Rozdział pierwszy ODRODZENIE

Po przemówieniu Kręgi i po drobnych zabiegach zwilżanych z uporządkowaniem spraw osobistych — miało to przecież potrwać trochę dłużej — zgłosiłem się do Kliniki Służb Ochrony Konfederacji. Naturalnie, byłem tam już wiele razy przedtem, nigdy jednak specjalnie w tym właśnie celu Było to przecież miejsce, gdzie programowo nas przed wykonaniem misji, dostarczając niezbędnej podczas jej wykonywania informacji. Doprowadzano nas tam do pierwotnego stanu także po zakończeniu misji. Praca moja, co zrozumiałe, często była pozalegalna (termin ten, W moim odczuciu, jest bardziej właściwy od „nielegalna”, jako że ten drugi implikuje zamiar popełnienia przestępstwa) i często tak delikatna, że w żaden sposób nie można jej było ujawnić. By uniknąć takiego ryzyka, wymazywano z pamięci agentów wszystko, co dotyczyło misji. Zdarzyło się to każdemu z nas.

Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg, czy to polityczny, czy wojskowy, wie, iż wymazano ci, co trzeba, możesz sobie praktycznie wieść normalne, spokojne życie po zakończeniu każdej misji. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś, czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nie ograniczoną liczbę pieniędzy i wszystko, co jest mu potrzebne do życia w komforcie. Ja osobiście obijałem się tu i tam, pływałem, uprawiałem hazard, jadałem w najlepszych restauracjach, grałem w różne gry zręcznościowe i w tenisa, w czym byłem me tylko niezły, ale co pozwalało mi również utrzymywać dobrą kondycję fizyczną. Życie takie sprawiało mi wielką przyjemność, oczywiście z wyjątkiem regularnych sześciotygodniowych treningów związanych z ciągłym przekwalifikowaniem, treningów przypominających szkolenie wojskowe, tyle że o wiele bardziej przykrych. I nigdy nie miewałem wyrzutów sumienia z powodu takiego trybu życia. Treningi nie pozwalały, by ciało lub umysł zmiękły od zbytnich komfortów. Implantowane na stałe czujniki nieustannie monitorowały wszystkie najważniejsze parametry i decydowały o tym, kiedy przydałaby ci się „odnowa biologiczna”.

Często zastanawiałem się nad tym, jak bardzo wyrafinowane są te czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy, z początku baranie irytowała, ale po jakimś czasie nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć.

Życie, jakie mi oferowano w tym zawodzie, było po prostu bardzo miłe. Poza tym i tak nie miałem żadnego wpływu na te sprawy. Ludzie na większości cywilizowanych światów także mieli wszczepione podobne czujniki, tyle że nie tak wyrafinowane technicznie jak moje. Jakże bowiem inaczej dałoby się utrzymać w porządku, postępie i pokoju tak olbrzymie masy rozrzuconej w przestrzeni ludzkości.

Kiedy jednak zbliżał się termin kolejnej misji, nie można było przecież rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzie indziej byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów. Dlatego właśnie należało udać się do naszej kliniki, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś, i pozwolić, by ci to na powrót wpisano, tak żebyś znów mógł być, powiedzmy, kompletny na duszy i ciele przed następną misją.

Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia tego, czego dokonałem, wprowadzały mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, wybrany ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo.

Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko kompletny, pełen „ja” wstanę z tego fotela, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach, w tylu, ile będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu. Zastanawiałem się, jacy oni będą, jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić. Łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogół nie pochodzili z żadnego z cywilizowanych światów, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla takiej ekspansywnej cywilizacji byli niezbędni, warunki bowiem, w jakich żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni. Głupia władza zlikwidowałaby ich wszystkich, ale głupia władza degeneruje się i traci witalność i możliwości dalszego rozwoju właśnie poprzez standaryzację. Naturalnie,Utopia” przeznaczona była dla mas, jednakże nie dla każdego; w przeciwnym razie nie pozostałaby „Utopią” zbyt długo.

