ROZDZIAŁ III

Dan zabrał ze sobą jucznego konia, co okazało się niezbędne, wyposażenie naukowe bowiem miał bogate i nieporęczne w transporcie.

Zamierzał jechać na Dovre. Tam powinien napotkać bogatą, a nie zbadaną jeszcze florę. A potem zobaczy, czy i kiedy wyruszy na północ.

Gdyby tak mieć jakieś towarzystwo!

Ale mężczyźni z Ludzi Lodu często bywali samotnikami. W pojedynkę pokonywali konno olbrzymie przestrzenie.

Ach, żeby tak Ingrid mogła z nim jechać! Jak przyjemnie było z nią rozmawiać! Ta dziewczyna myśli jak mężczyzna.

Chyba dobrze się stało, że Ingrid nie poznała tej ostatniej myśli! Kobiety z Ludzi Lodu, jeśli można sobie pozwolić na uogólnienie, zawsze miały głęboką świadomość swojej kobiecej wartości. Wysoko ją sobie ceniły i stawały dęba niczym uparte konie, kiedy ktoś to lekceważył.

Dan jednak nie zastanawiał się specjalnie nad swoimi myślami, po prostu taki stereotypowy pogląd, nic więcej.

Bo naprawdę żywił największy szacunek dla intelektualnych możliwości ślicznej i trochę nieokiełznanej Ingrid.

Juczny koń wlókł się melancholijnie za wierzchowcem Dana. Deszcz wisiał w powietrzu.

Dan odjechał już spory kawałek od Grastensholm i znalazł się na głównej drodze wiodącej na północ. Ponieważ podróżował sam, z wielkim bagażem, stanowił ogromną pokusę dla rozbójników i wszelakiego rodzaju włóczęgów, toteż był dobrze uzbrojony, z dużym pistoletem pod ręką, zawsze naładowanym, gotowym do użycia.

Kiedy na tle zachmurzonego nieba po drugiej stronie doliny zobaczył sylwetkę jakiegoś jeźdźca, mimo woli powściągnął konie, by zwolniły kroku. W postaci tamtego czaiła się jakaś groźba, być może dlatego, że ustawił swojego wierzchowca w poprzek drogi, jakby czekając na Dana.

A może co innego przepełniało Dana lękiem?

Tylko co by to mogło być? Dan nie należał do tych Ludzi Lodu, którzy posiadali zdolność jasnowidzenia. Mimo to serce zaczęło mu tak mocno bić w przeczuciu nieszczęścia czy innych gwałtownych przeżyć, że o mało go nie zadławiło.

Nawet nie zauważył, że ręka sama sięgnęła po pistolet.

Potem zdecydowanie ruszył naprzód. Nie było innej drogi, obcy jeździec wybrał dobry punkt.

Ale dlaczego stał tak, wyraźnie widoczny ze wszystkich stron? Czy nie lepiej było czekać w ukryciu?

Był najwyraźniej niewielkiego wzrostu, ten rozbójnik czy kto tam. Z drobnej jego postaci jednak emanowały upór i zdecydowanie.

Widok właściwie straszny nie był, mimo to niepokoił Dana w najwyższym stopniu.

Kiedy dotarł do dna doliny, dokonał zdumiewającego odkrycia. Jeźdźcem była kobieta.

Kobieta, która czuła się samotna i przestraszona i chciała mieć towarzystwa w drodze przez las?

Dan znowu powściągnął konie; doznał niemal szoku.

Na zboczu wzgórza stała Ingrid!

Wbił ostrogi w koński brzuch, by opanować gniew.

Naprawdę? Gniew? W głębi duszy nie mógł zaprzeczyć, że jest także zadowolony. Zadowolony i przejęty, lecz zarazem zmartwiony. Co powinien teraz uczynić?

Pierwsze słowa pojawiły się same.

– Na Boga, co ty tu robisz? Czyś ty rozum postradała?

Ingrid jaśniała niczym słońce. Bez cienia wyrzutów sumienia oświadczyła bezczelnie:

– Zamierzam jechać z tobą i pomagać przy zbieraniu tych twoich kwiatów i liści.

