ROZDZIAŁ VI

Kiedy na koniec mogli stanąć wyprostowani i odetchnąć świeżym powietrzem, dość mdłe światło słońca wydało im się oślepiająco jaskrawe.

– Jak to jednak dobrze, że dzisiaj nie pada – wymamrotał Dan, przecierając oczy.

– Masz rację – zgodził się Ulvhedin. – Byłoby z nami krucho.

– Najgorsze jest to, że będziemy musieli wracać tą samą drogą – westchnęła Ingrid.

– Zawsze potrafisz dodać człowiekowi otuchy.

– Kochany Danie, mógłbyś mnie przecież pocieszyć, że to być może nie będzie konieczne. Bo może w ogóle nie będziemy musieli wracać – odcięła się Ingrid zaczepnie.

– Przestańcie! – krzyknął Ulvhedin. – Najważniejsze to spróbować rozpalić ogień, wysuszyć ubrania i zjeść coś ciepłego.

Ingrid miała niewiarygodnie sine wargi.

– Tak – szepnęła. – A przede wszystkim skarb! Jak nasz mały skarb zniósł przeprawę, Dan?

Dan zapakował ich ukochany skarb do wiklinowego kosza, który niósł na plecach. Był to specjalny kosz podróżny, zrobiony tak, by chronić zawartość przed deszczem, ale można też było przenosić w nim płyny – upleciony był z witek, przetykanych skórą, i dodatkowo impregnowany woskiem.

– Przypuszczam, że wasze magiczne wyposażenie zniosło podróż dużo lepiej niż my sami – odparł z przekąsem; on nie podzielał ich bezgranicznego zachwytu dla „tych śmieci”, jak nazywał czarodziejski zbiór.

– Sama muszę się przekonać – rzekła Ingrid podejrzliwie. Pospiesznie potrząsnęła koszem, by sprawdzić, czy skarb tam jest.

– Zimno mi! Chodźmy!

– Czy żaden z was nie zauważył, jak tu pięknie? – zapytała Ingrid.

Teraz dopiero rozejrzeli się po małej, opuszczonej i zapomnianej dolinie.

– Powinno tu być mnóstwo malin – stwierdził Dan rzeczowo.

– Och, ty materialisto! – prychnęła Ingrid.

Wszyscy troje należeli do tak odległych generacji potomków Ludzi Lodu, że patrząc na dolinę nie odczuwali żalu. Tylko lekki, nieokreślony smutek. Widzieli góry dokoła, żleb, którędy Tengel i Silje ją opuścili, widzieli dwa orły krążące nad połyskliwą wodą jeziorka i brzozowe zagajniki, które pokryły zbocza, skoro nie było już owiec, zjadających małe drzewka. Kiedy szli wolno drogą, wciąż jeszcze widoczną, wzrokiem szukali ruin dawnej osady swoich przodków. Trzeba było jednak czasu, zanim cokolwiek dostrzegli, brzozowe zagajniki wyrosły bowiem wysoko i przesłoniły wszystko. Zresztą nie można nawet mówić o ruinach, co najwyżej o ledwo widocznych śladach domostw. Mogli się jedynie domyślać zarysu murów pod wysoką trawą.

Ingrid głośno przełykała ślinę. W miarę jak posuwali się w głąb doliny, doznawała coraz większego wzruszenia na widok wszystkiego, co napotykali; przemawiało do niej każde najmniejsze wzniesienie, każdy szumiący liść.

Ulvhedin przystanął.

– Tu, na tym zboczu, osłoniętym od wiatru, rozbijemy obóz.

Minęło trochę czasu, nim zdołali podpalić huby i patyki, bo w górach także ostatnio padało i wszystko było wilgotne. Zjedli przyniesiony z dołu prowiant i postanowili, że to osłonięte z trzech stron wzniesienie będzie ich miejscem postoju i punktem wypadowym. Z miejsca, w którym siedzieli, rozciągał się widok na jezioro w dole, słońce grzało coraz mocniej, robiąc konkurencję ciepłu ogniska.