Ten problem pojawił się zresztą, już gdy tworzono Rezerwat Rombu Wardena. Niektórzy z tych twardzieli z pogranicza mieli tak silne poczucie niezależności, że stanowili pewne zagrożenie dla stabilności światów cywilizowanych. Kłopot bowiem polega na tym, że ten, który potrafił rozluźnić więzy utrzymujące nasze społeczeństwo w całości, na ogół należy do kategorii najbystrzejszych, najbardziej przebiegłych, najbardziej bezwzględnych i najbardziej oryginalnych umysłów wyprodukowanych przez to społeczeństwo, a tym samym nie jest kimś, komu lekką ręką wymazuje się zawartość mózgu. Romb mógł skutecznie zatrzymać ten gatunek ludzi na zawsze, dostarczając im jednocześnie twórczych możliwości, które pod subtelną kontrolą mogłyby nawet dać coś wartościowego samej Konfederacji, choćby to miał być jedynie jakiś pomysł, nowa idea, myśl, spojrzenie na skomplikowany problem.

Oczywiście przestępcy, których tam wysyłano, bardzo chcieli okazać się przydatni, skoro alternatywą dla nich była śmierć. W rezultacie tego wszystkiego wiele twórczych umysłów stało się niezbędnymi dla Konfederacji, czym zapewniły sobie własne przetrwanie. Przewidziano taką możliwość i potrafiono ją wykorzystać. Podobnie jak inne przestępcze organizacje w przeszłości, ta również oferowała usługi, o których ludzie byli przekonani, iż są nielegalne lub niemoralne, a których mimo to pożądali.

Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i sen, z którego budziłem się po kilku minutach w świetnej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad całą moją głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.

Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i zbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść. Napłynęły stare wspomnienia, a ja zdumiewałem sam siebie, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej „kuracji”, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji, tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, jeżeli są w posiadaniu całej zawartości mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek.

Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, iż coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym się obudziłem, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.

To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc: malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się tam koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy luk żywnościowy i wysuwana toaleta w ścianie. To wszystko. Nic więcej… Chociaż…

Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Tak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były prawie niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.

To cela więzienna.


Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie to było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku, poruszającego się gdzieś w przestrzeni.

Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy, który przeszedł równie szybko, jak się pojawił, i przyjrzałem się swemu ciału. Było mniejsze, lżejsze i szczuplejsze od tego, do którego byłem przyzwyczajony, ale było niewątpliwie ciałem mężczyzny pochodzącego ze światów cywilizowanych. To, co różniło je tak bardzo od mojego własnego, a czego w pierwszej chwili nie dostrzegłem, to, że tak się wyrażę, jego nie skażona nowość i świeżość. Było ono jeszcze nie w pełni rozwinięte; nie miało nawet włosów łonowych. Jednym słowem, ciało kogoś bardzo młodego. To nie było moje ciało. Nie wiem, jak długo stałem tam ogłuszony moim odkryciem.

Przecież to nie ja! — zawył mój umysł. — Jestem jednym z nich, jednym z tych sobowtórów!

Usiadłem na pryczy, powtarzając sobie, że to niemożliwe Wiedziałem przecież, kim jestem, pamiętałem wszystko każdy szczegół ze swego życia i pracy.

Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca wściekłości i frustracji. Byłem kopią, imitacją kogoś, kto wciąż żyje i działa, i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą mą (myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidzi m go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko, a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…

Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu Wardena, zatrzasnąć w pułapce jak jakiegoś superkryminaliste, uwięzić mnie tam na resztę mojego żywota, przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie już wykonane? Pomyślałem o tym, tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. A tyle wiedziałem! Naturalnie, będę poddany ciągłej obserwacji. I zabiją mnię, jeśli wydam którąś z tych tajemnic. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.

W tym momencie jednak moje wyszkolenie i profesjonalizm wzięły górę nad szokiem i gniewem. Odzyskałem panowanie nad sobą i przemyślałem wszystko, co wiedziałem.

Obserwacja i monitoring? Bez wątpienia, ale dokładniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Przypomniało mi się, co mówił Krega o jakiejś organicznej łączności. Dobrze się bawisz, ty sukinsynu? Masz dużą przyjemność, doświadczając moich przeżyć z drugiej ręki?