– Nie wolno ci tego robić! Co by powiedzieli twoi rodzice? Natychmiast wracaj do domu!

– Za daleko – westchnęła z udanym żalem. – Nie zdążę do domu przed nocą.

Miała rację. Dan patrzył na nią zbity z tropu, nie wiedząc co począć, zafascynowany wspaniałą barwą jej bezwstydnych oczu. Musiała z niej być niepospolita uwodzicielka, zwłaszcza wobec kogoś, kto się nią interesował, a nie był jej krewnym.

– Wobec tego odprowadzę cię do domu – syknął.

– Spróbuj mnie do tego zmusić, jeżeli potrafisz!

Wbiła pięty w końskie boki i jak wicher ruszyła przed siebie, na północ. Dan nie mógł zrobić nic innego, jak próbować ją dogonić, ale czyż mógł tego dokonać, prowadząc za sobą ciężko objuczonego konia?

– Stój! Wygrałaś! – zawołał w końcu, gdy stwierdził, że w ten sposób nigdy się do niej nie zbliży.

Łagodna i przymilna siedziała na grzbiecie swojego wierzchowca i czekała na kuzyna. Jej rude włosy lśniły w przedwieczornym słońcu, a żółte oczy przypominały wypolerowaną miedź, usta miała wilgotne, czerwone w lekkim uśmiechu pokazywała pyszne białe zęby.

Ładniejszym już chyba nie można być, pomyślał Dan.

Tego dnia co innego jednak zwracało uwagę w zachowaniu Ingrid. Bezgraniczna, dumna pewność siebie. Nie mógł się opędzić od myśli, że tak musi wyglądać kobieta, która właśnie zdobyła ukochanego mężczyznę.

Tylko że takie przypuszczenie nie bardzo pasowało do Ingrid. Ona chyba nie musiała walczyć o mężczyzn. Wystarczy, że na nich spojrzy, a padają jak muchy, myślał.

– Wyglądasz na bardzo z siebie zadowoloną – mruknął ponuro.

– Bo jestem zadowolona – odparła z bezwstydnym uśmiechem. – Teraz jestem silna. Niepokonana! Nieśmiertelna!

Zaraz jednak triumf zgasł na jej twarzy, ustępując miejsca bezradności.

– Prawie – dodała cicho.

– A czego ci brakuje? – zapytał z ledwo wyczuwalną ironią.

Jasny blask w oczach Ingrid zgasł.

– Nie wiem – odparła, ale myślami była jakby gdzie indziej. Zaraz jednak otrząsnęła się: – Jadę z tobą.

– Nie wolno ci!

– Jestem ci potrzebna. Jedźmy, szkoda czasu!

Dan ze swoimi końmi zastawił jej drogę.

– Co ty tam schowałaś w sakwie przy siodle? Gładzisz to bez przerwy, jakbyś tam miała jakiś skarb.

– Bo to jest skarb!

– To znaczy co?

– Ciebie to nie dotyczy. Zejdź mi z drogi, bo jak nie, to cię przemienię w chorego z miłości samca ropuchy, który zakochał się w krowie, ale do niej nie dorasta.

Z trudem powstrzymał uśmiech.

– Nie potrafisz tego zrobić.

Ingrid zmrużyła oczy:

– A chcesz zobaczyć?

– Nie wygłupiaj się, moja mała. Marsz do domu, do mamy!

Dyskusja trwała jeszcze przez chwilę, coraz ostrzejsza i coraz bardziej zajadła.

Wreszcie uznali, że trzeba jechać.

Na północ…

– Zamierzasz się ożenić, jak słyszałam? – zapytała po pewnym czasie Ingrid słodkim głosikiem, jakim zazwyczaj mówi kobieta, która dopiero co odniosła zwycięstwo.

Głos Dana brzmiał bardziej ponuro.

– Tak. Po powrocie z wyprawy.

– Czy twoja narzeczona jest ładna?

