ROZDZIAŁ VII

Krótka wędrówka z góry do obozowiska była najgorszą drogą, jaką Dan kiedykolwiek przeżył.

Słońce oświetlało już teraz tylko szczyty po przeciwnej stronie, barwiło je na złocistopomarańczowy kolor, poza tym dolina tonęła w cieniu.

Dan miał wrażenie, że coś pełza i wierci się w tobołku, który zrobił ze swetra, starał się więc trzymać go jak najdalej od siebie. A za nim szło dwoje obciążonych dziedzictwem potomków Ludzi Lodu. W milczeniu, śledząc każdy jego krok, pilnowali się nawzajem i z uwagą wpatrywali się w niesiony przez niego węzełek.

Nic dziwnego, że Dan odczuwał mdłości. Ulvhedina znał i szanował przez całe swoje życie. Teraz jednak ledwie poznawał milczącego kuzyna. A Ingrid, z którą dyskutował na tyle tematów! Teraz przemieniła się w jakieś monstrum o żółtych oczach, w czarownicę, która skradała się za nim, gotowa w każdej chwili się na niego rzucić. By zabić?

Tego właśnie Dan się bał. Tych dwoje z tyłu za nim nie będzie przebierać w środkach, jeśli pragnienie posiadania alrauny stanie się zbyt palące.

Dlatego teraz odwrócił się do nich gwałtownie. Błysk, jaki dostrzegł w ich oczach, przeraził go śmiertelnie.

– Macie zatem już to, czego brakowało w skarbie Ludzi Lodu. Jeśli pozwolę wam dziś wieczór poeksperymentować trochę, to nie rozerwiecie mnie na kawałki?

Sprawiali wrażenie zaskoczonych.

– Dan, ty nam nie ufasz? – zapytał Ulvhedin.

– Nie wam osobiście. Tylko temu przekleństwu, które obciąża wasze nieszczęśliwe zmysły.

Ingrid roześmiała się gardłowo.

– Możesz mi wierzyć, Dan. Nieszczęśliwi to my nie jesteśmy!

Od tego jej śmiechu ciarki przeszły mu po plecach.

Doszli do obozowiska. W tym samym momencie ostatnie promienie słońca zniknęły za łańcuchem wzgórz. Zapadł szary, pozbawiony cieni zmrok.

Żadne miejsce na ziemi nie może być bardziej opuszczone niż ta dolina z tyloma zmarłymi spoczywającymi pod wysoką trawą, myślał Dan. Woda odbijająca barwę nieba. To tu, to tam kontury górskiej brzozy kołyszącej się w podmuchach wiatru. Trawa szepcząca o życiu i sprawach z dawnych czasów.

Tak strasznie daleko od jasnego Grastensholm. I jeszcze dalej od ukochanego domu w Szwecji.

Dolina śmierci. Dolina rozpaczy, samotnej, bezgranicznej rozpaczy.

Ulvhedin zapalił długie gałęzie i wbił je w ziemię jak pochodnie. Ku pomarańczowożółtej zachodniej stronie nieba leciały cicho czarne nocne ptaki, zdziwione blaskiem ognia w tej dolinie, w której nigdy za ich pamięci nie było żadnej ludzkiej istoty. Na ziemię poza obrębem ognia spływał chłód z pokrytych wiecznym śniegiem gór.

Ingrid i Ulvhedin wprost połknęli kolację, po czym zaczęli się wpatrywać w Dana, jakby przypominali mu jego obietnicę.

Gdybym im nie pozwolił na te eksperymenty, myślał, zrobili by to i tak. Dlatego musiałem wyjść im naprzeciw.

Ułożył sakwę i węzełek na ziemi poza kręgiem rzucanego przez pochodnie światła, po czym odwrócił się na pięcie i wszedł do szałasu, który był w gruncie rzeczy jedynie osłoną od wiatru, gdyż miał tylko trzy ściany i dach.

– Róbcie co chcecie z tym paskudztwem – powiedział. – Tylko nie zaczynajcie się bić! Wtedy będę musiał was unieszkodliwić.

Machali rękami, żeby sobie poszedł, całkowicie pochłonięci rozpakowywaniem skarbów.

Dan leżał z rękami pod głową i przysłuchiwał się podnieconym głosom na zewnątrz.

Trwało to długo. Pełen napięcia śmiech Ingrid przerywały ciche mamrotania Ulvhedina. Dan domyślał się, że gotowali nad ogniskiem jakiś wywar.

Właściwie wydawało mu się to zabawne i śmieszne. Czego tu się bać?

Z miejsca, w którym leżał, widział rząd szczytów – ostre kontury na tle nieba z rzadko rozrzuconymi to tu, to tam brzózkami. Dalej wznosiły się jakieś skały o groteskowych kształtach.

