Epilog

1.

Mężczyzna powoli dochodził do siebie. Wzdrygnął się, zdejmując sondy z głowy.

— To musiało być bardzo nieprzyjemne — odezwał się komputer.

— Niech Bóg pobłogosławi Dumonii i jego pokrętnej naturze. — Roześmiał się. — Dzięki niemu możemy jeszcze co nieco uzyskać.

— Jesteś w wyjątkowo dobrej kondycji jak na kogoś, kto doznał druzgocącej klęski, stawiał czoło swym najgorszym lękom i obserwował psychiczne okrucieństwo. Lepszej niż w poprzednich trzech przypadkach. Zaczynam obawiać się o twoje zdrowie psychiczne.

— Nie ma powodu do obaw — zapewnił mężczyzna. — Zresztą to i tak nieważne. Nie zgadzam się jednak z tobą, kiedy wspominasz o klęsce. Wreszcie przecież poznaliśmy obcych, poznaliśmy ich imiona i potwierdziliśmy niektóre najbardziej nieprawdopodobne i najmniej pewne z naszych dedukcji.

— To znaczy, że rozwiązałeś zagadkę?

— Tak sądzę. Niepokoją mnie jednak ciągle słowa Mora — ha. Ciągle mam to dziwne uczucie, że nie tyle się mylę, ale raczej coś przeoczyłem. Utwierdza mnie w tym przekonaniu jeszcze stanowisko Ypsira.

— Przecież w ogóle nie widzieliśmy Ypsira.

— Nie musieliśmy. Nie zapominaj, że to obrzydliwy, wstrętny, cwany drań i stary konfederacyjny polityk; a tutaj zamierza dokonać nagrania i popisywać się nim przed Konfederacją. To się nazywa pewność siebie. Nie popisujesz się przecież czymś takim, jeśli spodziewasz się przegranej w nadchodzącej wojnie. A przecież on zna siłę i potęgę wojskową Konfederacji. Jest zepsuty, zły, omal nieludzki, ale nie jest głupi. Mimo wyeliminowania dwóch spośród Czterech Władców, mimo wykrycia całego spisku, on ciągle spodziewa się zwycięstwa. Dlaczego? Chyba że nasze podstawowe założenia na temat tych obcych, tych Altavaryjczyków, są błędne.

— Sądzisz, że wojna wybuchnie?

— Jestem niemal pewien. To dziwne, ale największą szansą uniknięcia wojny był dla nas człowiek, który nijak tu nie pasuje, Lord Kreegan. Wolałbym, żeby to on żył, a nie ten obrzydliwy Ypsir.

— Nie rozumiem. Przecież był zdrajcą.

— A jednak pozostanie tym, który do tego wszystkiego nie pasuje. Przyjrzyj się Czterem Władcom. Jeden to klasyczny gangster, superkryminalista; dwaj pozostali to byli politycy, tak skorumpowani, że aż niedobrze się robi. I Marek Kreegan. Co on tam, do diabła, robił? I jak to się stało, że pozostała trójka go zaakceptowała? Nie zapominaj o tym, o czym się właśnie dowiedzieliśmy: to właśnie Lordowie obalili poprzednika Ypsira za to, że według nich był zbyt wielkim reformatorem, a jednocześnie był za mało skorumpowany, by brać udział w rządzeniu tym ich przestępczym imperium. Wszyscy też ciągle zwracali się do Kreegana, jedynego człowieka, u którego trudno zauważyć oznaki zepsucia i od którego wszyscy wydawali się jakoś uzależnieni, chociaż nie było widocznych powodów takiego uzależnienia. Nie tylko sam nie pochodził z kręgów przestępczych — jak pamiętasz, zgodził się na tę banicję — to na dodatek Lilith niewiele ma do zaoferowania w toczących się skrycie zmaganiach. I mimo wszystko stoi na czele i jest przywódcą.

— Nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia.

— Być może, ale mnie przypominał on moją własną osobę. — Roześmiał się. — I na odwrót. Patrzę na Kreegana i widzę człowieka wypełniającego misję, bardzo długą i skomplikowaną misję; trudno jednak w nim dostrzec zepsutego przestępcę.

— Nie ma żadnych dowodów, że spełniał jakąś misję.

— My nie mamy. To znaczy, może i mamy, ale nieoficjalnie. Sądzę, że Kreegan gdzieś, podczas jakiejś innej misji, natknął się na tych obcych. Nie wiem jak — i nie sądzę, byśmy się tego kiedykolwiek dowiedzieli — ale wiele lat przed nami odkrył, co się dzieje. Może odkrył ich całe dziesięciolecia temu, skoro istnieją przecież dowody, że ci obcy są tu praktycznie od zawsze.

— Czy nie byłoby skuteczniejszym posunięciem przekazanie tej informacji w raporcie? — spytał komputer.

— W raporcie? Na jakiej podstawie? Prawdopodobnie nie miał żadnych materialnych dowodów. Przecież Konfederacja uwierzyła dopiero wtedy, kiedy nie miała innego wyjścia; nawet w tej chwili stąpamy delikatnie i powoli po Rombie Wardena, zamiast uderzyć weń mocno i szybko, skoro już posiadamy dowody na to, iż jest on jądrem tego spisku. Przecież Konfederacja ogłosiłaby go szaleńcem, zniszczyła, czy wreszcie zesłała na Romb. Dlatego właśnie odegrał swą rolę do samego końca, pracował ciężko przez dwadzieścia lat — dwadzieścia lat! — i został wreszcie Władcą Lilith po to, by móc kontrolować Wydarzenia. Myślę, że zabiliśmy największego agenta Konfederacji w historii ludzkości, i to w momencie, gdy już miał zrealizować swoje plany.

— Sądzisz, że wystawiał nam obcych na strzał?

— Ależ skąd. Przypuszczam, że był szczerze zaangażowany w tę ukrytą wojnę przeciw Konfederacji, wojnę, w której używano tych cholernych robotów. Wolał zapewne osłabioną, pozbawioną równowagi Konfederację niż otwartą wojnę. Tego właśnie usiłował dokonać. Pójdę o każdy zakład, że tak było. A to by odpowiadało Ypsirowi i Morahowi. Sądzę, że ci Altavaryjczycy są znacznie silniejsi niż myśleliśmy. Sądzę, że Kreegan widział w nich przyszłych zwycięzców w wojnie totalnej, w wyniku której zginęłyby ogromne masy ludzi. Jasne! Wszystko się zgadza. Musiał wybierać pomiędzy ukrytą wojną, która osłabi Konfederację a konfliktem na skalę kosmiczną, o którym wiedział, że jest nie do wygrania.

— Czy włączysz to do swojego raportu?

— Nie. I tak by w to nie uwierzyli; a gdyby nawet uwierzyli, to nie byliby w stanie zrozumieć. Nie zmienia to jednak w niczym sytuacji, poza tym, że pozostawia bez odpowiedzi kilka z tych pytań, które mi jeszcze pozostały. Teraz, kiedy już nie ma Kreegana, Morah wydaje się odgrywać najważniejszą rolę; nie posiada on jednak umiejętności tamtego. Ci dwaj na pewno się kiedyś spotkali i Morah, błyskotliwy superkryminalista przejął od Kreegana sposób oceny sytuacji. Przejął jego punkt widzenia. Robi teraz, co może, chociaż zdaje sobie sprawę, że problemy go przerastają. Cholera! — Usiadł i zamyślił się. Wreszcie powiedział: — Połącz się z Morahem. Powiedz mu, żeby przedłużał to spotkanie tak długo, jak się da, a ja skontaktuję się z nim powtórnie, natychmiast po przeprowadzeniu konsultacji z moimi przełożonymi.

— Z tym nie będzie najmniejszego problemu. Ale czy nie pomyślałeś przypadkiem o tym, że oni wszyscy są teraz razem na słabo zabezpieczonej i łatwej do zaatakowania stacji kosmicznej orbitującej wokół Lilith? Jedno, dobrze mierzone uderzenie…

— I mielibyśmy wówczas do czynienia z samymi Altavaryjczykami, a nie jestem pewien, czy możemy sobie na to pozwolić. A poza tym, czym mielibyśmy ich zestrzelić?

— Ten statek wartowniczy ma wystarczające uzbrojenie, by poradzić sobie z tak prostym zadaniem.

— Więc jednak człowiek w ostateczności może zatriumfować nad komputerem. — Roześmiał się. — A niby jak według ciebie Altavaryjczycy, nie wspominając już o robotach, przenikali w głąb naszego systemu? I gdzie było to odpowiednie miejsce do testowania robotów i sprawdzenia, czy rzeczywiście potrafią one kogokolwiek zmylić?

— O! Chcesz przez to powiedzieć, że ten statek jest pod ich kontrolą i w ich rękach? To bardzo nieprzyjemna możliwość.

— Raczej — pewność. Jeśli potrzebujesz dalszego potwierdzenia, to przypomnij sobie, że wystarczyło, iż usiadłem w fotelu przy tamtej konsoli, wystukałem nazwisko Mora — ha i nazwę planety, a w przeciągu sekund uzyskałem połączenie. Żadnego szukania, żadnego zgadywania. Ludzie z łączności wiedzieli, kim jest i gdzie się znajduje w danym momencie.

— Mógłbym zdetonować ten moduł i w ten sposób uchronić nasze informacje.

— Mam nadzieję, że okaże się to zbędne. W tej chwili jestem jedyną osobą z Konfederacji, którą Morah i inni darzą jakąś dozą zaufania. Jestem przecież tam razem z nimi. Jestem Calem Tremonem, Parkiem Lacochem i Qwin Zhang; tyle że nie jestem zarażony „wardenkami”. Jestem jedynym człowiekiem, któremu uwierzą, ponieważ dysponują fachową oceną mojej osoby. — Roześmiał się powtórnie. — Zresztą i tak nie sądzę, byś był zmuszony mnie zabić, drogi przyjacielu.

— Nie mam takiego zamiaru, chyba że sama misja zostanie zagrożona.

— Być może, a być może ty tego po prostu nie wiesz. To zresztą nieistotne.

Wstał z fotela i zbliżył się do biurka, skąd wziął pióro i notes. Zawsze używał pióra i papieru, kiedy robił notatki. Nigdy bowiem nie było pewności, czy ktoś lub coś nie podsłuchuje terminalu, a jeśli się zjadło własne notatki, to przynajmniej wiadomo dokładnie, gdzie one się znajdują i w jakiej są formie. Trudno było przełamać stare przyzwyczajenia.

Pracował dość długo; wszędzie walały się kawałki papieru i różnego rodzaju zapiski. Wreszcie pozbierał to wszystko, przejrzał, ułożył w niezgrabny stosik, uśmiechnął się i pokiwał głową. Potem sięgnął po urządzenie do łączności zakodowanej.

— Otwarty Kanał bezpieczeństwa R — poinstruował komputer. — Zwarta wiązka, zagłuszanie, kod najwyższego stopnia zabezpieczenia. Niech oni też mają trochę uciechy.

Nawiązanie łączności za pośrednictwem różnych tajnych łączy, rozrzuconych na tak olbrzymiej przestrzeni, zajęło kilka minut, jednak ponieważ sygnały przemierzały tę odległość w ten sam ukośny, wewnątrzwymiarowy sposób jak statki kosmiczne, łączność była praktycznie natychmiastowa, tym bardziej że chodziło o połączenie o najwyższym stopniu ważności. Wystarczyło, że ktoś podniósł słuchawkę z tamtej strony i dostosował swoje urządzenie de — kodujące do napływającej informacji.

— Słucham Kontrolera z Rombu — odezwał się nieco zniekształcony głos. — Tu Tatuś.

— Halo, Krega! Robisz wrażenie zmęczonego.

— Spałem twardo, kiedy nadeszło połączenie, i musiałem wziąć kilka pigułek, żeby się dobudzić. Zakładam, że masz jakieś specjalne zamówienie… tak jak to było w przypadku Cerbera?

— Nie. Chcę złożyć sprawozdanie. Czuję co prawda, że brak jest jeszcze czegoś ważnego, ale nie jestem w stanie dojść do tego, co to jest. Zebrałem więc wszystko, co wiem na pewno i do czego prowadzi dedukcja. Sądzę, że informacja, którą posiadam, stanowi wystarczającą podstawę do wszczęcia działań, tym bardziej że czas jest w tej chwili sprawą najistotniejszą. Na Rombie trwa właśnie narada wojenna i myślę, że czasu zostało nam bardzo niewiele.

— W całym cywilizowanym świecie wybuchło istne piekło — powiedział Krega. — Ten sen, z którego mnie wyrwałeś, był moim pierwszym snem od czterech dni. Toż to zupełny chaos! Statki zaopatrzeniowe puszczane niewłaściwymi trasami doprowadziły na tuzinie planet do zamknięcia fabryk z powodu braku surowców, a na dziesiątkach innych wprowadzono racjonowanie żywności i podstawowych materiałów, bo statki zaopatrzeniowe w ogóle tam nie dotarły. Nawet flocie wojennej zdarzyło się otworzyć ogień do własnych jednostek! Liczba tych przeklętych robotów i skala operacji jest ogromna! Ogromna! Muszą ich być całe tysiące, a wszystkie rozmieszczone na placówkach wzdłuż linii komunikacyjnych i zaopatrzeniowych. A nasza Konfederacja stanowi zorganizowaną całość dzięki systemowi wzajemnych zależności. Wiesz przecież o tym.

Skinął głową, choć jednocześnie nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Tak więc Morah jednostronnie rozpoczął wojnę Kreegana, mobilizując wszystkie polityczne i przestępcze organizacje kontrolowane przez Czterech Władców.

— Jak się trzymacie? — zapytał, mając omal nadzieję, że odpowiedź będzie pesymistyczna.

— Jakoś dajemy sobie radę… choć z wielkim trudem! — odpowiedział Krega. — Byliśmy na coś takiego przygotowani, zważywszy na naszą wiedzę, ale skala tych operacji jest niewyobrażalna… I świadczy o diabelskiej wręcz inteligencji przeciwnika. Ludzie, których zastąpili, są skromnymi, niewiele znaczącymi ogniwami w skomplikowanych łańcuchach, ale znajdują się oni w takich punktach, w których mogą z łatwością wprowadzać drobne zmiany do rozkazów dotyczących transportu, szlaku przewozów, a nawet potyczek czy bitew. A takie drobne zmiany są cholernie trudne do wykrycia. Nie podmieniają admirała, ale drobnego urzędnika, który przepisuje i wysyła admiralskie rozkazy. Jesteśmy w stanie się utrzymać, chociaż w wielu miejscach mamy już do czynienia z zamieszkami spowodowanymi brakiem żywności, i wątpię, byśmy mogli sobie z tym poradzić na dłuższą metę. Masz rację, jeśli chodzi o kwestię czasu. Jeśli teraz nie wskażesz nam jakiejś drogi wyjścia z tej sytuacji, to nie będziemy mieli innego sposobu, jak tylko natychmiastowa likwidacja Rombu.

— Nie jestem pewien, czy byłbyś w stanie tego dokonać, Tatuśku — powiedział otwarcie. — Popełniliśmy błąd w ocenie tych obcych. Istnieją dowody na to, że są oni równie silni jak my, a może nawet silniejsi. A teraz trzymaj się mocno. Nie uwierzysz temu, co usłyszysz.

— No cóż, wobec tego dawaj to, co masz. I tak nie zgadzam się z tobą, jeśli chodzi o siłę militarną obcych. To wbrew logice.

Uśmiechnął się słabo. Dlaczego obcy wydają się złem wcielonym nawet dla psychopatycznego mordercy? Problem ten niepokoił Charonejczyków, którzy nie potrafili sobie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. A on potrafił.

Ze. ziem mamy do czynienia wtedy, kiedy jedna rasa w sposób zimny i obojętny rozważa zagładę innej rasy, nie dlatego, że ta inna rasa stanowi dla niej zagrożenie, ale dlatego, iż jest ona po prostu z jakichś powodów niewygodna.

Zamierzał już rozpocząć składanie raportu, kiedy nagle coś mu przyszło do głowy.

— Tatuśku? Powiedz mi tylko jedną rzecz. Nasz główny agent tutaj, ten dr Dumonia. Kim on, do diabła, jest tak naprawdę?

— On? Byłym szefem Sekcji Psychiatrycznej Wydziału Kryminalnego Konfederacji. Naturalnie nie pod tym samym nazwiskiem. To on wymyślił wiele z tych technik które stosujemy w przypadku takich agentów, jak ty sam.

— I wybrał Cerbera na miejsce pobytu po przejściu na emeryturę?

— A dlaczegóż by nie? Jego profesja jest całkiem frustrująca. Taki psychoekspert ma praktycznie do czynienia tylko z chorymi umysłami. W końcu wszyscy mają tego dość i nie mogą dłużej pracować, bo albo się załamują, albo wręcz im odbija. W jego przypadku wystąpiło to wszystko naraz. Mogliśmy go więc zabić, pomimo jego nieocenionych usług, ale nie mogliśmy zastosować wobec niego psychomaszyny; jest tak świetnym fachowcem, że jest na nie całkowicie uodporniony. Daliśmy mu wobec tego całkowicie nową tożsamość, a on wybrał Cerbera, gdzie mógł otworzyć prywatną praktykę i pracować — jeśli tylko miał na to ochotę — z przestępcami i ze zwykłymi ludźmi, mającymi jakieś psychiczne problemy. Jest dość zgorzkniały i rozczarowany, jeśli chodzi o Konfederację, ale za Czterema Władcami również nie przepada. Ta sprawa z obcymi nieźle nim wstrząsnęła i dlatego zresztą przestał być emerytem i stworzył dla nas organizację.

— Cieszę się, że pozostał po naszej stronie. Teraz z kolei roześmiał się Krega.

— Dla niego tak też jest lepiej. Ma w sobie kilka urządzeń organicznych, podobnych do tych, jakie zastosowaliśmy u twoich ludzi, plus kilka nowszej generacji, o których nie ma najmniejszego pojęcia. Gdyby kiedykolwiek stał się dla nas zagrożeniem, odpowiedni sygnał przesłany z przelatującego statku rozbryzgałby go na przestrzeni od Cerbera do Konfederacji.

Nie było czego komentować. Po chwili ciszy Kontroler z Rombu przerzucił swoje notatki.

— Gotów do złożenia raportu.

— Gotów do rejestracji. Na mój sygnał… Zaczynaj!

2

Duża część informacji zawartej w tym raporcie jest wynikiem dedukcji, a nie bezpośredniej obserwacji. Muszę jednakże podkreślić, iż każdy wniosek wyprowadzony na podstawie tej dedukcji jest nie tylko logiczny w kontekście Rombu i naszej sytuacji, ale jest również prawdziwy dla wszystkich czterech światów. Dlatego też sądzę, że informacja przedstawiona tutaj jako fakt jest prawdziwa i poprawna, a uzyskana została poprzez zdalną, osobistą obserwację. Zacznijmy od problemów związanych z tą niezwykle złożoną i subtelną łamigłówką, jaką stanowi sam Romb Wardena.

Punkt 1: Jakkolwiek byśmy na tę sprawę patrzyli, jest rzeczą oczywistą, że cztery światy Rombu nie są tworami naturalnymi. Każdy z nich znajdował się niewątpliwie w „strefie życia”, zanim został przekształcony i zyskał stan obecny, ale przecież samo położenie w strefie życia nie jest wystarczające, by zapewnić warunki odpowiednie dla przetrwania istot żywych. Ten proces przekształcania całej czwórki w planety nadające się do życia zostałby bez trudu potwierdzony naukowo, gdyby wobec światów Rombu zastosowano naukową dokładność i precyzję; jednakże pojawienie się organizmu Wardena, z jego dziwacznymi cechami i skutkami ubocznymi, uniemożliwiło takie badania w pierwszych latach eksploracji, a obecnie jest ono wykorzystane w sposób pokrętny przez miejscowych. Niemniej z samej logicznej dedukcji wynika jednoznacznie, że światy te zostały w bardzo szerokim zakresie uformowane i jest na to olbrzymia liczba przykładów, z których podam kilka dla poparcia moich twierdzeń. Nie ma na przykład żadnych dowodów na to, że na którejś z tych planet zachodziły naturalne procesy ewolucyjne. I chociaż na każdej z nich mamy przykłady dominującej formy życia, to jednak nie sposób wyróżnić tam żadnej klasy, rzędu, gromady, grupy — każdy gatunek rośliny czy zwierzęcia jest jedynym i endemicznym.

Pomimo faktu, że każde ewoluujące w sposób naturalny życie na tych czterech planetach musiałoby mieć wspólne korzenie; rośliny przykładowo są zbyt sobie bliskie i zbyt podobne do tych, które znamy skądinąd, dominujący typ zwierzęcy na każdej z nich istnieje bez żadnej poważniejszej konkurencji i bez jakichkolwiek oznak, że te trzy pozostałe gatunki w ogóle kiedyś istniały, chyba że jako zupełnie nie liczące się gromady. I tak zimnokrwisty gad dominuje na planecie najcieplejszej, owad jest praktycznie jedynym zwierzęciem na najbujniejszej, oddychające w wodzie stworzenie na pokrytej morzem, a duży ssak na planecie najzimniejszej jest gatunkiem dominującym zarówno na lądzie, jak i w oceanie. Innymi słowy, pomimo pewnego wspólnego pochodzenia cztery różne formy dominują na czterech różnych światach, a pozostałe gatunki są albo wyeliminowane, albo zepchnięte na zupełny margines. Szczerze mówiąc, cała ta sprawa przypomina raczej jakiś eksperyment niż proces przypadkowy; być może eksperyment polegający na sprawdzeniu, jaka forma najbardziej odpowiada danym warunkom. Zaakceptowanie tego, co istnieje na tych czterech planetach, jako wyniku naturalnych procesów biologicznych nie mieści się w żaden sposób w skali mojej łatwowierności.

Punkt 2: Cała flora i fauna tych czterech światów całkiem logicznie zgodna jest z systemem życia opartym na węglu i cała też jest zintegrowana i biologicznie zrównoważona; cała, z wyjątkiem wszechobecnego organizmu Wardena, który jest unikatowy sam w sobie. Mamy tu bowiem do czynienia z całkowicie odmienną formą życia, nie posiadającą mikrobiologicznych krewnych, a jednocześnie na tyle statyczną, że jej właściwości i zachowanie na każdym ze światów jest jednolite i przewidywalne. Należałoby więc oczekiwać, iż „organizm” tego rodzaju będzie się mutował z błyskawiczną szybkością — jakkolwiek by było, dla tych czterech planet (wyjąwszy Lilith) przyjęliśmy teorię mówiącą, że to my sami rozprzestrzeniliśmy ten „organizm”, a on uległ natychmiastowej mutacji w celu dostosowania się do różnych warunków. Żąda się więc, bym zaakceptował „organizm”, który błyskawicznie i doskonale przystosowuje się do innych planet, a jednocześnie nie przejawia żadnych oznak świadczących o mutacji czy odejściu od normy na tychże planetach. Jest to dla mnie sytuacja w sensie biologicznym niewyobrażalna. Dlatego też jestem zmuszony do wyciągnięcia wniosku, iż organizm Wardena jest formą życia utworzoną w sposób sztuczny i narzuconą wszystkim czterem światom przez jakieś istoty rozumne.

Organizm Wardena jest stworzeniem zbyt prostym, by czynić coś więcej niż wywoływać jedynie jakąś chorobę czy choroby, a przecież stanowi on integralny składnik wszystkich czterech światów i jest do nich symbiotycznie dopasowany. Na Lilith organizm Wardena spełnia rolę pewnego rodzaju zarządcy na skalę planetarną, utrzymującego ekosystem w stanie stabilnym i statycznym; ta jego właściwość zadecydowała o ogólnie przyjętym poglądzie na temat jego pochodzenia z jednego źródła. Twierdzę, iż istnieją dowody na to, że jest on również podobnego typu zarządcą na pozostałych trzech planetach i że odpowiednio przeprowadzone badania potwierdzą, że tak właśnie jest. Nasze pierwotne wnioski na jego temat oparte były na bardzo różnorodnym wpływie, jaki wywierał on na ludzi, na ludzkie postrzeganie i na ludzkie zdolności. Jednak organizmu Wardena nie stworzono z myślą o człowieku; istnieje on po to, by utrzymywać ekosystemy tych czterech planet w pewnych granicach stabilności i by wyeliminować tak wiele zmiennych, jak to tylko jest możliwe.

Charon i Meduza pokazują, że organizm Wardena, choć niezbyt złożony pod względem struktury chemicznej, posiada umiejętność działania kolektywnego i wykorzystywania bardzo skomplikowanej wiedzy. Nie jest to takie oczywiste na Cerberze i na Lilith, ale i tam mogę wskazać odpowiednie przykłady, a przy okazji przypomnieć jego zdolność do błyskawicznej regeneracji uszkodzonej czy zniszczonej tkanki ludzkiej, zdolność występującą na wszystkich czterech planetach. W jaki jednak sposób jest on w stanie uzyskiwać i wykorzystywać taką ogromną wiedzę?

Na początku skłamałem się ku hipotezie kolektywnego intelektu, to znaczy takiego, w którym każda kolonia reprezentowała komórkę lub zbiór komórek, pozostających w łączności z innymi koloniami i tworzącymi tym samym pojedynczą i fizycznie rozczłonkowaną całość. Nie znajduję jednakże dowodów na poparcie takiego przypuszczenia, natomiast istnieje wiele dowodów świadczących o tym, iż jest ono błędne. Ludzie z Charona podróżują na Meduzę, i na odwrót, bez żadnych skutków ubocznych, chociaż naturalnie odległość między tymi planetami byłaby wystarczająco duża, by odciąć dane organizmy Wardena od takowej planetarnej świadomości. Na Lilith na przykład ludzie potrafią postrzegać bezpośrednio linie łączności pomiędzy koloniami „wardenków”, a nie potrafią dostrzec tych połączeń, kiedy przebywają na innych planetach. Prawdę mówiąc, ja sam w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie organizmów magazynujących i analizujących kwadryliony danych niezbędnych do dokonania jakiejś bardziej skomplikowanej regeneracji.

Kiedy jednak pomyślałem o „wardenkach” nie w kategoriach komórek, ale raczej w kategoriach przekaźników i odbiorników nerwowych, cały ten system wydał mi się o wiele bardziej sensowny. Rozważmy bowiem zakończenia nerwów w palcu wskazującym. Praktycznie spełniają one jedną tylko funkcję: przekazują informacje do mózgu. Przypal je, a ból dotrze do mózgu; mózg natomiast prześle za pomocą tej samej sieci informacje niezbędne do naprawienia szkody. Kolonie „wardenków” są przeto przekaźnikami i odbiornikami informacji, zmysłami dla jakiegoś centralnego mózgu. Taki mózg musi wszakże być w rzeczywistości niezmiernie wszechstronnym komputerem o niemal nieskończonej mocy. Taka teoria pasuje do wszystkich znanych faktów.

Wszystko, co te cztery światy mówią na temat ich własnych „wardenków”, zaprzecza również teorii zewnętrznego źródła energii, którą to hipotezę przedstawiano jako powód tak zwanej „wardenowskiej granicy”, po przekroczeniu której „wardenki” szalały i zabijały swych nosicieli. Pokazano bowiem, że czerpią one wszystko, czego im potrzeba dla normalnego funkcjonowania, bezpośrednio od nosiciela. W tych rzadkich przypadkach, kiedy potrzeby ich były większe i nie mogły być zaspokojone przez nosiciela, wykazywały ograniczoną umiejętność konwersji energii w materię i materii w energię, chociaż nie są one specjalnie dla tego celu zaprojektowane i dokonywanie takiej konwersji powoduje u nosiciela ból, dyskomfort i jest dla niego niebezpieczne. Taki organizm, jeśli tylko wymagania w stosunku do niego nie są zbyt wygórowane, nie doprowadza nigdy do samodestrukcji dla jakichś innych powodów.

Jednakże, kiedy uświadomimy sobie, iż organizm Wardena jest w rzeczywistości zbyt prostym organizmem, by robić cokolwiek dla samego siebie, a pełni funkcję tylko przekaźnika i odbiornika, wspomniana granica oznacza kres jego możliwości w przekazywaniu i odbieraniu informacji, którą uzyskuje od swego komputera.

Jest rzeczą równie oczywistą, że istnieją cztery różne częstotliwości, a być może nawet cztery różne nadajniki. Dlatego właśnie na przykład Cerberyjczyk wydaje się w sensie wardenowskim „martwy” dla Charonejczyka, który na swoim świecie postrzega wardenowską sieć we wszystkim i w każdym. Gdzie jednak są owe nadajniki i odbiorniki — wardenowską baza, że się tak wyrażę? Podejrzewam, iż komputer centralny znajduje się poza strefą samego Rombu, być może na planecie Momrath lub nawet poza nią, chociaż sam ten gazowy olbrzym z jego pierścieniami i tysiącami księżyców stanowiłby najbardziej logiczną lokalizację. Stąd następowałyby transmisje do ośrodków centralnych czy subkomputerów na każdym z czterech światów, które z kolei bezpośrednio zarządzałyby tymi światami. System dwupoziomowy wydaje się rozrzutny, ale jego istnienie wyjaśnia, dlaczego odległość, na jaką można się oddalić od wszystkich czterech planet Rombu, a wynosząca ćwierć roku świetlnego, jest stała, i dlaczego, na przykład, Cerberyjczycy mogą się udać na Charona, odcinając się co prawda od własnej sieci planetarnej, ale nie odcinając się od komputera centralnego.

Na Meduzie znajduje się „święta góra” i ktoś, kto spędzi na niej jedną chociażby noc, podczas której poddany jest koszmarnym, obcym snom i sensacjom, budzi się wyposażony w znacznie zwiększoną kontrolę nad „wardenkami” własnego ciała. Jestem przekonany, że pod tą górą mieści się centralny procesor dla organizmów Wardena tej planety. Meduzyjczycy są już, co prawda, podłączeni do swojej sieci wardenowskiej, ale tutaj, w bezpośredniej bliskości maksymalnie silnego sygnału, ich „wardenki” podlegają znacznie silniejszemu wzbudzeniu niż gdziekolwiek indziej. Przypomina to nieco zjawisko, które eksperci i uczeni od spraw łączności nazywają „przeciążeniem czołowym”, w którym sygnał zbyt potężny dla układu elektronicznego odbiornika wywołuje bardzo głośny, lecz niemożliwy do odczytania przekaz. Niemniej mózg ludzki, który posiada pewną kontrolę nad swymi „wardenkami”, reaguje na to przeciążenie w sposób podobny do działania obwodów zabezpieczających w elektronice: amortyzuje on i tłumi to przeciążenie. Ogromnie wysoki poziom wzbudzenia, jaki przeciążenie wywołuje u „wardenków”, uwrażliwia jednakże nosiciela na ich obecność i na przepływ ich energii.