– Nie wiem – odparł Dan i pomyślał o Madeleine jak o anemicznym chudzielcu. A przecież dawniej uważał, że jest i ładna, i wartościowa. – Owszem, wystarczająco.

– Ale zakochany nie jesteś?

– Nie, zakochany… – wykrzywił usta. – A co to takiego? Zabawa dla młodych chłopców, którzy chcą się ośmieszyć.

Ingrid chichotała zadowolona.

– Ja też tak myślę. Boże, jacy wy jesteście śmieszni, kiedy obskakujecie jakąś pannę i stroszycie pióra niczym pawie.

– O, ty znasz chyba wielu, którzy stroszą przed tobą pióra.

– Trochę znam.

– Ty też masz wychodzić za mąż, słyszałem.

Wzruszyła ramionami.

– Wyjdę, kiedy sama zechcę.

– Naprawdę? A jak on się nazywa?

– Thor Egil Frederik Seved Francke.

– Rany boskie! A kto to taki? Gospodarz?

– Nie. Oficer i młodszy brat właściciela ziemskiego, więc chce mnie poślubić ze względu na Grastensholm.

– Nie sądzę. W każdym razie nie tylko dlatego.

– No, tym razem byłeś miły! – powiedziała Ingrid, pochylając się kokieteryjnie.

– Nie przesadzaj! – prychnął Dan.

Ingrid chichotała.

Rozłożyli się na noc w sosnowym zagajniku, ale do późna siedzieli na swoich derkach i Dan, jak zwykle, „wykładał” Ingrid różne naukowe zawiłości. Bardziej oddanej słuchaczki nigdy nie będę miał, myślał. Naprawdę bawiło go to, że może ją uczyć wszystkiego, czym sam się interesuje, czuł się dumny, że słucha go z taką uwagą.

Letnia noc była ciepła i jasna, sosny otaczały ich wieńcem jak melancholijne, milczące postacie, ciepły, mocny zapach lasu mieszał się z cierpką wonią wilgotnej ziemi.

– Wiesz, Ingrid, pomysł stworzenia zbioru górskich roślin podsunął mojemu mistrzowi, Olofowi Rudbeckowi młodszemu, pewien mały chłopiec…

– Co ty mówisz?

– Tak, jest w jego otoczeniu malec, ośmio- czy dziesięcioletni. Całe życie tego chłopca związane jest z roślinami i zwierzętami. Nazywa się Carl Linneusz i ma tak rozsądnych rodziców, że nauczyli go wszystkiego, co wiedzą o kwiatach. W Smalandii, gdzie mieszkają, mają wspaniały ogród, jak mówi Olof Rudbeck, i mały Carl ma tam swoje grządki. Teraz jednak został biedaczysko oddany do szkoły w Vaxjo, gdzie strasznie cierpi pod władzą profesorów, którzy wbijają chłopcom do głowy niepotrzebne łacińskie formułki i każdej soboty spuszczają im lanie za grzechy całego tygodnia. Niezależnie od tego, czy jakieś popełnili, czy nie.

– Wstrętni dorośli idioci – wymamrotała Ingrid i pomyślała o proboszczu z Grastensholm, który nie miał już czego jej uczyć. – Ale jakim sposobem poddał on pomysł Rudbeckowi?

Dan nie dał po sobie poznać, że doznał wstrząsu. Nazywać jego idola, czcigodnego profesora i wielkiego uczonego, po prostu Rudbeck?

– Ojciec chłopca napisał list do mojego mistrza i przedstawił zainteresowania syna. Młody Carl zamierzał mianowicie spisać wszystkie rośliny w jednej książce, uzupełnić to rysunkami i nadać im nazwy. Beznadziejna praca, to oczywiste. Ale idea jest bardzo dobra, powiedział do mnie mistrz Olof. Nie chciał w żadnym razie ukraść jej chłopcu, chętnie jednak wykonałby pewne prace przygotowawcze. Jest on mianowicie pewien, że Carl Linneusz kiedy dorośnie, zostanie wybitnym botanikiem. Dlatego właśnie otrzymałem zadanie sporządzenia zbioru roślin górskich. Żeby chłopiec mógł je potem badać.