Ponownie górę wzięła rutyna i uspokoiłem się nieco. Nieważne, powiedziałem sobie. Przecież dobrze wiem, co on sobie myśli, a to już jest pewna przewaga. Ze wszystkich ludzi na świecie on wie najlepiej, że niełatwo mnie będzie zabić.

Odkrycie, iż nie jest się tym, kim się było, a tylko sztucznym tworem, spowodowało ogromny wstrząs. Szokiem było również uświadomienie sobie, że całe życie, które się pamięta, nawet jeżeli osobiście się go nie doświadczyło, odeszło na zawsze. Nie będzie już cywilizowanych światów, nie będzie kasyn i pięknych kobiet, nie będzie szastania łatwymi pieniędzmi. Niemniej, kiedy tak sobie tam siedziałem, mój umysł automatycznie przystosowywał się do sytuacji. Dlatego właśnie wybierano takich jak ja: posiadaliśmy bowiem umiejętność przystosowywania się do każdych okoliczności.

I choć to nie było moje ciało, to jednak ciągle byłem to ja. Pamięć, myśl i osobowość, a nie ciało, tworzyły bowiem jednostkę ludzką. Powiedziałem sobie, że ciało to jest jedynie pewnym rodzajem biologicznego przebrania, choć wyjątkowo wyrafinowanego. Jeśli chodzi o prawdziwego mnie, to wydawało mi się, że ta osobowość i te wspomnienia w równym stopniu należą do mnie, co i do tamtego osobnika. I tak przecież byłem kimś innym do momentu, w którym podniosłem się z fotela w klinice. Wtedy już część mojej pamięci i moich doświadczeń przestała istnieć. Ten stary ja, z okresu pomiędzy misjami, był tworem sztucznym, przynajmniej według mnie. Ten nieciekawy playboy w rzeczywistości nie istniał, jego osobowość była rezultatem manipulacji. Prawdziwy ja został „zakonserwowany”, a jego pamięć zmagazynowana w komputerach psychochirurgicznych, i pozwalano ujawnić się jej tylko wówczas, kiedy była do czegoś przydatna, i nie bez racji. Wypuszczony na wolność, stanowiłem takie samo zagrożenie dla struktur władzy, jak i dla tych, przeciwko którym ta władza mnie wysyłała.

A byłem dobry. Najlepszy, jak twierdził Krega. Dlatego właśnie znalazłem się tutaj, w tym ciele, w tej celi, na tym statku. I nie wyczyszczą mi pamięci, nie zabiją mnie, jeśli tylko uda mi się temu zapobiec. Ten drugi ja, siedzący tam przy konsoli — jakoś przestałem odczuwać do niego nienawiść — stał mi się wręcz obojętny. Kiedy to się skończy, jeszcze raz wymażą mu zawartość jego pamięci, być może zabiją, jeśli ja i moi bracia agenci na Rombie dowiemy się zbyt dużo. W najlepszym wypadku powróci on do stanu ospałego i bojaźliwego mięczaka.

Ja, z drugiej strony… Ja, będę tutaj, będę sobie żył, prawdziwy ja. Stanę się pełniejszym od niego.

Nie miałem jednak żadnych złudzeń. Zabiją mnie, jeśli tylko będą mogli; o ile nie zrobię tego, na czym im zależy. Uczynią to zdalnie, z satelity — robota, bez najmniejszego wahania. Przynajmniej ja bym tak zrobił. Narażony na to będę tylko do czasu, dopóki nie opanuję nowej sytuacji i nie poznam mojego stałego już środowiska. Byłem tego wszystkiego pewien, znałem bowiem ich metody i ich sposób myślenia. Muszę wykonywać za nich ich brudną robotę — ale wyłącznie tak długo, jak długo nie znajdę sposobu wyjścia. Można ich przecież pokonać, nawet na ich własnym terenie. Po to zresztą zatrudniali ludzi mojego pokroju byśmy demaskowali tych, którzy po mistrzowsku zacierali ślady, ukrywali swoje życie i działalność, znikali jak duchy z ich monitorów, byśmy ich demaskowali i likwidowali. Nie wyślą jednak za mną nowego agenta — profesjonalisty, żeby mnie dopadł, jeśli ja pokonam ich wcześniej. Postawiliby bowiem kogoś innego dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej ja teraz się znajduję.