Jestem przekonany, że podobne miejsca istnieją na trzech pozostałych planetach. Na wszystkich czterech planetach można na przykład zaobserwować występowanie dziwnie do siebie podobnych, opartych na kulcie planety religii, w których bóg zamieszkujący wnętrze planety jest źródłem wszelkiej jej mocy. Gdybyśmy potrafili przetransportować całą ludność Lilith na miejsce, w którym znajduje się procesor centralny tej planety, to jestem pewien, że każdy z Lilithian zyskałby taką samą moc, którą obecnie posiada jedynie garstka. A ta garstka to w większości zesłańcy, którzy są bardziej wrażliwi na przepływ energii niż” urodzeni na miejscu. Wzdrygam się jednak na samą myśl o tym, co tego rodzaju przeciążenie mogłoby wywołać u Cerberyjczyka. Być może szaleństwo albo ciągłą, nie kontrolowaną wymianę ciał, a może nawet zlanie się umysłów w jedną olbrzymią całość.

Punkt 3: Mamy tedy do czynienia z niewiarygodnie zaawansowaną technologicznie cywilizacją, znajdującą się o wiele dalej w swoim rozwoju niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić; cywilizacją, która potrafi uczynić te cztery planety zdatnymi do życia i która potrafi utrzymać je w stanie stabilnym za pomocą pojedynczego, wyrafinowanego urządzenia (organizmu Wardena), a jednocześnie pozornie nie wykorzystującą go do niczego konkretnego. I chociaż ci obcy, nazywani najwyraźniej Altavaryjczykami, utrzymują pewne niewielkie, symboliczne wręcz siły w pobliżu meduzyjskiego ośrodka — i prawdopodobnie w pobliżu innych ośrodków — nie sądzę, by jakaś większa ich liczba przebywała na stałe na tych czterech światach. Jeden z moich „sobowtórów” przedstawił teorię mówiącą, że są oni ssakami wodnymi, jednakże mnie samemu trudno byłoby sobie wyobrazić stworzenie cywilizacji tak technologicznie zaawansowanej przez istoty ograniczone do środowiska wodnego. W rzeczywistości bowiem tych kilku Altavaryjczyków, których widziałem (naturalnie za pośrednictwem jednego z agentów), wydawało się operować swobodnie zarówno w powietrzu, jak i w morzu, a prawdopodobnie równie dobrze czuliby się oni na lądzie. Zostali oni oczywiście dostosowani do warunków, w jakich przyszło im żyć i pracować, i na pewno nie są w pełni reprezentatywni dla altavaryjskich mas, jeśli chodzi o ich zdolności i możliwości. Być może stanowią oni jakąś forpocztę, i to nie tyle strażników czy żołnierzy, co raczej mechaników lub inżynierów obsługujących procesor, a przy okazji zabijających nudę przypadkowymi atakami na każdego, kto za bardzo się zbliży do miejsca ich pobytu.

Skoro jednak zadali sobie aż tyle trudu, a jednocześnie nie zamieszkują — w szerokim znaczeniu tego słowa — żadnego z czterech światów, należałoby ustalić, po co w ogóle podjęli się tej operacji. Niewątpliwie posiada ona wszelkie cechy dokładnie zaplanowanego eksperymentu naukowego, ale jeśli tak jest, to dlaczego nie uczynili żadnej próby, by usunąć tę zmienną, którą sami wprowadzili — mianowicie ludzi — chociaż mogli tego dokonać bez najmniejszych trudności, i to w sposób tak zdecydowany i przekonujący, że nigdy nie przyszłoby nam do głowy, by powtórnie się tam osiedlić.

A skoro nie korzystają z tych światów w chwili obecnej, to albo korzystali z nich w przeszłości, a więc nie przejmowaliby się faktem, iż są tam teraz ludzie, albo będą z nich korzystać w przyszłości, a wówczas nasza obecność nie byłaby dla nich obojętna. Skoro więc najwyraźniej nie interesuje ich wykorzystanie planet teraz, ale kręcą się tutaj i angażują w akcję przeciwko Konfederacji, to jest oczywiste, że zamierzają wykorzystać Romb w przyszłości.

Od samego początku zastanawiałem się, skąd obcy, którzy nie mogli przecież przybrać naszych kształtów i nie mogli infiltrować Konfederacji bezpośrednio, posiadali taką wiedzę na temat naszej cywilizacji, wiedzę, która między innymi pozwoliła im udać się właśnie do Czterech Władców, jedynych ludzi, co do których istniało prawdopodobieństwo, że staną po ich stronie i wystąpią przeciw nam. Dlatego jest oczywiste, że przybyli specjalnie na Romb lub zostali wezwani przez tamtejszą stałą placówkę w momencie, kiedy wylądowaliśmy na tych planetach i że to wówczas nas odkryli. Tak więc istniała tam jakaś placówka obcych i nasze nagłe pojawienie zaskoczyło jej załogę. Możemy sobie wyobrazić problem, przed jakim ona stanęła. Raport na temat naszej obecności i ściągnięcie ekspertów z Altavara, gdziekolwiek on się znajduje, zajęłoby sporo czasu. Tymczasem naturalnie organizm Wardena usiłował poradzić sobie z tym nowym elementem, zagrażając pierwszej grupie eksploatacyjnej zniszczeniem lub transformacją. Gdybym to ja dowodził taką placówką czy taką bazą, to próbowałbym zyskać na czasie, a najlepszym sposobem gry na zwłokę byłoby zrobienie tego, co w danej chwili było możliwe, to znaczy utrzymanie na miejscu reprezentatywnej grupy przedstawicieli tej nowo napotkanej rasy dla celów badawczych, a jednocześnie zniechęcenie dalszych do ewentualnego osadnictwa czy choćby zbliżania się. I tak też uczynili, dodając po prostu czynnik ludzki do programu komputera centralnego, w efekcie czego „wardenki” stały się obcą chorobą, wywierającą fatalny wpływ nie tylko na „obce” formy życia, ale również na „obce” maszyny i urządzenia. Było to bardzo inteligentne zagranie, a my daliśmy się na nie nabrać.

Altavaryjczycy najwyraźniej byli zadowoleni z takiego układu i zadowoleni z jego skutków; nie czuli więc potrzeby, by pójść dalej. Podejrzewam, że byli oni jednak tak samo jak my zaskoczeni przedziwnymi i swoistymi skutkami ubocznymi, jakie organizm Wardena wywoływał u ludzi. Nie myślę bowiem, by te skutki uboczne, owe moce były przez nich uwzględnione we wspomnianym programie; w ich interesie byłoby raczej pozostawienie nas w pułapce bez wyjścia i to w nie zmienionej formie, łatwiejszej do badań i do kontrolowania. Możliwe, że po prostu układ bioelektryczny, dostarczający energii ciału ludzkiemu działa w tym samym zakresie co przekaźniki wardenowskie albo w zakresie bardzo do tamtego zbliżonym. To by tłumaczyło, dlaczego jedni ludzie dysponują większą mocą niż inni, a niektórzy mają jej bardzo niewiele lub nie posiadają jej w ogóle; w każdym razie na trzech spośród tych czterech światów. Można by powiedzieć, że zarówno nasze mózgi, jak i systemy nerwowe pracują na tych samych długościach fal, co ich quasi — organiczne maszyny.

Sprawa ta ma jednak pewien pouczający, a zarazem niepokojący aspekt. Wniknięcie organizmu Wardena w ciało ludzkie w rezultacie uczyniło ludzi na Rombie tworami komputera centralnego, podobnie jak to było z roślinami, zwierzętami i niemal ze wszystkim. Wszystko bowiem, poczynając od najprostszych informacji biologicznych i biofizycznych, a na zawartości mózgów kończąc, przesyłane było do tego komputera. W ten sposób uzyskiwali oni całą potrzebną informację na temat ludzkiej natury, polityki, wierzeń i wreszcie historii naszego gatunku. Stąd dowiedzieli się tak wiele na nasz temat, i to bez potrzeby składania nam wizyty.

Oznacza to również, iż wiedzieli o naszych agentach już w momencie, gdy ci „włączeni” zostali do ich systemu komputerowego. W rzeczywistości wiedzieli więc o całej intrydze. Albo tedy nigdy nie wykorzystali tej informacji — co jest możliwe — albo uważają Czterech Władców i ich operację za czynniki zupełnie nieistotne. Na pewno nie powiedzieli Czterem Władcom nic na temat naszych planów ani też nie poinformowali ich o żadnej z naszych operacji. Nie poczynili też żadnych kroków, by ostrzec lub uratować Kreegana czy Matuze, i nie uczynili nic, by ostrzec La — roo czy uchronić go przed naszymi wpływami i kontrolą. W rzeczywistości musieli być świadomi jego zdrady, a przecież nie uczynili żadnego wysiłku, by zablokować przesłanie nam informacji pozwalającej przeprowadzić analizę tych ich cholernych robotów. Przysyłają na Cerbera specjalistów od robotów i nie przejmują się wcale, czy się o tym dowiemy, czy też uda nam się dokonać ewentualnego sabotażu wiadomego procesu. Wszystko to jest dla mnie wielce interesujące i niepokojące zarazem. Sugeruje bowiem, że posiadają oni takie środki obrony, które nie pozwolą na zaatakowanie ich interesów — w przeciwieństwie do interesów Czterech Władców i mieszkańców Rombu — i że cała ta wojna, cały ten sabotaż i kampania prowadzona przez roboty, nie została zapoczątkowana przez nich, lecz przez Czterech Władców.

Skoro jednak potrafią się bez trudu obronić, to po co w ogóle ta cała dziwna i diabelsko inteligentna kampania przeciwko nam; kampania, która bez wątpienia musiałaby zwrócić naszą uwagę na ich istnienie w momencie jej rozpoczęcia czy też w przypadku przedwczesnego ujawnienia zamiarów, co zresztą się stało?

Jedyną odpowiedzią może być fakt, że kilka lat wcześniej Altavaryjczycy doszli do wniosku, że właśnie zmuszeni są skorzystać z Rombu Wardena, a my możemy stanąć na ich drodze. Sądzę, iż podjęli wówczas decyzję o ataku na Konfederację, o prowadzeniu wojny totalnej, o brutalnej kampanii ludobójstwa, lecz Marek Kreegan odwiódł ich od tego, a przynajmniej spowodował, że odłożyli te plany na później. Dowodem na to są przeżycia mojego alter ego, które będzie można przeanalizować dokładniej w wolnej chwili, i dowód ten wydaje się niewątpliwy. Wynikałoby z tego, iż Kreegan jest w pewnym sensie bohaterem. W obawie przed eksterminacją naszego gatunku, w obawie przed całkowitym zniszczeniem mieszkańców naszych planet w wojnie obronnej prowadzonej przeciwko nieprzyjacielowi mającemu technologiczną przewagę, a poza tym praktycznie nam nie znanemu — nie znamy nawet lokalizacji ich cywilizacji czy floty bojowej — przekonał ich do prowadzenia innego rodzaju kampanii, takiej, która uderzyłaby w samo jądro politycznej i ekonomicznej jedności Konfederacji, powodując nasz zwrot ku wewnątrz, powodując niezdolność do utrzymania jedności, która przecież stanowiła naszą największą siłę. Ta kampania musiała naturalnie kosztować olbrzymią liczbę ludzkich istnień i musiała zepchnąć olbrzymie masy ludzkości z powrotem do prymitywu i barbarzyństwa, ale jednak pozwalała przetrwać naszemu gatunkowi. Pozostali Władcy zgodzili się na ten plan z zemsty, a także dlatego, że dawał nadzieję ucieczki, opuszczenia Rombu Wardena i zebrania resztek pozostałych po zdruzgotanej Konfederacji. Altavaryjczycy przyjęli go, ponieważ pozwalał im osiągnąć te same cele co wojna totalna, ale o wiele niższym kosztem. Wydaje się również oczywiste, iż nie wierzyli oni zbytnio w sukces tego planu, jednak skłonni byli, tak na wszelki wypadek, dać Czterem Władcom dość czasu i udzielić im takiego materialnego wsparcia, które by im pozwoliło ten plan przeprowadzić.

Punkt 4: Obcy zadecydowali, że należy nas usunąć, a jednocześnie są przecież przekonani, że bez trudu nas pokonają w każdej ewentualnej wojnie. Dlaczego więc w ogóle stanowimy dla nich jakiekolwiek zagrożenie? Nie wiemy nawet, gdzie moglibyśmy w nich uderzyć, zbyt mało wiemy, byśmy mogli być takim zagrożeniem dla ich cywilizacji, jakim oni są dla naszej. Wynika z tego, że możemy jednak sprawić im gdzieś jakieś poważne kłopoty. Jak do tej pory jedynym punktem, gdzie się przecinają nasze dwie cywilizacje, jest Romb Wardena. Najwyraźniej obawiają się, iż możemy go unicestwić czy też poważnie zniszczyć, a bez wątpienia jest on dla nich bardzo ważny. Uratowanie Rombu Wardena jest dla nich tak istotne, że tylko z tego powodu skłonni byli zgodzić się na plan Kreegana. Czym więc jest dla nich Romb Wardena, że tak bardzo im na nim zależy? Musi zapewne być czymś istotnym dla ich rasy, sprawą życia i śmierci całego gatunku, skoro podejmują aż takie środki, by go zachować.

Altavaryjczycy mogą oddychać tym samym powietrzem co my. Są też prawie na pewno zbudowani z łańcuchów węglowych, w sposób prawdopodobnie niezwykły, ale zrozumiały dla naszych biologów. Stąd też niezbyt trudno jest odnaleźć najmniejsze wspólne mianowniki dla ich rasy — muszą być przecież takie same jak nasze. Te trzy NWM — y to pożywienie, schronienie i rozmnażanie.

Uważam, że pożywienie można wykluczyć od razu. Ilość białka i innych produktów nadających się do spożycia, jaką te cztery planety są w stanie wyprodukować, nie jest znacząca, jeśli weźmie się pod uwagę potrzeby całej cywilizacji międzygwiezdnej. A poza tym, skoro są oni w stanie dokonywać konwersji energii w masę, to głód nie może im nigdy zagrażać.

Może więc chodzić o schronienie, o miejsce do życia. Te cztery światy zostały celowo ukształtowane i ustabilizowane, z czego wynika, iż zamierzano je kiedyś zasiedlić. Jednak liczba mieszkańców czterech przeciętnej wielkości planet jest zbyt mała, by warta była kosmicznej wojny. Jeśli pomyśleć o liczbie planet nadających się do przystosowania, jaką ludzkość odkryła w swoim kwadrancie galaktyki, wojna totalna o prawo do kolonizacji czterech planet, których i tak nie moglibyśmy wykorzystać ze względu na organizm Wardena, nie miałaby żadnego logicznego sensu.

Pozostawało więc rozmnażanie. Obrona młodych czyniłaby zrozumiałym ich dotychczasowe zachowanie. Jeśli założymy ich całkowitą obcość — dowody wskazują, że ich sposób myślenia, jak należało oczekiwać, jest dla nas bardzo dziwny — możemy rozciągnąć ją również na ich biologię. Nie ma podstaw, by przypuszczać, że ich sposoby rozmnażania przypominają nasze. Jeśli jednak przyjmiemy, że Romb jest ich ośrodkiem rozmazania, to musimy jednocześnie założyć, że rozmnażają się oni albo bardzo rzadko, albo bardzo, bardzo powoli. Jeśli tak jest, to są oni niezwykle długowieczni i, co logicznie można wywnioskować, liczba jaj — czy czegoś, co spełnia ich funkcje — musi być ogromna, skoro wymaga aż czterech światów. Organizm Wardena może być przeto jakimś rodzajem urządzenia ochronnego, utrzymującego optymalne warunki dla tych jaj i broniącego ich przed podstawowymi zagrożeniami. Jego możliwości obronne mogą być bardzo wielkie, a jaja muszą znajdować się we wnętrzu samych planet. Podejrzewam, iż fakt, że jedynie na mroźnym świecie Meduzy występuje aktywność geotermiczna, dowodzi, że tylko tam wymagana jest jakaś regulacja temperatury. Najwyraźniej ciepło jest im niezbędnie potrzebne.

Punkt 5: Przy założeniu, że chodzi tutaj o funkcje reprodukcyjne — o rozmnażanie — wyłania się pewna liczba bardzo interesujących możliwości. Podczas gdy ochrona młodych jest jedynym dopuszczalnym przez logikę rozwiązaniem, to światy Wardena istnieją nie tylko po to, by chronić jaja, ale również po to, by służyć młodym za środowisko do życia. Jest to fascynująca koncepcja — kolonizowanie światów poprzez stworzenie na nich wpierw odpowiednich warunków, następnie poprzez umieszczenie na nich jaj i doprowadzenie do tego, że kiedy wylęgną się z nich młode, będą stanowić one doskonale dostosowaną do warunków populację tubylczą, wyposażoną w połączenia z komputerem, połączenia pozwalające im uzyskać konieczną wiedzę. Przyznaję jednak, iż brak mi tu pewnego kluczowego elementu, skoro to wszystko implikuje, że podróże kosmiczne, przystosowanie planet do życia i komputery są warunkiem niezbędnym do reprodukcji. Rasa taka byłaby przecież czymś absurdalnym, bo jakże mogła ona w ogóle powstać czy ewoluować?

Naturalnie, jeśli przyjmiemy założenie, że ich cywilizacja jest o wiele starsza od naszej, problem ten rozwiązuje się sam przez się. Jakkolwiek by było, na wszystkich światach cywilizowanych istoty ludzkie rozmnażają się obecnie w technologicznie doskonałych laboratoriach inżynierii genetycznej. Rasa, która napotkałaby światy cywilizowane, a nie miałaby najmniejszego pojęcia o naszej historii i o posługiwaniu się metodą „naturalną” na światach pogranicza czy na Rombie, stanęłaby przed taką samą zagadką, jaką tutaj postawili przede mną Altavaryjczycy. Zastanawiałaby się bowiem, w jaki sposób rozmnażaliśmy się, zanim rozwinęliśmy tę technologię, która widoczna jest w laboratoriach inżynierii biologicznej. Tutaj musi być podobnie. Nie ewoluowali bowiem w ten właśnie sposób i nie w ten sposób natura kazała im się rozmnażać; ale jest to sposób, który świadomie wybrali, ponieważ jest on dla nich lepszy, łatwiejszy, bardziej skuteczny i tak dalej. Powodów możemy się jedynie domyślać.

Podsumowanie: Obcy stworzyli światy Rombu, aby były inkubatorami i nowym domem dla ich młodych. Rozmnażają się oni powoli i są długowieczni, co oznacza, że tutaj znajduje się ogromna część ich nowej generacji. Nie mogą się wycofać i opuścić swych młodych, i choć nie sądzę, by Romb był jedynym miejscem wykorzystywanym do reprodukcji, to jednak jest on wystarczająco duży i znaczący, by jakiekolwiek mieszanie się w jego sprawy w ich umysłach było równoznaczne z „ludobójstwem”.

Kiedy pojawili się ludzie, obcy użyli swej aparatury — organizmu Wardena i planetarnych komputerów, by zrozumieć, ocenić i oszacować całą naszą cywilizację. Tak długo jak wylęg — czy jakiś tam inny odpowiadający mu proces — był dostatecznie oddalony w czasie, mogli to robić. My jednak zmusiliśmy ich do działania, zsyłając na Romb naszych największych kryminalistów i dewiantów, których umysły i stosunek do rzeczywistości wpłynęły na kształt społeczeństw tych czterech światów. W rezultacie obraz ludzkości, jaki sobie wytworzyli, jest co najmniej skrzywiony. Nadszedł czas wylęgu — choć może on nastąpić dopiero za jakąś dekadę czy później — i musieli podjąć decyzję. Czy to ze względów naukowych, czy badawczych, czy z jakiejś naukowej litości, nawiązali kontakt z Czterema Władcami, mając na względzie oszczędzenie życia ludności Rombu. Wówczas też pewnie poinformowali Lordów, że reszta ludzkości stanowi dla nich ogromne zagrożenie i tym samym musi zostać zgładzona.

Kreegan, zostawszy Władcą Lilith, wymyślił własny plan i zaproponował go Altavaryjczykom, a ci pozwolili, by wprowadził go w życie, nie spodziewając się zresztą pomyślnych rezultatów i nie przejmując się losem czterech Lordów. Ponieważ jednak Czterej Władcy popełnili błąd, Altavaryjczycy uważają, iż znaleźli się, nie z własnej winy, w bardzo trudnej sytuacji. W ich mniemaniu zwłoka zagraża ich młodym zagładą, a skoro już doszło do wyboru: albo my, albo oni, to naturalnie poświęcą nas. Znają naszą siłę militarną i jej słabości, znają naszą broń i strategię, i wszystko to, o czym zawsze marzy każdy nieprzyjaciel. Najwyraźniej nie zamartwiają się żadną z tych rzeczy. Są przekonani, że mogą nas zmiażdżyć, i sądzę, iż to uczynią w momencie, gdy prowadzona przez Czterech Władców kampania spowoduje odpowiednio wielkie szkody. Uważam, iż tylko tygodnie, a może tylko dni dzielą nas od wybuchu wojny totalnej, która może przynieść zagładę ludzkiej, a być może również i tej obcej cywilizacji.

Wnioski i Zalecenia: Sądzę, że są oni w stanie nas pokonać, i uważam, że nie jest to pierwsza wojna tego rodzaju w historii ich cywilizacji. Są nadzwyczaj pewni siebie. Niemniej jako rasa przetrwamy. Jest nas zbyt wielka liczba i zamieszkujemy zbyt wiele światów na ogromnej przestrzeni kosmicznej, by można nas było całkowicie unicestwić. Spodziewam się po takim konflikcie zepchnięcia nas na poziom prymitywnego barbarzyństwa; spodziewam się załamania cywilizacji galaktycznej i śmierci co najmniej jednej trzeciej ogólnej liczby ludzi, ale uważam, że przetrwamy. Naszą ostatnią deską ratunku mógłby być naturalnie zgodny, być może nawet samobójczy atak wszelkimi siłami na Romb, czyli akcja, której oni najbardziej się lękają i której ja sam również się lękam. Taki atak wprawiłby ich we wściekłość i pozbawiłby ich następnego pokolenia; byłby on naszym ostatnim ciosem, a mimo to pozostawiłby wiele ich sił nienaruszonymi.

Być może mylę się całkowicie, a oni myślą w sposób tak od nas odmienny, iż zachowają się inaczej niż ja to przewiduję, jednak uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę na to, jak my byśmy zareagowali w podobnych okolicznościach, i dlatego zalecałbym takie działania, które zakładają ich znaczne podobieństwo do nas pod względem emocjonalnym. Gdyby bowiem odwrócić istniejącą sytuację — gdyby to ludzie pobili Altavaryjczyków, ale jednocześnie Altavaryjczy — kom udałoby się zniszczyć możliwość człowieka do posiadania potomstwa, a tym samym doprowadzić do powolnego i bolesnego wymierania naszej rasy, wówczas to my szukalibyśmy Altavaryjczyków, gdziekolwiek by się znajdowali — na statkach kosmicznych, na rodzinnych planetach — i po pokonaniu ich, systematycznie likwidowalibyśmy ich aż do ostatniego osobnika. Innymi słowy, zniszczenie Rombu mogłoby w rezultacie doprowadzić do ludobójstwa i totalnej zagłady naszej rasy.

To, co przedstawiam, oznacza, że w tej sytuacji nie możemy zwyciężyć. Jeśli nie przyjmiecie tego do wiadomości, jeśli nie zaakceptujecie mojego raportu i wypływających z niego wniosków, to według mnie może to doprowadzić do zagłady obydwu ras. Wydarzy się więc to, co wydaje się niemożliwe i trudne do wyobrażenia. Kiedy człowiek udał się po raz pierwszy w przestrzeń kosmiczną i skolonizował inne planety, pozbył się tym samym ogromnego psychicznego obciążenia. Rodzaj ludzki nie był już w stanie doprowadzić siebie do całkowitej zagłady, a przynajmniej byłoby to bardzo trudne. I kiedy w końcu rozrośliśmy się i podjęliśmy ekspansję na zewnątrz, by wreszcie stworzyć jeden wielki system reprezentowany przez Konfederację, pomyśleliśmy, że możliwość zagłady rodzaju ludzkiego pozostawiliśmy raz na zawsze za sobą. Ludzie mogli ginąć, gwiazdy mogły wybuchać, niszcząc całe układy słoneczne i ich mieszkańców, ale ludzkość miała przetrwać.

Jeśli teraz uruchomimy ten łańcuch wydarzeń, jego zatrzymanie okaże się niemożliwe. Stanęliśmy więc ponownie w obliczu zagłady i każdy uczyniony przez nas wybór może mieć groźne dla nas skutki.

Czterej Władcy spotykają się obecnie na naradzie i oczekują na wiadomość ode mnie. Jedyna nasza nadzieja to nie popełnić teraz żadnego błędu i dlatego jest rzeczą niezbędną, byście zastosowali się natychmiast i bardzo dokładnie do moich wszystkich sugestii.

(1) Niezależnie od tego, jak przebiega ta kampania sabotażu i dywersji na terenie Konfederacji, tylko informacje mówiące o całkowitym zamęcie i katastrofalnej sytuacji powinny docierać do tego, spenetrowanego przez wiadome roboty, statku wartowniczego. Od tej chwili zarówno Czterej Władcy, jak i Altavaryjczycy muszą być przekonani, że wojna Kreegana prowadzi do zwycięstwa, że jego plan przynosi doskonałe rezultaty. Jeśli bowiem Altavaryjczycy zorientują się, że tak nie jest, natychmiast uderzą na nas całą swą mocą.

(2) Należy bez najmniejszej zwłoki rozpocząć negocjacje. Pośrednikiem w nich będę ja, ponieważ dzięki moim trzem żyjącym tam jeszcze odpowiednikom, jestem tym, któremu zaufają. Musimy jednakże posiadać bezpośrednią łączność z Najwyższą Radą Konfederacji, której członkowie powinni być w każdej chwili gotowi do udziału w wizualnych seansach łączności. Musi być bowiem jasne, że tamci mają do czynienia z kimś, kto mówi w imieniu Rady i kto ma wystarczające pełnomocnictwa, by zawarte przez niego umowy były dla Konfederacji obowiązujące.

(3) Prawie cała flota wojenna, z wyjątkiem tej jej części, która jest niezbędna w obecnej kampanii, powinna być natychmiast wysłana w przestrzeń Rombu. Tylko bezpośrednie zagrożenie zniszczeniem Rombu może być odpowiednio przekonywającym argumentem. Niech najlepsi dowódcy i stratedzy wojskowi przyprowadzą tu naszą flotę w pełnej gotowości bojowej. Należy oczekiwać natychmiastowego ataku z ich strony, w przypadku gdy zawiodą negocjacje albo kiedy oni zadecydują, iż warto sprawdzić naszą gotowość do walki.

(4) Niezależnie od waszej opinii na temat Czterech Władców i ich organizacji, nie są oni głupcami i nie dadzą się oszukać żadnymi fałszywymi porozumieniami i układami. Wiedzą, że ich światy są w niebezpieczeństwie, co zmusza ich do pewnej szczerości, a jednocześnie jako sojusznicy Altavaryjczyków znają naszą rzeczywistą sytuację, która przecież nie jest najlepsza. Najwyraźniej też obiecano im bezpieczną ewakuację w przypadku ataku z naszej strony, tak więc ich troską są raczej mieszkańcy ich światów, a nie ich własna skóra. Muszę też ostrzec Radę, że żądania i warunki Altavaru będą twarde i surowe. Musimy negocjować, a jednocześnie musimy być przygotowani na wielkie ustępstwa, być może bardzo dla nas bolesne. Musimy jednak znaleźć takie rozwiązanie, które pozwoli Altavaryjczykom czuć się bezpiecznie, i trzeba zagwarantować to naszymi działaniami, a nie jedynie słowami. Znają nas zbyt dobrze, by przyjąć tylko nasze zapewnienia czy propozycje jakiegoś traktatu.

Kontroler Rombu Wardena oczekuje teraz waszych decyzji i instrukcji.

3

— I co o tym sądzisz?

— To jedyne logiczne rozwiązanie, jeśli uwzględnić dostępne dane — odparł komputer. — Ty sam zresztą mógłbyś być komputerem.

— To wielki komplement. No cóż, przekazałem im, co trzeba. Jak, według ciebie, przyjmą to wszystko?

— Naturalnie, nie zaakceptują twoich wniosków, ale będą prowadzić z tobą i z Czterema Władcami odpowiednią grę. Czy spodziewałeś się zresztą czegoś innego?

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Nie sądzę. Czy mógłbyś na podstawie posiadanych danych przeprowadzić obliczenia dotyczące prawdopodobnych rezultatów wojny totalnej?

— Zbyt wiele jest niewiadomych. Mogę powiedzieć tylko, że masz jakieś dziesięć procent szans na pozytywny wynik twoich wysiłków.

— Dziesięć procent — westchnął. — Chyba musi mi to wystarczyć. Obudź mnie, kiedy się z nami połączą. — Milczał przez chwilę. — Cóż, wygląda na to, że nie otrzymasz rozkazu, aby dokonać mojej likwidacji.

Komputer nie odpowiedział.


Uzyskanie pewnego rodzaju konsensusu zabrało im niemal pięć godzin, co, biorąc pod uwagę złożoność Konfederacji i jej biurokracji, graniczyło z cudem.

— Możemy zorganizować pełną łączność wizyjną — powiedział Krega. — Ale, niestety, musi ona być całkowicie otwarta. Nie ma to chyba jednak większego znaczenia, skoro oni i tak mają widzieć i słyszeć to wszystko, co dzieje się pomiędzy tobą i Bazą.

— Będą nalegać na jakieś daleko położone miejsce. — Skinął głową. — Spróbuję odwlekać tę sprawę tak długo, jak potrafię, by dać czas naszej flocie na zajęcie pozycji, muszę jednak mieć jedną bezpieczną linię, a ta jest jedyną, której jestem w miarę pewny. Komputer powiada, że mogę przekazywać informacje do tego modułu z każdego miejsca w Rombie, a on już wykona całą resztę. Rada będzie korzystać z pasma otwartego i wizualnego; ty pozostaniesz na tym, a jeśli ja będę musiał przekazać cokolwiek Radzie, powiem to tobie, a ty osobiście poinformujesz Radę.

— Zgoda. Hm… Wiesz, że jeśli tam się udasz, to znajdziesz się w takiej samej pułapce jak cała reszta.

— To mnie nie martwi. Poza tym nie wierzę, by było to tak do końca prawdziwe. Uważam, że obecnie posiadają już prawie całkowitą kontrolę nad organizmem Warde — na. Mamy teraz zresztą czas wyboru między czymś złym i czymś jeszcze gorszym, a ja mając do wyboru pewną śmierć w walce albo życie na którymś ze światów Rombu, nie mam wątpliwości, co dla mnie jest mniejszym złem. Komandorze, niezależnie od okoliczności, jestem przekonany, że po tym wszystkim, nic już nigdy nie będzie takie samo.

Wyłączył się i zwrócił do drugiej strony.