– Świetnie – powiedziała Ingrid uroczyście. – Pomogę ci zbierać rzadkie egzemplarze.

– Bardzo dziękuję, ale ja nie postępuję tak, jak większość początkujących zbieraczy. Amatorzy wybierają zazwyczaj rzadkie egzemplarze, a machają ręką na wszystko co pospolite. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że na przykład jeżeli chodzi o ptaki, to więcej wiadomo o rzadkim krogulcu i błotniaku niż o zwyczajnej sroce?

Ingrid uśmiechnęła się pokonana. Bo to prawda, że nie zamierzała zbierać mleczów ani ostów, o nie!

Na chwilę zaległa cisza.

Potem Dan powiedział wolno:

– Czy ty… lubisz tego tam, z jego wszystkimi imionami?

Ingrid skrzywiła się i bez najmniejszego szacunku zawołała:

– Eee, tam!

– Dlaczego w takim razie chcesz za niego wyjść?

Wzruszyła ramionami.

– Co tam… Za kogoś muszę w końcu wyjść. Ze względu na mamę i ojca. A poza tym jestem przecież dziedziczką majątku. Jedynaczką i spadkobierczynią Grastensholm i Lipowej Alei. W gruncie rzeczy mam więc obowiązek wyjść za mąż.

– Myślałem, że się za bardzo nie przejmujesz obowiązkami.

– Właściwie nie – odrzekła Ingrid niespodziewanie poważnie. – Ale dla rodziców zrobiłabym wszystko.

We wzroku Dana pojawiły się ciepłe błyski.

– Jak ładnie to powiedziałaś!

– Gadanie! – prychnęła Ingrid, nieprzygotowana na pochwały. – Czy mogę być równie miła i uszczypliwa wobec ciebie, jak ty dopiero co byłeś dla mnie? Bo widzisz, ja uważam, że jesteś niezwykły, zaszedłeś w życiu tak daleko! I sam mistrz Olof powierzył ci takie odpowiedzialne zadanie!

Dan uśmiechnął się.

– Przyznaję, że brzmi to złośliwie. Zwłaszcza że to nie do końca prawda.

– Co nie jest do końca prawdą?

– Bo to ja naprzykrzałem się, żeby jechać. On uważał, że jestem za młody.

– Nie narażałeś się na utratę jego przyjaźni?

– Owszem, ale wielki wpływ wywarły na mnie opowiadania babci Villemo o książkach pradziadka Mikaela. Tak strasznie chciałem pojechać do Doliny Ludzi Lodu.

– Ha! – wykrzyknęła Ingrid triumfalnie. – Ty także! Nie jesteś ani odrobinę lepszy od nas!

Dan odpowiedział spokojnie:

– Jak wiesz, mam swoją teorię na temat grobu. Chcę wiedzieć, czy istnieje i gdzie się znajduje. Choć zbieranie roślin pociąga mnie, oczywiście, najbardziej. Upierałem się jedynie przy tym, żeby je zbierać w Norwegii.

Ingrid zamarła.

– Ciii! Słyszałeś?

– Nie, a co?

– Nie wiem, bądź cicho!

Wytężał słuch aż do bólu. I nagle usłyszał: zbliżający się stukot końskich kopyt.

Siedzieli jak posągi. Bez ruchu. Wyczekująco.

Po chwili na drodze poniżej ukazał się jeździec. Olbrzymi, gnał przed siebie niczym demon.

Ingrid odruchowo chwyciła juki, o które przez cały czas się opierała, i skuliła się pod sosną.

– Mnie tu nie ma – syknęła do Dana.

Dan nie miał czasu zastanawiać się nad jej zachowaniem, całą uwagę skupiał na jeźdźcu. On także nie miał wątpliwości, kto to. Istniał tylko jeden człowiek tej postury, sprawiający takie okropne wrażenie.

Ulvhedin właśnie ich mijał, Dan miał już zawołać na Ingrid, by wyszła z kryjówki, lecz zmienił zdanie.

