których — uwzględniając kąty, itp. — mógłbym zlokalizować kamery, ale nie pokazano nam żadnych. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że znaleźliśmy się w piekielnej celi więziennej na skalę całej planety i że nic na to nie możemy poradzić, przynajmniej na razie.
Czwartego dnia poddano nas testom i przeprowadzono z nami indywidualne rozmowy. Wszystko to wykonywane było przez oficjalnie wyglądających urzędników, ubranych w takie same mundury jak Gorn i Sugra. Rozmowy indywidualne były ostatnim punktem programu.
Każdego z nas zabrano do osobnego pokoiku. Przeprowadzająca ze mną rozmowę przedstawiła się jako dr Crouda, a ja, wnioskując z jej białego stroju i insygniów medycznych, zorientowałem się natychmiast, że jest psychoekspertem. Nie przeszkadzało mi to zupełnie; nie tylko byłem bowiem odpowiednio wyszkolony i zabezpieczony przeciw ogólnie stosowanym trikom psychologiczno — psychiatrycznym, ale sam stanowiłem rezultat psychiatrycznych zabiegów zastosowanych przez najlepszych fachowców Konfederacji w tej dziedzinie. Chodziło jedynie o to, bym dobrze odegrał swą rolę.
Wskazała mi krzesło, a sama usiadła za małym biurkiem i przeglądała przez chwilę moją kartotekę.
— Jesteś Tarin Bul?
Powierciłem się przez moment na krześle w typowy dla nastolatka sposób i odpowiedziałem:
— Tak, psze pani.
— I masz czternaście lat?
— Skończyłem kilka miesięcy temu. — Skinąłem głową.
— Nie wiem dokładnie. Straciłem rachubę czasu. Od dawna pamiętam wyłącznie więzienia i psychiatrów… O, bardzo panią przepraszam.
Skinęła głową, jednak nie była w stanie powstrzymać uśmiechu.
— Doskonale rozumiem. Czy wiesz, że z tego, co wiemy, jesteś najmłodszą osobą zesłaną kiedykolwiek na Romb Wardena?
— Tak się domyślałem — odpowiedziałem szczerze.
— Twoje wykształcenie, wyszkolenie i inklinacje genetyczne wskazują na możliwości wykorzystania cię w pracy administracyjnej. Jesteś jednak na to za młody. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
Ponownie skinąłem głową.
— Tak, rozumiem. — W normalnej sytuacji Tarin Bul chodziłby jeszcze do szkoły.
Westchnęła i przeglądała moje papiery. Autentyczne, zapisane kartki papieru. Coś niesamowitego.
— Testy wskazują, iż masz uzdolnienia matematyczne i rozumiesz dobrze zasady działania komputerów. Czy zastanawiałeś się kiedyś, kim chciałbyś być?
Myślałem przez chwilę nad odpowiedzią i nad właściwą taktyką. Wreszcie wybrałem tę, która najbardziej odpowiadała roli, jaką tu odgrywałem.
— Lordem Diamentu — odpowiedziałem. Znów się uśmiechnęła.
— No cóż, jestem w stanie to zrozumieć. Jednak patrząc na sprawy bardziej realistycznie i uwzględniając twoją krótką edukację, twoje upodobania… czy jest coś, co cię naprawdę pociąga?
Zastanawiałem się przez chwilę.
— Tak, psze pani. Chciałbym być pilotem samolotu transportowego. — Nie było to stwierdzenie nazbyt ryzykowne i doskonale mieściło się w charakterze mojej roli… Jednak naprawdę jakże chciałbym właśnie takim pilotem zostać! Pieniądze, podróże, status społeczny i wiele, wiele więcej.
— To całkiem rozsądne — powiedziała, zastanawiając się nad moją odpowiedzią. Ale brakuje ci sporo lat nawet do tego, żeby w ogóle rozpocząć tego rodzaju szkolenie. — Przerwała i rzuciła typowe dla psychiatrów i psychologów pytanie. — Czy masz jakieś doświadczenia seksualne z dziewczętami czy z chłopcami?
Udałem wstrząśniętego tym pytaniem. — Nie, psze pani!