Zrozumiałem wtedy coś, do czego oni bez wątpienia doszli przede mną: iż nie mam wyjścia i muszę wypełnić tę misję. Tylko wówczas, gdy będę wykonywał to, czego ode mnie oczekują, będę chroniony przez nich w tym niebezpiecznym dla mnie okresie. Potem zaś… No cóż, zobaczymy.

Ogarnęło mnie podniecenie związane ze stojącym przede mną wyzwaniem, podniecenie, które towarzyszyło mi zawsze w takiej sytuacji. Należy rozwiązać zagadki, osiągnąć wskazane cele. Lubię zwyciężać, a zwycięstwo jest zawsze łatwiejsze, kiedy nie ma się emocjonalnego stosunku do sprawy, kiedy ma się do czynienia jedynie z wyrwaniem, problemem i przeciwnikiem i kiedy potrzebny jest fizyczny i intelektualny wysiłek, by sprostać takiemu wyzwaniu. Muszę dowiedzieć się czegoś na temat zagrożenia ze strony obcych. Prawdę mówiąc, nie przejmowałem się tym zagadnieniem, przecież i tak już na zawsze byłem uwięziony w świecie Wardena. Jeśli obcy zwyciężą w nadchodzącej konfrontacji, mieszkańcy Rombu Wardena przetrwają jako ich sojusznicy. Jeśli obcy przegrają, nie będzie to miało większego znaczenia, sytuacja będzie wyglądała jak w tej chwili. Po prostu cały ten problem obcych był problemem czysto intelektualnym, co mi bardzo odpowiadało.

Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć władcę konkretnego Diamentu i zabić go, jeśli potrafię. W pewnym sensie dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze, jako że muszę działać na obcym terenie i dlatego będę potrzebował więcej czasu i jakichś sojuszników. Jeszcze jedno wyzwanie. Ale jeśli go już dopadnę, poprawi to na pewno moją sytuację. Jeśli natomiast on mnie dopadnie, rozwiąże to wszystkie problemy… Jednak myśl o przegranej była dla mnie wielce odpychająca. Ustawiło to cały pojedynek, z mojego punktu widzenia, na najlepszej z możliwych płaszczyzn. Zabójstwo połączone z tropieniem ofiary było grą najbardziej wyrafinowaną i ostateczną, albo bowiem w niej wygrywałeś, albo umierałeś i nie musiałeś już żyć z myślą o przegranej.

Przyszło mi nagle do głowy, że jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a jakimś władcą Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on (czy ona) przeciw niemu. Nie, to chyba nie tak. Na jego świecie to on był prawem, a ja będę działał przeciw niemu i prawu. Pod względem etycznym wychodził mi remis.

Jedyna rzecz natomiast, która mi się nie podobała w tym momencie, to fakt, iż rozpoczynałem wykonywanie zadania w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. Zazwyczaj programowano bowiem całą istotną informację w moim mózgu przed wysłaniem na misję, a tym razem tego nie uczyniono. Możliwe, pomyślałem sobie, iż wpłynęły na to cztery programowania przed czterema kolejnymi misjami i obawa przed dodawaniem jeszcze czegoś do mojego mózgu, bezpośrednio po dokonaniu transferu do nowego ciała, który sam w sobie był operacją trudną. Jakkolwiek by było, taka metoda spowoduje, że znajdę się w poważnych tarapatach. Ktoś powinien był o tym pomyśleć.

Ktoś pomyślał, ale odkryłem to dopiero po jakimś czasie. Mniej więcej godzinę po przebudzeniu usłyszałem dzwonek przy luku żywnościowym, wobec czego podszedłem do niego. Prawie natychmiast ukazała się taca z gorącym posiłkiem, nożem i widelcem, które, co bez trudu rozpoznałem, należały do kategorii przedmiotów ulegających samo — rozkładowi. Za pół godziny rozpuszczą się, tworząc kleistą kałużę, po czym wyschną na sypki proszek, to standardowa procedura w przypadku więźniów.