– Może zaczniemy od zbadania samej doliny? – zaproponował Dan.

Ulvhedin skinął głową.

– To rozsądne! Spróbujemy ustalić, gdzie znajdował się cmentarz.

– Tak niewiele wiemy o starej osadzie… Mam na myśli, jak ludzie tu dawniej mieszkali i jak żyli. Liv nie mogła przecież opowiedzieć Mikaelowi zbyt wiele, była bardzo mała, kiedy opuściła dolinę. Gdzie był kościół, na przykład?

– Oni mieli jakiś kościół? – zastanawiała się Ingrid, wygrzewając się w cieple i słońca, i ognia.

– Tego nie wiemy. Ale zmarłych musieli przecież gdzieś chować!

– Jeśli ich nie palili.

– Mało prawdopodobne. Palenie zwłok w tym czasie nie było w Norwegii częste. Nawet w okresach zarazy.

– To znaczy ty nadal masz zamiar szukać śladów grobu Tengela Złego? – zapytała Ingrid półgłosem, jakby bała się wymieniać tutaj to imię.

– Po to tu przyszedłem. No dobrze, wiem też, po co wy przyszliście, ale wszystko w swoim czasie, po kolei.

Ulvhedin wstał energicznie, aż mu w stawach chrupnęło.

– Ruszajmy! Nie mam ochoty pozostawać w tej dolinie dłużej niż to niezbędne.

Ingrid i Dan spojrzeli na niego pytająco.

– Wyczuwasz coś? – głos Dana zabrzmiał chrypliwie. – Wiem, że potrafisz przeczuwać niezwykłe i groźne zjawiska. Co to jest tym razem?

Ulvhedin stał i wietrzył niczym ogromne zwierzę. Minęło sporo czasu, zanim odpowiedział:

– Coś, co nie jest zachwycone naszą obecnością.

W kilka godzin później mieli już gotowy prowizoryczny szałas, bo przecież musieli gdzieś przenocować, i wybrali się na pierwszy rekonesans po osadzie, która dawno temu została przemieniona w popiół, a potem stopniowo wsiąkała w ziemię.

Podziwiali widoki z zagrody Tengela i Silje, nie wiedząc, że znajdowała się właśnie tam. Drzewo, które kiedyś rosło pośrodku podwórza, stało tam nadal, został z niego jednak tylko ciemnoszary pień i obłamany wierzchołek. Oglądali resztki imponującej ojcowizny Heminga Zabójcy Wójta, widzieli, jak Ulvhedin skulił się w lękliwym podziwie na podwórzu siedziby Hanny i Grimara, wciąż nie zdając sobie sprawy z tego, kto tu przedtem mieszkał.

Nareszcie stanęli w miejscu, gdzie musiał znajdować się cmentarz. Nieduży teren, otoczony resztkami kamiennych murów, a w ich obrębie to tu, to tam niskie wzgórki, które mogły być grobami. Ingrid niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Czas mijał, a oni nawet nie zaczęli tego, co dla niej było najistotniejsze. Grób Tengela Złego… Co ją to obchodzi? Teoria Dana, że muszą odnaleźć grób, by stwierdzić, co się stało z tym okropnym człowiekiem, była z pewnością bardzo rozsądna. Ale akurat teraz rozsądek specjalnie do Ingrid nie przemawiał. Płonęło w niej pragnienie, gorzała tęsknota. Istnieje coś, co ona musi zdobyć. Musi, musi, by stać się w pełni sobą.

Sobą? To znaczy kim?

Wiedziała bardzo dobrze, lecz staranne wychowanie nie pozwalało jej dopuszczać do siebie takich myśli. Teraz była daleko od cierpliwych napomnień rodziców, znajdowała się w samym sercu Ludzi Lodu, tu panował…

Szukała odpowiedniego słowa.

Tu panował duch Ludzi Lodu! Tutaj mogła pozwolić swobodnie płynąć wszystkim dotychczas zakazanym myślom. I mogła się przyznać sama przed sobą, że jest prawdziwą, najprawdziwszą wiedźmą! Brakowało jej jeszcze tylko jednej rzeczy, ale teraz mogła już spróbować ją zdobyć.