— Połączcie mnie z Morahem na satelicie Lilith.

Znalezienie mrocznego i niesamowitego Szefa Ochrony zajęło zaledwie kilka minut.

— Prawie już spisaliśmy cię na straty — odezwał się tamten.

— Te sprawy zabierają sporo czasu. Wasze działania wymierzone w Konfederację przynoszą katastrofalne skutki, ale chociaż bardzo ich one martwią, to jednak chcą rozmawiać.

Przedstawił krótko propozycję rozwiązania roboczego, w którym on sam miał być negocjatorem, Rada miała utrzymywać bezpośrednie połączenie, a miejsce spotkania miało być wspólnie wybrane.

Morah zastanawiał się przez chwilę.

— Czy nie jest to tylko sztuczka umożliwiająca sprowadzenie floty wojennej?

— Nie musielibyśmy robić czegoś takiego. Poważne siły już od tygodni znajdują się w niewielkiej odległości od Rombu i czekają na wiadomość ode mnie, by rozpocząć ewentualną akcję. Zamierzają się jeszcze bardziej zbliżyć, i to niezależnie od sytuacji, ale Rada dotrzyma danego słowa tak długo, jak długo będziemy rozmawiać. Wydaje mi się, że zwłoka jest teraz także i w interesie Altavaru, skoro my zajęliśmy już odpowiednie pozycje, a im potrzebny jest dodatkowy czas na rozmieszczenie swoich sił.

Morah wydawał się rozważać te informacje, po czym skinął obojętnie głową.

— W porządku. Jednak jakiekolwiek ruchy waszych sił w kierunku Rombu kończą natychmiast wszelkie układy. Rozumiesz?

— Rozumiem. Sam teraz wyznacz czas i miejsce.

— Boojum jest siódmym księżycem Momratha. Mamy tam uniwersalny ośrodek łączności, a w nim dość miejsca i niezbędnych wygód. Czy możesz się tam stawić jutro o 16.00 czasu standardowego?

— Będę tam. — Skinął głową. — I przywiozę ze sobą kody łączności, niezbędne do podłączenia wszystkich zainteresowanych. Chciałbym jednak, aby były też obecne pewne osoby z samego Rombu.

— Tak? Kto mianowicie?

— Przede wszystkim jakiś wyższy rangą Altavaryjczyk wyposażony przez swoich w pełnomocnictwa. Rada na to nalega. Po drugie, sytuacja polityczna na Rombie nie jest dla mnie zbyt jasna. Kto będzie reprezentował Charona?

— Ja sam, jako osoba pełniąca obowiązki Władcy — odparł Morah. — Kobe będzie reprezentował Lilith, a dwóch pozostałych Lordów swoje planety.

— Potrzebna też będzie obecność psychoeksperta z Cerbera o imieniu Dumonia.

— Czyżby? A niby dlaczego? I któż to taki?

— Jeden z asów w moim rękawie. Dumonia jest Władcą Cerbera, ale ani ty, ani Laroo, nie jesteście nawet tego świadomi. Laroo jest w tej chwili tylko bezsilną i niepotrzebną marionetką. — Szok i zaskoczenie na twarzy Moraha sprawiły mu ogromną uciechę. „Punkt dla mnie — pomyślał z satysfakcją — teraz Morah nie może już być niczego w stu procentach pewny”. — Chciałbym również, o ile to możliwe, by obecni tam byli: Park Lacoch z Charona, Cal Tremon z Lilith i Qwin Zhang z Cerbera.

Słowa te rozbawiły Moraha.

— Naprawdę? A którą niby stronę mają oni reprezentować?

— Dobrą wolę — odparł. — I tak przecież zamierzałeś sprowadzić Lacocha, to dlaczego nie mielibyśmy mieć ich wszystkich? Któż lepiej od nich oceni moją szczerość i moje zachowanie?

— Zgoda.

— Nie wydajesz się zaskoczony faktem, że z Meduzy nie chcę nikogo poza Ypsirem?

Morah odchrząknął i robił wrażenie zażenowanego.

— Wszyscy wiemy, co wydarzyło się na Meduzie. Obawiam się, że Ypsir do tej pory nie przestał wywrzaskiwać na ten temat wszem wobec i każdemu z osobna. Wybitny i bezwzględny, ale i bardzo nieprzyjemny typ; z tych, co to dawnymi czasy buntowali nas przeciwko Konfederacji. — Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. — Hm… nie da się uniknąć twojego spotkania z Ypsirem i z jego… „ulubionym stworzeniem”. Mam nadzieję, że nie dojdzie do żadnych osobistych porachunków podczas trwania negocjacji?

— Tak. Nic takiego się nie wydarzy tak długo, jak długo nie zakończymy tej sprawy. Stawka bowiem jest zbyt wysoka, bym pozwolił sobie w tej chwili na luksus osobistej zemsty.

Morah patrzył w ekran swoim przeszywającym, nieludzkim wzrokiem.

— Odnoszę dziwne uczucie, że nie mówisz mi wszystkiego.

Uśmiechnął się.

— Powiedz mi, jeśli naturalnie nie masz nic przeciwko temu, skąd masz te interesujące oczy?

Morah milczał przez chwilę, a potem powiedział cicho:

— Poszedłem do tej Góry o jeden raz za dużo.


Ustalono, że uda się na Momrath niewielkim statkiem patrolowym. Stateczek miał być całkowicie automatyczny, z wyjątkiem pasażera, i miał powrócić pusty, i zostać poddany dokładnej i pełnej sterylizacji. Zapewniono go, że zostanie przejęty w późniejszym terminie, o ile w ogóle będzie zdolny do opuszczenia Rombu.

Dziwne, ale odczuwał niechęć na myśl o opuszczeniu miejsca, które jeszcze dzień wcześniej uważał za swój grobowiec.

— Będziemy w stałym kontakcie — zapewnił go komputer.

Skinął obojętnie głową, sprawdzając po raz kolejny małą torbę podróżną.

— Hm, jeśli nie masz nic przeciwko temu, czy mógłbyś mi odpowiedzieć na jedno pytanie? — spytał komputer. — Ód jakiegoś czasu zastanawiam się nad tą sprawą.

— Słucham. Myślałem, że wiesz już wszystko.

— Skąd wiedziałeś, że flota wojenna znajduje się w pobliżu Rombu? Ja naturalnie o tym wiedziałem, ale ta informacja celowo była ukryta przed tobą. Czy doszedłeś do tego drogą dedukcji?

— Ależ nie — odparł z werwą. — Nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Blefowałem.

— O!

Nie odzywając się więcej, opuścił kabinę i poprzez wiele pokładów statku wartowniczego udał się do doku przeznaczonego dla rakiet patrolowych. Jego stateczek nie był luksusowy, ale bardzo szybki i posiadał umiejętność opuszczania przestrzeni rzeczywistej i ponownego pojawiania się w niej w ciągu ułamków sekundy. W przeciwieństwie do frachtowców, które potrzebowały wielu dni na przebycie podobnej odległości, jemu wystarczało dwadzieścia pięć godzin na dotarcie do umówionego punktu spotkania.

Od tego momentu odczuwał dziwną obojętność; miał uczucie jakiegoś oderwania i odizolowania od rzeczywistości. Ostatnia faza i w pewnym sensie ostatni etap intrygi rozpoczął się i dążył do swego własnego końca. Wiedział, że jeden niewłaściwy krok wystarczy, by zginął i on, i wszyscy inni. Niepokoił go nieco fakt, że na Meduzie poniósł porażkę, a na Charonie i Lilith odniósł sukces wyłącznie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Cała ta misja wstrząsnęła jego pewnością siebie, chociaż, musiał to przyznać, nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak ambitnym projektem. Zaiste, żadna istota ludzka w znanej historii gatunku nie wzięła na siebie tak olbrzymiego ciężaru odpowiedzialności.

Niepokoiło go również coś w jego własnych dedukcjach i wnioskach. Wiedział, co to takiego. Jego rozwiązanie łamigłówki, jaką był Romb, było zbyt gładkie, jego obcy zanadto przypominali sposobem myślenia ludzi. To wszystko zresztą było zbyt gładkie i logiczne. Życie nigdy takie nie jest.

Poszedł spać, zastanawiając się nad tym problemem, i obudziwszy się po dziewięciu godzinach, wiedział już, co jest nie tak. Zwierzęta i rośliny. Podobne formy życia, dwupłciowe i w ogóle płciowe. Skoro nie zostały stworzone dla ludzkich oczu, muszą odzwierciedlać w jakimś ogólniejszym zarysie sposób rozumowania Altavaryjczyków, którzy opierają się przecież na własnej rzeczywistości i własnych doświadczeniach. Niezależnie od tego, jak dziwacznie i niesamowicie wyglądają sami Altavaryjczycy, jak różne są ich ewolucyjne korzenie od korzeni człowieka, musieli oni ewoluować w podobnym środowisku. Byli przecież bardzo konsekwentni, jeśli chodzi o strukturę tych czterech światów. I tutaj właśnie pojawiała się owa fundamentalna niekonsekwencja. Jego opinia o nich nie bardzo odpowiadała temu typowi światów, które oni zbudowali.

Na ekranach pojawiało się i było rejestrowane to wszystko, obok czego przelatywał. On sam zabawiał się oglądaniem na jednym z ekranów wszystkich światów Wardena — nie przypominających w tym momencie ani trochę konfiguracji Rombu — i powiększaniem ich obrazu tak bardzo, jak tylko to było możliwe. Z tej odległości nie można było dostrzec charakterystycznych cech powierzchni na żadnym z nich, a przecież odczuwał jakiś dziwny zachwyt, kiedy patrzył na ich tarcze. Takie dziwne, takie niezwykłe, takie egzotyczne… I tak śmiertelnie niebezpieczne.

Jeśli są one rzeczywiście domem dla młodych Altaua — ryjczyków, dlaczego, do diabla, tolerowali na nich miliony ludzkich mieszkańców?

Niepokoiły go takie pytania, na które nie było jasnej odpowiedzi. Pytania takie jak to. Przez większość życia Konfederacja stanowiła dla niego opokę i zawsze w nią wierzył. On sam schwytał przecież niektórych z tych, którzy znajdowali się tam na dole i zesłał ich — w co również wierzył — do przypominającego piekło więzienia. Nie był zachwycony Czterema Władcami ani systemami, jakie stworzyli; wiedział jednak, że kiedy patrzy na Romb i na Konfederację, to nie widzi tak naprawdę żadnej znaczącej różnicy pomiędzy nimi. Czuł się jak zdeklarowany ateista we wnętrzu ogromnej, wspaniałej i majestatycznej katedry, zdolny doceniać umiejętności i artyzm zawarty w jej konstrukcji, a jednocześnie przekonany, że nie jest ona warta tego całego wysiłku.

Pod wieloma względami identyfikował się teraz z Markiem Kreeganem, który musiał zapewne mieć podobne myśli, przybywając na Romb, a prawdopodobnie nawet jeszcze wcześniej. Rola duchownego była niczym więcej, jak jedynie pozorem i maską; było to subtelne i dowcipne szyderstwo z dziwacznych i nieudanych prób człowieka, by zbudować instytucje i organizacje mające mu służyć. Ileż tysięcy lat czy wręcz dziesiątków tysięcy usiłowała ludzkość zbudować właściwe instytucje? Iluż pełnych wiary ludzi pracowało ciężko przy tej budowie, nawet teraz, i iluż (także teraz) łudziło się, jak zresztą zawsze w historii, że tym razem to już jest to?

Był czas, kiedy sześćdziesiąt procent ludzi nie wierzyło w system, w którym żyli. Ledwie dwanaście procent uważało, że być może istnieje coś lepszego od tego znienawidzonego systemu, coś, o co warto jest walczyć. Wówczas utrata wiary u tak ogromnej części społeczeństwa równoznaczna była z utratą nadziei i kiedy patrzeć na to z perspektywy historycznej, miało to sens. Ludzie mają tendencje do zachowań i opinii krańcowych, a nadzieja stanowiła przecież taką bardzo łagodną krańcowość w sytuacji, kiedy wiara była niemożliwa, a kiedy łatwo było o najczarniejszą rozpacz.

Uderzył pięścią w konsoletę z taką siłą, że poczuł ból. „Tarin Bul” poddał się rozpaczy, a mimo to umarł z nadzieją w sercu. Qwin Zhang wszelkie ryzyko oparła na nadziei… i wygrała. Park Lacoch nie zgodził się na wygodne i szczęśliwe życie, wiedząc, że los innych — których przecież nawet nie znał — zależny jest od jego działań. Cal Tremon był wykorzystywany i poniewierany przez niemal wszystkich, a przecież nigdy się nie poddał.

Czworo ludzi, cztery różne osobowości, będące, w każdym sensie tego słowa, aspektami jego samego. Miał nadzieje, iż nauczył się czegoś cennego, czegoś, czego Konfederacja nigdy nie zamierzała go nauczyć. Teraz przyszła jego kolej.

Wielka tarcza Momratha wypełniła ekran już w początkowej fazie podróży, a on obserwował jej powolne zbliżanie z pełną grozy fascynacją. Otoczone pierścieniami gazowe olbrzymy zawsze stanowiły przepiękny widok, a jednocześnie budziły grozę. Wreszcie dwa księżyce wielkiej planety stały się tak wielkie jak światy Wardena. Jednak to nie one stanowiły cel jego podróży, ale skuty lodem Boojum. Cóż, Momrath był w pewnym sensie jedynym miejscem, którego do tej pory nie odwiedził, i wydawało się właściwe, by on właśnie był jego światem.

Ciągle głęboko zamyślony, ułożył się wygodnie w oczekiwaniu na lądowanie.


Grupa Specjalna Delta składała się z czterech „stacji bojowych”, z których każda otoczona i chroniona była przez potężne eskadry osłaniające. Wokół posiadającej kształt dzwonu stacji, będącej ośrodkiem nerwowym i centrum komputerowym ogromnej siły ognia, mieściły się setki „modułów”, z których każdy stanowił sam w sobie całość. Większość z nich była typu bezzałogowego; wojny w tych czasach toczono zdalnie, a dowódcy grup wybierali jedynie odpowiednią taktykę z posiadanej listy i przekazywali komputerom cele, pozwalając, by wszystko toczyło się według z góry ustalonego planu. Żaden z modułów nie miał charakteru typowo defensywnego; tym zajmowały się eskadry latające. Niemniej niektóre z nich dysponowały bronią zdolną do zniszczenia całych miast na dalekich światach, zdolną do zrównania z ziemią całych łańcuchów górskich czy też do unicestwienia w wyznaczonym promieniu całego opartego na węglu życia, bez poczynienia żadnych innych szkód. Inne moduły mogły spalić atmosferę, w składzie której znajdowały się jakiekolwiek palne gazy, podczas gdy jeszcze inne mogły dosłownie rozpłatać planetę na dwoje.

Jedna stacja tego rodzaju zdolna była obrócić w perzynę cały system słoneczny, pozostawiając na orbicie tylko nędzne szczątki i gazy; zdolna była nawet do zniszczenia wybuchem samego słońca. W przestrzeni Konfederacji znajdowało się tylko sześć takich stacji, a w tej chwili cztery z nich wchodziły w skład Grupy Specjalnej Delta, największego zgrupowania sił w historii ludzkości.

Eskadry osłaniające składały się z pięćdziesięciu jednostek obronnych zwanych krążownikami. Tak samo nazywano starożytne okręty pływające po morzach i oceanach, których nikt już obecnie nie pamiętał. Zbudowano je na podobnych zasadach jak stacje bojowe. Ich moduły jednak zawierały setki jednostek zwiadowczych, sond i myśliwców — w większości bezzałogowych — zdolnych do odbierania ciągłego strumienia rozkazów z krążownika-bazy albo w przypadku zniszczenia krążownika z któregokolwiek z pozostałych krążowników lub bezpośrednio ze stacji bojowej. Niepotrzebne było nic więcej; połączenie siły ognia i mobilności krążownika równało się sile ofensywnych grup planetarnych, włącznie z jednostkami składającymi się z ludzi i robotów, zdolnymi do wylądowania i zajęcia wyznaczonych terenów i utrzymania ich do czasu przybycia posiłków, przy założeniu że moduły krążownika zapewniały ciągłą osłonę z powietrza i z przestrzeni kosmicznej. „Piechota morska” w swych bojowych maszynach była tak skuteczna, że jeden jej szwadron był w stanie zaangażować w walce i pokonać miasto średniej wielkości — nawet jeśli miasto to bronione było bronią laserową — a to dzięki temu, że sama odporna była na strumienie śmiertelnej energii miotanej przez wspierające ją myśliwce.

Teoretycznie Grupa Specjalna była nie do pokonania, a sama dysponowała potężną i niemożliwą do zneutralizowania siłą uderzenia. Jedyny problem stanowił fakt, iż jej moc, broń, jej programy i taktyka nigdy tak naprawdę nie zostały wypróbowane w rzeczywistych warunkach bojowych. Od kilku stuleci wojskowi Konfederacji zajęci byli niemal wyłącznie sprawami porządku wewnętrznego.

Idący na czele Grupy krążownik — znajdujący się jeszcze w odległości przekraczającej rok świetlny od Rombu — wysłał cztery moduły — sondy, po jednej na każdy ze światów Wardena. Popędziły one, pokonując część drogi w przestrzeni normalnej, a część w hiperprzestrzeni, i zbliżyły się do systemu manewrem opartym na taktyce statystycznego przypadku, uzależniając swój dalszy lot od tego, co zobaczą podczas tego krótkiego momentu, w którym wynurzą się z hiperprzestrzeni. Nie mając na pokładzie ludzi ani żadnych innych żywych organizmów, pokonały tę odległość w niecałą godzinę.

Mężczyźni i kobiety o surowych twarzach, których całe wychowanie poświęcone było sztuce wojennej, znajdowali się teraz w samym centrum grupy specjalnej i obserwowali na wielkim ekranie ukazującym cały sektor ewentualnego starcia, lot sond, podczas gdy ekrany pomocnicze wyświetlały dane na tyle wolno, by mogły być one zarejestrowane przez ludzkie oko, chociaż dane te były w rzeczywistości opóźnione w stosunku do tych, które napływały do głównego komputera taktycznego.

Z wielką precyzją te cztery niewielkie, stalowe granatowoczarne moduły dotarły jednocześnie do wszystkich czterech celów. Ich uzbrojenie stanowiły jedynie ekrany de — fensywne i urządzenia zagłuszające; były one tylko zwiadowcami, automatami testującymi siły obrony i zbierającymi dane dla dowództwa i centrum kontroli, które choć jeszcze dalekie, zbliżały się nieuchronnie.

— Stwierdza się wyjątkowo wysoki przepływ energii pomiędzy czterema planetami — przekazywał w raporcie do sali dowodzenia jeden z techników łączności. — Sondy informują również o skanowaniu prowadzonym w nietypowym zakresie promieniowania. Źródła skanowania znajdują się na każdym z czterech celów.

— W porządku — odparł admirał. — Zbliżenie do strefy bezpieczeństwa każdej z planet. Włączyć wszystkie rejestratory optyczne. Rozpocząć działania neutralizujące skuteczność skanowania.

Rozkaz został natychmiast wykonany. Admirał chciał wiedzieć, czy adwersarzom uda się śledzić jego urządzenia, kiedy już je wykryli.

Okazało się, że są to w stanie uczynić; ich dziwne czujniki dotrzymywały bez trudu kroku wysłanym automatom, pomimo iż te zmieniały nagle i kurs, i szybkość; nawet techniki zagłuszające nie odniosły żadnego skutku.

Sondy zbliżyły się na odległość tysiąca dwustu kilometrów od powierzchni czterech planet, to jest na odległość niewiele większą niż wysokość orbit, na których znajdowały się stacje kosmiczne Czterech Władców.

Napływ danych został przerwany w jednej chwili. Zaskoczeni technicy łączności i obserwatorzy rzucili się do konsolet, sprawdzając wszystko, co się dało, jednak bez rezultatu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że coś zostało wystrzelone w tym samym momencie ze wszystkich czterech planet i że to coś zniszczyło sondy.

Przeglądali zapisy klatka po klatce, by zobaczyć, co takiego się wydarzyło, a ponieważ nie byli w stanie dostrzec niczego, zażądali pomocy od komputerów. W końcu komputery przeprowadziły symulację tego, czego zobaczyć nie było można. Tym czymś była wiązka elektryczności: poszarpana, cienka nitka energii, przypominająca bardziej naturalną błyskawicę niż coś, co wystrzelono z jakiejkolwiek znanej broni, błyskawicę sięgającą z nieznanego punktu poniżej warstwy atmosfery każdego ze światów i uderzającą w sondy, mszcząc je w jednej chwili. W każdym przypadku było to pojedyncze uderzenie, trwające milisekundy, a jednak niosące ze sobą energię zdolną do całkowitego unicestwienia potężnie opancerzonych sond.

Komandor, dowódca Grupy Specjalnej Delta, westchnął i pokręcił głową.

— No cóż, wiadomo, że nie obejdzie się bez walki — powiedział ze spokojem profesjonalisty.

Pięć sekund po zniszczeniu sond wycofano wszystkie satelity Konfederacji znajdujące się wokół Rombu Wardena i tylko jeden kanał łączności zewnętrznej pozostawiono bez zagłuszania.

4

Musiał przyznać, że choć sama skała nie była nazbyt imponująca, to jednak oferowała piękny widok. Ogromna, wielokolorowa tarcza Momratha wypełniała niebo Boojuma, kiedy niewielki stateczek osiadał spokojnie w doku na jego nierównej i monotonnej powierzchni. Lądowanie robiło wrażenie, jakby zarówno księżyc, jak i statek tonęły w morskich odmętach żółci, błękitów i karmazynów.

Włożył kombinezon i rozhermetyzował kabinę, a potem czekał, aż światełka powiedzą mu, że może otworzyć właz. Dok był skonstruowany z myślą o potężnych, przypominających prostopadłościany frachtowcach, a nie o niewielkich statkach pasażerskich, takich jak ten, którym przyleciał, i dlatego nie było możliwości bezpośredniego połączenia ze śluzą. Zauważył w pobliżu dwa wardenowskie wahadłowce, ale ku swemu zaskoczeniu nie widział nigdzie żadnego statku o nieznanej i obcej kostrukcji. Albo więc Altavaryjczycy jeszcze nie przybyli, albo też korzystali z jakiegoś innego, trudniejszego do zauważenia środka transportu.

Kiedy tylko znalazł się na poziomie śluzy hangaru, ze ściennej wnęki wysunął się mały ciągnik, podjechał do jego statku i za pomocą podwójnej wiązki promieni wyciągnął go z miejsca dokowania i przetransportował na miejsce parkingowe. Miał nadzieję, że pamiętał o tym, aby ich poinformować, że jego pojazd wystartuje automatycznie na rozkaz wysłany ze statku wartowniczego za jakąś godzinę czy dwie, chociaż nie wydawało mu się to teraz nazbyt ważne. Cóż bowiem byłby za pożytek z opanowania statku nieprzyjacielskiego, takiego jak tamten statek wartowniczy, jeśli szpiedzy są niekompetentni? Nie powinni spodziewać się po nim, że zrobi absolutnie wszystko.

Zapaliło się zielone światełko, wobec czego otworzył właz, wszedł do wnętrza komory, zamknął za sobą właz i czekał na pojawienie się światełka pozwalającego otworzyć właz wewnętrzny. Przypominało mu to nieco podwójną śluzę w pałacu kosmicznym Ypsira. I rzeczywiście, była tu nawet kamera i wystające końcówki jakiegoś dziwnego urządzenia.

Nie miał czasu, by zastanawiać się nad implikacjami tego stanu rzeczy, skąpany został bowiem nagle w polu energii, wygenerowanym przez te właśnie końcówki, podobnie jak przydarzyło się to jego odpowiednikowi na Meduzie. Trwało to bardzo krótko i nie spowodowało żadnego dyskomfortu; w rzeczywistości nie poczuł zupełnie nic. Zastanawiał się, co też takiego może to oznaczać. Jakieś automatyczne zabezpieczenie? Jeśli bowiem miał to być rodzaj odkażania, to powinni byli poczekać, aż zdejmie skafander.

Zapaliło się zielone światełko. Otworzył właz i wszedł do obszernej szatni. Zdjął szybko skafander, otworzył torbę podróżną i wyjął z niej robocze spodnie i koszulę oraz buty na gumowych podeszwach. Ubrał się, sprawdził zasilanie małego nadajnika, zostawiając go jednak w torbie razem ze zmianą bielizny i przyborami toaletowymi, podniósł torbę, wyszedł z szatni i poszedł wąskim korytarzem w kierunku windy. Czuł się nieco lżejszy, ale nie przeszkadzało mu to; w tym miejscu najwyraźniej korzystali ze sztucznej grawitacji.

Winda należała do typu szczelnie zamkniętych, wobec czego tylko zmieniające się wskaźniki świetlne informowały go o tym, jak daleko jedzie. Jak się okazało, nie była to długa podróż. Bo chociaż wydawało mu się, że miejsce to ma co najmniej osiem pięter, on sam zjechał trzy poziomy niżej, nim drzwi się otwarły.

Ujrzał Yateka Moraha ubranego w błyszczący czarny strój, dopełniony efektowną, podbitą szkarłatem peleryną.

Zwykł myśleć o Yateku jako o wysokim i potężnie zbudowanym mężczyźnie, a teraz stwierdził, że są podobnego wzrostu i budowy. Jedynie oczy tamtego pozostały takie same: ciągle trudno było w nie patrzeć.

Wyszedł z windy, ale nie wyciągnął ręki na powitanie. Stanął i przyglądał się Morahowi.

— Tak więc jestem.

— Witam pana na Boojum — odparł Morah przyjacielskim tonem. — Prawda, że to dziwna nazwa? Z tego, co wiem, przy nazewnictwie planet zewnętrznych i ich księżyców wykorzystano ulubione baśnie zwiadowców. Te mniej znane i nie całkiem jasne. — Przerwał na chwilę. — A mówiąc o niejasnościach, to jak należy zwracać się do pana?

Wzruszył ramionami.

— Panie Carroll. Wystarczy samo nazwisko, tym bardziej że jest ono niewątpliwie odpowiednie zarówno ze względów historycznych, jak i adekwatne do obecnej sytuacji.

— Rozumiem — odparł szef ochrony, najwyraźniej nieświadom ironii tego nazwiska czy tonu rozmówcy. — Proszę teraz pójść za mną, a oprowadzę pana po tym miejscu. Obawiam się, że jest tu niezbyt wiele do oglądania; jakkolwiek by było, jest to tylko kolonia górnicza, a nie kurort. Aha, zapewne odczuje pan pewną ulgę, kiedy pana poinformuję, że prysznic, który panu sprawiliśmy na samym początku, powoduje bardzo interesujące efekty. Mianowicie organizmy Wardena, których na tej skale jest pewnie więcej niż samej ziemi, całkowicie pana zignorują. To powinno pana uspokoić.

Nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— To takie proste? A niech mnie wszyscy diabli. Ruszyli korytarzem.

Najpierw Morah pokazał mu jego pokój: małą kabinę o powierzchni mniejszej niż jedna trzecia jego modułu na statku wartowniczym. Pomyślał o zatrzymaniu przy sobie torby, jednak rozmyślił się i rzucił ją na łóżko.

— Powiedz lepiej swoim ludziom, żeby nie dotykali tej torby, kiedy mnie nie ma w pobliżu — ostrzegł Moraha. — Niektóre ze znajdujących się w niej przedmiotów mogą być wielce nieprzyjemne, jeśli się nie wie dokładnie, jak do nich przemawiać.

— Choć nominalnie jest to terytorium Ypsira, to jednak ja posiadam nad tym miejscem pełnię władzy — zapewnił go szef ochrony. — Pański obecny status najlepiej dałoby się wyrazić jako immunitet dyplomatyczny. Żadna z pańskich rzeczy, nie wspominając już o pańskiej osobie, nie może być tknięta palcem; ktokolwiek by to uczynił, odpowie przede mną.

Przyjął te słowa do wiadomości i poszli dalej.

— Lordowie również się tu zatrzymują i mieszkają w pokojach podobnych do pańskiego — powiedział Morah. — Inni dzielą pomieszczenie sypialne, które normalnie używane jest przez służby ochrony kopalni. Obawiam się, że było bardzo wiele narzekania na warunki pobytu, ale tylko Ypsir posiada tutaj odpowiednie do zamieszkania miejsce.

— To mi wystarczy — zapewnił swojego gospodarza. — Mieszkałem już w znacznie gorszych warunkach.

W niewielkiej przestrzeni pomiędzy pojedynczymi pokojami i wspólną salą sypialną ustawiono stół konferencyjny i wygodne fotele.

— To nasza sala zebrań — powiedział Morah. — A obawiam się, że również nasza jadalnia, chociaż same potrawy pochodzą z osobistej kuchni Ypsira i są bardzo smaczne.

Trzej mężczyźni, którzy już znajdowali się w sali, popatrzyli na nowo przybyłych. Jeden z nich wyglądał na tak wstrząśniętego, iż przypominał kogoś, kto ma właśnie atak serca.

— Ty! — wykrztusił z trudem. Uśmiechnął się.

— Cześć, Zhang. Widzę, że nikt cię nie uprzedził. — Zwrócił się do pozostałej dwójki. — Doktorze, bardzo się cieszę, że pana tu widzę, i chciałbym podziękować za pańską pomoc.

Dumonia ukłonił się i wzruszył ramionami. Trzeciego mężczyzny nie znał. Był on wysoki, szczupły, miał siwe włosy i trudny do określenia wiek. Jedyne, co można było o nim powiedzieć, to to, że na pewno był Meduzyjczykiem.

— A pan?

— Haval Kunser, Naczelny Administrator Meduzy — odparł gładko mężczyzna, wyciągając do niego rękę.

Uścisnął podaną dłoń i powiedział:

— Bardzo się cieszę z poznania pana. Znałem pana tylko z opowiadań.

Następnie zwrócił się do Zhanga, który doszedł już nieco do siebie.

— Masz zamiar paść tu trupem, zastrzelić mnie, czy raczej odprężysz się i napijesz czegoś ze mną? — spytał swego cerberyjskiego odpowiednika.

— A czego się spodziewałeś? — spytał Qwin Zhang cierpko. — Jeszcze nie doszedłem do siebie po spotkaniu pozostałej dwójki.

— To znaczy, że są tutaj? — Uniósł brwi.

— Wszyscy są tutaj — powiedział Morah. — Możemy zacząć po obiedzie, jeśli takie będzie pańskie życzenie.

— Altavaryjczycy?

— Są dwa poziomy niżej. Wolą przebywać niżej, a poza tym oni po prostu cuchną jak padlina. Nasz zapach jest im równie niemiły i stąd ten rozdział w sytuacji istniejącej ciasnoty. Zabiorę tam pana i przedstawię, jeśli życzy pan sobie sprawdzić, czy rzeczywiście tam są, ale poza tym uważam, iż lepiej będzie konferować z nimi na odległość, ze względu na, hm, obopólną wygodę. Proszę nie podejmować decyzji, nim pan ich nie powącha.