— Co sądzisz o dziewczętach?
Wzruszyłem ramionami.
— Są w porządku.
Skinęła głową, coś zanotowała i zadała następne pytanie.
— Co sądzisz o swoim tutaj pobycie?… To znaczy o fakcie zesłania?
Ponownie wzruszyłem ramionami.
— Chyba to lepsze niż śmierć. Za mało jeszcze widziałem tego świata, żeby powiedzieć coś więcej.
I znów skinięcie głową i notatka.
— To chyba na razie wystarczy… Tarin, prawda? Możesz już iść. Jutro ktoś z tobą porozmawia i wówczas będziemy wiedzieć, dokąd się udasz.
Zabrzmiało to dla mnie nie najgorzej. Wstałem i wyszedłem.
Z testami, które przeszedłem wcześniej, nie miałem żadnych problemów. Znałem je i wiedziałem, jak są oceniane i punktowane. W pewnych szczególnych dziedzinach, takich jak elektronika, mechanika i komputery celowo wykazałem się większymi zdolnościami, utrzymując resztę odpowiedzi na poziomie, jakiego oczekiwano po kimś z moim wykształceniem i wychowaniem. Rozumiałem doskonale problemy, jakie mają z kimś takim jak ja. Byłem już za stary, by wpasować mnie w tutejszy system edukacyjny, a za młody, by dobrze pracować. Najlepiej więc było zaprezentować siebie jako przypadek młodocianego geniusza i mieć nadzieję, że jakoś to będzie.
Czwartego dnia moja skóra zmieniła barwę na pomarańczowobrązową i podobne zjawisko dotknęło cztery inne osoby z pozostałych ośmiu. Zmiana ta wywołała u mnie pewne podniecenie, po raz pierwszy bowiem przekonałem się dosłownie na własnej skórze, że coś istotnego dzieje się w mym wnętrzu; jednocześnie jednak odczułem także coś nieprzyjemnie lodowatego.
Gorn i Sugra byli bardzo zadowoleni z przebiegu zdarzeń i wzięli rankiem naszą piątkę na specjalne badania. Pierwsze było dość podstawowe i proste. Ubranego jedynie w króciutki strój szpitalny wyprowadzono mnie na ten zimny korytarz i sprowadzono na pierwszą kondygnację budynku. Przez moment myślałem, że robią sobie jakieś dowcipy — poczułem bowiem zimno, kiedy drzwi się otworzyły i wyszliśmy z pomieszczenia, jednakże zimno to bardzo szybko ustąpiło miejsca uczuciu miłego ciepła i wkrótce już ponownie czułem się całkiem normalnie.
Ja sam jednak nie byłem normalny, co uświadomił mi wygląd mych dłoni. Kolor pomarańczowy zbladł i został zastąpiony bardziej neutralnym, szarawym odcieniem. A przecież czułem się normalnie, znakomicie… i ani trochę nie czułem się mniej człowiekiem niż przedtem.
Na parterze urzędowała teraz recepcjonistka i wchodzili tam ciągle, i wychodzili jacyś ludzie; nie było jednak żadnych tłumów. Niektórzy z przechodzących obrzucali nas spojrzeniami, ale bez specjalnego, nadzwyczajnego zainteresowania. Przekonany, że czujemy się dobrze, Gorn wyprowadził naszą piątkę na ulicę. I ponownie poczułem chłód, po którym nastąpiło miłe uczucie ciepła, i to wszystko. Było mi ciepło i przyjemnie, pomimo faktu, że miałem bose stopy, a ubrany byłem praktycznie w prześcieradło pełniące rolę stroju szpitalnego. W pewnym sensie sprawdzian ten dodał mi otuchy, pozbawił mnie bowiem lęku przed czymś nieznanym i nie poddającym się mojej kontroli. Zdałem sobie sprawę, iż nie czuję niczego niezwykłego, nadzwyczajnego czy wyjątkowego.