Mężczyźni rozmawiali.

– Czy to jest cmentarz, Ulvhedinie?

– Tak – potwierdził olbrzym niewyraźnie. – Ale grobu, którego szukamy, tutaj nie ma. Na tym cmentarzu nie spoczywa nikt z dotkniętych.

– To zrozumiałe. Miejsce zostało pewnie poświęcone.

– Owszem, jest poświęcone – przytaknął Ulvhedin, cofając się o krok.

Ingrid rozumiała go bardzo dobrze.

– Więc myślisz, że…?

Twarz Ulvhedina wykrzywił grymas.

– Myślę, że oni ich zniszczyli. Częściowo. Nie wszystkich.

– To bardzo zagadkowa uwaga. Kto kogo zniszczył? Gdzie są ci pozostali? I dlaczego zostali zniszczeni?

Ulvhedin spojrzał spode łba.

– Co ty sobie wyobrażasz, Dan? Myślisz, że jestem wszystkowiedzący? Mogę ci tylko opowiedzieć, co czuję. Nic nie wiem, po prostu zgaduję.

– Och, nie – mruknął Dan. – To z pewnością coś więcej niż zgadywanie.

Ulvhedin był już jednak myślami gdzie indziej.

– Pamiętasz, mijaliśmy na brzegu takie miejsce… Tam gdzie znalazłem zwęglony kawałek drewna?

– Naturalnie! I ty myślisz, że oni ich palili?

– Nie wiem – odparł Ulvhedin wolno. – Może. A może topili ich w jeziorze? Ale kilku jeszcze zostało… W tej zagrodzie…

– Wiem – rzekł Dan pospiesznie. – Zareagowałeś bardzo gwałtownie przy ruinach małego domu niedaleko od wejścia w dolinę.

Ulvhedin potakiwał. Wyglądał na udręczonego, jakby coś przeczuwał, ale było to zbyt słabe, by mógł zrozumieć. Odbierali obecność Hanny i Grimara, tylko że żadne z nich o tym nie wiedziało.

– Ale tego, którego szukamy – rzekł Dan krótko – jego tutaj nie ma.

Sposób, w jaki Ulvhedin z wolna podniósł głowę i zmrużonymi wilczymi oczyma przepatrywał wzgórza wokół doliny, przeraził dwoje pozostałych do tego stopnia, że poczuli zimny dreszcz na plecach.

– Nie – powiedział z wahaniem. – Jego tutaj nie ma, choć mimo wszystko… w jakiś sposób jest obecny. Jakieś wibrowanie… On wyczuwa naszą obecność. – Potem dodał powoli: – Nie podoba mi się to!

Po długiej, dręczącej pauzie Ingrid powiedziała zirytowana:

– W ten sposób daleko nie zajdziemy. Czy nie należałoby…?

Ulvhedin ocknął się.

– Tak, to prawda, alrauna!

– Nareszcie, Bogu dzięki – westchnęła Ingrid z ulgą.

– Tylko nie myślcie, że ja z tego zrezygnuję – powiedział Dan stanowczo. – Jeśli grób Tengela Złego znajduje się w dolinie, to ja go znajdę! Ulvhedinie, czy nie myślisz, że wyczuwasz bliskość kociołka? Czy też wydaje ci się, że to może być grób Tengela Złego? Jego ziemskie szczątki?

– Nie, Dan, to coś innego.

Mieniącymi się złociście oczyma znowu przyglądał się wzgórzom.

– Według opowiadania Kaleba Kolgrim rzucił się z jakiejś skały czy szczytu. A oni pochowali go tam, gdzie upadł, u stóp góry.

– Razem z alrauną – dodała Ingrid pospiesznie.