Demoniczny jeździec na drodze zatrzymał konia. Dan widział go zdumiewająco wyraźnie w mroku nocy. Ponury cień, który czeka. Spokojnie, bez ruchu, jakby czatował na zdobycz.

Po chwili Ulvhedin zawrócił konia i jak otoczona poświatą mara ruszył do miejsca, w którym siedział skulony Dan.

Ach, tak! Teraz zrozumiał, dlaczego widzi Ulvhedina tak wyraźnie. Sylwetkę tamtego otaczała ledwie widoczna niebieskawa aura. Aura gniewu? A może zdecydowania? Nie umiał określić.

Ulvhedin nie mógł widzieć ich kryjówki! Konie schowali za drzewami, Dan siedział wśród sosen, przez których gęste, poruszające się gałązki trudno by go było dostrzec.

Ulvhedin musiał wyczuwać swoją zdobycz! Jak dzikie zwierzę!

W domu, w parafii Grastensholm, Dan nie bał się kuzyna mimo jego przerażającej powierzchowności. Teraz był sztywny ze strachu.

Na wszelki wypadek wstał.

– Czy to ty, Ulvhedin? Przestraszyłeś mnie.

– Gdzie Ingrid?

Słowa były ostre, świszczące, niecierpliwe.

– Ingrid?

– Nie udawaj, to na nic.

Olbrzym zeskoczył z konia i podszedł do Dana, który starał się zachować odwagę, choć nie było to łatwe. Nigdy nie widział Ulvhedina w takim stanie. Z żółtych oczu zostały jedynie szparki, lecz mimo to płonął w nich żar, a zęby połyskiwały w mroku jak u żbika.

– Czego chcesz od Ingrid?

– Ona ma coś, co należy do mnie.

Sakwa! Tak pieszczotliwie gładziła ją przez całą drogę.

– Ingrid coś ukradła? Ale…

Dan mógł był powiedzieć, że on przecież nie ma obowiązku jej pilnować, ale nie musiał tego zrobić.

Zresztą nie zdążył.

Z kryjówki Ingrid nie doszedł najlżejszy nawet dźwięk, mimo to Ulvhedin w tamtą właśnie stronę kierował całą swoją uwagę, a w następnej sekundzie rzucił się pomiędzy drzewa.

Ingrid wydała z siebie ostry krzyk i zerwała się na równe nogi. Jak strzała wypadła z ukrycia i rzuciła się do ucieczki, a Ulvhedin dosłownie deptał jej po piętach.

– Stójcie! Stójcie! – wrzeszczał Dan, ale nikt go nie słuchał. Przerażony gwałtownością tamtych, biegł za nimi. Mimo wszystko w obojgu płynęła ta sama krew. Potomkowie Ludzi Lodu nie powinni walczyć ze sobą!

Ulvhedin dogonił Ingrid na rozległej łące. Odwróciła się wtedy i zaczęła go okładać sakwą.

– To jest moje, dobrze o tym wiesz – wysyczał niczym wąż, chwytając ją za rękę.

– Ale to ja znalazłam skarb! – krzyczała Ingrid. – Sol mi go dała.

Sol? Dan był wstrząśnięty. Czy ta dziewczyna naprawdę postradała rozum?

Ulvhedin stanął jak wryty, ale żelaznego uchwytu nie rozluźnił.

– Sol? To kłamstwo!

– Nie, to prawda! Prosiłam ją o pomoc i ona wskazała mi drogę.

– Jak to? W jaki sposób?

– Przyszła do mnie. I zaprowadziła mnie do Lipowej Alei.

– Widziałaś ją?

– Z bliska nie. Ona jakby płynęła przede mną. Potem pokazała mi kryjówkę i zniknęła.

Ingrid mówiła ciężko dysząc, podniecona walką.

– Kłamiesz – rzekł Ulvhedin groźnie. – Dom w Lipowej Alei zawsze jest zamknięty.

– Ale ja dobrze wiem, gdzie wisi klucz.

W Ulvhedina znowu wstąpiło życie.

– Tak czy inaczej skarb jest mój. Nie miałaś prawa…

– Puść mnie! Ja go potrzebuję.