Noc trwała. Zaczynał już zasypiać, gdy nagle obudził go głos Ingrid. Pochylona zbliżała się do niego z czerpakiem w dłoni.

– Dan! Dan! – wołała przejęta, a język jej się trochę plątał. – Masz! Musisz spróbować! Ugotowaliśmy napój, który da ci siłę i przewagę nad wszystkimi żywymi istotami.

– Ja mam przewagę nad wszystkimi żywymi istotami – uśmiechnął się zaspany. – Ale jak chcesz! To mi nie może zaszkodzić.

– Ja już się tego napiłam! Czuję się niepokonana! Ale Ulvhedin zrobił sobie inny napój. Czytaliśmy stare przepisy, wiesz.

Dan przyłożył czerpak do ust.

– Chyba nie dałaś mi jakiejś żabiej żółci albo kociej krwi, czy czegoś takiego?

– Nie, nie. To tylko zioła. Wzmacniające!

Dan wypił słodko-gorzką maź i wzdrygnął się z obrzydzeniem.

– Z kawałeczkiem alrauny – dodała Ingrid pod nosem, spoglądając na niego lekko mętnym wzrokiem.

– Co?

– Tylko troszeczkę. Tyle co paznokieć u małego palca. Nie odważyłam się wziąć więcej.

Zanim Dan zdążył zaprotestować, przy wejściu ukazała się ogromna postać Ulvhedina. Oczy błyszczały mu nienaturalnie.

– Dałaś Danowi?

– Tylko kropelkę – odparła Ingrid pospiesznie.

Kropelkę? pomyślał Dan. Ale język mi skołowaciał.

– Ty nie masz dobrze w głowie, dziewczyno – syknął Ulvhedin i wbił jej palce w ramię, aż krzyknęła z bólu. – Potrzebny jest nam ktoś, kto zachowa zdrowy rozsądek i równowagę. Jeżeli chcesz się opijać wywarem z tych podniecających erotycznych alg, to twoja sprawa, ale Dana zostaw w spokoju!

Erotyczne algi? Dan próbował zebrać myśli, ale kręciło mu się w głowie, tak rozkosznie się kręciło.

– A ty to co? – warknęła Ingrid do Ulvhedina. – Co ty właściwie wypiłeś?

– To cię nic nie obchodzi. To w każdym razie z erotyką nie ma nic wspólnego – oświadczył Ulvhedin i wyszedł z szałasu.

– A tam, ja tylko chciałam sprawdzić, jak to działa – powiedziała Ingrid. – Ale niczego nie zauważyłam. W ogóle nic. Poza tym, że kręci mi się w głowie.

– To kładźcie się spać, dzieci. Każde w swoim kącie – powiedział Ulvhedin. – Ja idę się przejść.

– Po ciemku?

– Lada moment się rozwidni. Nie widzisz?

– Ja nic nie widzę – ziewała Ingrid. – O Boże, ale jestem pijana!

Kroki Ulvhedina ucichły. Ingrid rzuciła się na swoje posłanie.

Dan odwrócił się do niej plecami; jeszcze nigdy nie był taki senny. Już na wpół śpiąc słyszał mamrotanie Ingrid.

– Zmieszałam wszystkie afrodyzjaki, jakie znalazłam w zbiorach. Tylko po to, żeby zobaczyć, czy mogłabym… – umilkła, a po chwili dało się słyszeć jeszcze kilka słów: – E tam, to nie działa.

Afrodyzjaki? Dan próbował myśleć. Środki stymulujące aktywność seksualną? Zwiększające popęd? Nie był w stanie pojąć sensu słów, w jego zamroczonym umyśle były to tylko puste dźwięki.

W końcu on także zasnął.

Ulvhedin stawiając długie kroki podążał tą samą drogą, którą niedawno zeszli w dół. Jego umysł był niemal boleśnie trzeźwy.

– Dan nie powinien się narażać na takie niebezpieczeństwo – szeptał do siebie. – Dan jest tylko zwyczajnym człowiekiem. Lepiej, żebym poszedł ja. Ja zwyciężyłem przecież Ludzi z Bagnisk, to i z tym powinienem sobie poradzić.

Patrzył w górę na zbocza.

To z tamtej skały Kolgrim rzucił się w dół. W takim razie musiał biec skądś z góry… Biegł i krzyczał, bo zobaczył potwora. Ale ja jestem przygotowany. Napój dał mi moc, mogę spotkać wszystko, cokolwiek by to było. Dzisiejszej nocy wszystkie moje ponadnaturalne siły lśnią, co tam lśnią, płoną z wielką siłą!

Przystanął i niepewnie spoglądał w górę.

– A może Kolgrim przyszedł z tamtej strony?

Ulvhedin znowu zacisnął powieki, przeniknął go dojmujący ból.

– Dlaczego, och, dlaczego ja wtedy zamordowałem Kaleba? On by mi wszystko powiedział.