– Oni tak myśleli – odparł Ulvhedin, patrząc jej uparcie w oczy. – Uwierzyli w to, skoro nie znaleźli korzenia w zbiorze. W każdym razie Kolgrim, wrzeszcząc ze strachu, pędził w dół ku dolinie po stoku z prawej strony…

– No tak – wtrącił Dan. – Ale to zależy od tego, gdzie oni stali, kiedy go zobaczyli. Nie wiemy, co mieli na myśli, mówiąc o prawej stronie.

– Masz rację. Ale musimy chyba przyjąć, że Kolgrim widział Tengela Złego?

– Kaleb słyszał, że tak właśnie mówił do Tarjeja.

Spojrzeli w górę na zbocza.

– O Boże! – westchnęła Ingrid. – Taka skała mogłaby być wszędzie.

– Mimo wszystko jest jeden punkt odniesienia – powiedział Dan. – Tarjei i Kaleb ze swoimi ludźmi weszli do Doliny Ludzi Lodu przez to przejście między łańcuchami szczytów, które tam widzicie.

Skinęli głowami.

– To trochę ogranicza teren – przyznała Ingrid. – Wejdziemy tam?

Zjedli najpierw skromny posiłek, a potem rozpoczęli wspinaczkę. Wszyscy byli sprawni fizycznie, a mimo to stanęli u celu zdyszani.

– Czy to stąd Kolgrim rozpoczął swoją tragiczną, zakończoną śmiercią ucieczkę? – zastanawiał się Dan.

Ingrid z niedowierzaniem spoglądała w dół. Serce waliło jej jak młotem, nie tyle jednak ze zmęczenia, co z podniecenia, że znalazła się tak blisko celu.

– Wątpię – powiedziała. – Tu na górze nie ma wcale większej płaszczyzny, a poza tym ta skała nie ma żadnych „stóp”. Schodzi dość stromo w dół, a tam nie ma już nic.

Rozejrzeli się uważnie po zboczu, na którym stali.

– Trudność polega na tym, że wszystko jest kompletnie zarośnięte – powiedział Dan. – Ale jeszcze dwie skały można brać pad uwagę. Zobaczymy, jak to tam wygląda?

Wspinaczka po stromym stoku zabrała sporo czasu. Kiedy w końcu zdawała im się, że znaleźli się na górze, dzień miał się już ku końcowi.

Spoglądali w głęboką otchłań.

– To musi być tutaj – oświadczył Dan. – Jest tu i spora płaszczyzna, i teren równy. A tam w dole, na kamiennym osypisku…

– Widzę tam skrawek wolnej od kamieni ziemi – stwierdził Dan. – A jeśli się nie mylę, to leży tam także przewrócony krzyż.

– Nie mylisz się, to jest krzyż! – potwierdziła Ingrid. – Idziemy tam!

Schodzili głęboką, lecz bardzo wąską ścieżyną wydeptaną chyba przez kozice. Ingrid była zdenerwowana, ręce jej drżały i miała trudności z opanowaniem głosu. Jeśli tam nie ma alrauny, to nie wiem, co zrobię! Była to może jedyna alrauna w całej Skandynawii, należała do naszego rodu, to ja miałam ją odziedziczyć. Miałaby zginąć razem z jakimś nieodpowiedzialnym smarkaczem! Może już nie ma po niej śladu, może kompletnie zmurszała, przepadła na zawsze? W końcu przecież leży w ziemi blisko sto lat. Och, nie wytrzymam!

Próbowała wyminąć Dana, gdy poczuła, że przytrzymują ją żelaznym uściskiem ręce Ulvhedina. Odwróciła się i spojrzała w jego wykrzywioną w jakimś diabelskim grymasie twarz.

– Spokojnie – powiedział przesadnie słodkim głosem, od którego przeniknął ją dreszcz grozy. – Pamiętaj, że to ja pierwszy dziedziczę mandragorę!

– Ale tobie jest niepotrzebna! – syknęła wściekle. – Ty jesteś teraz grzecznym chłopcem!

– A ty nie obiecałaś być grzeczna?

Ingrid przypomniała sobie twarze rodziców i złagodniała.

– Najpierw musimy korzeń znaleźć – powiedziała.