Skarbu? Dana przeniknął zimny dreszcz.

– Natychmiast przestańcie! – wrzasnął.

Oboje odwrócili się do niego.

– Nie mieszaj się! – warknął Ulvhedin. – Ty sam poruszyłeś to paskudztwo, więc trzymaj się teraz z daleka.

– Ja? – spytał Dan ze złością, ale nikt go już nie słuchał, bo Ulvhedin znowu zaczął się szamotać z Ingrid, próbując jej wyrwać sakwę. Ona walczyła jak dziki kot, biła, drapała i gryzła. Upadli na ziemię, potoczyli się po zboczu, oboje tak samo rozwścieczeni.

W końcu oczywiście Ulvhedin uzyskał przewagę. Nagle jednak Ingrid przycichła na chwilę i tylko mamrotała coś pod nosem.

Ulvhedin krzyknął, zwinął się z bólu i puścił ją.

Momentalnie zerwała się na równe nogi i rzuciła się do ucieczki.

– Posługujesz się czarami, ty wiedźmo! – zawył Ulvhedin. – Poczekaj, dostaniesz za swoje!

Podniósł się i przez chwilę stał bez ruchu. Zaraz potem Dan miał okazję się przekonać, jakim doświadczonym czarownikiem jest Ulvhedin. Na jego oczach przemienił się w ogromny lodowaty posąg, otoczony przemarzniętą mgłą. Pochylił głowę i mruczał coś niezrozumiale.

Ingrid przystanęła. Odwróciła się i jak zahipnotyzowana przyglądała się Ulvhedinowi. Dan miał wrażenie, że skamieniała – bezradna, oszalała ze strachu.

Trwało to chwilę, po czym Ulvhedin powrócił do normalnej postaci. Zbliżał się do Ingrid, żeby zabrać sakwę, która upadła na ziemię, gdy Dan zawołał:

– Dość tego! Zachowujcie się jak ludzie! To jest moja ekspedycja, moja wyprawa, a wy przyczepiliście się tylko dlatego, że trawi was pragnienie, żeby dostać się do Doliny Ludzi Lodu! Czego tam szukacie? Żadne z was nawet tego nie wie!

Ulvhedin wydął górną wargę i wydał krótkie warknięcie.

– Ja wiem! Ale Ingrid nie ma pojęcia, co chciałaby tam znaleźć. Ty, Dan, masz szaloną ideę, żeby odszukać grób Tengela Złego. Jak tego dokonasz? Bez nas? Ty, zwyczajny śmiertelnik!

– No, no – odparł Dan – nie będziemy się tu teraz ogłaszać nieśmiertelnymi, nikt w to nie wierzy.

Ulvhedin podszedł bliżej.

– Jesteś niegłupi chłopak – powiedział. – Podziwiam cię za to. Masz rację, my oboje wkręciliśmy się do twojej wyprawy. Ale zawrzyjmy teraz pokój, wszyscy troje, i pomagajmy sobie w przyszłości.

– Mówisz tak, jakbyś to ty miał skarb – syknęła Ingrid ze złością. – Ale to ja miałam go pierwsza.

– Posłuchaj no, ty mała wiedźmo – rzekł Ulvhedin łagodnie. – Gdybyś mnie nie uprzedziła, miałbym go teraz ja. Alv, twój ojciec, chciał mi go dać. Dziś rano byliśmy w Lipowej Alei. Miałem go tam dostać, bo on jest mój, dobrze o tym wiesz.

– Och – szepnęła Ingrid z poczuciem winy. – Czy ojciec wie, że zabrałam skarb?

– No pewnie, a co myślałaś? Czy ty wiesz, jakie zmartwienie na nich ściągnęłaś? Mam polecenie sprowadzić cię z powrotem. Natychmiast!

– Nie! – jęknęła Ingrid. – Będę przecież pomagać Danowi w zbieraniu roślin.

Ulvhedin uśmiechnął się sceptycznie.

Ingrid powróciła odwaga.