Podjął na nowo wspinaczkę, przekonany, że nigdy nie przestanie odczuwać wyrzutów sumienia z powodu tamtego zabójstwa.

Ale ani Ulvhedin, ani nikt inny nie wiedział, gdzie Kolgrim spotkał Tengela Złego. Nie wiedzieli nic o szkatułce znalezionej na strychu w Grastensholm, w której znajdował się dziennik Silje z czasu, który spędziła w Dolinie Ludzi Lodu. Ten dziennik, który Kolgrim i Tarjei gruntownie przestudiowali i wiele się z niego nauczyli.

Teraz nikt już o dzienniku nawet nie słyszał.

Ingrid otworzyła oczy. Szałas tonął w nocnym mroku, zapowiadającym rychły brzask.

Co ją obudziło?

Jakie dziwne uczucie przenikało jej ciało! To z tego powodu się ocknęła. Czuła rozkoszne, trudne do zniesienia mrowienie w dole brzucha.

Wciąż była jak pijana, wzrok jej się mącił; oszołomienie, cudowne oszołomienie.

W oddali dostrzegła grzbiety wzniesień. I skały. Co się tam dzieje na szczytach? Wieczorem widziała tam brzozy.

Ale teraz nie było żadnych drzew!

Poruszyła się ostrożnie i stwierdziła, że jej uda są mokre i lepkie. W brzuchu narastało rozkoszne napięcie. A zatem udało jej się, mimo wszystko, doznawała tego, o czym tyle słyszała i czego tak pragnęła! To, o czym służące chichotały potajemnie. Więc to tak się odczuwa? Niemal jak ból, ale to rozkoszne, och, jakie rozkoszne!

I straszne pragnienie spełnienia!

Przecierała oczy, by lepiej widzieć. Z poszarpanych skał wyłaniały się potworne twarze. Paskudne gęby, wykrzywione pożądaniem, śliniły się, patrząc na nią. A to, co rysuje się na tle nieba? Jak ona mogła myśleć, że to brzozy? To przecież żywe istoty, demony o wąskich, lisich twarzach i pożądliwym wzroku. Postacie miały szczupłe, sprężyste ciała, siedziały w kucki, szeroko rozstawiając kolana i kołysały się lekko; widziała ich ogromne, zwisające męskie organy, a gdy ich oczy na nią spoglądały, organy zaczynały się podnosić i stawały się wtedy jeszcze bardziej imponujące.

Ingrid zachichotała i ułożyła się tak, żeby demony mogły ją lepiej widzieć. Zdecydowanym ruchem podniosła ubranie i rozchyliła kolana. Tamci zagryzali wargi w straszliwym pożądaniu, w mroku błyskały ich ostre zęby. Ale nie zeszli na dół.

Ingrid pojmowała. Oni nie mogli ruszyć się z miejsca. Rozpalona pożądaniem próbowała wabić ich ku sobie, lecz bezskutecznie.

Jak zdoła ugasić trawiący ją ogień? Jęczała, kręciła się na posłaniu, gładziła rękami swoje uda…

Dan? Gdzie on się podziewa?

Odwróciła głowę i zobaczyła, że Dan także nie śpi.

Obudził się, czując, że płonie w nim piekło pożądania. Jęknął, gdy uświadomił sobie, co się z nim dzieje. Co teraz robić? Co począć?

I wtedy poczuł, że jakaś wiotka istota wpełza na jego posłanie, pożądliwie obejmuje jego ciało, wije się niczym wąż, czyjeś usta całują go zmysłowo. Chciał objąć jej gibkie ciało i natrafił na odsłonięte piersi. Ingrid, pomyślał w błogim zamroczeniu. Och, to było cudowne, wspaniałe! Szukała po omacku jego pasa. Dan uniósł się na posłaniu, powoli odwrócił ją i ułożył na plecach, a krew pulsowała w całym ciele gwałtownie. Uświadomił sobie, że ona jest gotowa, że ma na sobie tylko spódnicę, a pod nią już nic. Gorączkowo, jak w transie, rozpiął pas i zerwał z siebie ubranie, ona jęczała głośno leżąc pod nim, nie była w stanie dłużej czekać, pomagała mu odnaleźć drogę do siebie. Dana przeniknął głęboki dreszcz, oddychał gwałtownie jak w gorączce, czuł, że jej ciało napina się niczym łuk, kiedy on się do niej zbliża, po czym stracił wszelką kontrolę i opanowanie, stał się ofiarą własnych zmysłów oszalałych z powodu jej podniecającej bliskości.

Ingrid przyjęła go jęcząc, gwałtownie, bliska szaleństwa. Przywarła do niego całym ciałem i poddała się rozkoszy, zapominając o całym świecie, o wszystkim, czego doznała w ciągu osiemnastu lat swego życia. Była teraz samym pożądaniem, ogarnięta jednym jedynym instynktem, podstawowym instynktem ludzi i zwierząt od zarania dziejów: pragnieniem zachowania gatunku.