Roześmiał się.

— W porządku. Nie mam nic przeciwko rozmowom na odległość, chociaż zamierzam zweryfikować ich fizyczną obecność tutaj. Obawiam się, że niektórzy członkowie Rady nie wierzą w ich istnienie.

— To zrozumiałe. Proszę, pójdziemy tamtymi drzwiami, by spotkać pozostałych.

Weszli po chwili do dużej sali przypominającej pomieszczenie koszarowe, w której siedziało, rozmawiało, czytało lub coś pisało kilka osób. Wszystkie oczy zwróciły się na nich i na Zhanga, i Dumonię, którzy weszli za nimi, a on dostrzegł natychmiast, że reakcja Zhanga na pewno nie była reakcją wyjątkową. Tremon na przykład był tak zaskoczony, że zerwał się z posłania, na którym siedział, i walnął głową w górną część piętrowego łóżka.

— Tremona i Lacocha już pan zna — powiedział uprzejmie Morah. — Pozostali obecni są albo ich współpracownikami, albo pomocnikami Czterech Władców, takimi jak Kunser. Łączność, koordynacja i dodatkowa salka konferencyjna z urządzeniami umożliwiającymi kontakt wizualny zostały przygotowane na poziomie znajdującym się bezpośrednio pod naszym. Wszystko jest już gotowe, panie Carroll.

Tremon i Lacoch pokręcili głowami, słysząc te słowa.

— Panie Carroll? — mruknął Lacoch, nie mówiąc jednak nic więcej. A ten popatrzył na stojącą obok dwójkę, uśmiechnął się i skłonił głowę. — Darva i Dylan. Jestem zaszczycony. — Obydwie kobiety popatrzyły na niego niepewnym wzrokiem. On zaś skierował oczy na Tremona. — Ti jest nieobecna?

Tremon robił wrażenie z lekka oszołomionego.

— Więc to rzeczywiście zdało egzamin!

— Lepiej niż byś przypuszczał — odparł cicho, po czym zwrócił się do Moraha. — Przekażę twoim technikom kody niezbędne do otwarcia kanałów do Rady, tak żeby mogli wszystko właściwie sprawdzić i ustalić czas. Nie wiem, ilu członków Rady udało się zebrać, ale na pewno będzie to wymagana większość. Następnie chciałbym spotkać się na osobności z moimi trzema byłymi agentami, o ile to możliwe, a także osobno z panem, doktorze. Potem udam się, by przywitać Altavaryjczyków i wówczas będziemy już mogli zaczynać.

Morah robił wrażenie jakby nieco zaniepokojonego.

— Hm, to się chyba da zorganizować, jednak radziłbym zjeść co nieco przed spotkaniem z Altavaryjczykami. Lord Ypsir zaprosił pana na obiad w jego prywatnym apartamencie piętro wyżej. — Przerwał na moment. — Naturalnie, nie musi pan przyjmować tego zaproszenia.

Agent zastanowił się.

— Czy on wie dokładnie, kim ja jestem?

— Nie. Uważałem, że wstrzymanie się z tą informacją będzie… rozsądniejsze. I chociaż on ma to całe miejsce na podsłuchu, to jednak wszystko tutaj jest kontrolowane przez moich własnych ludzi.

— Dzięki za to. W tej sytuacji przyjmę zaproszenie. Och, nie ma powodu do obaw. Będę grzeczny.

Morah milczał przez chwilę, po czym skinął głową.

— W porządku. Poinformuję go. Mamy teraz… zobaczmy, 17.20. Proszę przekazać mi teraz te kody, a ja sprawdzę wszystko z moimi ludźmi i dopilnuję, by nikt panu nie przeszkadzał w sali konferencyjnej… powiedzmy, do godziny 19.00. Na tę godzinę ustalimy też termin obiadu. Później lub wczesnym rankiem może pan spotkać się z Altavaryjczykami. Czy mam ustalić początek negocjacji na, hm, 10.00 rano? Dałoby to również mnóstwo czasu Radzie, a moi ludzie podłączyliby na pewno do tego czasu łączność wizualną i dla Altavaryjczyków, i dla Rady. Co pan na to?

Skinął głową.

— Doskonale. — Odwrócił się do swoich odpowiedników. — Czy wasza trójka zechce wyjść ze mną na zewnątrz? Myślę, że musimy porozmawiać. Naturalnie, jeżeli sobie życzycie, panie mogą do nas dołączyć.

Stał tam, patrząc na nich, a oni z kolei przyglądali się jemu. Tremon był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną, takim, jakim go zapamiętał; Lacoch natomiast ciągle miał w sobie coś gadziego, włącznie zresztą z autentycznym ogonem. Zhang miał ciało młodego człowieka ze światów cywilizowanych i wyglądem przypominał jego samego, chociaż był, bez wątpienia, starszy pod względem fizycznym, a czuł się zapewne jak starzec. Zauważył z zainteresowaniem, że żaden z tych dwu, którym towarzyszyły panie, nie zaprosił ich na spotkanie, co zresztą oszczędziło im wszystkim sporo wyjaśnień.

— Zakładam, że jesteśmy na podsłuchu, i dlatego też nie powiem niczego, czego Morah nie powinien słyszeć — zaczął. — Chcę rozpocząć od stwierdzenia, że byłem z wami przez cały czas na waszych planetach. Znam was bardzo dobrze, a wy znacie mnie.

Fascynował ich wszystkich fakt, że po tym wszystkim, co im się przydarzyło, trudno im teraz było powstrzymać się od tego, by nie mówić jednocześnie i że tak często zdanie rozpoczęte przez jednego mogło być dokończone przez któregoś z pozostałych.

Pozwolił im na wyrażenie ich oburzenia, a może także i ich zranionej dumy. Zhang praktycznie dość jasno powiedział, dlaczego nie chciał obecności Dylan, kiedy stwierdził:

— Do diabła, byłeś tam w pewnym sensie przez cały czas. Za każdym razem, kiedy się kochaliśmy, ty też w tym uczestniczyłeś. Niełatwo się z tym pogodzić czy też jej to wytłumaczyć.

— Wobec tego, nie próbuj — zasugerował. — Postawmy sprawę jasno. Wszyscy jesteśmy osobnymi jednostkami. Ja jestem panem Carrollem dla powodów, które jedynie wasza trójka jest w stanie zrozumieć. Ty jesteś Tremon, ty Lacoch, a ty Zhang. Uważam, że najłatwiej wyjaśnić to innym, stosując zupełnie naturalną terminologię. Skinęli głowami jak jeden mąż i powiedzieli:

— Czworaczki.

— Dlaczegóż by nie? To jest najbliższe prawdy. Czy wyjaśniono wam obecną sytuację?

Skinęli głowami, ale on, przekonany, że znają ledwie zarys sytuacji, zapoznał ich ze szczegółami. Zadziwiające, ale kiedy zajęli się konkretnymi sprawami, ich gniew, ból i gorycz zniknęły i wydawało się, że tworzą jeden zespół. W końcu jednak Lacoch zadał to trudne pytanie.

— A gdzie jest nasz człowiek z Meduzy? Westchnął.

— Trzy trafienia, jedno pudło. Niezły wynik.

— To znaczy, że nie żyje? Skinął głową.

— Tak, nie żyje. Jednak informacje przekazane przez niego były rozstrzygające. Po otrzymaniu od ciebie informacji z Charona, miałem już z grubsza obraz sytuacji, Lacoch. Gdybym wówczas skoncentrował się na Meduzie, zamiast zwlekać, on żyłby do tej pory. Tak to się wszystko ze sobą wiązało.

Tremon zagwizdał.

— Wiesz, chyba wszyscy szczerze cię nienawidziliśmy aż do dzisiaj. Ja, w każdym razie, na pewno. — Pozostali kiwali ze zrozumieniem głowami. — Ale kiedy cię widzę tutaj, w samym środku tego szamba, to uważani, że mieliśmy szczęście. Naturalnie, nie dotyczy to tego z Meduzy, ale nas trzech. Jesteśmy osobnymi jednostkami i jesteśmy wolni. Żyjemy własnym życiem. Ty zaś nie posiadasz nic, nie masz nikogo, nawet szczypty Konfederacji, a za to dźwigasz ten ciężki krzyż.

— I rzeczywiście się zmieniłeś — wtrącił Lacoch, a pozostali ponownie mu przytaknęli. — Wszyscy to wyczuwamy. Jasne, my również się zmieniliśmy, ale ty byłeś z nami przez cały czas i masz jeszcze to dodatkowe brzemię. Ogromne brzemię. O to w tym wszystkim chodzi, prawda?

Uśmiechnął się.

— W pewnym sensie, tak. Gdybyśmy się nie spotkali, gdybyśmy nie przeprowadzili tej rozmowy, żaden z nas nie czułby się wolny i wy o tym doskonale wiecie. A teraz wy, cała trójka, jesteście wolni, a tylko ja tej wolności nie posiadam. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to chyba nasza czwórka będzie żyła jak… bracia. Jeśli zaś nie… cóż, któż może wiedzieć, co się z nami stanie?

Przyjęli jego słowa milczeniem. Wreszcie odezwał się Tremon:

— Rada nie będzie prowadziła układów szczerze. Wiesz przecież o tym.

Westchnął.

— Na razie rzeczywiście nie będzie. Aż poleje się krew po obydwu stronach. Ja jednak zrobię wszystko, co w mej mocy, by doprowadzić jutro do pozytywnych rozstrzygnięć. Zobaczymy. Przynajmniej wy rozumiecie moje motywy i znacie moją lojalność.

— To prawda — odpowiedzieli cicho.

Wkrótce zakończyli spotkanie i do sali konferencyjnej wezwano Dumonię. Ten drobny mężczyzna, noszący zbędne okulary i charakteryzujący się nerwowymi tikami, nie ukrywał swej mocnej pozycji, ale jednocześnie był bardzo zainteresowany obecną sytuacją.

— Rzeczywiście jesteś oryginałem i pierwowzorem ich wszystkich?

Agent skinął głową.

— Jeśli oryginał czy pierwowzór to właściwe słowa. I doświadczyłem tego wszystkiego, co oni, i to bez żadnych sztuczek z pamięcią. Może mi pan jednak powiedzieć, jak, do diabła, udało się panu wymazać swoją osobę z umysłu Zhanga. Myślałem, że tego rodzaju manipulacje są niemożliwe w przypadku mojego… jego… umysłu.

Dumonia uśmiechnął się.

— A któż, według pana, stworzył te wszystkie techniki?

Westchnął.

— Szkoda, że nie było pana na satelicie Ypsira kilka dni temu. Zakładam, że to pan kryje się za wszystkimi planami opozycji?

Doktor potwierdził ruchem głowy.

— A cóż takiego się wydarzyło, że życzył pan sobie mojej tam obecności?

Opowiedział krótko wydarzenia i zapytał:

— I jaka jest pana prognoza długoterminowa?

— No cóż, Jorgah jest jednym z najlepszych, których uczyłem, o ile może to być jakieś pocieszenie, a pański umysł najbardziej nadaje się do tego rodzaju procedury, ale — i jest to wielkie ale — on musiałby odgadywać, gdzie są pańskie psychiczne blokady i jakie są psychiczne układy, podczas gdy ja po prostu bym to wiedział. W każdym razie radziłbym myśleć o Bulu jak o kimś już nieżyjącym, bo on na pewno jest martwy. Rozumiem pańskie poczucie winy, ale znam także Ypsira. On wie, że to pan kontrolował Bulą, i dlatego zaprosił dzisiaj pana na obiad. Powinien pan go również w jakimś stopniu rozumieć i zdawać sobie sprawę z tego, że nawet gdyby zdążył pan interweniować na czas, to on i tak dokonałby tego, czego dokonał. Jedyną istotą ludzką w psychicznym wszechświecie Ypsira jest bowiem on sam. Poza nim każdy jest albo narzędziem, albo wrogą władzą. Wrogiej władzy, i sobie samemu, musi bezustannie udowadniać, że jest lepszy, silniejszy i wyższy. Pan jest narzędziem tej wrogiej władzy, Konfederacji, i dlatego pan ją reprezentuje. Gdybym był panem, nie poszedłbym na ten obiad.

— Dlaczego? Czy chce pan przez to powiedzieć, że zamierza on wyrządzić mi krzywdę?

— Nie, nie jest taki niemądry. Ale jeśli nie może pan zaakceptować faktu, że Tarin Bul nie żyje, że jest tak martwy, jak gdyby przestrzelono mu serce, i że ta nowa osoba jest dokładnie tym, czym jest, to znaczy nową i inną osobą, której pan nie zna i nigdy nie spotkał, to naraża się pan na potworne tortury. Musi pan zapomnieć o swojej winie; uczucie to jest tutaj nie na miejscu. Nie mógł pan uczynić absolutnie nic, by nie dopuścić do tamtej sytuacji. Absolutnie nic. Tylko przyśpieszyłby pan bieg wydarzeń. W przypadku Bulą, mając poczucie winy, będzie pan musiał porzucić wszelką nadzieję. Innymi słowy, odwołać obiad i zjeść tu z nami.

Skinął głową.

— Poradzę sobie. Jaka powinna być moja reakcja?

— Nie jesteś tutaj sobą! — rzucił ostro psychoekspert. — Nie jesteś nawet Konfederacją! Jesteś całą ludzkością i całym Rombem! Wybrano cię bez twojej zgody do wykonania zadania, misji, która czyni cię bardziej nieludzkim od samych Altavaryjczyków! Na czas trwania tej konferencji musisz się wznieść ponad ludzkie troski i zmartwienia! Inaczej będziesz stracony.

Skinął głową i uśmiechnął się słabo.

— Wiesz o mnie przynajmniej tyle, ile ja sam.

— Wiem to, co wie Laroo, a to już sporo. Zakładam, że jesteś tutaj dlatego, że sam to wszystko wiesz. Jeśli tak nie jest, to niech Bóg ma nas wszystkich w swojej opiece.

Westchnął.

— No cóż, nie będę udawał, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania czy odpowiedzi na jakiekolwiek w ogóle pytania, ale przynajmniej przekonałeś mnie, że muszę iść dzisiaj na ten obiad.

— Że co?

— Jeśli nie potrafię poradzić sobie z tą szaleńczą egoma — nią Ypsira, to jakże, do diabła, poradzę sobie z tym, co mnie czeka jutro?

5

Po ciasnocie kwater piętro niżej, apartament Ypsira wydał mu się ogromny. Skoro bardzo rzadko odwiedzał on Boojum, miejsce to wiele o nim mówiło. Pomyślał sobie, że Ypsir musi mieć podobne kwatery na każdym cholernym księżycu.

Wszedł do głównego holu, a stamtąd do pokoju, z którego dobiegały odgłosy rozmów. Byli tam wszyscy, dawni i nowi; a tych, których nie spotkał osobiście, rozpoznał natychmiast. Wysoki, dystyngowany mężczyzna o śnieżnobiałych włosach to książę Kobe, nowy Władca Lilith. Postawny, muskularny, przystojny mężczyzna to Laroo w swoim ciele robota, ciele, którego z tej odległości nie potrafiłby odróżnić od normalnego ciała ludzkiego. Był tam również Morah, reprezentujący czasowo Charona. Zamierzał spytać go przy okazji, co stało się z jego uroczą skrytobójczy — nią. A po przeciwległej stronie pokoju słychać było śmiech i dowcipy dystyngowanego dżentelmena ze światów cywilizowanych, z grzywą absurdalnie płomiennorudych włosów i z takimiż wąsami, ubranego w głęboką czerń i złoto. To niewątpliwie musiał być Talant Ypsir.

Wokół krążyły cztery skąpo odziane, młode kobiety, niezwykle piękne i pełne seksapilu, roznoszące hors d'oeuvres, napełniające kieliszki, podające ogień palącemu cygara z Lilith Kobemu, uśmiechnięte i zachwycone. Rozrywkowe Dziewczęta z radością wypełniające swoje zawodowe obowiązki. Zastanawiał się, czy zawsze tu są i czekają na ową niezmiernie rzadką okazję, kiedy pojawi się ich pan, czy też są częścią jego podróżującego dworu.

Ypsir dostrzegł go, uśmiechnął się typowym dla polityka uśmiechem i ruszył ku niemu z wyciągniętą dłonią.

— Proszę, proszę! Oto człowiek, który zamierza uratować wszechświat. — Jego sposób bycia był żartobliwy, ale nie sarkastyczny, jednak charakterystyczny dla osoby publicznej. Odwieczny, całujący małe dzieci polityk — hipokryta, oszust świadom, że wszystko ma pod całkowitą kontrolą. Strzelił palcami i natychmiast pojawiła się Rozrywkowa Dziewczyna, gotowa z ochotą wypełnić każdy jego rozkaz.

— Podaj panu… Carrollowi, jak sądzę?… kieliszek homau i tacę z tymi maleńkimi kiełbaskami nadziewanymi serem.

Dziewczyna już po chwili przyniosła, co jej polecono. Pociągnął łyk słodkiego aperitifu i spróbował małą kiełbaskę na wykałaczce. Aperitif był nieco za słodki jak na jego gust. Rozpoznał w nim mieszankę owoców charonejskich i alkoholu, ale zakąska była smaczna.

Rozmawiał z Ypsirem przez kilka chwil na tematy obojętne i stwierdził, że rozmowa ta nie sprawiła mu szczególnej przykrości. Naturalnie, odczuwał oburzenie i żywą nienawiść, ale miał nad tymi uczuciami pełną kontrolę. Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej spotkał kogoś równie zepsutego i złego, a zdarzyło mu się przecież nieraz wytropić i schwytać jakiegoś bardzo nieprzyjemnego i odrażającego typa, a często zmuszony był w towarzystwie takowego drania spożyć posiłek i tym samym narazić się na konfrontację z jego dziwacznym stylem życia i systemem wartości.

Zdawał sobie sprawę z tego, że wszyscy mężczyźni w tym salonie poza nim samym należą do takiej właśnie kategorii. Laroo był szefem przestępców na tuzinie różnych światów, Morah zarządzał działem badawczo — naukowym bractwa kryminalistów, działem tworzącym takie programy, przy których Rozrywkowe Dziewczęta wydawały się niewinną zabawą. Kobe w młodości był ekspertem od robotyki i skomputeryzowanych systemów zabezpieczających i zrabował osobiście więcej dzieł wielkich mistrzów z przeróżnych niezdobytych fortec (za takie przynajmniej je uważano) niż jakikolwiek inny żyjący człowiek. Mimo wszystko miał dziwne uczucie wspólnoty z tą trójką, której kariery oparte były na pogardzie dla tych samych wartości, którymi on sam teraz pogardzał. Wszyscy oni mieli przynajmniej dość zdrowego rozsądku, by żyć w świecie realnym.

Spośród nich wszystkich jedynie Ypsir miał nadzieję, że nie uda mu się zapobiec nadchodzącej wojnie. Dumonia mocno podkreślał ten fakt. Ypsir uważał zniszczenie Konfederacji, a być może całej ludzkości spoza samego Rombu Wardena, za wielce pożądane. Był przekonany, że on i jego harem przeżyją i tylko to się dla niego liczyło. Nie uważał Altavaryjczyków za szczególne zagrożenie, skoro nie wtrącali się oni w jego sprawy ani nie zagrażali niczemu, co uważał za ważne. W rzeczywistości bowiem dla Ypsira ta obca rasa była jedynie jeszcze jednym narzędziem w walce z własnymi wrogami.

Ypsir uniósł palec i uśmiechnął się jak jowialny, przyjacielski polityk; jedynie te niewiarygodnie zimne oczy zdradzały jego prawdziwe oblicze.

— Poczekajcie chwilkę! Chcę wam pokazać mój największy skarb!

Wypowiedziawszy te słowa, opuścił pokój.

Agent słuchał pełnych zachwytu szeptów na temat tego, co miało się wydarzyć. Jednak kiedy Talant Ypsir w sposób spektakularny pojawił się ponownie, uświadomił sobie, że oczy innych Lordów, szczególnie zaś nieludzkie, płonące oczy Moraha, zwróciły się na niego. Dla Ypsira była to tylko zabawa w torturę; inni traktowali to jako test samokontroli i stanowczości. Jeśli teraz nie wytrzyma, nie będzie już dla niego żadnego jutra.

Była omal nieludzka w swej dzikiej, egzotycznej, zmysłowej urodzie, przewyższającej to wszystko, co widział na rysunkach w gabinecie Fallon. Pomimo całej swej wiedzy i uczuć, omal nie został pokonany przez bezmyślne pożądanie, przez fizyczną żądzę, a to — co uzmysłowił sobie dopiero później — miało być bronią przeciwko niemu.

Musisz myśleć o niej jak o kimś, kogo nie znasz i kogo nigdy przedtem nie spotkałeś.

Było to łatwiejsze niż przypuszczał.

Weszła na czworakach, bawiąc się złotą smyczą trzymaną przez Ypsira, którego twarz ukazywała absolutną ekstazę i triumf. Ypsir miał powody do podwójnego zadowolenia; nie tylko grał na nosie temu outsiderowi, a w jego osobie samej Konfederacji, ale jednocześnie puszył się przed Lordami, równymi mu politycznie, i robił to z miną człowieka mówiącego: „to ja ją mam, a wy nie możecie i nigdy nie będziecie mogli jej posiadać”.

Zatrzymał się w drzwiach, a dziewczyna przekoziołkowała, po czym wsparła się na jednym ramieniu, skrzyżowała nogi i patrzyła na obecnych ogromnymi, zielonymi oczyma, jednocześnie zmysłowymi i dzikimi.

Była ona, pomyślał pożądliwie wbrew samemu sobie, dziesiątką najlepszych pornograficznych przedstawień w jednej osobie. Była dosłownie zaprojektowana, by wywoływać natychmiastową zawiść i żądzę, a on mógł tylko na nią patrzeć. Spojrzała wprost w jego oczy, a w jej wzroku nie było śladu czegoś, co by wskazywało, że go rozpoznała; natomiast odczuł jakąś wibrację i ogień, którego nie widział w oczach innych Rozrywkowych Dziewcząt.

Ypsir spoglądał na nią z dumą.

— Powiedz tym miłym dżentelmenom, jak się nazywasz — powiedział cicho, jak gdyby przemawiał do ćwiczonego zwierzęcia czy do dziecka.

— Jestem Skra — zamruczała jak kotka. — Jestem zzzła Skra.

— A dlaczego nazywasz się Skra?

— Bo Skra była skrytobójca. Skra chcieć zabić Pana.

Był już całkowicie spokojny, doskonale opanowany. Zerkał spod oka na pozostałych. Oni wszyscy zaś patrzyli na niego.

— I co się wydarzyło, kiedy próbowałaś?

— Pan zbyt mądry. Zbyt mądry dla Skra. I taki dobry. Pan nie zabić Skra. Pan nie skrzywdzić Skra. Pan uczynić, że Skra go kochać. Pan wziąć brzydki i zły skrytobójca i zrobić z niego Skra, żeby Pana kochać.

Pomyślał, że to dość ciekawa scena, pomimo jej oczywistej ohydy. Jeśli powiedzieli jej aż tyle, to ile ona pamiętała ze swego poprzedniego wcielenia? Na pewno nie dość, by go rozpoznać. Było to nieco inne od tego, czego oczekiwał, ale była w tym pewna konsekwencja. Ypsir chćial, by wiedziała.

— Czy pamiętasz, kim byłaś? Pytanie to nieco ją zdezorientowało.

— Skra nie pamiętać, kim być. Nie chcieć pamiętać.

— Czy teraz jesteś szczęśliwa?

— Och, tak!

— Czy chciałabyś być kimś innym… kimkolwiek innym w całym tym wszechświecie?

— Nie, nie, nie, nie, nie. Skra lubić być Skra. Czuć się tak wspaniale.

Ypsir zwrócił się bezpośrednio do niego:

— Pański były agent.

— Bardzo pomysłowe — odparł sucho, pociągając z kieliszka. — I urocze. Być może popełniliśmy błąd, Lordzie Ypsir. Być może powinniśmy byli uczynić z pana taką pyszną piękność, zamiast zsyłać pana na Meduzę. Pan by bez wątpienia postąpił ze sobą w taki właśnie sposób.

Twarz Ypsira pociemniała, kiedy Lord dosłownie walczył z emocjami, walczył z wydobywającym się na zewnątrz prawdziwym sobą, prawdziwym sobą widocznym w skrzywieniu twarzy, w jej wyrazie, w każdym ruchu. Był to przerażający obraz zła; demona, który nie potrafił kryć się już dłużej pod maską jowialnego polityka.

Miał zamiar dodać coś jeszcze, lecz poczuł dłoń Moraha na swoim ramieniu i zrezygnował. Wykonał przecież swoje zadanie, i tylko to się liczyło, chociaż czerpał ogromną przyjemność z przekręcania tej Ypsirowskiej wizji piękna w taki sposób, by tamten zmuszony był stosować meduzyjskie standardy do siebie samego.

Zapanowanie nad sobą zabrało Ypsirowi dłuższą chwile, jednak powoli tamten okropny demon zniknął i powrócił wesoły polityk.

Teraz agent już wiedział, że całkowicie panuje nad sobą, i pewność siebie, której ostatnio nieco mu brakowało, napłynęła wielką falą. Wiedział też, że choć ciągle nie może uwierzyć w żadnego boga, to od tej pory będzie już zawsze wierzył w istnienie zła w jego najczystszej postaci.

Pozostała część wieczoru przebiegła w lekko napiętej atmosferze, jednak udało mu się utrzymać taki sposób bycia, który bez trudu był aprobowany nie tylko przez Moraha, ale i przez pozostałych Lordów. Ypsir natomiast ciągle próbował: pokazując raz po raz Skrę, każąc jej robić różne nieprzyjemne i wielce poniżające rzeczy i prowokując go tak, jak tylko Meduzyjczyk to potrafi. Bez skutku. Ypsir toczył tę wojnę, używając szerokich i obraźliwych gestów; on walczył sarkazmem i dowcipnymi uwagami, frustrując nimi niepomiernie wielkiego Władcę Meduzy. Był to naprawdę wyjątkowy wieczór, pomyślał sobie, równie nieprzyjemny, co satysfakcjonujący.

Morah wyprowadził go stamtąd natychmiast po deserze. Ypsir będzie wściekły jeszcze przez wiele godzin. Charonejczyk natomiast pozostał pod wrażeniem jego zachowania i wydawał się traktować go teraz jako równego sobie.

— Zabije cię, kiedy tylko będzie mógł — ostrzegał go Morach. — Ypsir nie zwykł tracić twarzy. Tylko obecność innych Lordów powstrzymywała go tego wieczoru, a należy pamiętać, że jego cele nie są takie same jak nasze.

Skinął głową.

— Czy spotkamy się teraz z Altavaryjczykami? Nie jest ważne, jak okropnie cuchną… w porównaniu z dzisiejszym towarzystwem pachną zapewne cudownie.

— Chodźmy — powiedział Yatek Morah.

Zapach był rzeczywiście silny i przenikliwy. Z ogromnym trudem powstrzymał odruch wymiotny, tym silniejszy, że miał przecież pełen żołądek.

Altavaryjczycy nie wyglądali tak, jak się spodziewał. Przypominali trochę tamte demony na lodzie, ale tylko w taki sposób, w jaki Skra była gatunkowo podobna do Komandora Kręgi.

Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, była obcość samej kwatery okupowanej przez trójkę Altavaryjczyków. Światła były przyćmione, meble dziwne, kanciaste, całkowicie obce wyglądem i funkcjami; z boku zaś pomieszczenia znajdował się basen w kształcie ósemki. Wiedział, że jest obserwowany z ogromnym zainteresowaniem, nie wiedział jednak jak. Dające się chować macki i dziwaczne poduszeczki w kształcie serca na ich „głowach” były mu już znane, natomiast ich ciała przechodzące w dolnych partiach w jedną bezkształtną masę, wydającą się pozostawać w ciągłym ruchu, były czymś nowym. Nie poruszali się normalnie; pełzali, zostawiając za sobą mokry ślad. Było oczywiste, że żadna z tych istot nie jest w stanie latać czy chociażby w miarę szybko się poruszać.

Ten, który stał najbliżej niego, zbliżył się wraz z Morahem do niewielkiego urządzenia, a wysunięte przez niego ruchliwe odnóże sięgnęło do skrzynki i przeniknęło do znajdującej się z jej boku przegródki. Zatrzeszczał głośnik.

— Więc to jest ten, który sprawił nam tyle kłopotów.

Głos, elektronicznie wygenerowany, brzmiał niesamowicie, a przesiąknięte wilgocią pomieszczenie dodawało jego nieludzkiemu brzmieniu szczególnego pogłosu.

Morah skłonił się lekko; trudno jednak było stwierdzić, czyjego gest był w jakiś sposób znaczący dla tych istot.

— Chciał się z wami spotkać jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnych rozmów.

— Dlaczego?

Ponieważ pytanie wydawało się skierowane do nich obydwu, zdecydował się na nie odpowiedzieć.

— Częściowo z ciekawości. Częściowo, by zyskać dodatkową wiedzę. A także dlatego, że tego wymaga protokół dyplomatyczny.

— Ach, tak, protokół — odparł obcy. — Wydaje się on dla waszych ludzi czymś rzeczywiście istotnym. — Przerwał na moment. — Prezentujesz się bardzo dobrze. Pod wieloma względami przypominasz nam tego, którego znaliśmy pod imieniem Kreegan.

— Pochodziliśmy z tego samego miejsca i wykonywaliśmy kiedyś tę samą profesję — poinformował Altavaryjczyków. — Podejrzewam, że nawet myśleliśmy podobnie. Wiem, że darzyliście Kreegana szacunkiem. Mam nadzieję, że jutro zasłużę na podobny szacunek z waszej strony.

— I ty, i on pragnęliście ocalić swój gatunek. To dla nas rzecz normalna i naturalna i dlatego nasza stanowczość osłabła. Mamy nadzieję, że nie popełniliśmy z tego powodu błędu, gdyby bowiem tak było, cena tego błędu byłaby dla was ogromna, dla nas zaś nieskończenie wielka. Wiesz, że pierwotnie zamierzaliśmy wyeliminować pewną liczbę waszych światów w tak zaplanowany sposób, by wasze możliwości technologiczne zostały załamane na co najmniej trzy stulecia. Dałoby to nam czas niezbędny do zakończenia obecnej fazy naszego planu.

Słowa te i otwartość, z jaką zostały wypowiedziane, wstrząsnęły nim, podobnie jak musiały wstrząsnąć Markiem Kreeganem wiele lat wcześniej, wówczas kiedy, przejąwszy obowiązki Władcy Lilith, spotkał po raz pierwszy tego czy podobnego mu Altavaryjczyka. Powiedzmy, że istnieje dziewięćset zamieszkałych przez ludzi światów, z czego siedemset to światy cywilizowane. Licząc przeciętnie trzy miliardy mieszkańców na światy cywilizowane i po pół miliarda na pozostałe, otrzymalibyśmy… Altavaryjczyk mówi o zlikwidowaniu ponad biliona trzystu dwudziestu miliardów ludzi! I twierdzi na dodatek, że w rzeczywistości niebezpieczeństwo jest znacznie większe!