Jedzenię było okropne, ale nie spodziewałem się lepszego. Jedynie witaminizowany sok owocowy smakował całkiem nieźle; wypiłem go z dużą przyjemnością, a cienki, przezroczysty pojemnik (nierozpuszczalny) zachowałem jako naczynie na wodę, tak na wszelki wypadek. Całą resztę włożyłem z powrotem do podajnika, gdzie elegancko wyparowała. Szybkość i czystość. Z kranu można było nawet wycisnąć jednorazowo pełen naparstek wody.

Nie potrafili kontrolować jedynie funkcji fizjologicznych. Jakieś pół godziny po zjedzeniu posiłku moje nowe ciało zaczęło domagać się swoich praw. Na ścianie znajdowała płyta z napisem „toaleta” i mały pierścień do pociągania — proste, standardowe rozwiązanie. Pociągnąłem za pierścień, całość się opuściła — i niech mnie licho weźmie, jeśli w zagłębieniu z tyłu nie ujrzałem cieniutkiej jak papier sondy. Usiadłem więc na sedesie, oparłem się wygodnie i ulżyłem sobie w czasie, kiedy przekazywano mi dodatkowe instrukcje.

Sonda działała na zasadzie kontaktu ze skórą; nie pytajcie mnie nawet jak. Nie mam zdolności technicznych. Nie było to tak dobre jak programowanie, ale umożliwiało im przekazywanie mi informacji słownej, i nie tylko. Mogli mi również przesyłać filmy, które jedynie ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.

— Mam nadzieję, że wyszedłeś już z szoku wywołanego odkryciem, kim i czym jesteś — doszedł mnie głos Kregi, pozornie brzęczący bezpośrednio w mózgu. Wstrząsnęło mną, kiedy sobie uświadomiłem, iż nawet strażnicy wiezienia, w którym się znajdowałem, nic nie słyszą i nic nie widzą.

— Jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informacji w taki właśnie sposób, ponieważ sam proces transferu już jest bardzo delikatny i nie należy przesadzać. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile jest tylko możliwe, żeby się zaadaptował do nowej sytuacji bez zbędnych dodatkowych wstrząsów. Ta metoda musi wystarczyć, ale bardzo tego żałuję, ponieważ czuję, iż masz najtrudniejsze zadanie z całej czwórki, możliwe, że to zadanie wręcz niewykonalne.

Czułem jak rośnie moje podniecenie. Wyzwanie, wyzwanie…

— Twoim celem jest planeta Meduza, najbardziej oddalona od słońca spośród kolonii Rombu — ciągnął komandor. — Jeśli istnieje takie miejsce we wszechświecie gdzie człowiek może przetrwać, ale gdzie na pewno nie zechciałby żyć z własnej i nieprzymuszonej woli, to takim miejscem jest właśnie Meduza. Stary Warden, który odkrył ten cały system planetarny, powiedział, że nazwał ten świat na cześć mitologicznej istoty, która zamieniała ludzi w kamienie, a to dlatego, że trzeba mieć chyba kamień miast głowy, żeby zechcieć tam zamieszkać. Muszę przyznać, że chyba zbytnio nie przesadził.

— Choć możliwości tego urządzenia są dość ograniczone — mówił dalej — jesteśmy w stanie przesłać ci jedną poodstawową informację, która może (lub nie) okazać się przydatna na Meduzie. Mam na myśli mapę całej planety, tak dokładną i aktualną, jak to tylko było możliwe.

Słowa te nieco mnie zdziwiły. Dlaczego niby coś takiego jak mapa miałoby okazać się nieprzydatne? Nim miałem czas zastanowić się nad tym problemem czy ewentualnie chociażby przekląć niemożność zadawania Kredze pytań, poczułem ostry ból, a po nim zawroty głowy i nudności. Kiedy te nieprzyjemne sensacje ustąpiły, stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie szczegółową mapę fizyczno — polityczną całej Meduzy.