Dzień był już pełny i słońce stało wysoko na niebie, gdy ich oddechy powoli stały się znowu normalne. Wtedy też Dana ogarnęły niespokojne myśli.

– Ingrid, tak mi przykro z powodu tego, co…

– Och, cicho bądź – przerwała mu. – Stało się i powinniśmy o tym zapomnieć. Jakby tego nigdy nie było. Chyba się ze mną zgadzasz?

– Ale ty jesteś kobietą. To zostawia przecież ślad.

– Uważasz, że nie potrafię przekonać Thora Egila Frederika Seveda o moim dziewictwie? Byłabym w takim razie kiepską czarownicą!

– Ale ja jestem człowiekiem odpowiedzialnym. Jeśli będą następstwa?

– Nie będzie żadnych następstw.

– Skąd wiesz?

Westchnęła głęboko i niecierpliwie nad tą męską gapowatością.

– Doskonale wiem, jakie środki zawiera skarb na tego rodzaju kłopot! Poczekaj tu, to sam zobaczysz!

Zaczęła szukać wśród medykamentów.

– O, zobacz, popatrz tu. Co to jest, jak nie znakomity środek na przeciwdziałanie niepożądanym następstwom?

Dan obejrzał szkatułkę. Ważył ją w dłoni, otworzył i wąchał pokruszone liście.

– Tylko że to jest okropnie stare. Mogło już stracić moc.

– Cóż za głupstwa! Zaraz zażyję porządną porcję i popiję wodą.

Zrobiła, jak powiedziała.

– No, a teraz zapomnimy o wszystkim, dobrze? Przeżyliśmy miłe chwile, nie możesz zaprzeczyć. Ale ty i ja nie możemy połączyć się na zawsze. Jesteśmy zbyt blisko spokrewnieni. Uważam, że jesteś bardzo miły i podniecający, Dan, ale nie zamierzam się w tobie zakochać. To by nie było rozsądne, nie uważasz?

Demonstracyjnie odeszła od niego i Dan nigdy nie miał okazji powiedzieć jej tych wszystkich pięknych słów o tym, że, oczywiście, gotów jest ponieść odpowiedzialność i jako człowiek honoru ożenić się z nią.

– Najlepiej będzie, jeśli się ubierzemy – zaproponował zamiast tego. – Ulvhedin może nadejść.

Ingrid wróciła.

– No właśnie, gdzie on się właściwie podziewa? On też pił wywar, tylko z czego? Co to on mówił? Czuję zupełną pustkę w głowie, jakbym zamiast mózgu miała wełnę. Wspominał coś o wizjonerskiej sile…

– Ale takie umiejętności miał zawsze!

Ingrid chwyciła go za rękę.

– Dan! O Boże! Ale ze mnie kapuściana głowa! Gdzie ja mam rozum?

– Ja wiem gdzie – mruknął Dan.

– Przestań! Bądź teraz poważny! Myślę, że… O, mój Boże, ja myślę, że on poszedł szukać grobu Tengela Złego!

– Co? I dopiero teraz mi o tym mówisz? Przecież to ja pierwszy…

– On nie chciał narażać cię na to. Dan, co teraz robić?

W gorączkowym pośpiechu narzucili na siebie ubrania, jeszcze nie całkiem przytomni po narkotycznym odurzeniu, wciąż jeszcze zbyt oszołomieni, żeby do końca pojmować, co zrobili.

Ale demony na szczytach wzgórz znowu były zwyczajnymi brzozami.

Ulvhedin stał na skraju skalnego występu, a nocny wiatr rozwiewał mu włosy. Były jeszcze gęste i czarne, jak w latach młodości, bowiem obciążeni dziedzictwem Ludzie Lodu starzeli się bardzo powoli.

Posługiwał się niezwykłą zdolnością odtwarzania sobie biegu wydarzeń. Z której strony pojawił się Kolgrim?

Wąskie przejście w łańcuchu wzgórz znajdowało się tam… A zatem stamtąd musieli przyjść Kaleb i Tarjei. Kolgrim zaś pojawił się „z prawej strony, naprzeciwko nich”.

Tak więc zostało rozstrzygnięte. Tu nie była potrzebna zdolność jasnowidzenia.

Ulvhedin zaczął wchodzić pod górę, kierując się w prawo, ostrożnie, jakby próbując, czy można. Był pewien, że wielu z tych, którzy mieszkali w dolinie, nie zauważało tu nic szczególnego, bo nie należało do obciążonych dziedzictwem, ale Kolgrim…

I Sol? O pobycie Sol w dolinie wiedział niewiele, słyszał tylko jakieś niepewne pogłoski.