Dan odwrócił się na pochyłym zboczu.

– Nie życzę tu sobie żadnych awantur między wami – powiedział ostro. – Jeśli ta przeklęta mandragora ma nas poróżnić, to lepiej, żeby jej w ogóle nie było.

– Zamknij się! – krzyknęła Ingrid głosem, który sama z trudem rozpoznawała, tak był gwałtowny. Przeraziło ją to tak, że zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. – Przepraszam! Już jestem spokojna.

– Mam nadzieję – rzekł Dan. – Cała ta sprawa budzi we mnie wstręt.

Byli już na dole. Teraz stwierdzili, że ten skrawek ziemi obok usypiska kamieni wcale nie jest taki płaski, lecz opada łagodnie w dół, w stronę kamieni i zarośli.

– Tu jest grób, czuję to – powiedział Ulvhedin pełnym napięcia głosem. – To dziwne, że grób pozostał nie zarośnięty.

– Tam, gdzie spoczywa ulubieniec piekieł, trawa nie rośnie – skwitowała Ingrid cierpko jego słowa.

– Czy naprawdę powinniśmy…? – zaczął Dan z niechęcią. – Czy to konieczne, byśmy naruszali spokój grobu? Może raczej należałoby się pomodlić za nieszczęsnego nieboszczyka i odejść?

Spojrzenia, jakie posłali mu towarzysze, sprawiły, że zamilkł.

Stali przez chwilę nie bardzo wiedząc, co robić, jakby nie mieli ochoty zaczynać. Zwrócili uwagę na ślady wiodące od grobu w dół ku zaroślom. Nieregularne ślady jakiegoś małego zwierzątka o ostrych, kłujących pazurkach. Żadne z trojga nie umiało określić, jakie to mogłoby być zwierzę.

Dan wyprostował się.

– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

– Głupiec – mruknęła Ingrid.

Była poruszona i niezdecydowana. Wiele by dała za to, żeby rozkopać ziemię, ale powstrzymywał ją wrodzony szacunek dla zmarłych. Błagalnie patrzyła na Ulvhedina.

On zaś westchnął i uklęknął na jedno kolano. Ostrożnie zaczął nakłuwać ziemię nożem.

Gdy już zaczął, Ingrid uklękła także. Dan odwrócił się od nich.

Ingrid i Ulvhedin pracowali w milczeniu. Dan z uczuciem obrzydzenia dla tego wszystkiego i z uciskiem w gardle odszedł na bok.

Słyszał, jak tamci szepczą do siebie.

– No i co? – zapytał, nie odwracając się.

– Znaleźliśmy szczątki Kolgrima – odparł Ulvhedin niewyraźnie.

– Panie, zmiłuj się nad nim! – powiedział Dan. – Boże, wybacz nam to, ześlij spokój jego duszy!

Ingrid podniosła się i czyściła ręce, a Ulvhedin przesuwał ziemię, próbując ponownie uformować grób.

– Ale on nie miał nic na szyi – powiedziała Ingrid bezbarwnym głosem.

– Może trzymał korzeń w ręce – zastanawiał się Dan i odważył się nareszcie podejść do nich. – Albo w jakimś innym miejscu, sam nie wiem.

– Zdaje mi się, że alrauna jest dosyć duża – wtrącił Ulvhedin.

– Owszem, masz rację. Ale można ja nosić na szyi jako amulet. Mógłby ją też trzymać w ręce. Nie wiem, jak inaczej mógłby ją ukryć. Gdyby jednak trzymał mandragorę w ręce, to Kaleb i jego ludzie by zauważyli. Tak inaczej musiała już zgnić.

– Rzemień także? – spytała Ingrid sceptycznie.

– Nie wiemy, na czym amulet był zawieszony, może to być łańcuszek, rzemyk czy sznurek, który po prostu zbutwiał.

Westchnęła, głęboko rozczarowana.

– A niech to diabli!

– Nie przeklinaj tu! – upomniał ją Dan ostro.

Ulvhedin siedział w kucki i przyglądał się śladom dziwnych pazurków.