Usatysfakcjonowany naszymi postępami, nasz przewodnik zaprowadził nas z powrotem do naszej kwatery. Kiedy tam wchodziłem, poczułem potężne uderzenie ciepła, które zniknęło równie szybko jak poprzednio chłód, pozostawiając takie samo uczucie jak to, które towarzyszyło mi na ulicy. Teraz przynajmniej czułem się jak Meduzyjczyk. Bardzo chciałem, żeby powiedzieli mi coś więcej na temat tej wardenowskiej transformacji. Czułem, że nie udzielają nam tych informacji, zgodnie z teorią, że jeśli się czegoś nie zna, to nie można tego wykorzystać, ale nie bardzo było jak podejść do tego problemu w jakiś bezpośredni sposób. Do diabła, będę musiał poczekać i dowiedzieć się czegoś na ulicy, chociażby przypadkiem.
Tego samego popołudnia ci z nas, którzy się „zaaklimatyzowali” — jak to tu nazywano — zostali pojedynczo wezwani do małego gabinetu. Kiedy nadeszła moja kolej, wszedłem do środka, spodziewając się jeszcze jednego psychoeksperta, a tam czekał na mnie jakiś zupełnie mi nie znany mężczyzna.
— Tarin Bul? Jestem szefem Wydziału Kadr Gildii Transportowców. Powiedziano mi, że masz ambicje, by zostać pilotem.
Poczułem, jak moje emocje rosną.
— Tak jest, proszę pana!
— No cóż, istnieje taka możliwość. Twoje wykształcenie jest niezłe, znajomość matematyki jeszcze lepsza, a wiadomości z teorii komputerów przekraczają nawet nasze oczekiwania. Jednak to wykształcenie ogólne nie jest wystarczająco zaawansowane i brakuje ci nieco wzrostu, a także i paru lat, by wstąpić do szkoły pilotów, o ile cię tam w ogóle przyjmiemy. Niemniej zostałeś przypisany do Gildii. Nie miej tylko zbyt wielkich nadziei. Nie jesteś w tej chwili zbyt dobrym nabytkiem, jeśli uwzględnić twój wiek i doświadczenie, a raczej jego brak. Nie bardzo do nas pasujesz. A i przeprowadzone testy nie wskazują, by twoje zainteresowania były ukierunkowane czy skupione w jakimś konkretnym punkcie. Oznacza to, iż znalazłeś się we właściwej Gildii, jeśli chodzi o twoje ambicje, ale też i na najniższym jej poziomie. Nie możemy umieścić cię w szkole — jesteś za stary na obowiązujący program, a za młody na zaawansowane szkolenie. Dlatego zdecydowano się powierzyć ci stanowisko na najniższym poziomie Gildii i udostępnić kursy komputerowe w pewnych dziedzinach, które pozwolą ci przygotować się właściwie do przyszłości.
Kiwałem z powagą głową. Wyniki uzyskane przeze mnie nie były takie dobre, jakie mogły być, ale niewątpliwie wystarczające do właściwego startu.
— Najniższe poziomy wymagają ciężkiej, nieprzyjemnej, nudnej pracy — ostrzegał mnie. — Będziemy cię jednak obserwować i jeśli się wykażesz i w pracy, i w kursach, zostaniesz awansowany. Natomiast to, czy zostaniesz skierowany na szkolenie na pilota, na kierowcę czy jeszcze jakieś inne, zależeć będzie od sposobu pracy, pilności, oceny przełożonego i od tego, jak dobrze wpasowałeś się w panujący u nas system. Czy rozumiesz?
— Tak jest, proszę pana. A… a ile trzeba mieć lat, by wstąpić do szkoły pilotów?
Uśmiechnął się.
— Minimum szesnaście. Jednak wiek przeciętny wynosi osiemnaście lat. Program trwa jeden rok, po czym następuje dodatkowy rok terminowania i dopiero wówczas rozważa się przyznanie pełnej licencji.
Skinąłem głową. Podczas gdy starałem się przekonać tego mężczyznę o tym, jak bardzo mi zależy na pięciu się w górę i zadowoleniu wszystkich w czasie tych dwóch najbliższych lat, część mojego umysłu powtarzała te „dwa lata” całkiem odmiennym tonem. Dwa lata to długo. Bardzo, bardzo długo.