Gdyby Ulvhedin był w pełni zmysłów, nigdy by nie przyszedł tu na górę. Bo miał rację tamtego dnia, kiedy pomyślał, że swoje już zrobił, a mianowicie poskromił Ludzi z Bagnisk.

I gdyby teraz myślał przytomnie, w żadnym wypadku nie zostawiłby tych dwojga młodych samych po wypiciu napoju miłosnego. Ale tam, w obozowisku, w ogóle nie był w stanie myśleć, jedyne, co miał w głowie, to odnaleźć grób Tengela Złego przed Danem.

Wyobrażał sobie, że spełnia dobry uczynek. Czuł się szlachetny i opiekuńczy wobec młodego geniusza. Chciał się poświęcić…

Szedł powoli na skos przez rozległe, otwarte zbocze, przez które musiał przebiec Kolgrim. Ponad sobą widział górskie szczyty, porośnięte kępami brzóz. Kolgrim mógł przyjść z każdego z nich.

Będzie musiał przeszukać niemały teren.

Im wyżej wchodził, tym wolniejsze stawały się jego kroki. Stłumiony lęk rozrastał się w jego sercu, coraz wyraźniejsze stawało się przeczucie zagrożenia.

Zawróć, Ulvhedinie! Zawróć!

Głupstwo! Czyż Ludzie z Bagnisk nie zostali przez niego starci z powierzchni ziemi? Czy ma się teraz obawiać takiej obszarpanej mary jak Tengel Zły?

Ulvhedin znowu przystanął i spojrzał w górę.

I znowu ogarnęło go to uczucie, że jakaś straszna siła z coraz większym niezadowoleniem znosi to, że wdarli się do jej doliny. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Dwoje z nich należy przecież do obciążonych, posiada specjalne zdolności. Ingrid akurat teraz nie jest chyba niebezpieczna, ale on sam? Ulvhedin? Czy nie jest dostatecznie potężny, by budzić niepokój drzemiącego w dolinie zła?

W tym stanie, pod wpływem napoju, Ulvhedin był zbyt pewien siebie, zbyt nieodpowiedzialny.

Zawróć, Ulvhedinie! Zawróć!

Nagle pojął, że słowa te nie pochodzą od niego. To jakiś obcy głos ulokowany w nim samym przemawiał do niego. Otrzymał zatem pomoc i wsparcie, o które prosił. Teraz jednak był zbyt oszołomiony, by słuchać przestrogi.

Znajdował się w górze, ponad doliną, i przedzierał się pomiędzy skałami i kępami brzóz. Powietrze było jak naładowane ostrzeżeniami, nie ze strony tych, którzy chcieli mu pomagać, lecz ze strony siły, która czegoś tu strzegła.

Kociołka? Grobu? A może i tego, i tego.

Ulvhedin nigdy się nie dowiedział, co to było naprawdę, bo nagle zaparło mu dech. Szok, jakiego doznał, kiedy okrążał wystającą skałę, sprawił, że krew odpłynęła mu z serca i o mało nie stracił przytomności.

Stała przed nim jakaś postać. Najbardziej obrzydliwa, jakie można sobie wyobrazić, szczątki czegoś, co musiało kiedyś było człowiekiem. Nie, to niedobre określenie. Czegoś takiego nikt by sobie wyobrazić nie mógł.

Na moment przypomniał sobie słowa Kolgrima, przekazane przez Kaleba: „nieduża szara postać o wytrzeszczonych oczach i nosie jak dziób drapieżnego ptaka.” Podobny opis przekazała Sol Tengelowi. Płaska głowa, palce jak szpony…

Nic jednak nie było w stanie oddać rzeczywistości. Żadne słowa nie opiszą budzącego grozę zła, unoszącego się niczym obłok wokół całej postaci.

Ulvhedin natychmiast zrozumiał, że nijakie zaklęcia nic tu nie pomogą. Tu nie mógł nikogo przyzywać na ziemię, ani szukać ewentualnego grobu. Zresztą żadnego grobu tutaj nie było, tyle wyczuwał dzięki swojej niebywałej okultystycznej sile.

Tutaj można było zrobić tylko jedno.

Ulvhedin zawrócił i rzucił się do ucieczki tak szybko, jak nigdy przedtem. I teraz otrzymał pomoc. Gałęzie i zarośla usuwały się sprzed jego stóp, pędził w dół po zboczu jak wicher, jakby unoszony przez pomocne dłonie kogoś, kto dobrze wie, że potwór zbiera siły, szykuje się, by ruszyć w pogoń. Ulvhedin wyczuwał jego obecność, nie bezpośrednio tuż za plecami, ale czuł jego siłę, koncentrującą się teraz w górze. To nie siła żyjącej istoty, to siła myśli!

Rozumiał bowiem i to, że istota, która kiedyś była Tengelem Złym, lęka się także Ulvhedina i prawdopodobnie nie bez podstaw.