– Zastanawiam się, co to może być za zwierzątko.

– Wszystko jedno jakie, zwłok w każdym razie nie naruszyło – rzekła Ingrid obojętnie. – Wracamy? Cała ta historia z korzeniem mandragory w naszej rodzinie może być jednym wielkim wymysłem. Co my o tym wiemy?

– Co ty, Ingrid! Takiej zrezygnowanej jeszcze cię nie widziałem. Tylko się nie rozpłacz!

– Ja? Co ty sobie wyobrażasz?

Spojrzeli na Ulvhedina, który długimi krokami szedł wzdłuż śladów pozostawionych przez nieznane zwierzątko w dół, ku zaroślom. Bez słowa ruszyli za nim.

Ślady wyglądały tak, jakby zostawiła je bardzo zmęczona, idąca z wysiłkiem istota. Niewyraźne w pobliżu grobu, jakby pozostawione już dawno temu, wyraźniejsze w miarę oddalania się…

Wszyscy troje byli coraz bardziej zdumieni; nie wiedzieli, co o tym sądzić.

Dan zaczął z niedowierzaniem:

– Istnieje ogromna przestrzeń czasu pomiędzy śladami w pobliżu grobu a tymi w dole przy zaroślach.

– Może to żółw? – Ingrid próbowała żartować. Ale głos jej drżał, sama to słyszała.

Słońce, które dotychczas umacniało w nich poczucie rzeczywistości, zniżyło się teraz do szczytów i na dolinę spływały ogromne, niebieskie cienie. Nagle wszystko stało się niesamowite i straszne.

– Jak ciemno! – Ingrid drżała.

Trop ginął w zaroślach. Wydawało się, że nie można będzie śledzić go dalej, Ulvhedin jednak nie zastanawiając się rozsunął ręką krzewy.

Ingrid wstrzymała dech.

Stworzenie, które zostawiło ślady, doszło tylko do tego miejsca. Leżało skulone pod krzakami jałowca, zwrócone ku górze, z ostrymi pazurami wbitymi w ziemię.

Ulvhedin natychmiast znowu zasunął gałęzie.

– Nie! – jęknął i chyba jeszcze nigdy jego twarz nie była taka blada.

Jeszcze boleśniej zareagował Dan. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, a jego trzeźwy umysł badacza protestuje jak szalony. Po głowie tłukła mu się jedna jedyna myśl: to niemożliwe, niemożliwe! Zupełnie stracił równowagę ducha. W oszołomieniu słyszał krzyk Ingrid która uciekała stąd w przerażeniu.

Co prawda nie tak, jak chciała, ale odnalazła swoją mandragorę.

To Ulvhedin przywołał go z powrotem do przytomności.

– Dan! Dan! Ocknij się!

Mrużąc oczy spojrzał w górę. Przypomniał sobie nieubłaganą prawdę i czuł bolesny skurcz w żołądku. Mdliło go, z całych sił musiał powstrzymywać wymioty.

– Miałem czas, żeby się zastanowić – powiedział Ulvhedin niewyraźnie. – Jakieś zwierzę musiało to wyciągnąć albo też Kolgrim zgubił korzeń przy upadku.

Dan odzyskał zdolność rozumienia. Bogu dzięki za to!

– Tak, oczywiście – powiedział i usiadł. – To zdumiewające, jaki wpływ mogą na człowieka mieć przesądy.

Ingrid zdążyła już wrócić i uśmiechała się do niego niepewnie. Wargi miała sine.

– To przez to twoje głupie gadanie, że mandragora jest żyjącą istotą! Na chwilę wszyscy daliśmy się oszukać.

Spoglądali na siebie nawzajem długo i z uwagą. Dan wiedział, że w duszach obojga jego towarzyszy walczą teraz ze sobą dwie sprzeczne siły: pragnienie, by posiadać alraunę, i wywołujący lęk szacunek wobec tego, co zobaczyli przed kilkoma minutami.

Dan podniósł się z niepewnym wyrazem twarzy.