Następnie odebrałem nieprzerwany strumień faktów dotyczących planety. Miała ona z grubsza 46 000 kilometrów w obwodzie i to zarówno na równiku, jak i na linii biegunów, z niewielkimi różnicami wynikającymi z układu topograficznego. Podobnie jak trzy pozostałe Diamenty Wardena była, praktycznie, kulą — co jest dość niezwykłe, jeśli chodzi o planety, chociaż większość ludzi, ze mną włącznie, uważa, iż wszystkie większe planety mają kształt kulisty.

Przyciąganie wynosiło tam z grubsza 1,2 normy, co oznaczało, iż będę tam nieco cięższy i wolniejszy niż zazwyczaj. Zanotowałem sobie w pamięci potrzebę przećwiczenia manewrów, których zgranie w czasie stanowiło o ich skuteczności. Atmosfera różniła się kilkoma setnymi procenta od standardowej, co zapewne było niezauważalne, jako że w rzeczywistości i tak nikt nie miał na co dzień do czynienia z tak standardowo czystą atmosferą.

Nachylenie osi wynoszące około 22° powodowało występowanie pór roku, jednakże przekraczająca trzysta milionów kilometrów odległość planety od jej, należącego do typu F, słońca sprawiała, że w najlepszym przypadku było tam co najwyżej chłodno. W rzeczywistości bowiem około siedemdziesięciu procent powierzchni pokrywał lodowiec i Meduza tym samym składała się z dwu ogromnych czap polarnych, a cała niewielka reszta była wciśnięta pomiędzy nie po obydwu stronach równika. Dzień był dłuższy o około godzinę od standardowego, co nie stanowiło żadnego problemu. Problemem mogły zaś być owe wspaniałe, „tropikalne” temperatury sięgające 10°C w pobliżu równika w środku lata, a spadające tamże do — 20° zimą. Strefa życia rozciągała się jednak w obydwu kierunkach od równika i^ sięgała poszarpanego czoła lodowca, mniej więcej na 35° szerokości geograficznej, gdzie zimą temperatura na tych „subtropikalnych” terenach spadała do — 80°C. Niezły klimat! Miałem nadzieję, że natychmiast po wylądowaniu wyposażą mnie w jakiś ocieplany strój, tym bardziej że, jak mnie informowała mapa w mojej głowie, pewna liczba miast leżała na terenach najzimniejszych.

Kontynenty w zasadzie nie były zbyt istotne, skoro morza poza terenami zamieszkanymi zamarznięte były przez okrągły rok, a te, które sięgały równika, przez połowę roku. Na mojej mapie widziałem trzy nadające się do zamieszkania masy lądowe, które można by nazwać trzema obszernymi, ale bardzo wąskimi kontynentami. Na szerokościach zamieszkanych występowały pasma górskie, które na pewno nie wpływały na złagodzenie klimatu, i olbrzymie lasy, złożone głównie z wiecznie zielonych drzew, typowych dla klimatów zimnych.

Skalisty, potwornie zimny, wrogi człowiekowi świat. Nazywanie go nadającym się do życia było lekką przesadą, niezależnie od tego, jaką atmosferą się tam oddychało. Jedyną ciekawostką w przypadku Meduzy był fakt, iż była ona jedyną planetą Rombu Wardena z wyraźnymi oznakami działalności wulkanicznej. Wulkanów co prawda nie było, tego już nie dałoby się chyba znieść, ale istniały tam jeziorka termiczne, gorące źródła, a nawet gejzery w samym środku pustkowia, niektóre wręcz na terenach o najniższych temperaturach. Najwyraźniej pod niektórymi partiami powierzchni znajdowało się coś bardzo gorącego.

Istniało też życie zwierzęce, złożone w większości z wielkiej różnorodności ssaków. To by się zgadzało; wyłącznie ssaki były w stanie przeżyć w tym klimacie. Jedne były groźne, inne nie, a niektóre i takie, i takie, jednak w tym niegościnnym miejscu, gdzie samo przetrwanie wymagało olbrzymiego wysiłku, nie wolno było lekceważyć nikogo i niczego.

No cóż, chyba dobrze zrobię, jeśli polubię to miejsce, powiedziałem sobie. Jedynym bowiem sposobem, żeby nie stało się ono moim domem, byłoby samobójstwo. A przecież był to rzekomo nowoczesny i uprzemysłowiony świat, nie pozbawiony zapewne odrobiny komfortu.