Co myśmy w swojej głupocie uczynili? myślał nie zwalniając tempa. Jak mogliśmy być tacy bezrozumni? Sol była małą, zaledwie kilkuletnią dziewczynką. Kolgrim miał lat czternaście i chyba także nie był groźny. Ale ja? I Ingrid? Czy on wie o Ingrid? Na pewno. Zauważył naszą obecność w dolinie i nie spodobało mu się to.

Znajdował się już prawie na samym dole, gdy wyczuł, że istota w górze zaczyna się poruszać. Powoli schodzi za nim. To jakby dodało Ulvhedinowi skrzydeł.

Co sprawiło, że ta istota stała się taka? myślał. Zaprzedała duszę diabłu? Zastanawiam się… zastanawiam się, czy za tym nie kryje się coś więcej.

Ale co? Wydaje mi się, że on musiał naruszyć coś fundamentalnego, co dotyczy samego życia. Coś, czego my, ludzie, nie znamy.

Tyle bowiem Ulvhedin zdołał na górze zrozumieć: upiór nie strzeże żadnego grobu. Już raczej kociołka, ale to także nie jest pewne.

Grobu w każdym razie nie. Impulsy, jakie odbierał od upiora przez tę krótką chwilę, gdy stali twarzą w twarz, świadczyły dobitnie i wyraźnie:

Nie ma żadnego grobu. Ani tu, ani nigdzie.

Gdy już zbliżał się do obozowiska, spotkał oboje swoich młodych towarzyszy, którzy wyruszali mu na spotkanie.

– Widzieliśmy cię – zaczął Dan. – Co…?

– Wracajcie! – wrzasnął Ulvhedin. – Musimy stąd uciekać! Jak najszybciej!

– Teraz? Jeszcze się nawet na dobre nie rozwidniło!

Ulvhedin niemal pchał ich przed sobą.

– Szybko! Nie mamy ani chwili do stracenia. Tengel Zły nas goni. A jeśli nas dopadnie, nie będziemy warci więcej niż dwa zgniłe śledzie. I to nie jest on sam, w ludzkiej postaci, ale koncentracja wszystkich myśli o dolinie, jakie w sobie łączy.

Zawrócili i wszyscy troje pobiegli do obozu. Pakując rzeczy w gorączkowym pośpiechu Dan powiedział:

– Ci, którzy tu dotarli, Sol, Kolgrim, Tarjei, nie żyli potem długo. Nie możemy cię utracić, Ulvhedinie. Uciekajmy jak najszybciej!

– Tak. Myślę, że jego siła nie może działać poza doliną. Jeśli więc uda nam się uciec, będziemy uratowani.

– Mam nadzieję – mruknęła Ingrid w biegu. Wszyscy troje pędzili co sił ku wyjściu z doliny.

Kiedy byli już blisko, również Ingrid zaczęła odczuwać niebezpieczeństwo. Śmiertelnie przerażona, krzyczała rozpaczliwie.

Wskoczyli do wzburzonej rzeki, nie próbując nawet przedostać się na wąski skrawek ziemi na jej brzegu i przejść lub przeczołgać się tamtędy; na początku nurt był silny i dali mu się ponieść. Obaj mężczyźni bacznie obserwowali Ingrid, ona jednak nieźle dawała sobie radę, poczuła się bezpieczniejsza, kiedy już nie mogli być widziani z doliny.

Później rzeka stała się węższa i nie mogli już sunąć z prądem. Miejscami czołgali się po brzegu. Tym razem odbywało się to znacznie szybciej, wiedzieli bowiem, że przedostaną się tunelem na drugą stronę, poza tym popędzał ich strach.

Na jakimś spokojniejszym odcinku Dan wydyszał:

– Więc on sam ci się ukazał? Żywy?

– Zaczekaj – jęknął Ulvhedin, zmęczony najbardziej, bo przecież zbiegł aż ze szczytu. – Nie jestem w stanie… mówić.

Ingrid krzyknęła:

– Już go nie czuję za naszymi plecami!

– Ja też nie – zgodził się Ulvhedin. – Zdolność koncentracji nie sięga tak daleko.

– Całe szczęście – szepnęła.

Żadne jednak nie zwolniło tempa. Pędzili przez lodowy tunel, jakby ich goniła sfora piekielnych psów.

Wciąż jeszcze droga wydawała im się nieskończenie długa. Ciasne przejścia, przez które musieli się przeciskać, napełniały ich lękiem przed utonięciem, obijali się o kamienie i bryły lodu, zachłystywali się wodą, przemoczeni od stóp do głów dygotali z zimna. Jedyne, co było jeszcze suche, to kobiałka, w której nieśli czarodziejski skarb i w której została złożona także mandragora. Kobiałka była sucha przynajmniej wewnątrz. Na razie. Ale i to nie mogło trwać wiecznie.

– Zbliżamy się do wyjścia! – krzyknął Dan, gdy w mroku zamajaczyło słabe, niebieskozielone światło.