– Posłuchaj mnie, ty bestio. Jedziemy na tym samym wózku, i ty, i ja. Przyrzekam nie naruszać reguł, jeśli ty przyrzekniesz to samo. Tylko mnie ze sobą zabierzcie! Jeśli nie… Och, zlitujcie się nade mną!

Co ich tak wabi i przyciąga z taką palącą siłą, że odmienili się do tego stopnia? myślał Dan, przerażony.

– Chyba nie chcę was ze sobą zabrać – powiedział.

Odwrócili się gwałtownie.

– Musisz! – zawołali jednocześnie.

– Naprawdę możemy sobie nawzajem pomagać – przekonywał Ulvhedin. – Z czasów, gdy samotnie ukrywałem się w górach, wiem, gdzie jakie rośliny rosną. Ingrid jest zręczna i pojętna. A ty…? Jeżeli naprawdę masz zamiar dotrzeć do Lodowej Doliny, musisz zabrać nas ze sobą.

W przeciwnym razie możesz po prostu zabłądzić.

– A wy nie możecie?

– Owszem, ale my wyczuwamy niebezpieczeństwo na odległość, a ty tego nie potrafisz.

Dan wahał się.

– Być może masz rację. Ale rodzice Ingrid? I Elisa? Nikt nie powinien cierpieć z powodu naszych szaleństw.

– Elisa mi ufa. A Alvowi i Berit obiecałem, że przyprowadzę Ingrid całą i zdrową do domu. Oni, podobnie jak ja, wiedzą, że być może nie stanie się to natychmiast.

Jak on się pięknie wyraża, pomyślał Dan, z trudem powstrzymując uśmiech. Ani słowa o tym, które z nich będzie trochę dłużej poza domem.

– W porządku, chyba możemy się zdecydować… – powiedział, a w westchnieniach tamtych dwojga nietrudno było zauważyć ulgę. – Przy jednym będę się jednak upierał.

– Co takiego?

– Że to ja będę się opiekował tą sakwą.

Oboje otworzyli usta, żeby zaprotestować, po czym popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Dan także się uśmiechał.

– Postanowione! – oświadczył Ulvhedin, a Ingrid przytaknęła. – Ale czy ty powinieneś, Dan?

Spojrzał na nich poważnie.

– Ja wiem, że ten skarb może kogoś dotkniętego dziedzictwem przemienić w dzikie zwierzę. Wiem jednak także, że członkowie naszego rodu są ludźmi bardzo honorowymi. Załóżmy więc, że ja będę się opiekował skarbem, dopóki będziemy zbierać rośliny, dobrze? Kiedy już dojdziemy do Lodowej Doliny, nie miałbym odwagi mieć go przy sobie, choćby z obawy o własne życie.

– Niegłupio – zgodził się Ulvhedin. – Do tej pory coś na pewno wymyślimy.

Ingrid spoglądała tęsknie na sakwę.

– Chcecie powiedzieć, że po drodze nie będziemy mogli ani trochę poeksperymentować? Teraz, kiedy wszystko mamy do dyspozycji?

– Nie mamy – mruknął Ulvhedin tak cicho, że nikt go nie usłyszał.

– Eksperymentować będziemy później – oświadczył Dan pojednawczo. – Jeśli nasza współpraca będzie się układać dobrze, nie będę miał nic przeciwko temu, żebyście przyjrzeli się nieco lepiej tym kosztownościom.

Oboje sprawiali wrażenie zadowolonych z tej odpowiedzi.

Ponieważ wszyscy troje byli teraz rozbudzeni, postanowili jechać jeszcze kawałek, zanim ostatecznie znajdą miejsce na odpoczynek. W najciemniejszej porze nocy jechali w milczeniu na północ jak trzy cienie w zaczarowanym krajobrazie.

Nikt nie wie, jak wielki strach przepełniał serce Dana tamtej nocy, gdy jechał pomiędzy tymi dwoma niezwykłymi kociookimi istotami, pochodzącymi ze świata znajdującego się gdzieś pomiędzy rzeczywistością a krainą magii.

Загрузка...