— Meduza rządzona jest żelazną ręką Talanta Ypsira, byłego członka Rady Konfederacji. Przeszło trzydzieści pięć lat temu usiłował on przeprowadzić zamach stanu. Sprawę zatuszowano, a on sam zniknął gdzieś i przestał być obiektem zainteresowania mediów. Celem jego zamachu miało być przeprowadzenie fundamentalnych zmian w sposobie organizacji życia i w administrowaniu światami cywilizowanymi, a nawet pograniczem. Stworzony przez niego system okazał się jednak tak brutalny i charakteryzował się takim dążeniem do władzy za wszelką cenę, że wstrząsnął nawet jego najżarliwszymi zwolennikami, którzy Ypsira zdradzili i opuścili. W przeciwieństwie do Aeolii Matuze z Charona, która również kiedyś zasiadała w Radzie, Ypsir nigdy nie był zbyt popularny i nigdy nie był darzony zbytnim zaufaniem; był natomiast geniuszem w sprawach biurokratyczno — organizacyjnych i stał kiedyś na czele wszystkich służb państwowych. Ostrzegani cię, że zarówno on, jak i jego podwładni rządzą Meduzą, stosując ten sam brutalny i metodyczny system, który kiedyś miał ochotę narzucić całej ludzkości, i że tamtejsze miasta są wzorem skuteczności, tak jak i zresztą cała znajdująca się pod jego absolutną kontrolą gospodarka. Rząd jednakże kontroluje tylko zorganizowane osady, choć trzeba przyznać, że zamieszkuje je większość z ocenianej obecnie na dwanaście milionów ludności. Ponieważ przemysł oparty jest na dostawach z kopalń księżyców Momratha, gazowego giganta leżącego poza orbitą Meduzy, a na pustkowiach planety są tylko drzewa i woda, nie czyni on żadnego wysiłku, by rozciągnąć swą władzę na te dzikie tereny.

Matuze pamiętałem dobrze, jednak muszę przyznać, iż nigdy przedtem nie słyszałem o tym Ypsirze. No cóż, było to dawno temu, a Rada posiadała wielu członków. Poza tym, czy kto kiedykolwiek zapamiętuje osobę stojącą na czele służb państwowych?

Jeśli zaś chodzi o to, kim ja byłem, to pierwszą informację na ten temat uzyskałem już podczas tej zdalnej odprawy i muszę powiedzieć, że stanowiła ona dla mnie pewien wstrząs. Czułem, że jestem młody, to prawda, jednakże ciało, które teraz należało do mnie, miało ledwie ponad czternaście lat i dopiero co weszło w okres dojrzewania. Było ciałem odpowiadającym wszelkim normom światów cywilizowanych, co samo w sobie było istotną jego zaletą, chociaż pochodziło z Halstasir, z planety, o której w ogóle nie słyszałem. Mogłem wyciągnąć jednakże pewne wnioski na podstawie wyglądu skóry, ogólnej budowy i rysów twarzy. Byłem obecnie w miarę wysoki i szczupły, cerę miałem w kolorze opalonej pomarańczy, chłopięcą twarz z kruczoczarnymi włosami, choć bez śladu zarostu, czarne oczy w kształcie migdałów i dość szeroki, płaski nos nad pełnymi wargami. Całkiem przystojna twarz i całkiem przystojne ciało… Ale bardzo, bardzo młode.