W chwilę później wytoczyli się na zewnątrz, wszyscy z mocnym postanowieniem, że już nigdy ich noga nie postanie w Dolinie Ludzi Lodu.

Nie dali sobie jednak czasu, by wypocząć. Pchani nieznanym lękiem, gorączkowo szukali koni. Na szczęście koń Dana był świetnie wytresowany i bardzo przywiązany do swego pana po długich wyprawach, jakie razem odbyli, toteż wystarczyło, że Dan włożył dwa palce do ust i gwizdnął, a on natychmiast przybiegł. Dwa pozostałe razem z nim.

Ociekając wodą wskoczyli na siodła i popędzili, gnając konie jak nigdy przedtem.

Dopiero gdy minęli rozległe hale, znaleźli się na drodze w dół i mogli znowu jako tako normalnie oddychać, Dan powtórzył pytanie o Tengela Złego. Jechali teraz w szeregu, jedno obok drugiego.

– Nie – powiedział Ulvhedin w zadumie. – Przeżyłem wiele tam w górze, dotarło do mnie wiele impulsów i uczuć, czego pewnie Tengel Zły sobie nie życzył. Ale wiecie, wypiłem silny środek.

– No właśnie, co to właściwie było? – zapytała Ingrid niecierpliwie.

– Nie powinno cię to obchodzić. Chciałabyś może przeżyć to samo?

– Nie, dziękuję!

Potem Ulvhedin opowiedział im o spotkaniu z upiorną istotą, a im ciarki przechodziły po plecach. Teraz rozumieli Kolgrima, który w panice pędził stamtąd na dół.

– Ale wytłumacz nam – nie ustępował Dan. – To, co widziałeś, to nie był on?

– Nie, ja widziałem tylko jego obraz, wywołany niesamowitą koncentracją jego myśli. Postać, którą ja, i inni także, widziałem, niczego nie pilnuje. Nie pilnuje grobu, bo on żadnego grobu nie ma. A wcale też nie jestem pewien, czy istnieje jakiś kociołek. W każdym razie nigdy bym nie posłał nikogo na górę, żeby go tam szukał, nawet jeśli założymy, że kociołek istnieje. Nie, to jest coś innego…

– Przestań się zastanawiać nad tym, czego on pilnuje – powiedział Dan niecierpliwie. – Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie:

Ulvhedin skrzywił się i spojrzał za siebie. Sprawiał jednak wrażenie spokojniejszego, jakby już nic ich nie goniło.

– Być może to brzmi niezrozumiale, cała ta sprawa z odbitym obrazem i brakiem grobu. Ja jestem przekonany, że Tengel Zły żyje. Żyje w jakimś miejscu na świecie, ale tutaj nie.

– Chcesz przez to powiedzieć, że on sobie spokojnie chodzi pomiędzy nami? – zapytała Ingrid drżącym głosem.

– Nie, wcale tak nie myślę. On sam nie może nas dosięgnąć. Nie do końca to rozumiem. Także tam na górze zamykał swoje myśli przede mną, nie mogłem się więc dobrze zorientować, o co to chodzi. Wiem jedno: gdzieś, w jakimś miejscu na świecie, on istnieje, żywy albo umarły, albo w jakimś stanie pośrednim, i stamtąd kieruje swoimi myślami. Ale tylko na ograniczonym, zamkniętym terenie.

– W Dolinie Ludzi Lodu? A ten nieznany skarb, którego strzeże?

– Między innymi tam. Czy sięga innych miejsc, tego nie mogę powiedzieć. Ale czy pamiętacie, co opowiadano o Sol? Że spotkała go kiedyś w jednej ze swoich wizji? A ona wtedy znajdowała się w Skanii.

– Zatem obciążonym dziedzictwem, którzy mają zdolność jasnowidzenia, on może pokazywać się także w innych miejscach – rzekł Dan. – Ale tylko gdy są w transie?

– Tak mniej więcej myślę.

– Dziękuję ci – powiedziała Ingrid. – Teraz będę uważać na to, co zażywam.

– Masz na myśli te śmieci? – zapytał Dan wskazując na kobiałkę.

– Nie nazywaj tego śmieciami! – krzyknęła ostro. – Ale je właśnie miałam na myśli. Dan, zapomniałeś o swetrze! Widziałam go na ziemi koło szałasu, a teraz go nie masz!

– Nie zapomniałem – wycedził Dan przez zęby. – Ale nigdy bym go już na siebie nie włożył.

– Rozumiem – rzekła Ingrid. – Wiesz co, Ulvhedinie, zdaje mi się, że tymczasem zrezygnuję z tajemniczego skarbu Ludzi Lodu, tych wszystkich wspaniałości z kobiałki. Na razie dostałam nauczkę.

Ulvhedin skinął głową. On też nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego.