Wziął głęboki oddech i przełknął ślinę.

— Chciałbym to dobrze zrozumieć. Zamierzaliście zlikwidować ponad bilion istot ludzkich po to, byśmy przez trzy wieki nie mogli wam przeszkadzać w waszych działaniach?

— W przeszłości dawało to właściwe rezultaty — powiedział spokojnie Altavaryjczyk. — Ostatnim razem, kiedy tego nie zrobiliśmy, kosztowało to nas bardzo wiele, zarówno jeśli chodzi o stratę czasu, liczbę ofiar, jak i o materiały, a przecież wasza cywilizacja jest dziesięć razy większa od tych, które napotkaliśmy do tej pory.

Taki spokojny, tak naturalny i normalny, w tak oczywisty sposób potwierdzający dotychczasowe tezy na temat Altavaryjczyków i ich motywów.

— Mamy nadzieję, że tym razem będziemy mogli podyskutować rozsądnie z waszymi przywódcami i uniknąć wojny, choć może to okazać się niemożliwe — ciągnęła obca istota. — Przyjrzeliśmy się wam bardzo dokładnie i nieźle was poznaliśmy.

— Czyżby? — Widział teraz nie potworną, obrzydliwą, obcą formę życia, ale całą rasę złożoną z Talantów Ypsirów, pozbawioną wszelkiej potrzeby bycia wesołą, jowialną czy w jakimkolwiek bądź sensie — ludzką. Meduzyjczycy nazywali ich demonami, nie wiedząc nawet, jak są bliscy prawdy.

— Wiemy, co jest twoją główną troską — powiedział Altavaryjczyk. — Bo, widzisz, kiedyś nasza rasa przypominała twoją. Wyrośliśmy z jednej planety, niezbyt różniącej się od waszej, choć naturalnie nasza ewolucja przebiegała w odmienny sposób. Oddychamy takim samym powietrzem, pijemy taką samą wodę i z takiej samej wody jesteśmy zbudowani. Nasze komórki byłyby zrozumiałe dla waszych biologów. Jedynie najbardziej bojowe i zdolne do współzawodnictwa rasy są w stanie przetrwać i dokonać ekspansji, tak więc nie myśl o nas jako różniących się od was również pod tym względem. My także posiadaliśmy swoje imperium złożone z kilkuset światów. A kiedy zagrażało nam niebezpieczeństwo, walczyliśmy. A ponieważ nasza własna historia tak bardzo przypomina waszą, dobrze wiemy, co Konfederacja uczyni, jak się zachowa. Jednak my jesteśmy o wiele starsi od waszego gatunku. Nasze zamiary uległy zmianie, nasz cel jest jednak jasny i niezmienny, a cała nasza rasa dąży do osiągnięcia tego celu, podczas gdy twoja istnieje tylko po to, by istnieć, bez żadnego jasno określonego celu. Nie pożądamy ani waszego terytorium, ani waszych ludzi.

— Jednak wasi ludzie — ciągnął dalej — nigdy w to nie uwierzą, nie znają oni bowiem żadnych wyższych celów. Nie zaakceptują oni, nie zaaprobują naszej misji; nawet jej nie zrozumieją. To bardzo smutne; gdyby bowiem był sposób na umknięcie rozlewu krwi, na pewno byśmy to uczynili. Dlatego zresztą byliśmy skłonni pozwolić Kreeganowi na podjęcie ryzyka. Dlatego, jak również dlatego, że mieliśmy czas. Ciągle go jeszcze mamy, obawiamy się jednak, że to jego plan doprowadził do obecnej sytuacji. Jutro spróbujemy ją rozwiązać. Skinął głową.

— Tak. Jutro. Dziękuję za rozmowę.

Spojrzał na Moraha, który skinął głową i bez zbędnych słów odwrócił się i wyszedł. Poszedł za nim, pamiętając, że Altavaryjczycy nie byli zbytnio przywiązani do protokołu dyplomatycznego.

Zabrało mu to dłuższą chwilę i większą ilość głębokich wdechów, nim żołądek uspokoił się na tyle, że pozwolił mu prowadzić normalną rozmowę. Morah cierpliwie czekał, aż dojdzie do siebie.

— I co, znalazł pan coś zaskakującego, coś, co nie pasowałoby do ukochanej teorii?

Zastanowił się chwilę.

— I tak, i nie. To zależy od tego, jak dobre jest tamto urządzenie tłumaczące. Słyszałem co prawda właściwe słowa, lecz te same słowa mogą mieć różne znaczenia dla różnych ludzi.

— Proszę mi powiedzieć — powiedział szef ochrony — tak dla zaspokojenia mojej czystej ciekawości… i jeśli to nie zdradzi pańskiego stanowiska. Dlaczego, według pana, Altavaryjczycy mają taką obsesję na punkcie Rombu Wardena?

— Hm? Zakładałem, że ma to jakiś związek z procesem rozmnażania, ale o ile dobrze zrozumiałem tamtego stwora, może chodzić o coś zupełnie innego. Czyżbym coś przeoczył?

Morah zastanawiał się nad odpowiedzią.

— To znaczy, że moje przypuszczenia były słuszne. Jest pan doskonałym agentem, Carroll, i ma pan najbardziej błyskotliwy i zdolny do dedukcji umysł, jaki kiedykolwiek spotkałem, z Kreeganowym włącznie. Proszę nie mieć do siebie najmniejszych pretensji. Działał pan w najtrudniejszej z możliwych do wyobrażenia sytuacji.

— Wiedziałem, że coś przeoczyłem. A pan mi ciągle jeszcze nie powiedział, co to takiego.

— Nie powinienem. Nie teraz. Prawdziwa odpowiedź uczyniłaby niemożliwą nawet najmniejszą nadzieję na jakąś ugodę. Rozmnażanie to dobra teoria i powinien się pan jej trzymać. Rada ją zrozumie, być może nawet zaakceptuje, a w ogóle będzie to dobra podstawa do negocjacji. Prawdziwej odpowiedzi nie zaakceptują nigdy, mają bowiem tę samą fatalną wadę co pan… i ja, boja przecież musiałem ujrzeć, żeby uwierzyć.

Przyglądał się Morahowi ze zmarszczonymi brwiami.

— To przynajmniej proszę mi powiedzieć, na czym ta wada polega?

— To są obcy, panie Carroll. Są oni, co zresztą powiedział ten stary, o wiele nam bliżsi niżby wskazywał na to ich potworny wygląd i cuchnąca skóra, niemniej są obcy. Ukształtowani zostali przez historię, która potoczyła się inaczej niż nasza i dlatego podejrzewam, że reagują w sposób, w który my nigdy byśmy nie reagowali. Jest oczywiste, że ich system wartości, ich instytucje, ich sposób patrzenia na rzeczywistość tak różni się od naszego własnego, że ich zrozumienie wymagałoby od nas psychicznego i umysłowego przełamania.

— Czy pan ich rozumie?

— Czasami wydaje mi się, że tak, jednak nie mogę odpowiedzieć pozytywnie na to pytanie. Wiem, co robią i dlaczego to robią, ale to nie jest równoznaczne ze zrozumieniem. Chyba już czas, żebyśmy poszli spać, panie Carroll. Jutro sprawa się rozstrzygnie, a obawiam się, że nadzieje Kreegana i w pewnym sensie moje zostaną przekreślone. Znam dobrze tamtych ludzi, tych wysoko postawionych i potężnych przywódców Konfederacji. Kiedy się patrzy na Talanta Ypsira, widzi się potwora. Ja natomiat patrzę na Radę, na Kongres i na przywódców planet i widzę wielkie zgromadzenie Talantów Ypsirów i potencjalnych Talantów Ypsirów czekających jedynie na swoją okazję. To jest zresztą prawdziwy powód założenia Rombu Wardena; należy jedynie dopuścić tę myśl do siebie. Chcieli mieć bezpieczne miejsce, na które można się schronić, na które można uciec, w przypadku przyłapania ich na gorącym uczynku. Czterej Władcy Rombu tak naprawdę nie różnią się niczym od Dziewięciuset Lordów Konfederacji; ci drudzy są tylko większymi hipokrytami. — Odwrócił się, by odejść, a agent wyciągnął rękę i przytrzymał go delikatnie za ramię.

— Morah! Muszę to wiedzieć. Po czyjej jesteś stronie? Jaki jest twój ostateczny cel? Nienawidzisz Konfederacji, ale równą pogardą darzysz Czterech Władców i systemy obowiązujące na Rombie. Miałeś nadzieję, że Kreeganowi uda się ocalić ludzkość, a przecież współpracujesz z obcymi. O co prowadzisz swą grę? Szef ochrony westchnął.

— Kiedyś prowadziłem gry, panie Carroll. Teraz jednak zaprzestałem. Znalazłem się w pułapce tego niemal nieskończonego domu wariatów, którym jest wszechświat, w pułapce, którą nie ja zastawiłem, nad którą nie mam kontroli i nie mam na nią rzeczywistego wpływu. Z naszego punktu widzenia Altavaryjczycy są niewiarygodnie mądrzy i całkowicie szaleni, ale przecież samo szaleństwo jest stopniowalne. Zgodnie ze standardami Konfederacji ja jestem niewątpliwie szalony. Proszę pomyśleć o mnie jak o sobie samym. Żaden z nas nie prosił, by go tutaj przysłano; nie walczyliśmy też o tę odpowiedzialność, którą zostaliśmy obarczeni. Obaj robimy to, co musimy, ponieważ tu jesteśmy, a nie dlatego, że byliśmy najbardziej odpowiedni, by tu się znaleźć. A będąc całkowicie szalonymi i nie życząc sobie ruin, ofiar i bezmyślnej przemocy, będziemy obaj także bez radości pracować jak wszyscy diabli, by uratować to, co się da.

— Zaiste okropny jest ten wszechświat, w którym przyszło nam żyć.

Morah uśmiechnął się.

— Nie podjąłbym tej sprawy jutro, ale już dziś chcę podać dla pańskiej wiadomości, że Altavaryjczycy mają trzy płci. Jedna dostarcza spermę, druga jajo, a trzecia rodzi młode. A ponieważ posiadają oni niemal doskonałą wiedzę medyczną, żyją mniej więcej trzy razy dłużej od nas. — Powiedziawszy to, Yatek Morah udał się na spoczynek.

6

Konferencja ta odbywała się dość niezręcznie i niefortunnie, ale i tak była najlepszym rozwiązaniem możliwym do zrealizowania w tak krótkim terminie. Od samego początku zastanawiał się, dlaczego wybrano taki niewielki i taki nieważny księżyc, zupełnie nieodpowiedni do tego celu, aż doszedł do wniosku, że zrobiono to ze względu na wygodę Altavaryjczyków.

Technicy ustawili ekrany po dwu przeciwległych stronach „sali konferencyjnej” i podobne ekrany, tyle że jednokierunkowe, dla adiutantów, asystentów i tym podobnych funkcjonariuszy w sąsiednim pomieszczeniu sypialnym. W salce konferencyjnej zasiadło czterech obecnych Władców Rombu, ubranych w najbardziej eleganckie czy też najbardziej spektakularne stroje, a wraz z nimi Dumonia i „Pan Carroll”; ci dwaj ostatni — naprzeciwko Lordów i to pomimo faktu, iż Laroo był teraz tylko marionetką w rękach Dumonii. Wyglądało na to, że Morah nie całkiem uwierzył w jego teorię na temat władzy Dumonii i nie przyjął jej do wiadomości ani też nie powiedział o niej pozostałym. Dumonia wydawał się zadowolony z faktu, że występuje jako przedstawiciel Konfederacji, chociaż bez wątpienia bawiło go takie postawienie sprawy.

Na prawo od Lordów, na ekranie widoczny był Altavaryjczyk; prawdopodobnie ten sam, z którym rozmawiał poprzedniego wieczoru. Na ekranie z ich lewej strony widać było dwóch mężczyzn i kobietę ze światów cywilizowanych ubranych w oficjalne stroje, oznakę ich urzędu. Byli to wyżsi rangą członkowie Rady, której reszta siedziała w przyległej sali — gdzieś na terenie Konfederacji — przed wielkim ekranem.

Przyglądał się Czterem Władcom i nerwowo przekładał notatki. Kilkakrotnie próbował nawiązać kontakt wzrokowy z Ypsirem, ale chociaż Meduzyjczyk rzucał od czasu do czasu na niego okiem, to jednak zachowywał się tak, jakby go w ogóle nie dostrzegał.

Kiedy technicy łączności obydwu stron zameldowali, że wszystko jest przygotowane, Morah otworzył zebranie, jako że reprezentował on nie tylko Charona, ale do pewnego stopnia także samych Altavaryjczyków.

— Obrady rozpoczynają się o dziesiątej zero — zero Średniego Czasu Bazy. Jestem Yatek Morah, pełniący obowiązki Władcy Charona. Po mojej prawej ręce zasiadają: Talant Ypsir, Władca Meduzy, Wagant Laroo, Władca Cerbera, i książę Hamano Kobe, Władca Lilith. Posiadamy niezbędne pełnomocnictwa, by przemawiać w imieniu wszystkich obywateli Rombu. Po przeciwnej stronie zasiada pan Lewis Carroll, upełnomocniony agent Konfederacji, i Antonini Dumonia, rezydent Konfederacji na terenie Rombu. — Morah zachowywał niewzruszoną powagę, natomiast Dumonia z trudem powstrzymywał wesołość. — Radę reprezentują Senatorowie: Klon Luge, Morakar O'Higgins i Surenda Quapiere. Sztab Altavaryjskiego Projektu Generalnego reprezentowany jest przez Hadakima Sooga, posiadającego również wszelkie niezbędne pełnomocnictwa upoważniające go do reprezentowania wszystkich Altavaryjczyków działających w tym sektorze przestrzeni kosmicznej. Użyte imię stanowi tylko próbę oddania jego prawdziwego imienia w naszej mowie i jest używane z tej prostej przyczyny, że urządzenie tłumaczące rozpoznaje właśnie te sylaby i tym samym będzie zdolne przekładać je z jednego języka na drugi. Ponieważ nie ma strony neutralnej, to jeśli nie będzie sprzeciwów, wezmę na siebie tymczasowy obowiązek przewodniczenia obradom.

Nikt się nie odezwał; nikt się nawet nie poruszył.

— Wobec tego — kontynuował Morah — zaczynamy. Panie Carroll, czy zechce pan, proszę, przedstawić swoje stanowisko.

Agent uśmiechnął się i skinął głową.

— Nie ma potrzeby rozwodzić się nad okolicznościami, które nas tutaj przywiodły. Gdybyśmy ich wszyscy nie znali i gdyby nie były one znane wszystkim zainteresowanym rządom, nie byłoby nas tutaj. Mówiąc najprościej, Konfederacja reprezentuje stanowisko, że nie ma o co toczyć bojów. Z tego, co wiemy, interesy Altavaru dotyczą wyłącznie Rombu Wardena, tak jak zresztą interesy Czterech Władców tego Rombu. Konfederacja jest bardzo dużym organizmem, nie pozostającym w konflikcie ani z Altavarem, ani z jakimkolwiek innym terytorium i dlatego uważa ona, że sprawę tę da się rozwiązać w prosty sposób. Jesteśmy gotowi scedować i przyznać Altavarowi zwierzchnictwo nad Systemem Wardenowskim na odległość dwudziestu lat świetlnych od jego słońca i jesteśmy gotowi zagwarantować, że ani ludzie, ani statki kosmiczne nie należące do mieszkańców tego systemu nie przekroczą granic tej strefy, a także dostęp Altavaru do tego systemu nie będzie utrudniony, nawet wówczas, gdyby przecinał on tereny pozostające pod zwierzchnością Konfederacji. Czterem światom, znanym pod nazwą Rombu Wardena, ich posiadłościom i koloniom, zostanie jednostronnie przyznana pełna i bezwarunkowa niezależność i będą one mogły zawrzeć zgodny z ich wolą układ z Altavarem. Jeśli Altavaryjczycy są szczerzy w swoim twierdzeniu, że nie są zainteresowani terytorium Konfederacji leżącym poza systemem Wardena, wówczas to rozwiązanie powinno być dostateczne i zadowalające obie strony. Naturalnie, jakiekolwiek jego pogwałcenie stanowiłoby akt wojny, jednakże ogrom strefy pozwoliłby uzyskać czas niezbędny do zapobieżenia wojnie totalnej.

Rozejrzał się wokół, żeby zobaczyć, jak przyjmowane są jego słowa. Do późnej nocy dyskutował to wszystko na bezpiecznym kanale z Radą i z Kregą. Ale nie zauważył teraz żadnych widocznych reakcji u słuchaczy. Chociaż nie dotyczyło to chyba wszystkich… Ypsir zawzięcie czyścił paznokcie scyzorykiem.

— W zamian — kontynuował — Konfederacja oczekuje natychmiastowego i całkowitego zaprzestania wrogich działań ze strony Czterech Władców Rombu, działań prowadzonych za przyzwoleniem Altavaru, wycofania agentów na Romb Wardena i formalnego porozumienia mówiącego, że jakiekolwiek przyszłe konflikty terytorialne czy też konflikty interesów pomiędzy Konfederacją i Altavarem będą rozstrzygane metodami pokojowymi, przy odrzuceniu możliwości użycia siły przez którąkolwiek ze stron. Takie rozwiązanie uważamy za sprawiedliwe.

Morah odczekał chwilę, by upewnić się, czy to już koniec przemówienia, po czym powiedział:

— Czy chciałby pan coś dodać, doktorze?

Dumonia pokręcił przecząco głową.

— Doskonale. Wydaje mi się, że są jakieś obiekcje ze strony Czterech Lordów, jednakże chciałbym przełożyć ich wyrażenie na później, a teraz poprosić Radę o potwierdzenie przedstawionej tu propozycji.

— Potwierdzamy ją. — Usłyszeli głos Lugego po króciutkiej zwłoce, spowodowanej nie tyle łącznością międzygwiezdną, co opóźnieniem wynikającym z użycia przez statek wartowniczy przekaźników podprzestrzennych. — Propozycja ta zresztą została zaaprobowana przez Radę w pełnym składzie, stosunkiem głosów: dwadzieścia jeden do czterech, i tym samym jest dla nas równie wiążąca, jak gdyby została już przyjęta.

Morah skinął głową i zwrócił się do nieruchomego jak skała Altavaryjczyka.

— Dyrektorze Soog, czy jest pan w tej chwili gotów do udzielenia odpowiedzi na tę propozycję?

— Jesteśmy gotowi — zabrzmiał niesamowity, syntetyczny głos. — Chcielibyśmy bardzo przyjąć tę ofertę, odpowiada ona bowiem na nasze zastrzeżenia i jest zgodna z naszymi potrzebami. Czujemy jednak, że nie możemy tego uczynić. Historia gatunku ludzkiego przemawia przeciwko tobie, Konfederacjo. Jej dzieje są bardzo konsekwentne i to niezależnie od poziomu rozwoju technologicznego czy społecznego. Od samych początków wykazywaliście całkowity brak tolerancji w stosunku do tych, którzy byli inni. Wasza historia jest historią ucisku. Podpisywane są i zaprzysięgane traktaty, które gwałci się przy pierwszej sposobności. Prześladowaliście przedstawicieli swego własnego gatunku za niewielkie różnice w kolorze skóry czy w budowie układu kostnego albo dlatego, że czcili innego Boga, czy też za to, że czcili tego samego Boga, tyle że pod innym imieniem. Traktaty pomiędzy narodami dotrzymywane były wyłącznie tak długo, jak długo każdy z obydwu narodów czuł się tak silny, że wierzył, iż może zniszczyć ten drugi. Nie widzieliśmy, by zawarto choć jedną umowę polityczną czy społeczną i by jej dotrzymano na zasadzie wzajemnego szacunku; zawsze odbywało się to na zasadzie wzajemnego strachu, a wysiłki obydwu stron skierowane były na zniszczenie nawet takiej równowagi.

— Te wasze zwyczaje zabraliście ze sobą w kosmos — ciągnęła obca istota. — I trwały tam one dopóty, dopóki czas, odległości i zaawansowanie technologiczne nie stopiło was zarówno rasowo, jak i kulturowo. Mimo to fakt owego stopienia spowodował tylko przestawienie tej waszej cechy na inny kierunek. W waszej ekspansji odkryliście co najmniej tuzin obcych ras. Żadna nie dorównywała wam siłą i zaawansowaniem cywilizacyjnym. Pięć z nich unicestwiliście jedynie dlatego, że nie potrafiliście ich zrozumieć. Pozostałą siódemkę bezlitośnie podbiliście i narzuciliście jej siłą swoją kulturę i swój system. Z dwiema spośród tych siedmiu podpisaliście traktaty o pokoju i przyjaźni, a także o wymianie ambasadorów i osiągnięć technicznych, ponieważ były to rasy podróżujące w kosmosie. Jednak w momencie, gdy doszliście do wniosku, że nie stanowią one dla was żadnego zagrożenia, zaatakowaliście je i zmiażdżyliście brutalnie, ignorując całkowicie swoje własne traktaty. Powinniście zrozumieć, że moje słowa nie oznaczają, że my potępiamy tę waszą cechę czy też że ją pochwalamy; jest ona czymś naturalnym dla cywilizacji dokonującej ekspansji w kosmos i jej przykłady widzieliśmy już wcześniej; kiedyś sami byliśmy nią obarczeni. Widzicie jednak, do czego prowadzi ona w obecnej sytuacji.

— Wasze traktaty są nic nie warte — kontynuował — chyba że poznacie naszą siłę i moc, ale dzięki tym traktatom zyskujecie wiedzę, bo dzięki nim zyskujecie niezbędny wam czas. Zwierzchnictwo dawane lekką ręką, jeszcze lżejszą może być odebrane. Wasi wojskowi i rządowi przywódcy nie będą spać spokojnie tak długo, jak długo będziemy dla nich ukryci za tarczą ich niewiedzy. Jeśli nie pokażemy wam wszystkiego, będziecie próbować wszelkimi środkami dowiedzieć się, czego się da i tym samym będziecie wtrącać się w nasze sprawy. Gdybyśmy wam jednakże to pokazali, to albo uznalibyście nas za słabych i zaatakowalibyście natychmiast, by nas zmiażdżyć, albo bylibyśmy zbyt silni, a wówczas nie szczędzilibyście wysiłków, by nam wpierw dorównać, a potem przewyższyć technologicznie i pod względem militarnym. Zatem wasza propozycja ma wam jedynie dać czas niezbędny do uzyskania nad nami przewagi, odsunąć tymczasowo wojnę, pozwolić wam powiększyć i ulepszyć wasze siły zbrojne. Nam nie oferuje ona niczego konkretnego i dlatego jesteśmy zmuszeni ją odrzucić.

Trójka przedstawicieli Rady wyglądała na bardzo zmartwioną i zażenowaną taką oceną, a Dumonia nachylił się do agenta i szepnął:

— Zdejmij ich z haczyka, synu. Przecież są zdeklasowani. Skinął głową.

— Tedy Altavaryjczycy mają jakąś kontrpropozycję pozwalającą uniknąć wojny?

Istota nie wahała się ani chwili.

— Widzimy tylko jeden sposób dający nam gwarancję bezpieczeństwa. Konfederacja przekaże nam kontrolę nad wszelkimi statkami do podróży międzygwiezdnych i zrezygnuje z budowy nowych. Wszelkie podróże i wszelka łączność pomiędzy światami zamieszkanymi przez ludzi i siłami zdolnymi wyrządzić nam krzywdę znajdą się pod naszą kontrolą i nadzorem, przez okres trzystu pięćdziesięciu lat od dnia, w którym umowa zacznie obowiązywać. My zagwarantujemy utrzymanie wszystkich obecnie istniejących przewozów pasażerskich i towarowych, i wszystkiego, co jest niezbędne dla podtrzymania gospodarki i dla dobrobytu ludności. W żadnym razie nie będziemy się wtrącać w sprawy wewnętrznej polityki Konfederacji. Rozwój, posiadanie czy kontrola nad jakąkolwiek bronią kosmiczną będą zabronione na wyznaczony okres.

Senatorowie byli wstrząśnięci, podczas gdy Czterej Władcy uśmiechali się znacząco.

— Przecież… wówczas gatunek ludzki byłby całkowicie zdany na łaskę i niełaskę rasy i kultury, o której nic nie wiemy, a której zapewnieniom musielibyśmy ufać na słowo! — wykrzyknął senator Luge. — Nie mówicie tego chyba poważnie!

— Zaproponowaliście jednostronne pozbycie się ponad pięćdziesięciu milionów obywateli Konfederacji i uzależnienie ich od tamtych — rzucił ostro Talant Ypsir. — Jeśli to ma nam odpowiadać, powinno odpowiadać również i wam!

Morah nie zareagował na ten wybuch i senatorowie także go zignorowali.

— Toczą się właśnie negocjacje — przypomniał wszystkim przewodniczący obrad. — Zachowajmy właściwe formy. Dyrektorze Soog?

— Czy Senator lub jego doradcy mogą zaproponować jakieś inne rozwiązanie gwarantujące nasze bezpieczeństwo?

— Nasze słowo… — zaczął Senator, ale obcy przerwał mu bez żadnych skrupułów.

— Wasze słowo jest bez wartości. Sami dobrze o tym wiecie. My rozpoczynamy te negocjacje, a ogromna i potężna flota zbliża się do Rombu Wardena. W przeddzień zaś ich rozpoczęcia cztery bardzo zaawansowane technicznie sondy wojskowe zostały wysłane przeciwko nam. Znamy dobrze wartość waszego słowa, Senatorze.

Nastąpiła chwila konsternacji i nerwowych szeptów po stronie Rady. Wreszcie Luge uspokoił pozostałych i zwrócił się ponownie do kamery.

— Czy moglibyśmy mieć teraz przerwę, by przedyskutować kontrpropozycję?

Morah popatrzył wokół.

— Czy są jakieś obiekcje? Nie? Jak długą przerwę, Senatorze?

— Jedną… och, przepraszam, dwie godziny.

— Panowie agenci? Panie Dyrektorze? Wasze Lordow — skie Mości? Nie ma sprzeciwów?

— A niech się naradzają — warknął Laroo. — Pewnie będzie to bardzo zabawne.

— Wobec tego, w porządku. Ogłaszam dwugodzinną przerwę i dalszy ciąg obrad na godzinę dwunastą trzydzieści czasu standardowego.

Obydwa ekrany zgasły i wydawało się, że wszyscy się odprężyli. Ypsir i Laroo wyglądali na wielce zadowolonych z przebiegu wypadków; Kobe pozostał niewzruszony, podobnie jak Morah, który popatrzył na siedzącą naprzeciw niego dwójkę i spytał:

— I cóż? Czy uważacie, że osiągnięcie jakiegoś porozumienia jest ciągle jeszcze możliwe?

— Nie sądzę. W każdym razie nie przed rozlewem krwi. A ty jak uważasz, Morah? Czy oni zrozumieją demonstrację siły i oporu, czy po prostu pójdą na całość?

— Oni doskonale rozumieją zasady gry, jeśli oczywiście to miał pan na myśli. Natomiast jak ją będą rozgrywać, to już zupełnie inna sprawa i ja nie potrafię tego przewidzieć. Niemniej, jak na razie doszli z nami do tego punktu, a to już jest pewne osiągnięcie.

— Muszę połączyć się z moimi ludźmi. — Agent wstał od stołu.


Powiedział im to jasno i prosto, ale oni nie bardzo mu uwierzyli. Przynajmniej nie uwierzyli we wszystko, co powiedział. Na początku był nieco zaskoczony, kiedy przyjęli większą część jego raportu, jakby był on pismem świętym — bez wątpienia poparł go komputer, a ich własne analizy tych samych danych wydawały się potwierdzać jego wnioski. Nie mogli jednak zaakceptować koncepcji, według której Altavar może stać w sensie militarnym wyżej od Konfederacji. Jeśli chodzi o samą broń, to zgoda, natomiast nie było takiej zgody, kiedy mówili o całych systemach broni i o sile ognia.

— Jakie więc możecie zaproponować rozwiązanie? — pytał sfrustrowany. — Nic skromniejszego od ich propozycji nie zapewni im tego bezpieczeństwa, którego pragną, a tej przecież w żadnym wypadku nie możemy przyjąć.

— My uważamy, że nasza wstępna propozycja była bardziej niż przyzwoita — odparł Luge. — I ciągle jest to jedyna propozycja, która jest dla nas do strawienia. Ypsir miał czelność zasugerować, że nie możemy przekazać Rombu Altavaryjczykom, podczas gdy Lordowie sami przyznają, że znajdują się wobec nas w stanie jawnego buntu. Jednak te galaretowate, wyposażone w macki stwory przejmują mnie dreszczem. Wszyscy bardzo chcielibyśmy mieć coś jeszcze oprócz Rombu Wardena jako argument przetargowy, ale nic takiego nie mamy. Nie znamy ani ich potęgi, ani ich sił. Pod jednym względem ten stary krętacz utarł nam nosa. Siła i lęk przed siłą to jedyne rzeczy, które się liczą w takiej sytuacji. Wiem, że uważasz, iż oni mogą nas pobić, ale my nie wyobrażamy sobie, jak niby mieliby tego dokonać. Rada uważa, że jedynym sposobem, w jaki możemy uzyskać niezbędną dla nas informację i poznać zarazem rzeczywistą sytuację, jest przeprowadzony demonstracyjnie atak.

— Przedtem też tak myślałem, teraz jednak jestem przeciwny takiemu rozwiązaniu. — Westchnął. — Nie wiem, skąd mi się to bierze, ale mam dziwne uczucie, że i Altavaryjczycy, i Morah stroją z nas sobie żarty.

— To tylko blef. Nie mają przecież nawet gdzie ukryć floty, a jeśli nawet Romb jest doskonale broniony, co zresztą zakładamy, to przecież oni znajdują się na pozycjach defensywnych. Jakakolwiek ich flota zdolna zagrozić Rombowi musi znajdować się w odległości tygodni czy wręcz miesięcy stąd. Skoro Romb jest dla nich aż tak ważny, musimy mu zagrozić. Zmusi to ich flotę, jeśli takową mają w pobliżu, do ujawnienia się i stawienia nam czoła; albo przynajmniej pokaże, że blefują. W obydwu przypadkach dowiemy się, z czym mamy do czynienia.

— Jeśli jednak zaatakujecie Romb, zagracie jedyną kartą, którą posiadamy — zauważył.