Co też ten czternastolatek tutaj robił, w drodze na Romb? No cóż, Tarin Bul z Halstansiru był młodzieńcem raczej wyjątkowym. Syn lokalnego administratora, wychowany był w dobrobycie. Jednakże przedstawiciel Halstansiru w Radzie, człowiek o imieniu Daca Kra najwyraźniej uczynił z ojca chłopca kozła ofiarnego w jakimś pomniejszym skandalu, narażając go na pośmiewisko i doprowadzając do ruiny. Bul senior nie mógł znieść tej sytuacji i odmówiwszy proponowanej mu pomocy psychologiczno — psychiatrycznej, popełnił samobójstwo. Takie rzeczy zdarzały się od czasu do czasu, szczególnie w wyższych sferach politycznych. Co się natomiast nie zdarzało, to to, co uczynił ten uwielbiający swego ojca chłopiec. Wykorzystując całkiem naturalną w takich okolicznościach sympatię pierwszych rodzin Halstansiru, Tarin Bul intrygował, planował, kombinował i trenował, by tylko znaleźć się na przyjęciu wydanym na cześć tamtego człowieka… Następnie zabił Radcę, kiedy ściskali sobie dłonie, raczej dziwnym i dość brzydkim sposobem, polegającym na wypruciu mu wnętrzności mieczem używanym do ćwiczeń fizycznych. W tym czasie chłopiec miał zaledwie dwanaście lat i nie osiągnął jeszcze wieku dojrzewania, co spowodowało więcej problemów niż samo — nie posiadające praktycznie precedensów — zabójstwo.

Naturalnie aresztowano go i wywieziono z planety, po czym poddano badaniom psychiatrycznym. On jednakże po dokonaniu krwawego czynu zamknął się w sobie, wycofując się z tego świata do świata lepszego, stworzonego we własnej wyobraźni. Psychiatrzy nie byli w stanie nawiązać z nim kontaktu, choć bardzo się starali. W normalnej sytuacji dokonano by całkowitego wymazania pamięci i zbudowano by nową osobowość, tym razem jednak rodzina Kra, wykorzystując własne, dość spore wpływy, przeciwstawiła się temu. Tak tedy Tarin Bul, wydobyty ze swojej skorupy, znajdował się w drodze na Meduzę… Choć niezupełnie. Bul umarł w momencie, w którym mój umysł zajął miejsce jego umysłu. J a byłem teraz Tarinem Bulem i zastanawiałem się, jak też były członek Rady ustosunkuje się do chłopca, który zabił jednego z jego kolegów. To jednak nastąpi za ileś tam dni.

Dostrzegałem też zalety tego nowego ciała — na pewno nie najmniejszą z nich był fakt, iż dzięki niemu pożyję jakieś trzydzieści lat dłużej. Są także minusy. Będą próbowali traktować mnie jak dziecko, a ponieważ tak właśnie została zamaskowana moja prawdziwa tożsamość, w jakimś stopniu będę się musiał na to godzić. I chociaż dzieciom pozwala się na nieco więcej niż dorosłym w nieskomplikowanych, sytuacjach społecznych, to z drugiej strony podlegają one ściślejszej kontroli społeczno — towarzyskiej. Uświadomienie sobie tego faktu doprowadziło mnie do ustalenia i przyjęcia ewentualnie najlepszej i najbardziej skutecznej osobowości. To, że Bul był płci męskiej, pochodził ze światów cywilizowanych i z rodziny należącej do sfer politycznych, oznaczało, iż jego iloraz inteligencji, a także wykształcenie ogólne były prawdopodobnie o wiele powyżej przeciętnej. Fakt natomiast, iż udało mu się dokonać zabójstwa i przeżyć, a nawet to, że zesłano go na Romb Wardena, stanowił jeszcze jeden plus. Nie będę bowiem miał większych trudności z przekonaniem kogo trzeba, iż jestem w rzeczywistości starszy niż świadczyłby o tym mój oficjalny wiek, co niewątpliwie złagodzi moje problemy. Odgrywanie roli twardego, inteligentnego dzieciaka może okazać się wielce użyteczne.

Położyłem się na pryczy i wprawiłem w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Dane dotyczące krótkiego życia Bulą i dane dotyczące jego rodziny były szczególnie istotne, w tym zakresie właśnie zachodziła bowiem możliwość ewentualnych moich pomyłek i wpadek. Przestudiowałem również jego sposób zachowania, przyzwyczajenia i tym podobne sprawy, i spróbowałem wczuć się w umysłowość małego, ale śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy.

Wiedziałem, że nim dotrę na Meduzę, muszę to wszystko opanować do perfekcji. Dla własnego chociażby bezpieczeństwa. Miałem przed sobą jeszcze jedno zabójstwo i chociaż liczyłem na to, iż mnie nie doceniają sam ani przez moment nie zamierzałem nie doceniać Talanta Ypsira.

Загрузка...