– Nie możemy być śmieszni! Chcielibyście to ze sobą wziąć, prawda?

Skinęli głowami, wzruszeni i przerażeni zarazem.

– Wobec tego zabieramy! – oświadczył Dan stanowczo i ruszył w stronę zarośli. Ingrid i Ulvhedin z wahaniem poszli za nim.

Całą siłą woli zmusił się, by ponownie rozchylić krzaki i jeszcze raz spojrzeć na leżący tam przedmiot. Był duży, większy niż dłoń Dana i leżał „pochylony do przodu”, ku ziemi, która pod krzakami była ciemna i przegniła. Ząb czasu nie naruszył korzenia, miał ciemnobrązową, soczystą barwę, sprawiał niesamowite wrażenie żyjącej istoty. Dan niechętnie wyciągnął rękę, by go podnieść, przerażony, że paskudztwo się poruszy – myśl może śmieszna – gdy dwoje rąk wysunęło się błyskawicznie i Ulvhedin oraz Ingrid chwycili korzeń jednocześnie…

– Stójcie! – rozkazał Dan bardziej władczo niż sądził, że potrafi. – Nie jesteście jeszcze przygotowani, żeby to dostać. I nie życzę sobie kłótni między wami. Jeśli któreś z was w ogóle dostanie korzeń, będzie to przede wszystkim Ulvhedin. Musisz uzbroić się w cierpliwość, Ingrid. A teraz owinę to w swój sweter i zaniosę do obozowiska. Później zobaczymy.

Ostrożnie, z niechęcią, ujął przedmiot w dwa palce, ułożył go na rozpostartym swetrze, a potem starannie owinął, przekonany, że nigdy więcej tego swetra na siebie nie włoży.

– Tylko go nie zgub! – ostrzegła Ingrid.

Dobrze wiedział, że nie o sweter jej chodzi.

– Nie zgubię – obiecał.

Postawili krzyż na grobie Kolgrima, a letni wieczór robił się coraz ciemniejszy. Zastanawiali się, czy nie zabrać z sobą doczesnych szczątków Kolgrima, ale wiedzieli przecież, że on nigdy by nie chciał leżeć na żadnym cmentarzu. Wystarczy więc, że naprawili krzyż. Dan odmówił krótką modlitwę, bardzo krótką, bowiem dwoje pozostałych sprawiało wrażenie niezadowolonych. Po tym wszystkim zbiegli w dół po stromym zboczu w takim tempie, że aż odczuwali ból w kolanach, ale żadne nie zwracało na to uwagi.

Dan musiał iść pierwszy. Ingrid i Ulvhedin woleli podążać za nim i pilnować, żeby nie zgubił mandragory.

Nikt nic nie mówił, lecz wszyscy myśleli to samo: alrauna była zawieszona na łańcuszku z poczerniałego srebra, zbyt krótkim, by mógł zsunąć się z szyi przy upadku. W jaki sposób zwierzę, cokolwiek to było, potrafiło przeciągnąć taki łańcuszek przez głowę umarłego, zwłaszcza że nic nie wskazywało, by w ogóle jakiekolwiek zwierzę naruszyło grób.

A ślady? Te ślady, których nie mogło zostawić żadne znane im zwierzę? Te rozwichrzone, jakby powstały przez nakłucie ślady, pasowały znakomicie właśnie do gałązkowatych „rąk” i „nóg” alrauny.

Ślady uciekały – od krzyża, który musiał okropnie ciążyć temu pogańskiemu symbolowi? Albo prowadziły do ludzi, którym mandragora miała służyć?

Do przeklętych z Ludzi Lodu?

Te myśli kłębiły się w głowach wszystkich trojga. Żadne jednak nie odważyło się powiedzieć tego głośno. Przeciwnie – próbowali ukryć nawet przed samymi sobą, nad czym się zastanawiają.

Myśli te jednak były niczym lodowato zimne, bolesne promienie, docierające do nich ze świata ukrytego przed ludzkim umysłem, ze świata, o którym człowiek nie powinien wiedzieć.

Загрузка...