— Nie Romb. Nie cały Romb. Tylko jeden z jego czterech światów. Demonstracja siły… dla obydwu stron. Jeśli potrafią nas powstrzymać, to dowiemy się czegoś konkretnego. Jeśli zaś nie potrafią, ryzykują utratą pozostałych trzech, jednego po drugim, chyba że zgodzą się na naszą pierwotną propozycję. W ten sposób zniszczymy jedną czwartą, zostawiając im jednak trzy czwarte. Chyba że nie zdecydują się nas sprawdzić, a wówczas blef wyjdzie na jaw i uzyskamy pełną kontrolę nad sytuacją. Mamy bowiem ciągle uczucie, że gdyby byli w stanie nas zniszczyć, już by to dawno zrobili. Natomiast fakt, że prowadzą rozmowy, wskazuje na to, iż nasza pierwotna hipoteza jest poprawna.

Pokręcił ze smutkiem głową.

— Obawiałem się, że do tego dojdzie, chociaż miałem ciągle nadzieję, że nie. Będziecie musieli sami postawić takie ultimatum… Ja po prostu nie jestem w stanie się do tego zmusić. — Zawahał się przez chwilę. — Zamierzacie uderzyć w Meduzę, czyż nie tak?

Luge wyglądał na zaskoczonego, ale skinął głową.

— Tak. Ma najmniej mieszkańców, jest centrum przemysłu całego systemu, a także jedynym światem, co do którego istnieją konkretne dowody, że ma kolonie Altavaryjczyków. Wyeliminowanie Meduzy oznacza wyeliminowanie bazy technologicznej dla całego Rombu. Żadna z pozostałych planet nie byłaby w stanie podtrzymać niezbędnej produkcji.

— Potrzebne mi będą szczegóły — powiedział cicho.


— To, co proponujecie, będzie kosztować was znacznie więcej niż nas — powiedział Altavaryjczyk Radzie. — Być może tak musiało być. Jednak nie liczcie na jakąś lokalną wojnę, na demonstrację siły jedynie. Jeśli jedna z planet Rombu ulegnie zagładzie, wówczas podejmiemy odpowiednie działania, by całą sprawę doprowadzić do końca.

— Chcesz, byśmy uwierzyli ci na słowo, że jesteś uczciwy i godny zaufania i nie dajesz nam nic, co by to słowo potwierdzało — wtrącił agent, usiłując uniknąć tego, czego uniknąć już prawdopodobnie nie było można. — Mówisz, że historie naszych gatunków są bardziej podobne niż różne. Musisz więc rozumieć, że cywilizacja licząca przeszło dziewięćset zamieszkałych światów nie może skapitulować, opierając się jedynie na słowie, na obietnicy, na groźbie jednego przeciwnika, którego rasa i historia są dla nas ciągle nie zapisaną kartą.

— Wiemy to wszystko — odparł Soog i w jego elektronicznym głosie wydawał się pobrzmiewać autentyczny smutek i żal. — Od dawna to wiemy. Dlatego właśnie na ogół wybieramy strategię totalnego ataku. Kosztuje on naszą stronę o wiele mniej, a skutki są przecież takie same.

— Skoro przez cały czas wiedzieliście o tym wszystkim, dlaczego nie zaatakowaliście? — spytał ostro Luge sądząc, że zyskuje tym jakiś punkt w tej rozgrywce.

— A gdybyście to wy stanęli wobec takiej sytuacji i gdyby istniało pięć procent szansy, że da się uniknąć ostateczności, to czy nie czynilibyście żadnych prób? — spytał go Altavaryjczyk. — Dostrzegliśmy tę jedyną szansę i pozwoliliśmy sobie dać się przekonać, że ona istnieje. Był to błąd i z jego powodu ofiar będzie znacznie więcej, jednak nie żałujemy, że go popełniliśmy. Niewykorzystanie tej możliwości na zawsze zostawiłoby otwartym pytanie: czy unicestwiliśmy tak wiele inteligentnych istot na próżno i bez potrzeby?

— Przykro mi bardzo — odezwał się senator Luge głosem, który zaprzeczał jego słowom — ale nie możemy przyjąć waszych niczym nie popartych gróźb. Jeśli jesteście w stanie powstrzymać nas od zniszczenia jednego ze światów, uczyńcie to. Jeśli nie potraficie, wycofajcie swoją propozycję i zgódźcie się na nasze warunki, zanim my sami się wycofamy.

Morah włączył się do obrad nerwowym i trzęsącym się głosem.

— Ile czasu zostało do waszego ewentualnego uderzenia? Altavaryjczycy muszą mieć czas, by przedyskutować tę sprawę i podjąć decyzję.

To było zupełnie zrozumiałe dla Rady. Sami mieliby te same problemy, a przecież Altavar musiał prawdopodobnie uwzględnić większe odległości i, być może, bardziej powolny system łączności. — Poczynając od godziny 24.00 tej nocy dajemy wam dokładnie siedem standardowych dni na rozważania i podjęcie decyzji — odpowiedział Luge. — Po tym terminie albo dojdzie do porozumienia, albo rozpoczniemy działania ofensywne… Chyba że tymczasem Altavar wyjdzie z taką kontrpropozycją, którą my będziemy mogli zaakceptować. Ten kanał będzie otwarty przez cały czas, a nasi agenci pozostaną na miejscu, na wypadek gdyby należało nam cokolwiek przekazać.

— Siedem dni! — zagrzmiał Morah powstając. — Przecież nie jesteśmy w stanie ewakuować całej planety w ciągu siedmiu dni! Nawet za pomocą całej wardenowskiej floty i wykorzystując napełnione powietrzem kontenery, nie mielibyśmy szans na ewakuację jednej dziesiątej mieszkańców najmniejszego z tych światów!

Luge skinął głową.

— To tylko demonstracja siły, a nie celowa, krwawa łaźnia. Mamy wiele pretensji do Czterech Władców, ale nie chcemy zabijać niewinnych ludzi. Działamy zgodnie z planami przygotowanymi na taką wyjątkową sytuację, jaką stanowi wysłanie naszej grupy specjalnej, i dlatego posiadamy pewne potrzebne środki. Dysponujemy szesnastoma zestawami transportowymi, z których każdy zdolny jest zabrać dwadzieścia tysięcy osób, wyposażonymi w napęd pozwalający pokonać trasę międzyplanetarną w godzinę czy dwie. Jeśli zdecydujecie się jedynie na transport ludzi — i to z najwyższą szybkością — powinniście dokonać czterech przelotów na dobę, nawet uwzględniając załadunek i wyładunek. Wszystkie statki są zautomatyzowane i skomputeryzowane, jednak mogą być dowodzone przez każdego, kogo tylko wyznaczycie. Statki te znajdą się za kilka godzin na orbicie Meduzy… O ile naturalnie nie zostaną zestrzelone przez obronę Altavaru. Jeśli zaczniecie działać natychmiast, zmobilizujecie resztę floty Rombu i wykorzystacie ją w maksymalnym stopniu, będziecie w stanie ewakuować całą planetę.

Talant Ypsir zerwał się z krzykiem w momencie, w którym usłyszał, co ma być celem ataku.

— Nie możecie tego zrobić! Dranie! Wieprze! Pomiot diabelski! Mówicie o moim świecie! Moim! Nie Altavaru! On jest mój i nie pozwolę go sobie odebrać!

Połączony efekt wynikający z jego prawdziwej natury i z meduzyjskiej odmiany organizmu Wardena zaczął zmieniać jego zewnętrzny wygląd. W jednym momencie stał się czymś okropnym, potwornym, ohydnym; stał się jakimś monstrualnym wyobrażeniem wcielonego zła. Potwór ten zwrócił się do agenta, który siedział nieporuszony po przeciwnej stronie stołu, podczas gdy Dumonia obserwował przemianę z fascynacją pomieszaną ze wstrętem.

— Ty! — wrzasnął Ypsir, wskazując agenta gnijącym palcem — To ty ich do tego namówiłeś! Zabiję cię, zabiję, zabiję… — Rzucił się na drugą stronę stołu.

W tym samym momencie Yatek Morah obrócił się ku niemu z laserowym pistoletem w dłoni.

— Zamknij się, Talant — powiedział znużonym głosem i pociągnął za spust. Ypsir padł nieprzytomny i osunął się pod stół. Wszyscy patrzyli na leżącego obserwując, jak powoli wraca do dawnego wyglądu i wkrótce tylko wyraz twarzy świadczył o przepełniającej go nienawiści.

Natychmiast też w drzwiach wiodących do pomieszczenia sypialnego pojawił się Kunser, jednak dla wszystkich było jasne, że nie stanowi on żadnego zagrożenia.

— Pozwólcie mi wziąć kilku ludzi i przenieść go na górę — poprosił. — Będziemy z nim mieć wiele roboty.

Morah skinął głową i schował pistolet do kabury.

— Przetransportujemy kogo się da na południowy kontynent Charona — powiedział do swego meduzyjskiego asystenta. — Kiedy zacznie nam brakować czasu, umieścimy resztę gdziekolwiek na Lilith. Cerber nie nadaje się do tych celów. Powiedz Ypsirowi, kiedy dojdzie do siebie, że może wyrównać rachunki za osiem dni. Jeśli uczyni coś, co będzie wykraczało poza ustalenia tego spotkania, albo jeśli wywoła jakiekolwiek problemy przed upływem wyznaczonego terminu, spotka go natychmiast los jego poprzednika. Przypomnij mu, że nie musimy wiedzieć, gdzie on jest i czym się zajmuje, i że Altavaryjczycy mogą po prostu nakazać jego „wardenkom”, żeby go pożarły, jeśli tylko którykolwiek z nas tego sobie zażyczy. Czy to jest jasne?

Obecni w sali pokonali już osłupienie wywołane wydarzeniami i dochodzili powoli do siebie, podczas gdy Ypsira wynoszono na zewnątrz. Nawet sam Luge skamieniał na ekranie, przerażony i wstrząśnięty swoim pierwszym, bezpośrednim, naocznym zetknięciem z tym, do czego jest zdolny organizm Wardena.

Jedynie Morah zachował całkowitą kontrolę nad sobą.

— Ogłaszam przerwę w obradach na czas nie określony. Wszystkie strony wyrażają zgodę na to, że za siedem dni, poczynając od godziny 24.00, Altavar z jednej strony, a Konfederacja z drugiej, znajdą się w stanie wojny.

Luge wyrwał się z odrętwienia.

— Jakikolwiek wcześniejszy ruch pociągnie za sobą skrajne konsekwencje — ostrzegł. — Zgadzamy się na ten siedmiodniowy okres zawieszenia nie tylko w nadziei na rozwiązania na drodze dyplomatycznej, ale także ze zwykłej przyzwoitości i litości. Jeśli w tym czasie zostaną podjęte jakieś niedozwolone próby, porzucimy obowiązujący w tej chwili plan i wyślemy wszystkie stacje bojowe z zadaniem doprowadzenia do przemiany słońca Rombu w novą.

Siedzący po obydwu stronach stołu robili wrażenie wstrząśniętych tą groźbą, natomiast Altavaryjczyk przyjął ją z pozornym spokojem.

— To byłoby wielce interesujące — zauważył chłodno. — Spowodowałoby to jednak o wiele więcej problemów niż jesteśmy obecnie w stanie przezwyciężyć. Dlatego popieramy pomysł okresu przejściowego. Nie popełnijcie tu jednak żadnego błędu, panowie Senatorowie. Ani bowiem wy, ani Konfederacja, nie przetrwacie i kilku godzin, kiedy zorientujecie się, coście uczynili.

Agent, który przedstawiał się jako pan Carroll, zmarszczył brwi i zerknął nerwowo na Altavaryjczyka na ekranie. Cóż za dziwne sformułowanie, pomyślał sobie. Cóż za przedziwny sposób wyrażenia stanowiska…

7

Talant Ypsir spędzał większość czasu na swym wytwornym orbitującym satelicie przepełniony ponurymi myślami, jednak ani nie przeszkadzał w ewakuacji, ani nie powstrzymywał swoich ludzi od wykonywania tego, co wykonać należało. Sam jednak przesiadywał w ulubionym ogrodzie w towarzystwie Skry, pojawiając się tylko na krótko w sterowni, by się upewnić, że stacja zostanie w odpowiednim momencie zdjęta z orbity.

Statki transportowe również zbudowane były z modułów, co pozwalało im dzielić się na mniejsze części i lądować w różnych punktach docelowej planety. Normalnie służyły one do transportu wojsk i zaprojektowano je z myślą o połowie tej liczby ludzi, do transportu której teraz je użyto; jednak w wojnie, w której siły ludzkie nie miały odgrywać większej roli, Konfederacja mogła sobie pozwolić na przeznaczenie ich dc innych celów, tym bardziej iż według Kręgi przekonana była o blefie ze strony Altavaru.

Przemieszczanie wielkich mas Meduzyjczyków okazało się nadzwyczaj łatwe. Prawie wszyscy oni zostali wychowani w posłuszeństwie wobec funkcjonariuszy SM oraz swych przełożonych i chociaż mruczeli pod nosem i narzekali, to jednak robili, co im kazano. W dużych miastach było nieco paniki, szczególnie wśród tych grup ludności, które nie wierzyły, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie. Część utraciła nagle wiarę, kiedy okazało się, że tak świetnie zorganizowane społeczeństwo nie jest zdolne do obrony, ale ich bunt został szybko i brutalnie zdławiony przez siły porządkowe. Poza tym oświadczono po prostu, że ci, którzy nie chcą odlecieć, mogą pozostać na miejscu… ich żywot jednakże okaże się prawdopodobnie wyjątkowo krótki.

Pan Carroll wykazał szczególną troskę o kolonie dzikich. Byli oni zbyt rozrzuceni, by można było łatwo nawiązać z nimi kontakt, nadto większość nie dawała wiary wiadomościom, jeśli takie do nich w ogóle dotarły, i wręcz uciekała na jeszcze bardziej niedostępne tereny. Wreszcie zmuszony był zarekwirować jeden z promów i udać się do tego jednego, konkretnego osiedla, które tak dobrze znał.

Prom nie wylądował w przeznaczonym do tego celu łożu, ale na płaskim terenie, do czego co prawda nie był przygotowany, ale mógł uczynić to w sytuacji awaryjnej. Drzwi się otwarły, a on stanął w nich — jedyny człowiek na pokładzie — ubrany w ochronny, pomarańczowy kombinezon kosmiczny, chociaż bez hełmu, który zdjął wcześniej. Miał jednak na twarzy gogle i mały respirator, kiedy tak szedł w kierunku skały z podwójnym wodospadem, po raz pierwszy świadom, jak trudna to ziemia dla kogoś, kto nie został przekonstruowany na Meduzyjczyka.

Plac centralny, tak jak się spodziewał, był pusty, on się jednak nie wahał ni chwili, tylko wszedł do tej jedynej, znajdującej się na poziomie gruntu jaskini i dotarł do jej końca. Pochodnie płonęły, co oznaczało, że ludzie muszą być w pobliżu. Przeklinał sam siebie za to, że nie pomyślał o wzięciu jakiegoś dodatkowego źródła światła. Ostatnim razem, kiedy tu był, używał ciała meduzyjskiego i nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, jak cholernie ciemna i niebezpieczna jest ta ścieżka.

Tak jak miał nadzieję, trójka Starszych już na niego czekała na drugim brzegu podziemnej rzeki i obserwowała go bez podejrzliwości i bez lęku.

Stara kobieta po prawej stronie odezwała się.

— Więc jednak powróciłeś? Słowa te zaskoczyły go.

— Wiesz, kim jestem?

— Twoje ciało jest pod względem wardenowskim martwe, jednak twój duch prześwieca przez nie — odpowiedziała druga kobieta. — Twój krok, twój sposób poruszania i mówienia są takie same.

— Wiesz przeto, dlaczego przybyłem.

— Wiemy — odparła pierwsza kobieta. — Nie będziemy nikogo powstrzymywać przed opuszczeniem tego świata, ale sami nie odejdziemy.

— Oni to zrobią — ostrzegał. — Oni to naprawdę zrobią. Ten żar i ta radiacja termiczna, której użyją, stopią skorupę planety. Wiem, że rozumiecie, co to oznacza. Żadna moc wardenowska nie uratuje was przed tym, a sądząc po zachowaniu Altavaryjczyków, oni też nie mają zamiaru tego uczynić.

— Wiemy, a mimo to odejście stąd byłoby równoznaczne z nazwaniem całego naszego dotychczasowego życia i naszych wierzeń kłamstwem — wtrącił mężczyzna. — Kiedy oni uczynią to, o czym mówisz, nasz ratunek powierzymy Bogini Meduzy, która albo nas uratuje, albo weźmie do siebie, jeśli taka będzie Jej wola. Niezależnie jednak od tego, co tutaj się wydarzy, uwolnią się moce o wiele większe niż ta żałosna Konfederacja może sobie wyobrazić, a Ona zapłonie gniewem. I w Niej pokładamy swą ufność.

Westchnął.

— Jeśli chcecie być męczennikami, nie mogę was przed tym powstrzymać. Macie tu jednak rozproszonych na tej ziemi pięćdziesiąt tysięcy ludzi, za których również ponosicie odpowiedzialność. Oni przeżyją, jeśli dowiemy się, gdzie przebywają, i jeśli przekażemy im jakieś słowo, na podstawie którego będą wiedzieli, że mogą nam zaufać.

— Jest niemożliwością, by powiadomić ich wszystkich w tym czasie, który pozostał — zauważyła pierwsza kobieta. — Jednak co najmniej połowa z nich wie, co ma nastąpić. Niektórzy z nich odejdą i nikt ich nie będzie powstrzymywał. Podobnie jest tutaj.

— Czy wyjaśniliście przebywającym tu pielgrzymom, że prawdopodobnie za dwa dni zginą?

— Dokładnie tak im to przedstawiliśmy — zapewnił go mężczyzna. — Powiedzieliśmy im, że śmierć fizyczna jest niemal pewna. Jedynie kilkoro powiedziało, że chcieliby odlecieć, a większość jak do tej pory nie zmieniła zdania.

— Jest tu jednak dwoje takich, którzy powinni odejść. Uważam, że nawet wy powinniście zdawać sobie z tego sprawę.

Po krótkiej chwili pojawiła się jedna z tych małych łodzi z dwiema pasażerkami, które znał tak dobrze. Patrzyły na niego z lękiem i zdumieniem. Pomógł im wysiąść z łodzi, zauważając natychmiast, że obydwie są brzemienne, przy czym ciąża Bury Morphy była bardziej zaawansowana. Obie patrzyły na niego z otwartymi ustami. Wreszcie Bura powiedziała:

— Powiedziano nam, że Tari powrócił. A kimże ty jesteś?

— Tari nie żyje. Wiecie zresztą o tym — powiedział ze smutkiem. — Ja zaś jestem jego… ojcem, w jakimś sensie… i jego bratem.

Angi aż jęknęła, pojmując wcześniej od Bury implikacje jego słów. Podczas tamtych tygodni spędzonych wspólnie na pustkowiu, Tarin Bul opowiedział im o swoich początkach.

— Jesteś człowiekiem, który… — Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie.

Skinął głową.

— Tak, to ja nim jestem. Nie możecie teraz tego zrozumieć, ale musicie mi uwierzyć. To ja byłem z wami w kanałach pod Rochande i ja byłem z wami na dzikich pustkowiach. Ja byłem z wami, kiedy przybyłyście do cytadeli i byłem z Tarinem Bulem aż do momentu jego śmierci. Nie jestem Tarinem Bulem, ale on jest ze mną. Przybyłem, by was stąd zabrać.

— Powiadają, iż cała planeta ma być zniszczona. Czy to prawda? — spytała Bura.

— To prawda.

— I nic nie jest w stanie temu zapobiec?

— Ja próbowałem… o Boże, jak bardzo się starałem! Jednak istnieje ogromna grupa mężczyzn i kobiet całkowicie przekonanych o swojej sile, a jednocześnie śmiertelnie przerażonych. Usiłujemy uratować, kogo się da. Wy nosicie w sobie przyszłość Tarina Bulą. Nie zabijajcie go do końca. Pójdźcie ze mną.

Były zdenerwowane i niepewne. Bura ujęła dłoń Angi i ścisnęła ją mocno.

— Nawet stado wściekłych harrarów nie powstrzymałoby nas ani przez chwilę, gdyby tylko istniał sposób wydostania się stąd.

Uśmiechnął się.

— Doskonale — powiedział i zwrócił się ponownie do Starszych. — Zdecydowaliście się pozostać tutaj, ale czy pozwolicie, że przynajmniej przemówię do innych? Dajcie im tę jedną szansę.

— Masz nasze pozwolenie — powiedziała pierwsza kobieta. — Wyjdź na plac, a my przyślemy ich do ciebie.

Przemawiał z pasją, elokwencją i z przekonaniem, jednak na ogół bez skutku. Z około dwustu obecnych jedynie siedemnaścioro — wszyscy, jak się okazało, wygnańcy i uciekinierzy z miast — przyjęło jego propozycję. Widział, że również inni, być może wielu innych, chciało z nim odejść, ale powstrzymywała ich przed tym nie tyle siła fizyczna, co jakiś dziwny rodzaj równoznacznego z taką siłą nacisku. Zjawisko to było dla niego czymś zupełnie nowym i nieco przerażającym, ale nie mógł już nic więcej dla nich uczynić.

Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało wnętrza promu, co sprawiło mu sporo kłopotów przed startem. W siedemnastoosobowej grupie znajdowało się piętnaście kobiet i wszystkie one były co najmniej w siódmym miesiącu ciąży. Z tego, co pamiętał, cytadela była tym miejscem, do którego wędrowały okoliczne plemiona, kiedy nadchodził dla ich kobiet czas rozwiązania.

Gdy pokonali wstępny lęk i obawy, wydawali się czerpać przyjemność z podróży. Ponieważ jednak pozostało już niewiele czasu na ewakuację i jej harmonogramu nie dawało się dotrzymać, prom był rozpaczliwie potrzebny gdzie indziej. Skierował go więc ku cerberyjskiej stacji kosmicznej, uprzedziwszy drogą radiową ludzi Dumonii, by natychmiast przejęli jego pasażerów. Meduzyjska stacja Ypsira w tym momencie znajdowała się już poza płaszczyzną orbity Cerbera, odciągana ze swego stałego miejsca przez specjalny holownik; ale gdyby nawet była dostępna, nie skorzystałby z niej. Dobrze wiedział, co by się stało, gdyby Talant Ypsir dowiedział się — a byłoby to nieuniknione — iż dwie żony Tarina Bulą z jego dziećmi w łonach znajdują się we wnętrzu stacji Lorda Meduzy, w jedynym miejscu, w którym pozostawały resztki jego absolutnej władzy.

Zdziwił się, widząc Dumonię osobiście oczekującego go w miejscu dokowania. Kiedy już dopilnował, by zajęto się uchodźcami, pozwolił sobie na krótką rozmowę. Dumonia miał swobodny styl bycia i doskonałe maniery; ich rozmowa zaś dotyczyła dość szerokiego zakresu spraw, jeśliby uwzględnić ograniczony czas, jaki pozostał agentowi na wykonanie jeszcze jednej rundy. Dumonia świetnie rozumiał aspekt ludzki obecnej sytuacji.

— Wiesz — powiedział. — Sprawa ta może się zakończyć na jeden z dwu sposobów. Albo przestanie istnieć Romb, albo też Konfederacja.

— Panie Carroll — skinął głową. — Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli Konfederacji nie będzie, my będziemy ciągle istnieć, ale w dramatycznie trudnej sytuacji: bez możliwości importowych i z Altavarem, który nie musi się już ukrywać. Z drugiej strony, jeśli zginie Romb, to oznaczać to będzie, że wykonaliśmy mnóstwo niepotrzebnej roboty.

Dumonia uśmiechnął się.

— Nie sądzę. Musisz zrozumieć, że Konfederacja dojrzała już do upadku. Niewiele potrzeba, by do niego doprowadzić. Dopuszczenie do wzajemnej zależności pomiędzy tak wielką liczbą światów uczyniło je wszystkie podatnymi na wszelkie przeciwności. Jestem pewien, że to właśnie miał na myśli Kreegan, kiedy marzyła mu się ta sprawa z zastępowaniem ludzi przez roboty. Na nasze nieszczęście tego typu akcja była zupełnie niewystarczająca i byłoby to oczywiste od samego początku, gdyby nie fakt, iż był to plan zrodzony z desperacji. Pomimo swojej kruchości i skorumpowania ten system ciągle jest dość silny, by utrzymać we wspólnocie ogromną masę ludzi, rozrzuconą na niemożliwych do ogarnięcia wyobraźnią przestrzeniach. Na swój sposób Konfederacja była zadziwiająca, przyćmiewająca jakiekolwiek imperium z minionej historii ludzkości. Jednak musi ona upaść… Wszystkie imperia upadają po osiągnięciu szczytów; w przeciwnym razie ludzkość popadłaby w stan stagnacji i umarła.

Agent skinął głową.

— Doszedłem do bardzo podobnych wniosków. A jednak to potworne, że tak wielu musi umrzeć.

— Zawsze tak było. W dawnych czasach, kiedy zamieszkiwaliśmy tylko jedną planetę i dysponowaliśmy prostą bronią, wojny — nawet te przy użyciu łuków, strzał i włóczni — przyczyniały się do postępu. Naprawdę nie ma wielkiej różnicy, czy ludzie umierają od miecza, czy od bomby wodorowej, czy od uderzenia lasera, czy od jakiejś innej nowoczesnej broni. Jednak na tamtym starym świecie osiągnęliśmy taki punkt, w którym nie mogliśmy sobie pozwolić na poważne konflikty bez ryzyka wymazania naszego gatunku z powierzchni ziemi. Zastąpiliśmy je więc niewielkimi, lokalnymi wojnami, a potem i te stały się zbyt wyrafinowane, by można je było poddać jakiejkolwiek kontroli. Kosmos zmniejszył panujące na ziemi ciśnienie… Kosmos i kolonizacja. Jednak potrzeby polityki i technologii zjednoczyły nas, umożliwiły nam stworzenie imperium obejmującego ponad dziewięćset światów… i zatrzymały nas na kilkaset lat w miejscu. Teraz to imperium upada pod naciskiem nowych barbarzyńców.

— Altavaryjczycy są dla mnie nieludzcy i przerażający, ale nie są barbarzyńcami. Chciałbym ich lepiej rozumieć. Bo nie jestem nawet pewien, czy rozumiem ich obecne posunięcia. Dlaczego nie uderzą… jeśli są w stanie? A jeśli potrafią obronić Meduzę, to po co pozwalają na to wszystko?

— Nie wiem — odpowiedział psychoekspert. — Czterej Władcy też nie wiedzą… Z wyjątkiem Moraha, jak sądzę. Wątpię, czy Kreegan wiedział, choć może i wiedział. Oni też dali się przekonać. Altavar przekonał ich, że nie stanowi zagrożenia dla Rombu, być może demonstrując im, że był tu obecny przez cały czas. Czterej Władcy zostali wciągnięci w tę wojnę „zdalnie”, a wojna jawiła się im jako pozbawiona ryzyka i przynosząca ze sobą same nagrody, włącznie z możliwością ucieczki z Rombu, skoro Altavaryjczycy pokazali im już na samym początku, że mają całkowitą kontrolę nad organizmem Wardena. Nawet te ich roboty działają dzięki pewnej odmianie tego samego stworzonka, które reaguje jedynie na własny, zawarty w nim program i tym samym może mieć duży stopień samodzielności i niezależności. Wiesz, Konfederacji udało się obejść bokiem pewne programy i wręcz przeprogramować Laroo i innych, a mimo to jej eksperci ciągle nie mają pojęcia, jak działają te cholerne urządzenia. Dzięki Merton i jej współpracownikom wiedzieliśmy, gdzie znajduje się ośrodek kontroli komputerowej i wymyśliliśmy dla niego inny, ale równie skuteczny system wejście — wyjście, a mimo to rezultaty uzyskiwaliśmy za pomocą kontrprogramowania, za pomocą dostarczania samoznoszących się instrukcji. Nie potrafilibyśmy zbudować takiej jednostki, nawet gdybyśmy się bardzo starali; nie potrafilibyśmy też stworzyć naszego własnego mechanizmu pełnej kontroli.

Skinął głową.

— Przeszedłeś na naszą stronę… i jestem ci za to niezmiernie wdzięczny. A tak przy okazji… czy dlatego, że lękałeś się obcych? Co sądzisz teraz?

Dumonia wzruszył ramionami.

— Któż to może wiedzieć? W nauce bierze się rzeczy, jakimi są, a nie jakimi chcielibyśmy, by były. W rezultacie, być może w wyniku działań nas dwóch i tak doszliśmy do stanu wojny. Jeśli przegrają obcy, my również przegramy… I będzie to koniec problemu. Jeśli zaś obcy zwyciężą, to będziemy musieli ułożyć się jakoś i z nimi, i z naszą przyszłością. Wygląda na to, że kibicuję obcym, chociaż nie ufam im ani na ociupinę macki. Musisz zrozumieć, że dla człowieka, który poświęcił całe swe życie na poznanie działania ludzkiego umysłu i ludzkiej osobowości, perspektywa — w moim wieku — konieczności poznania sposobu działania całkowicie innej, złożonej istoty była i nadal jest nieco paraliżująca.

— Jeśli jednak przetrwamy i pozostaniemy sami, będziemy musieli spojrzeć przed siebie. Załóżmy, że Altavar pozostawi nas w spokoju na tych trzech pozostałych światach. Co wówczas?

— Ja już rozpocząłem swą małą operację w związku z przetrwaniem osobistym — odparł psychoekspert. — Ale jak wiesz, później została ona znacznie rozszerzona. Miałem nadzieję, że w końcu na wszystkich światach Rombu żyć będą lepsze, bardziej otwarte i wolne społeczeństwa. Wystarczy dać im pełną swobodę i zobaczyć, co mogą wybudować dysponując tymi dziwnymi mocami. Czy nie sądzisz, że mogłoby to być coś więcej niż zwykłe wyzwanie dla starego człowieka?

Skinął głową i uśmiechnął się.

— Sądzę, że i dla młodszego również. Ale co z Meduzyjczykami? Zastanawiam się, czy zniszczenie Meduzy nie zniszczy jednocześnie ich aktualnych i potencjalnych mocy. I jeśli nie, czy ich potomstwo będzie posiadało cechy charakterystyczne dla mieszkańców Meduzy czy dla Charona, czy gdzie tam narodzą się ich dzieci.

— Żeby to stwierdzić, trzeba będzie nieco poczekać. Podejrzewam jednak, że ten sam komputer jest i dla nich, i dla nas. Prawdopodobnie to jeden z tych wielkich księżyców Momratha nadających i odbierających bez ustanku informacje na wszystkich czterech częstotliwościach, bez względu na okoliczności. W takim przypadku zachowaliby swój potencjał i cechy właściwe dla własnej planety. Charon miałby społeczność dwurasową, której warto byłoby się przyjrzeć. Naturalnie w końcu będziemy musieli poznać te tajemnice wardenowskie i nauczyć się, jak się stąd wyrwać, mimo że każdy z tych trzech światów może wyżywić wielokrotnie większą liczbę ludności niż obecna. Na Cerberze mogłoby mieszkać i pół miliarda ludzi więcej, a na pozostałych dwu — co najmniej po trzy miliardy więcej. Ci, którzy przeżyją, będą mieć czas liczący kilka pokoleń na rozwiązanie tych problemów, a nie będą już takimi ignorantami, jakimi my byliśmy. Pokaż tylko jakimś błyskotliwym umysłom, że coś jest możliwe, a wcześniej czy później, doprowadzając się niemal do szaleństwa, nauczą się, jak tego czegoś dokonać. I to właśnie czyni rodzaj ludzki czymś zupełnie wyjątkowym.