W końcu Ingrid i Dan odważyli się przyznać przed sobą do tego, co zrobili. Popatrzyli na siebie, a potem oboje spuścili wzrok.

Wywar przestał działać. Pozostały tylko ciężkie niczym ołów wyrzuty sumienia.

Ulvhedin także doznawał uczucia grozy na myśl, do czego mógł był doprowadzić.

U gospodarza, gdzie zostawili bagaże i jucznego konia, zjedli porządny posiłek, który smakował im nadzwyczajnie. Zanocowali tu jeszcze raz, ponieważ znowu musieli suszyć ubrania. Tym razem zabrali z sobą Ulvhedina, choć bardzo protestował. On też musiał się ogrzać, nie mogli dopuścić, by się rozchorował po kąpieli w lodowym tunelu. Wytłumaczyli gospodarzowi i domownikom, że Ulvhedin jest, mimo swojego wyglądu, bardzo dobrym człowiekiem. Przyjęli go – najpierw z wahaniem, ale później życzliwość Ulvhedina rozbroiła ich na dobre.

Następnego dnia przed odjazdem odbyli długą rozmowę z gospodarzem. Opowiadali mu o Ludziach Lodu, a on przytakiwał.

– Od początku podejrzewaliśmy, że wybieracie się właśnie tam, do otoczonej legendami Doliny Ludzi Lodu.

Dan zapytał więc, czy wiele legend opowiada się jeszcze w okolicy o ludziach z doliny.

Chłop wspominał najbardziej popularne, które słyszeli już dawniej. O wiedźmach i czarownikach, o strasznym pożarze całej osady.

– A o Tengelu Złym? – pytał Dan, choć teraz najwyraźniej z trudem wymawiał to imię, jakby już samo wspomnienie mogło wywołać potwora. – On chyba był znany dawniej? Co o nim mówiono w tutejszych stronach?

Wasza rodzina należy przecież do najbliższych sąsiadów Doliny Ludzi Lodu?

– Tak, to prawda. No, ludzie gadali dużo, ale myślę, że o niego to najlepiej zapytać moją matkę.

Po chwili sprowadził małą, zgarbioną staruszkę, która słabo słyszała. Kiedy jednak dowiedziała się, że ma opowiedzieć o Tengelu Złym, oczy jej rozbłysły.

O tak, w czasach jej dzieciństwa opowiadano o nim niezliczone historie, ale teraz, odkąd nie ma już Ludzi Lodu, większość poszła w zapomnienie. Zniżyła głos i zdyszanym szeptem donosiła, że podobno on ma zjawiać się wciąż i wciąż na świecie, po wieczne czasy, że jest nieśmiertelny!

Dan uchwycił się tego.

– Mówicie, babciu, „nieśmiertelny” i „pojawia się wciąż”, a to ostatnie znaczyłoby, że umarł, by potem powstać!

Wtedy jeszcze bardziej zniżyła głos.

– Nie, bo ja słyszałam o nim jedną historię, kiedy byłam mała. Nie wolno było tego powtarzać.

– A teraz może nam babcia opowiedzieć? To dla nas bardzo ważne, bo my właśnie badamy takie stare legendy. Możliwie jak najstarsze.

– Tak, ta jest bardzo stara. Aż z jego czasów!

Wszyscy troje nastawili uszu. Dotychczas nie wiedzieli zbyt wiele o czasach, gdy żył Tengel Zły.

– Powiadano… – szept był teraz ledwo słyszalny, musieli pochylić się ku staruszce. – Powiadano, że on nie został pochowany tam, w dolinie!

Właśnie to chcieli wiedzieć!

– Niech babcia mówi dalej, prosimy! To niezmiernie ciekawe.

– Ludzie mówili, że widziano, jak opuszczał dolinę po bardzo długim życiu. Zwyczajni ludzie nigdy tak długo nie żyją. Jego ślady widywano w całej Norwegii. I jeszcze dalej!

– Dalej? Co babcia ma na myśli?

– Byli tacy, co widzieli go w mieście Hameln! W drodze na południe! Jego łatwo było poznać, bo takiej strasznej twarzy nie widziano ani przedtem, ani potem.

Rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę Ulvhedina. On jednak najzupełniej się z nią zgadzał: takiej twarzy, jaką miał Tengel Zły, nie można zapomnieć. Pozostanie ona na wieki, wtopiona w źrenice.

Przed południem opuścili zagrodę. Dan siedział wyprostowany w siodle, gdy ruszali w stronę Dovre.

– No, więc teraz wiem! Hameln… Nazwa z krainy baśni, i to baśni o nie najsympatyczniejszej treści. Tam zamierzam wyruszyć.

Ingrid i Ulvhedin nie odpowiedzieli. Zdążyli poznać Dana. Jeśli sobie coś wbije do głowy, to na pewno to osiągnie.

Загрузка...