Czas było ruszać, ale pozostało jeszcze jedno pytanie.

— A co z dziewczyną Ypsira? Co by się stało, gdyby udało nam sieją odebrać… Albo gdyby się sama uwolniła?

Dumonia westchnął.

— Jorgash jest ekspertem od meduzyjskiej odmiany organizmu Wardena. Powiedział mi on bez ogródek, że proces ten utrwala układ fizjologiczny w taki sposób, że nie da go się zmienić. Podejrzewam, że komputer traktuje ich podobnie jak drzewa czy zwierzęta… jak obiekty, które należy utrzymywać w stanie stabilnym. Nie zapominaj, że taka jest rzeczywista rola „wardenków”. Zakładając jednakże, że ten twój komputer pozwoliłby nam na coś takiego, moglibyśmy wziąć zapis Tarina Bulą, którego ty użyłeś w swoim raporcie i wpisać go ponownie w nią; zważ wszakże na konsekwencje. Myślę, że to ciało, ten zmieniony układ genetyczny i hormonalny doprowadziłyby cię do szaleństwa. Z drugiej zaś strony, stworzono ją przecież z ciała Tarina Bulą i jego możliwości intelektualne tam gdzieś muszą tkwić. To wyzwanie, przynajmniej na razie, jest natury czysto akademickiej, niemniej jestem zafascynowany tym, czego można by ewentualnie dokonać. Ktoś z jej wyglądem, sposobem bycia i siłą oraz z twoim wybitnym intelektem mógłby potencjalnie za kilka lat decydować o losie nas wszystkich. Warto o tym pomyśleć.

— Ciągle o tym myślę — powiedział psychoekspertowi. — Ale poświęcę temu więcej uwagi za trzy dni… Jeśli jeszcze będę żył. Muszę już iść.

Wstał, a Dumonia położył dłoń na jego ramieniu i dodał pełnym niepokoju głosem:

— Uważaj na Ypsira, chłopcze. Nie zapominaj, że on zawsze był zwolennikiem wojny, tak ogromna jest jego nienawiść do Konfederacji, a teraz, kiedy wojna nadeszła, jej cena okazała się dla niego o wiele wyższa niż się spodziewał. Nigdy tego nie wybaczy Altavaryjczykom, ale ponieważ jest przebiegły, wie, że może minąć bardzo dużo czasu, nim będzie miał okazję się na nich zemścić. I dlatego cała jego nienawiść, cała jego frustracja prawie na pewno skierują się przeciwko tobie i twoim braciom. Już teraz prawdopodobnie spędza cały swój czas na obmyślaniu sposobu, w jaki mógłby się na tobie zemścić. I nie chodzi tu o zamordowanie ciebie; to nie w jego stylu, to dałoby mu tylko krótkotrwałą satysfakcję. Musi to być coś potwornego, coś o wiele gorszego niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Skinął głową i uścisnął ciepło dłoń doktora.

— Wiem o tym i nie zapomnę. Jeśli przeżyjemy.

— Tak — powtórzył ponuro Dumonia. — Jeśli przeżyjemy. Imperia nigdy nie padają cicho i bez wstrząsów.


W wieczór poprzedzający termin ostateczny znalazł się na Boojum, zgodnie z instrukcją udzieloną mu przez Konfederację i Moraha. Otworzył swój bezpieczny kanał do Kręgi, kanał tak zabezpieczony, że pole, które go otaczało, nie pozwalało, by jakiekolwiek urządzenie rejestrujące czy nawet druga osoba w jego sąsiedztwie mogła zrozumieć choć jedno słowo z rozmowy.

— Czy nie zmieniono decyzji? — spytał z nadzieją, której tak naprawdę nie miał. — Nie nadążają z ewakuacją i nie uda się nam w żaden sposób wyciągnąć na czas jakichś pięćdziesięciu do stu tysięcy ludzi.

— Decyzji nie zmieniono — odparł Krega. — W rzeczywistości były spore trudności, by przekonać pewnych ludzi, w szczególności wojskowych, by przystali na ten ograniczony przecież układ. Spodziewamy się jednak rozlewu krwi. Monitorujemy za pomocą naszego systemu kontroli ruch wokół światów cywilizowanych. Pojawiają się oni i znikają z normalnej przestrzeni, nim uda się nam ich dopaść, i niektóre z jednostek wyglądają na całkiem duże. Po twojej stronie nie ustąpili?

— Ani trochę. Rozmawiałem z Morahem i z Altavaryjczykiem. Obaj są stanowczy… powiedziałbym nawet, że w przypadku Moraha mamy do czynienia z gorliwością i entuzjazmem. Martwi mnie ten wspomniany przez ciebie, nie usankcjonowany ruch w przestrzeni. Tu nie było jak dotąd żadnych oznak świadczących o większych zgrupowaniach floty… ja zresztą nie widziałem osobiście ani jednego statku altavaryjskiego, nawet takiego, który mógłby przetransportować jakąś grupę ewakuowanych z Meduzy. Nie sądzę, by zamierzali zetrzeć się bezpośrednio z naszą grupą specjalną.

— Mamy symulację komputerową dotyczącą ich potencjału i nawet przy założeniu, że użyją jednej dziesiątej siły ognia, którą my dysponujemy, jest on przerażający — przyznał Krega. — Bezpieczeństwo i Dowództwo Systemów Militarnych wykorzystało ten tydzień na przesunięcie pewnych sił w dalsze i bezpieczniejsze tereny. Jeśli to nie jest blef z ich strony, to może to oznaczać, że oni rozproszyli swe siły, zamiast je koncentrować. Gdybyśmy mieli dziesięć stacji bojowych, moglibyśmy unicestwić setki planet. Musimy więc uderzyć ich w jednym punkcie… w twoim. Przykro mi o tym mówić, ale to jedyny punkt, jaki mamy. Oni mogą uderzyć gdziekolwiek. Pojawić się, zniszczyć słabo bronioną planetę i zniknąć. I wybrać następną, równie słabą. Nie możemy strzec ich wszystkich. Musielibyśmy mieć tysiąc osiemset krążowników, by zapewnić mocną obronę dla wszystkich naszych światów, a mamy ich niecałe trzysta. Wydawało się to tak wiele, kiedy je budowaliśmy.

I tak to wyglądało.

— Czy nasi skłonni są zaakceptować krwawą łaźnię na taką skalę?

Krega roześmiał się nieprzyjemnie.

— Synu, chyba ciągle jesteś bardzo naiwny. Rada, Kongres, wszystkie najważniejsze osobistości znajdują się na świetnie zabezpieczonych tyłach. Umrą ze starości, zanim zagrozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Musisz się pogodzić z faktami… Oni muszą zwyciężyć, niezależnie od kosztów.

Niezależnie od kosztów… Tak, pomyślał kwaśno, w tym właśnie tkwiło sedno. Fallon miała rację. I Korman miał rację. Oni wszyscy mieli rację. Romb Wardena nie był przeciwieństwem Konfederacji ani Czterej Władcy nie byli przeciwieństwem Rady. Nie, oni byli jedynie odbiciem Konfederacji, z drobnymi lokalnymi odchyleniami. I tak to wyglądało… Zerwanie i rozbrat stały się teraz całkowite, totalne i nieodwołalne.

— Żegnaj, Papo — powiedział poważnym głosem.

— Żegnaj, kontrolerze — odpowiedział mu Krega i przerwał połączenie.

Z całej siły rzucił tym swoim zabezpieczonym urządzeniem nadawczo — odbiorczym w najbliższą ścianę. Odbiło się, potoczyło i wylądowało u jego stóp.

W Grupie Specjalnej już dawno ogłoszono najwyższy stopień gotowości bojowej. Pozostała tylko jeszcze jedna godzina.

8

Kiedy wchodził do zatłoczonej sali konferencyjnej, Morah odwrócił się do niego i skinął głową.

— Witamy, panie Carroll — powiedział spokojnym i opanowanym głosem, w którym wyczuwało się jego dobry nastrój. — Proszę usiąść. Mam tu kilku członków mojego sztabu i pomyśleliśmy sobie, że dobrze byłoby wykorzystać zainstalowane tu środki łączności i ekrany, żeby zobaczyć, co się teraz będzie dziać. Niestety, statki Altavaru nie zostały zbudowane z myślą o nas, a i ich centrum dowodzenia nie przypomina niczego, co znamy. Postarałem się więc o podłączenie kilku naszych urządzeń do ich urządzeń, tak iż możemy teraz, że się tak wyrażę, obejrzeć sobie to widowisko.

Zachowanie Moraha irytowało go. Ciągle nie mógł go rozgryźć, bo jak na jego gust, tamten zbyt szybko przeistaczał się ze znudzonego filozofa w superagenta i wreszcie w kogoś przypominającego Ypsira z jego całkowitą obojętnością na cierpienie i zniszczenie. Niemniej, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana, musi znosić to wszystko i starać się maksymalnie wykorzystywać nadarzające się sposobności.

Wokół stołu siedziało jakieś pół tuzina osób, jedni z małymi terminalami, a inni z prymitywnymi, papierowymi notesami; wszyscy oni wyglądali na zainteresowanych raczej niż zmartwionych tym, co się miało rozegrać. Większość — choć nie wszyscy — była Charonejczykami. Co ciekawe, Meduzyjczyków wśród nich w ogóle nie było.

Na jednym ekranie widniał typowy komputerowy wykres, pokazujący taktyczny układ Grupy Specjalnej i światów Rombu, a także całego aktualnego ruchu w przestrzeni, z satelitami włącznie. Wykres pokrywał przestrzeń aż do Momratha, ale nie sięgał już poza tę planetę.

Grupa Specjalna podzieliła się na trzy części. Dwie grupy bojowe w towarzystwie krążowników osłony odsunęły się od sił głównych i zajęły stacjonarne stanowiska pod kątem prostym w stosunku do nich i do słońca. Siły główne z dwiema stacjami bojowymi zbliżały się bardzo szybko do celu. Było oczywiste, że chcą one wywabić z ukrycia nieprzyjacielską flotę, a także sprowokować i przetestować system obrony międzyplanetarnej, tym bardziej że wszystkie operacje mogły być prowadzone na odległość, która sięgała jednego roku świetlnego od celu.

Zmarszczył brwi.

— Z tego obrazu wynika, że Altavar nie stawia żadnego oporu — zauważył na głos.

Morah odchylił się na oparcie fotela i patrzył w ekran.

— Nie będzie żadnego oporu, jeśli chodzi o sam cel, z wyjątkiem obrony planetarnej, która okaże się jednak coraz bardziej kosztowna dla atakujących wraz z ich zbliżaniem się do planety — odezwał się do agenta. — Pomocnicze grupy bojowe zostaną jednak zaatakowane we właściwym czasie.

— To znaczy, że jednak są jakieś siły w tej okolicy! Gdzie?

— Zobaczy je pan, kiedy przyjdzie na to czas, panie Car — roll. Proszę zachować cierpliwość. Będziemy świadkami widowiska, jakiego żaden człowiek i niewielu tylko spośród żyjących Altavaryjczyków miało okazję oglądać. Mamy kamery umieszczone wewnątrz systemu i dzięki nim będziemy mogli oglądać na ekranie wydarzenia bezpośrednio. Wszystko to naturalnie zależy od tego, czy Grupa Specjalna będzie postępowała zgodnie z tym, co zapowiedziała. Jeśli spróbują nas oszukać, przeprowadzając zmasowany atak na wszystkie cztery światy czy chociażby na jeden z nich poza samą Meduzą, albo jeśli zaatakują nas tutaj, scenariusz ulegnie drastycznej zmianie. Co prawda spodziewam się jakiejś dywersji na te księżyce tutaj, jednak tak długo jak atak główny skoncentrowany będzie na Meduzie, nie sądzę, byśmy znajdowali się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie.

W momencie, kiedy zegar wskazał godzinę 24.00, wszyscy zainteresowani wstrzymali jednocześnie oddech, ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Grupa Specjalna zbliżała się w dalszym ciągu do celu i znajdowała się już poza orbitą Orfeusza, najdalej na zewnątrz położonej planety systemu Wardena.

O 24.03 grupa zwolniła, potem zaś zatrzymała się pomiędzy Orfeuszem i Edypem, następną z kolei planetą zewnętrzną, jak pokazywało specjalne okienko z informacją na temat systemu, a krążowniki ustawiły się w szyku osłonowym wokół dwu głównych stacji bojowych. Nagle rozległy się brzęczyki i patrzący ujrzeli ogromną liczbę drobniutkich punkcików białego światła wypływających równym strumieniem ze stacji bojowych. Trwało to zaledwie kilka sekund. Utworzone przez owe punkciki pole, przypominające deszcz meteorytów, prawie natychmiast znalazło się wewnątrz systemu.

I wówczas pojawiła się ogromna liczba strumieni błękitnego światła biegnących spośród księżyców Momratha wprost w pędzącą chmurę modułów. Około jednej trzeciej tych modułów oderwało się od głównego nurtu i popędziło w kierunku źródła ognia, jednak straty zadawane im przez obrońców były ogromne.

— Głupcy zgrupowali je zbyt blisko siebie — powiedział Morah z szyderstwem w głosie.

Miał rację. Jasne błyski zamigotały wewnątrz całego pola i jego oderwanej części, a po nich pojawiły się białe światełka, które po chwili gasły. Błękitne promienie poruszały się tak szybko, że oko niemal nie mogło za nimi nadążyć, ale kierowano nimi dobrze i odnajdywały bez trudu swój cel.

— Druga fala w akcji i w rozproszeniu! — zawołał adiutant stojący przy terminalu, a oczy wszystkich zwróciły się ponownie do okienka na ekranie. Nowy atak modułów swoją wielkością przypominał ten pierwszy, ale tym razem rozciągnęły się one na ogromnej przestrzeni, omal uniemożliwiając śledzenie poszczególnych celów. I teraz nadlatywały one ze wszystkich kierunków.

— To już lepiej — mruknął do siebie Morah.

Patrzył na Moraha i innych z podziwem. Zupełnie słusznie niektóre z tych modułów skierowane zostały bezpośrednio w nich samych, a przecież tamci zupełnie się tym nie przejmowali. Westchnął i wzruszył ramionami z fatalistyczną rezygnacją. Albo byli bezpieczni, albo też nie… w każdym jednak z tych przypadków — mimo że tak bardzo chciałby tam teraz pilotować jakiś statek — był uwiązany tutaj.

— Odsłonić kamery — rozkazał Morah i na ekranie z tyłu ukazała się seria obrazów. Jednym z nich było dłuższe ujęcie Meduzy, pokazanej z takiej odległości, że wyglądała na nim jak zielonkawobiały dysk, przy czym obraz był na tyle spolaryzowany, że ukazywał również nocną stronę planety. Było też sześć mniejszych obrazów, niektóre ujęte z orbity wokół Meduzy, inne najwyraźniej — z samej powierzchni. Jedno ujęcie ukazywało miasto, którym mogło być Ro — chande, chociaż równie dobrze mogło to być jakieś inne spośród co najmniej tuzina, podczas gdy inne, dłuższe ujęcie ukazało świętą górę na dalekiej północy; miejsce, które rozpoznał bez trudu.

— Tarcze obronne trzymają dobrze — odezwał się Morah, nie adresując tych słów do nikogo konkretnego. — Nie jesteśmy jednak w stanie zniszczyć wszystkich sond, jeśli mamy jednocześnie ratować bazy Momratha i dawać osłonę trzem pozostałym planetom. — Odwrócił się do obrazów przekazywanych przez kamery i wyciągnął ramię. — Popatrzcie tam! Widzicie niebo w pobliżu tej równiny?

Wszyscy skierowali wzrok na ekran i zauważyli jakieś wyraźne pasy na normalnie nieskazitelnym granatowym niebie, pasy pozostawiające czerwonawobiały ślad. Było ich coraz więcej i więcej, aż wreszcie wypełniły sobą niebo, kiedy moduły atakujące po wejściu w atmosferę rozdzielały się, a każdy z nich rozszczepiał się następnie na setkę równie zabójczych, co one same, broni ofensywnych.

Obrazy ukazywały potężne eksplozje i ogromne, puchnące jak balony, kopuły trzaskającej energii. Jedna z kamer została rozbita, ale natychmiast zastąpiła ją inna. Najwyraźniej umieszczono ich tyle na całej powierzchni planety, by byli teraz w stanie uzyskać co najmniej jedno dobre ujęcie powierzchni.

Obraz całego dysku pokazywał tysiące maleńkich błysków światła na całej powierzchni globu, tak jakby był on pokryty okienkami, w których zabłysło teraz światło, a przecież każde z tych okienek reprezentowało zabójczą broń energetyczną o potężnej sile niszczenia.

Zerknął na ekran pokazujący sytuację ogólną i ku swemu zdziwieniu ujrzał jakieś nowe formacje, w nowym kolorze — żółtym — zbliżające się do systemu ze wszystkich kierunków dobrze skoordynowanym kręgiem. Na podstawie kodów wyświetlanych na ekranie nie można było stwierdzić, jakie mają rozmiary i konstrukcję, ale było ich niewątpliwie diabelnie dużo, przynajmniej tyle samo, co jednostek wchodzących w skład Grupy Specjalnej.

— Altavar szykuje się do ataku — powiedział do obecnych, zajętych ciągle obserwacją bezlitosnego bombardowania Meduzy.

Morah zerknął na jego ekran.

— Tak. Ułatwili nam zadanie, dając nam ten tydzień. Pozwoliło nam to wyliczyć ich prawdopodobny sposób ataku i rozmieścić własne siły w taki sposób, żeby mogły wychodzić z hiperprzestrzeni w ściśle określonych punktach. Zetrą się one jednak tylko z dwiema mniejszymi, rezerwowymi grupami bojowymi; zadaniem sił głównych jest dopilnować, aby siły nieprzyjacielskie zajęte były swoim pierwotnym celem.

— Ale przecież mając takie siły, mogliby bronić całego tego cholernego systemu! — niemal wrzeszczał w furii. — Celowo rzucają Meduzę na pożarcie! Dlaczego? Dlaczego? Cóż ja takiego przeoczyłem?

Flota Altavaru podzieliła się na trzy grupy, z których dwie utworzyły ofensywny szyk kulisty wokół każdej z rezerwowych formacji, podczas gdy siły główne skierowały się na pozycję w pobliżu Momratha.

Z ich taktyki wynikało, że Altavar dysponował statkami mniejszymi od krążowników Konfederacji, być może znacznie mniejszymi, ale o wiele szybszymi i o większej zdolności manewrowania przy szybkościach podświetlnych. Poruszały się tak szybko i z taką precyzją tworząc ten swój szyk kulisty i zbliżając się do jednostek Konfederacji, że nie dały tym drugim szansy oderwania się od nich i rozproszenia. Nie mogąc więc zastosować tych manewrów, krążowniki ustawiły się w klasycznej formacji defensywnej i rozpoczęły natychmiastowy kontratak. Furia i zaangażowanie w tym starciu były takie, że ekran pokrył się orgią kolorów, zarówno białych, jak i żółtych, i urządzenie sterujące tablicą sytuacyjną zrezygnowało z pokazywania aktualnej sytuacji.

W pewnym sensie była to romantyczna wizja wojny, bezpośrednie starcie jednostek bojowych, tak jak przed wiekami; on jednak wiedział, że prawda jest inna. Tablica sytuacyjna obejmowała obraz ogromnej przestrzeni i tamte statki prawdopodobnie nie widzą się wzajemnie, chyba że na podobnych tablicach, tyle że o wiele bardziej szczegółowych i dotyczących mniejszego wycinka przestrzeni. Zapewne też stawką nie było tu zbyt wiele ludzkich istnień. Tak naprawdę nie walczył tu człowiek przeciwko człowiekowi, czy nawet statek przeciw statkowi; było to starcie komputera z komputerem, technologii z technologią i minęło sporo czasu, nim się wyjaśniło, kto może zwyciężyć w tej bitwie. Statki Altavaru, mniejsze, szybsze, zwrotniejsze i trudniejsze do trafienia, wspomagane przez komputery, których programy opierały się nie na teoriach problemu, ale na konkretnych sytuacjach bojowych z przeszłości, miały pewną przewagę, zakładając naturalnie, że siła ognia była zasadniczo taka sama.

Siły główne znajdujące się pomiędzy Orfeuszem i Edypem po przeanalizowaniu starć na obrzeżach przegrupowały się, ale nie uczyniły żadnego ruchu, by zbliżyć się i zetrzeć bezpośrednio z siłami Altavaru, które najwyraźniej nie dążyły w tej chwili do starcia, ale raczej tworzyły ogromny i potężny perymetr defensywny wewnątrz samego Rombu. Grupa Specjalna wystrzeliła w obrońców pewną liczbę śmiertelnie groźnych modułów, ale zostały one bez trudu zneutralizowane. Wyglądało na to, że Meduza pozostaje w dalszym ciągu punktem, na którym skoncentrowana jest uwaga wszystkich.

Jednak teraz, kiedy obydwie rezerwowe grupy bojowe zaczęły ukazywać zapalające się i gasnące jasnożółte kręgi, co oznaczało, że Altavar złamał ich kręgosłup, naczelny dowódca nie zamierzał już dłużej kontynuować metodycznej demonstracji siły wobec praktycznie bezludnej planety. Optował za ostatecznym zlikwidowaniem Meduzy i jeśli zajdzie taka konieczność, za starciem się z siłami głównymi Altavaru i to jeszcze zanim tamte dwie nieprzyjacielskie grupy dokończą swego dzieła, przegrupują się i dołączą do formacji defensywnej.

Agent odczuwał autentyczny podziw dla dowódcy, kimkolwiek był, za rozsądek i odwagę, które nie pozwoliły mu na rozdzielenie sił, by przyjść z pomocą rezerwom, co osłabiłoby przecież obydwie powstałe w ten sposób grupy. Admirał ten doskonale rozumiał, że główne siły obcych miały za zadanie osłonę pozostałych trzech planet i w miarę możliwości — Momratha, i nie mogły sobie pozwolić na odkrycie tych celów przez zaangażowanie się w starcie z głównymi siłami Konfederacji. Siły te mogły bowiem zaatakować Altavaryjczyków dopiero po zakończeniu akcji związanej z Meduzą.

Tylko dwie spośród zainstalowanych na powierzchni Meduzy kamer jeszcze działały i jedna z nich znajdowała się na północy, gdzie specjalna broń energetyczna topiła z łatwością podbiegunowe lody. Po raz pierwszy od bardzo dawna, być może od ukształtowania się obecnej powierzchni planety, jej większość pokryta była oceanem i to oceanem w temperaturze wrzenia.

— Salwa numer siedem. To powinno wystarczyć! — zawołał ktoś z obecnych i w tym samym momencie ostatnia kamera z powierzchni planety przestała przesyłać obraz.

Widział ich w cytadeli, tych dumnych i nierozsądnych dzikich, modlących się do swego boga, podczas gdy potworny żar i energia uderzyły w nich. Przynajmniej nie trwało to długo. Przynajmniej tyle…

W następnym momencie specjalne głowice wybuchły jednocześnie wokół całego globu Meduzy, a ich żar był tak wielki, że zapalił samą atmosferę i spowodował stopienie skorupy planety. Z oceanów i lodów uniosły się ogromne kłęby pary, a cały glob zmieniał powoli swą barwę z białej na matowoszkarłatną, kiedy to magma spod powierzchni Meduzy uwolniła się i wydostała na zewnątrz…

Widok był makabryczny i fascynujący zarazem. Nie mógł oderwać od niego wzroku.

— Już za chwilę… — odezwał się Morah z oczekiwaniem w głosie, po czym dodał: — O tam! Zaczyna się!

Patrzył w napięciu w obraz, teraz już krwistoczerwony, i przez moment nie zobaczył niczego, czego się wcześniej nie mógł spodziewać. Nagle zmarszczył brwi i przetarł oczy, obraz bowiem zaczął zdecydowanie tracić jakość, stając się nieostry i zniekształcony. Meduza przestała mieć kształt dysku, a przybrała postać rozlanej plamy barwy czerwonawobrązowej, rozciągającej się we wszystkich kierunkach. Wydawała się niepomiernie rosnąć, aż zyskała rozmiary dwukrotnie większe od pierwotnych. Poskrobał się po brodzie i mruknął:

— Cóż to takiego, do diabła?

Glob wydawał się płynąć w jednym kierunku, po czym rozdzielił się na dwie osobne części, z których jedna była ciałem wielkości Meduzy. Pozostała masa, niemal identycznych rozmiarów, krzepła, skręcała się i zwijała… i poruszała się. Poruszała się na zewnątrz, nabierając szybkości, pędziła w kierunku głównych sił Konfederacji, które zaczęły miotać wszystkim, czym tylko mogły, w pędzącą ku nim ogromną masę.

Flota Altavaru, ustawiwszy się w formacji w kształcie odwróconego V, ruszyła za tą masą, dostosowując do niej swą prędkość i kurs.

— Zbliżenie! — warknął Morah. — Chcę mieć zbliżenie na Coldaha!

Jego ludzie robili, co mogli. Znaleźli wreszcie jakiś obraz z kamery znajdującej się poza systemem, obraz czegoś tak ogromnego jak planeta, pulsującego i skręcającego się, czegoś, co pojawiło się w wyniku zbombardowania Meduzy.

Był to monstrualny, ciągle zmieniający się kształt, złożony głównie z energii — ale nie pozbawiony materii — nie posiadający konkretnej formy dłużej niż przez sekundę, przypominający jakiś piorun kulisty, który całkowicie zwariował. A przecież nie był szalony; jego kurs i prędkość były celowe i prowadziły go wprost na flotę, która rzucała przeciwko niemu moduł za modułem — każdy z nich zdolny rozbić planetę — a on absorbował je jeden za drugim.

Dotarł do floty, nim zdołano przeprowadzić jakieś skuteczne przeciwuderzenie, i wszedł w nią, wystrzeliwując dziesiątki tysięcy jęzorów ognia i płomieni w samo serce statków, doprowadzając do eksplozji materiałów wybuchowych znajdujących się na ich pokładach. Obydwie stacje bojowe eksplodowały w błysku porównywalnym z blaskiem samej Meduzy, ale większość jednostek grupy leżących poza bezpośrednim zasięgiem macek Coldaha zaczęła rozciągać się wachlarzowato, jednak obrzeża tego nowego szyku zostały natychmiast zaatakowane przez statki Altavaru.

Agent z wściekłością uderzył pięścią w stół.

— Oczywiście! Oczywiście! — mruczał do siebie. — Dlaczego, do diabła, nie pomyślałem o tym wcześniej? Nie jeden gatunek… ale dwa! To nie był komputer Altavaryjczy — ków, ten, który wyczułem na Meduzie, to był umysł tego drugiego stwora!

Morah, nie odrywając oczu od ekranu, skinął głową.

— Tak, dwa. Altavaryjczycy służą Coldahowi i ochraniają go.

— Ten… ten Coldah. Czymże on do diabła jest? Z czego jest zbudowany? Jak w ogóle może taki stwór istnieć?

— Nie wiemy. Nawet Altavaryjczycy, którzy badają go od tysięcy lat, tego nie wiedzą. Nie ma ich wielu, tych Coldahów, tak że nie wiemy nawet, jaka może być ich liczba i czy są tubylcami tej galaktyki, a nawet czy pochodzą z tego wszechświata. Wędrują samotnie przez ogrom przestrzeni kosmicznej, aż napotkają świat takiego rozmiaru, typu i tak usytuowany, który jest im z jakiegoś powodu potrzebny do tego, co robią. Dawno temu, tysiące lat temu, kiedy Alta — var był rozwijającym się imperium, podobnym do Konfederacji, jeden z nich pojawił się w systemie Altavaru i uczynił jeden z ich światów swoim domem. Oni są energią, oni są materią, są tym, czym zechcą być i kiedy zechcą tym czymś być. Osiadając na świecie Altavaru, zabili trzy miliardy mieszkańców. Naturalnie rozpoczęła się wówczas długa i obrzydliwa wojna.

Skinął głową, rozumiejąc tamtą sytuację.

— Oczywiście — ciągnął szef ochrony. — Altavaryjczycy zaatakowali tamtego pierwszego Coldaha podobnie jak my dzisiaj i z podobnymi zresztą rezultatami. Zirytowali go jedynie. Przeszedł przez ich całą flotę jak przez masło i zajął następny zamieszkany świat, zabijając jego mieszkańców. Kontynuowali walkę, gonili go, przeszkadzali mu żyć, usiłując jednocześnie dowiedzieć się na jego temat tyle, ile tylko było możliwe. Stało się to ich obsesją, tak jak i mogłoby stać się naszą. Chociaż Coldahy nie lubią towarzystwa, to jednak potrafią komunikować się między sobą na olbrzymie odległości i po kilku wiekach w systemach planetarnych Altavaru pojawiła się ich większa liczba. Wreszcie Coldahy nauczyły się antycypować ataki Altavaru i przedsiębrać odpowiednie środki. Straty Altavaru stały się wówczas gigantyczne. Musieli zaprzestać swej ciągłej, bezsensownej walki, zorientować się w sytuacji, dowiedzieć się i nauczyć nieco więcej i… spróbować znowu. Za każdym razem ponosili jednak klęski. Przez tysiące lat ponosili same klęski. Wiele się jednak dowiedzieli. Kiedy Coldah zamieszkiwał jakąś planetę, nie przybywało jej masy albo przybywało bardzo niewiele, co oznaczało, że pozostawał on w stanie energii i wysyłał na zewnątrz kolonie organizmów, by stworzyły pewien rodzaj kamuflażu… doskonałego, naturalnego kamuflażu.

— Organizm Wardena — wyszeptał.

— Sam koncept nie jest czymś zupełnie nieznanym w przyrodzie. Natomiast nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego oni zawsze wolą planety naszego typu i dlaczego na takie je przerabiają. Są klasycznymi obcymi… tak różnymi od wszystkiego, co znamy, od każdej formy życia, którą znamy, od takich źródeł życia, które jesteśmy w stanie zrozumieć, że są dla nas totalnie i absolutnie niezrozumiali. Pański człowiek na Meduzie miał przelotny kontakt z tym tutaj. Pamięta to pan?

Skinął głową.

— Myślałem, że to był komputer. — Jakie pan odniósł wrażenie? Zastanowił się przez chwilę.

— Był świadom mojej obecności, ale nie zainteresowałem go zupełnie. Emanowało od niego poczucie ogromnej wyższości, a ja czułem, że zauważył mnie i kompletnie zlekceważył, tak jak my zlekceważylibyśmy niegroźnego insekta.

— Ja pozostawałem… w o wiele głębszym… kontakcie przez ostatnie lata — powiedział Morah. I było to dla mnie niewiarygodnie frustrujące zadanie. Nie jestem nawet przekonany, czy to, co do nas dociera, ma jakiś rzeczywisty związek z autentycznym Coldahem. Niewątpliwie wyczuwa się moc… i dlaczego by nie? Posiadają ją, to pewne. A poza tym… któż to wie? Są bez wątpienia świadomi naszego istnienia, wiedzą nawet, kto jest ich przyjacielem, ale chyba niewiele więcej. Być może pewnego dnia będziemy wiedzieć coś konkretnego, ale jakoś nie bardzo w to wierzę. Jedyne co nam pozostaje, to prowadzić badania i dowiadywać się jak najwięcej. To są zupełnie niewiarygodne istoty, jednak w swoich działaniach wydają się przestrzegać pewnych praw, podobnie jak my sami. Tyle że mogą znać tych praw znacznie więcej niż my.

Ekrany były teraz puste, z wyjątkiem tego, który pokazywał dalekie ujęcie Meduzy, ciągle stopionej i gorącej, ale już zaczynającej się ochładzać i spowijać w nieprawdopodobnie grubą i burzliwą warstwę chmur. Odwrócił się do tablicy sytuacyjnej, na której nie było już białych kropek i kształtów, a jedynie żółte formy zajęte były oczyszczaniem pola walki. To był już koniec. Największa armada, jaką kiedykolwiek udało się zebrać człowiekowi, została pokonana przez lepiej zorganizowane siły, które miały lepszą sytuację ze względu na przyjętą taktykę defensywną, a także częściowo przez istotę, której nie można było ani zrozumieć, ani nawet uwierzyć w jej istnienie, i to nawet w tym momencie, w którym ta prowadziła mordercze dla ludzi działania.

— Dokąd się teraz uda ten stwór? — spytał Moraha. Szef ochrony wzruszył ramionami.

— Gdziekolwiek zechce. Prawdopodobnie na inną z naszych planet, gdzie znowu się zagrzebie w jej wnętrzu. Wędrują tak z systemu na system, a kiedy znajdą planetę odpowiadającą naszej własnej strefie życia, krążącą wokół stabilnego słońca, zagnieżdżają się w niej i przetwarzają jej powierzchnię za pomocą materii i energii. Nie jest ona nigdy dosłownie taka sama, ale zawsze należy do bliskiego nam typu, włącznie z atmosferą. Pozostanie tam jakiś tysiąc lat, chyba że coś zakłóci jego spokój, jak to miało miejsce w przypadku tego tutaj, potem opuści ją, poszuka następnej i zacznie wszystko od nowa. Czy wie pan, że kiedy odchodzą z własnej woli, praktycznie nie wyrządzają systemowi planetarnemu, przetworzonemu przez ich symbiontów, żadnych szkód? Po prostu je porzucają. Myślę, że tajemnica, jaką jest istnienie tak wielu światów odpowiadających potrzebom życiowym człowieka, może być wyjaśniona istnieniem Coldahów. Choć jest ich niewielu, to większość zasiedlanych przez nie planet nie nadaje się do zamieszkania przez człowieka; dopiero one je zmieniają. Kiedy odchodzą, ich małe symbionty nie ulegają zniszczeniu, tak jak to się dzieje, gdy sieje zabiera z planety, na której mieszkają, ale powoli zanikają. A potem następuje już normalna ewolucja. — Roześmiał się. — Czy wie pan, że nasza własna rasa, jak również Altavaryjczyków, być może rozwijała się przez miliony lat dzięki temu, że taki właśnie jest styl życia Coldaha. To fascynująca możliwość.

— Ale Altavar… przecież oni walczyli z tymi stworami. A teraz wydają sieje ochraniać.

— To prawda — zgodził się Morah, polecając na boku jednemu ze swych adiutantów podać wszystkim obecnym coś mocniejszego do picia. Ale podczas tych tysięcy lat, kiedy walczyli z Coldahami i kiedy prowadzili nad nimi badania, wydarzyło się coś dziwnego. W którymś momencie znużyła ich ta sytuacja, to ciągłe, bezsilne walenie głową w mur i w jakimś sensie psychicznie poddali się tym ogromnym draniom. Dla Altavaryjczyków Coldah stał się ich całym życiem i stopniowo nie tylko zaakceptowali istnienie tych stworzeń, ale zaczęli wręcz z nimi współpracować. Proszę mnie nie pytać o wytłumaczenie tej sytuacji… na pewno ma ona coś wspólnego z religią albo mistyką, a to są przecież sprawy nie do wytłumaczenia nawet wtedy, kiedy mówimy o własnej wierze. W każdym razie, całkowicie, na zimno i naukowo, poświęcają się oni temu wielkiemu projektowi badawczemu, jak go nazywają. Chronią spokój Coldaha przed zakłóceniami z zewnątrz i próbują za pomocą swej floty spowodować jego przejście na te światy, którym potrzebna jest zmiana. Proszę nie pytać, jak to w ogóle jest możliwe; faktem jednak jest, iż Coldah, kiedy Altavar zaczął mu raczej pomagać, niż z nim walczyć, wydaje się z nim w tym względzie współpracować.

Skinął głową.

— Ale nie tutaj.

— No cóż, tu było to niemożliwe. Kiedy Coldah pojawił się po raz pierwszy w systemie Wardena, my ciągle jeszcze nie potrafiliśmy oderwać się od naszej Matki Ziemi. Te cztery planety były tylko nędznymi skałami z okropną atmosferą i ciśnieniem powierzchniowym, czyli czymś wręcz dla niego doskonałym. I kiedy przybył tu taki wyjątkowo ogromny i tłusty Coldah, to dokonał on czegoś, czego Altawaryjczycy, mimo ich całego wielkiego doświadczenia, nigdy wcześniej nie widzieli. Rozmnożył się przez podział. Wydał na świat, że się tak wyrażę, trojaczki i cała czwórka zagnieździła się w czterech światach wardenowskich. Wkrótce potem uwolnili oni, czy też wyprodukowali i uwolnili, te swoje małe stworzonka, a te zajęły się przebudową planet. Lilith, zamieszkanej przez oryginalną „mamę” Coldah, narzucono najbardziej surowy i sztywny system. A potem przybyli tam Altavaryjczycy. Przez lata studiów, walki, a potem i służby Coldahom wiele się nauczyli. Potrafią produkować własne organizmy Wardena i potrafią rozkazywać ich zsyntetyzowanej odmianie. W pewnym ograniczonym zakresie radzą sobie też z wersjami coldahowskimi… i to właśnie zrobili tutaj. Uwzględniwszy klimaty na poszczególnych planetach, na każdej z nich uczynili jeden z gatunków tym dominującym.

— Domyślałem się tego. Gady na najcieplejszym ze światów, owady na najhojniejszym, wodne stworzenia na najbardziej wilgotnym i ssaki na najzimniejszym.

— Zgadza się. To część ich wielkiego projektu. Ponieważ Coldah może się oddalać, chociaż już nie przybywać, bez specjalnych wstrząsów — powiadają, że wygląda to tylko, jakby nad planetą wznosiła się wielka mgła — pozostawiając świat jego naturalnym prawom, usiłowali uzyskać pewien wpływ na kierunek, w którym się będzie oddalał. To naturalnie sprawa długoterminowa, ale oni rzeczywiście starają się dowiedzieć, jakie czynniki i warunki wpływają na powstanie inteligentnych form życia właśnie w tym, a nie w innym miejscu. To problem wielce złożony. I oczywiście nasze pojawienie się tutaj rozwaliło cały ich tutejszy program.

— A ponieważ zupełnie przypadkowo tak się złożyło, że elektrochemiczne długości fal, na jakich działa ludzki mózg, różniły się tylko nieznacznie od długości fal używanych przez Coldaha do wydawania rozkazów organizmom Wardena, udało nam się rozwinąć te, tak zwane „dzikie” czy nie kontrolowane talenty. — Przerwał na chwilę, po czym dodał: — Domyślam się, że Altavaryjczykom daleko do tych właśnie długości fal?

Morah roześmiał się.

— To prawda. Potrafią się co prawda do nich dostroić, tyle że elektronicznie, a nie biologicznie.

Zagwizdał cicho i sięgnął po szklankę, którą mu właśnie podano, pociągając z niej też od razu spory łyk, znacznie większy niż zamierzał. Było mu to wyraźnie potrzebne. Wreszcie odezwał się:

— I dlatego to my staliśmy się częścią tego wielkiego projektu.

— Tak. My staliśmy się tym projektem. Jednak, aby mieć nad nim całkowitą kontrolę i aby zminimalizować ewentualną interferencję pomiędzy nami i Coldahem, należało coś zrobić z Konfederacją. Najogólniej bowiem rzecz ujmując, Coldahy podążają w naszym kierunku… albo też tam wracają; tego nie wiem. Sytuacja, w której nasza rasa może, że się tak wyrażę, dostroić się do zakresu fal co najmniej jednego Coldaha, zagrażała Altavarowi, zagrażała ich sposobowi życia i systemowi wierzeń. Myślę, że autentycznie się obawiali, że jeśli my pójdziemy w ich ślady, to uda nam się nawiązać z Coldahem kontakt, a może nawet jakiś rodzaj porozumienia. Być może jest to możliwe, chociaż osobiście uważani, że są to istoty zbyt dla nas obce, by można je rozumieć czy komunikować się z nimi na poziomie wyższym niż zupełnie podstawowy.

Uśmiechnął się słabo i pokręcił ze zdumieniem głową.

— Wynika z tego, że dla Altavaryjczyków to my byliśmy istnymi demonami. To oni lękali się, że ukradniemy im ich bogów. Gdyby rezultaty tego wszystkiego nie były tak tragiczne, to byłyby w sumie bardzo zabawne, nieprawda? — Zastanawiał się przez chwilę. — Ale skoro byliśmy dla nich takim zagrożeniem, wężem, który mógł ukraść ich Eden, dlaczego nie zdecydowali się unicestwić wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy stanowili część projektu, to znaczy z wyjątkiem mieszkańców Rombu?

— Zamierzali to uczynić, o czym zresztą wspomniał ten stary Altavaryjczyk. Jednakże oni są ogromną i ruchliwą rasą zamieszkującą niemal połowę galaktyki. A stanęli twarzą w twarz z innym ogromnym imperium, którego możliwości były im zupełnie nie znane. Musieli się dowiedzieć, jak myślimy, jaka jest nasza taktyka, czy i jak będziemy walczyć i tak dalej. Mieli czas. Ciągle jest jeszcze około trzystu lat do planowego wyklucia czy podziału, czy co tam te Coldahy robią. A było tych lat czterysta, kiedy pojawiliśmy się tutaj po raz pierwszy. Spędzili ponad pięćdziesiąt lat na poznawaniu nas za pośrednictwem „wardenków” i na uświadomieniu sobie całej różnicy naszych i ich stosunków z organizmem Wardena i dopiero wtedy posłali po swoją flotę, a tę musieli ściągać z ogromnych odległości i po trochu. Łatwiej już im było zbudować fabryki na światach poza granicami Konfederacji czy na planetach samego Rombu i tam tworzyć swe siły, a także za pomocą organizmu Wardena mnożyć niezbędnych do przyszłej walki Altavaryjczyków. A kiedy już mieli gotową i flotę, i załogi, Władcą Lilith został Kreegan.

— Który w jakiś sposób odkrył prawdę?

— Podobnie jak ja sam. Na każdym ze światów znajdował się jeden punkt, jedno słabsze miejsce, które było oknem Coldaha na świat zewnętrzny. Proszę mnie nie pytać, jak to działa czy dlaczego jest w ogóle potrzebne, bo tego nie wiem. Był jednak zawsze taki punkt, zazwyczaj w najtrudniej dostępnym i najgroźniejszym miejscu planety. Na Lilith znajdował się on w pobliżu bieguna północnego. Na Charonie była to niewielka wysepka w pobliżu południowego kontynentu. Nie wiem, dlaczego Kreegan znalazł się akurat na biegunie północnym, ale jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż to właśnie potomkowie pierwotnego zespołu badawczego stworzyli na Lilith ten kult planetarny, to można założyć, że to oni naprowadzili go na ten ślad. W tych miejscach siła sygnału jest tak duża, że wpływa on tam bezpośrednio na nasz zakres fali i pokrywa się z nim, wzbudzając tym samym nasze „wardenki” i wywołując w naszych mózgach świadomość sytuacji, a także możliwość jej kontroli.

— Nie dziwota, że Kreegan został Władcą. Morah skinął głową.

— Miejscowi Altavaryjczycy, wyhodowani, że się tak wyrażę, do lokalnych warunków i do nienaprzykrzania się, próbowali zniechęcić każdego do zbliżania się, nie ujawniając się wszakże, często wręcz paradując w zwierzęcym przebraniu. Stanowią oni głównie personel obsługujący monitory i urządzenie kontrolne, służące do obserwacji Coldaha, którego sygnały stają się coraz silniejsze aż do momentu jego odejścia. Dzięki ciągłemu monitorowaniu potrafią więc przewidzieć pewne zachowania Coldaha i odpowiednio się do nich przygotować.

Agent zastanawiał się przez chwilę.

— Z czego wynika, że tamte demony spod lodu nie były jedynymi. Były też przecież te okropieństwa z mackami na pustyni charonejskiej, o ile dobrze pamiętam.

— Och, narile. To nie Altavaryjczycy; to raczej ich ulubione zwierzątka. Rezultat hodowli zwierzęcia mającego taką strukturę biochemiczną, która byłaby wrażliwa na częstotliwości wardenowskie. Udało się to w bardzo ograniczonym zakresie. A niektóre z nich wydostały się na wolność i przystosowały się do życia na pustyni. To wszystko. Wynikiem podobnej, nieudanej próby są cerberyjskie borki, tyle że tym razem przelękli się nieco rezultatów własnych działań i zrezygnowali z dalszych prób.

— Ciągle jednak nie pojmuję, dlaczego zgodzili się na plan Kreegana.

— Och, to proste. Nie byli jeszcze gotowi do konfliktu z nami. Byli przekonani, że mu się nie uda, ale z jakichś powodów zgodzili się z nim, tym bardziej że niezależnie od przebiegu wypadków dawało to im informację strategiczną i militarną, której tak potrzebowali. Jeśliby zaś plan się powiódł, to tym lepiej dla nich. W żadnym jednak przypadku nie mogli nas tolerować, nie mogli tolerować rasy posiadającej tak wielkie imperium, że mogło ono sięgnąć aż do Coldaha, a nawet wykorzystać i jego samego, i jego symbiontów, i to bez pośrednictwa technologii.

— Jak wobec tego postąpią oni teraz z Konfederacją… i z nami?

Morah westchnął.

— Użyją niewielkich, ale bardzo groźnych sił w celu uderzenia na słabo bronione planety na całym obszarze Konfederacji. W końcu też i resztki tej floty nie zaangażowane w sprawy związane z nową planetą — siedzibą dla meduzyjskiego Coldaha dołączą do tamtych w ich akcji ofensywnej. Wspólnie doprowadzą imperium do stanu barbarzyństwa na skalę planetarną, tyle że dotyczyć to będzie setek światów. Sama Konfederacja bronić się będzie z desperacją i fanatyzmem, ciągle zmniejszając zasięg tej obrony, aż wreszcie zostanie zneutralizowana na dłuższy okres. Co ludzkość ostatecznie uczyni, czy też czym się stanie, nigdy się nie dowiemy. Od dawna już bowiem będziemy martwi.

— A Romb?

— Komputery Altavaru są w stanie stabilizować przez jakiś czas odmianę meduzyjską, odbudowując być może Meduzę albo, co jest bardziej prawdopodobne, zostawiając ją w spokoju. My osiedlimy Meduzyjczyków na Lilith i Charonie i stopniowo będziemy dostosowywać program z Meduzy do tego świata, na którym ich osiedlimy, nawet gdyby miało to dotyczyć nie tej, ale i następnych generacji. Altavaryjczycy pozostaną jak zawsze niewidoczni i nie narzucający się przez następne trzysta lat. Wówczas to, jeden po drugim, wyłonią się w swój naturalny sposób Coldahy i teoretycznie nasza wardenowska moc zaniknie, i ponownie staniemy się zupełnie zwykłymi ludźmi. Może też być inaczej. Wiele wyjaśni nam fakt, czy potomkowie Meduzyjczyków staną się Charonejczykami czy Lilithianami, czy też pozostaną samymi sobą, pomimo odejścia Coldah i pomimo subtelnego wpływu, jaki będzie wywierał na nich komputer główny Altavaru. Jeśli zachowają swoją tożsamość, to będzie to oznaczać, że odejście Coldaha nie zmieniło w sposób zasadniczy sytuacji w tym względzie. Jeśli my w ciągu tych trzech stuleci nauczymy się utrzymywać te „wardenki” przy życiu lub zastępować je ich syntetycznymi odpowiednikami — co już w tej chwili czynią Altavaryjczycy — wówczas to my, rasy Rombu Wardena, staniemy się prawdziwym, podróżującym w kosmosie Homo excelsius. Altavaryjczycy będą mogli zmuszać „wardenki” do działania dla nich za pomocą procesów mechanicznych i elektronicznych. Nam wystarczy do tego sama siła woli i ponadto będziemy mogli przekonstruować sami siebie, jeśli tylko zechcemy.

Skinął powoli głową.

— A ty przecież byłeś biologiem.

— Jestem biologiem. Wcześniej czy później, dzięki współpracy z Altavarem, będę wiedział wystarczająco dużo albo też posiądą odpowiednią wiedzę moi ludzie, wspomagani komputerami Cerbera, tym bardziej że będą mogli bez ograniczeń rozwijać ich potencjał. Musimy szybko odbudować przemysł. To jest naszym pierwszym i najważniejszym zadaniem. Posiadamy kadry złożone z dysponujących odpowiednimi umiejętnościami Meduzyjczyków, jednak wpierw musimy odbudować fabryki i to zarówno na powierzchniach planet, jak i w kosmosie. Ludzie ze zmysłem technologicznym rozrzuceni są po całym Rombie, a narzucone nam przez Konfederację ograniczenia technologiczne przestały istnieć.

— Jesteś pewien, że Altavar nie będzie się wtrącał?

— Tak długo jak, nie będą widzieć w nas zagrożenia, nie będzie. Mówię tu o planowaniu długoterminowym, panie Carroll. Odbudowa przemysłu i produkcji zajmie całe lata. Mamy trzy stulecia, żeby tego dokonać i żeby nauczyć się tego, czego nauczyć się musimy. Pod koniec tego okresu, jeśli uda nam się zgłębić tajemnicę organizmu Wardena, będziemy sobie siedzieć tutaj na tych trzech pozostałych planetach i machać rękoma na pożegnanie Coldahom i Altavaryjczykom. A potem polecimy sami, żeby sprawdzić, co pozostało z ludzkości i odbudować naszą cywilizację, odbudować jej siłę, ale nie jej ignorancję. Jest to wyzwanie nie tylko dla nas, którzy rozpoczniemy tę pracę, ale i dla naszych dzieci i wnuków, którzy ją dokończą. I jeśli wykonamy nasze zadanie prawidłowo, oni wykonają swoje bez powtarzania błędów przeszłości, tworząc cywilizację zdolną wprowadzić w osłupienie całą ludzkość. Rasa, która potrafi siłą woli stać się każdą istotą, jaką zechce, zdolna do skruszenia gór jednym ruchem palca i wysiłkiem woli, która potrafi zmieniać ciało, płeć i cokolwiek tam zechce, będzie zupełnie nowym rodzajem istoty, czy raczej istot.

Yatek Morah odchylił się do tyłu, dopił zawartość szklaneczki, po czym wstał i zapalił charonejskie cygaro. Po chwili dodał:

— Następnym razem to my będziemy demonami… albo bogami. A co z panem, panie Carroll? Gdzie pan widzi swoje miejsce w tej wyjątkowej, nowej przyszłości?

Agent rozsiadł się wygodnie i położył nogi na stole.

— Sądzę, iż posiadam pewne, równie wyjątkowe kwalifikacje, pasujące do twojego imponującego planu, Morah. Myślę, że wszyscy czterej będziemy pasowali do tej rzeczywistości. Wpierw jednak należy zakończyć pewną nie dokończoną sprawę… i jeśli mógłbym cię prosić o przysługę…

— Zobaczymy. Teraz, kiedy już zna pan całą prawdę, ja ciągle nie mogę się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że jest coś, czego mi pan nie powiedział.

— Och, to nic ważnego — zapewnił Szefa Ochrony. — To jest istotne tylko dla mnie.

9

Spędził nieco czasu na Cerberze w towarzystwie Qwin i Dylan, które z chęcią zaakceptowały Burę i Angi i z radością dołączyły dwójkę dzieci „bliskiego krewnego” do rodziny. Dwójka Meduzyjczyków przyszła bowiem wreszcie na świat i wyglądała jak normalne, zdrowe, cerberyjskie dzieci, chociaż Dylan wyrażała się z pewną zazdrością o lekkim i względnie bezbolesnym porodzie, jaki był udziałem kobiet meduzyjskich. Okazało się, że dzieci poczęte na Meduzie rodziły się zgodnie z oczekiwaniami — i to pomimo odejścia Coldaha — choć naturalnie Altavaryjczycy poprzez swoją sieć komputerową Snark w dalszym ciągu dostarczali dodatkowych danych niezbędnych meduzyjskim „wardenkom”.

Altavaryjczycy z własnej inicjatywy odcięli pewną liczbę Meduzyjczyków od komputera i ku swemu zdumieniu odkryli, że chociaż „wardenki” tamtych przeszły w stan bezwładności, to jednak nie wyginęły. Najwyraźniej istniało coś, co było charakterystyczne jedynie dla stosunków pomiędzy nimi i ludźmi albo wewnątrz znanego systemu powstawała jakaś nowa jakość, jakaś nowa i zupełnie wyjątkowa odmiana człowieka.

Na wewnątrzsystemową orbitę leżącą pomiędzy Meduzą i Momrathem sprowadzono ogromny statek wartowniczy i przerabiano go teraz w szybkim tempie na wielką, kosmiczną fabrykę, podczas gdy na naturalnych księżycach Momratha budowano nowe zakłady, przy niechętnym zresztą udziale samych Altavaryjczyków.

Również Dumonia niechętnie przyjął tytuł i stanowisko Władcy Cerbera, chociaż było to teraz niezbędne. Współpracował z zespołem Moraha, jednak większość codziennych zadań zlecał Qwinowi Zhangowi.

Park i Darva za namową pana Carrolla pojechali na krótkie wakacje na niewielką wyspę leżącą u południowo-zachodniego wybrzeża południowego kontynentu charonejskiego. Po krótkim przeszkoleniu i przy współpracy ze szkolonymi przez Dumonię psychoekspertami mieli wkrótce być zdolni do przejęcia kontroli nad Charonem, co bardzo odpowiadało Morahowi. Sam szef ochrony już kiedyś powiedział Parkowi, że jego celem jest coś więcej niż bycie Lordem i że zarządzanie planetą tylko przeszkadzałoby mu w osiągnięciu tamtego wyższego celu.

Również Cal Tremon odczuł nagłą ochotę, by wyjechać na jakiś czas i poznać coś nowego. Twierdził, że być może uda się na biegun północny planety Lilith. A potem, po dłuższych wakacjach w tropikach i po konsultacjach z tamtejszą enklawą naukowców zadecyduje, co zamierza robić dalej.

Pan Carroll wbrew wszelkim radom udał się ponownie na Charona. Talon Ypsir ciągle tam przebywał, jak zawsze pełen życia i jak zawsze tryskający złością, teraz może jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ jego ludzie uczyli się nowego życia, życia bez wszechobecnych kamer, mikrofonów i kontroli komputerowej. Urządzenia te potrzebne zresztą były zupełnie gdzie indziej, tam gdzie postępowała odbudowa przemysłu i w najbliższych latach nie zamierzano produkować niczego nowego z tej dziedziny.

Z uczuciem deja vu Carroll wprowadzał swój prom do doku ogromnej i ciągle jeszcze robiącej wielkie wrażenie stacji kosmicznej Ypsira, krążącej po orbicie wokół Charona. Lord Ypsir faktycznie nie opuścił tej planety od czasu wojny, pozwalając jedynie swemu mniej zgorzkniałemu alter ego, Havalowi Kunserowi, organizować życie na jej powierzchni.

Zapaliło się zielone światełko; przeszedł przeto do drugiej śluzy, wszedł do niewielkiej komory i czekał. Oczyszczające pole energetyczne tym razem zupełnie mu nie przeszkadzało. Już wcześniej wyjaśnił tę sprawę u Altavaryjczyków i dowiedział się, że jego ciało_było w równym stopniu skażone „wardenkami” wytworzonymi przez Altavaryjczyków, sztucznymi i z neutralnym programem, co ciała wszystkich innych. Promienie Ypsira nie były w stanie zniszczyć czy zneutralizować tego, co już pozostawało w stanie bezwładności.

Dwóch funkcjonariuszy ochrony czekało na niego po drugiej stronie, bardziej zapewne z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu.

— Nazwisko? — warknął jeden z nich.

— Lewis Carroll.

— Cel wizyty?

— Spotkanie z Pierwszym Ministrem Ypsirem — odpowiedział. — Reprezentuję Czterech Władców w Radzie i potrzebny nam jest jeden z tych waszych wyrafinowanych komputerów.

Robili wrażenie niezdecydowanych. Postanowił im pomóc.

— Skontaktujcie się z Fallon. Ona będzie wiedziała, co należy zrobić — zasugerował.

Skinęli głowami i wyglądało na to, że doceniają sugestię, która zwalnia ich od odpowiedzialności. On usiadł tymczasem i jakiś kwadrans czekał na przyjście Fallon.

Nigdy się przedtem nie spotkali, ale on ją znał, a i ona nasłuchała się dość o jego osobie od Ypsira.

— No cóż, albo jesteś wielkim głupcem, albo rzeczywiście masz stalowe nerwy, że tak się tu pojawiasz — powiedziała.

Uśmiechnął się, co zbiło ją nieco z tropu. W tym samym jednak momencie zabrzmiał alarm i odezwał się głośnik:

— Administrator Kunser dokuje przy Podejściu Trzecim.

Fallon zmarszczyła brwi.

— Do diabła! A czegóż ten może tutaj chcieć… i to w takiej chwili?

— A może sprawdzimy? — zasugerował. — Prawdę mówiąc, sam go tutaj wezwałem. Reprezentuję w Radzie Czterech Władców i mając już głosy trzech, chcę ustalić sprawy z czwartym. Pójdźmy po niego; oszczędzimy w ten sposób na czasie i będziemy mogli natychmiast zobaczyć się z Pierwszym Ministrem.

Ponownie zmarszczyła brwi.

— Zgoda. Co nie oznacza, że przestałam uważać cię za stukniętego.

Kunser był równie zaintrygowany sytuacją co Fallon, ale ponieważ w obecnej chwili jego pozycja zależna była w dużym stopniu od dobrej woli pozostałych Lordów, nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie oficjalnego żądania. Był zaskoczony obecnością Carrolla, a jednocześnie wydawał się z tej obecności zadowolony. Agent niemal czytał w jego myślach. Morah pozbywa się w ten sposób swego jedynego zagrożenia. Oboje z Fallon byli jednak bardzo uprzejmi dla agenta. Oboje też wydawali się z zainteresowaniem oczekiwać tego, co się wydarzy, kiedy Carroll spotka się z Ypsirem.

Ku zaskoczeniu wszystkich Ypsir przywitał ich w swym obszernym gabinecie pełen uśmiechów i serdeczności. Polityk w każdym calu. W rogu pokoju na satynowych poduszkach spoczywała oszałamiająca Skra.

— No dobrze, o co tam chodzi z tym całym głosowaniem i z moim komputerem? — spytał Pierwszy Minister.

— Potrzebują go. Jego moc jest największa na terenie Rombu, a w tej chwili nie robi on nic ważnego poza zawiadywaniem tą stacją — odpowiedział. — Do jej obsługi wystarczy mniejszy i prostszy model, który może być zresztą w każdej chwili dostarczony przez ludzi z Cerbera. Ilość produkowanych towarów jest ciągle bardzo niska, a popyt na nie ogromny. Statek wartowniczy jest właśnie przerabiany i wyposażany, ale niezbędny jest twój komputer do zarządzania produkcją, którą tam planujemy podjąć. Nic innego nie zdoła wykonać tego zadania, a nie uda nam się wyprodukować większej liczby komputerów dużej mocy, zanim ten statek wartowniczy nie rozpocznie swojej produkcji.

— To bezczelność, żeby tak beze mnie głosować — narzekał Ypsir.

Wzruszył ramionami.

— Próbowaliśmy się z tobą skontaktować, ale nie odpowiadałeś na wezwania. Dlatego zresztą Morah mnie tutaj przysłał.

Ypsir uśmiechnął się. „To jeden z powodów” — pomyślał, ale głośno powiedział:

— Cóż, nie podoba mi się to wszystko, jednak w tym momencie nie bardzo mogę zgłaszać jakieś obiekcje. Miejmy tylko nadzieję, że technicy z Cerbera poradzą sobie bez konieczności czasowego zamknięcia stacji.

— Jestem tego pewien.

— Czy poznałeś już Skrę? — spytał nagle Ypsir. Uśmiechnął się i skinął głową.

— Owszem. I to dość dokładnie. Proszę nie zapominać, że uwzględniając proces Merona, to ja byłem Tarinem Bulem.

Talant Ypsir uśmiechnął się szeroko, a potem zaczął się śmiać.

— Och, to doskonałe! To wręcz wspaniałe! — wykrztusił wreszcie.

— Sprawa komputera nie jest jedynym powodem mojej tu obecności — dodał Carroll. — Doszedłem do wniosku, że należy mi się znacznie lepsze stanowisko niż bycie posłańcem Czterech Władców.

Ypsir, delektując się w myślach ironią sytuacji, prawie go nie słuchał. Odwrócił się do Skry i zawołał:

— Słyszałaś, moja śliczna? Ty kiedyś byłaś nim!

Spojrzała na agenta zaskoczona i zdezorientowana, ale nie odezwała się ani słowem.

— Skra? — zwrócił się do niej agent. — Czy wiesz, kim są ci ludzie?! To jest Haval Kunser, to jest Shugah Fallon, a to jest Talant Ypsir.

Oczy jej robiły się coraz większe, rozchyliła usta, po czym zmarszczyła brwi, potrząsnęła głową i skierowała wzrok na tę trójkę.

— Postanowiłem, że albo zginę, albo zostanę Władcą Meduzyjczyków — powiedział Carroll, ale ona go już nie słuchała.

Głowa Talanta Ypsira rozstała się z jego tułowiem, zanim jeszcze martwe ciała Fallon i Kunsera zdążyły dotknąć podłogi.

Загрузка...