Pragnienie Ulvhedina, by uniknąć deszczu, nie spełniło się. Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze, ale potem…
O dalszej podróży przez górzyste okolice Dovre nie bardzo jest co opowiadać. Zbieranie roślin pochłaniało sporo czasu, ale posuwali się wciąż dalej i dalej na północ. Dopóki szli przez góry, pogoda utrzymywała się ładna.
Uporawszy się z botanicznymi zbiorami, żadne nawet nie wspomniało, że należy wracać do domu, Ingrid i Ulvhedin natomiast byli jakby nieobecni duchem. Myślami błądzili daleko, przekonani, że ich obowiązkowa praca dla Dana jest zakończona.
Ostatecznie Dan oświadczył, że zebrał wszystko, co zamierzał. Nie napotykali więcej nowych gatunków, zresztą znajdowali się już w dolinach Trondelagu, a ponieważ przedmiotem badań miała być roślinność górska, mogli tę pracę uznać za wykonaną.
I wtedy się rozpadało.
Beznadziejny, nieprzerwany deszcz siąpił całymi dniami i moczył wszystko do suchej nitki.
Przygnębiająca sytuacja…
Cóż jednak mieli począć? Co można poradzić na deszcz?
Nie mieli też czasu, żeby się gdzieś schronić i przeczekać. Tak przynajmniej sądzili. Jakaś nieokreślona tęsknota pchała ich do Lodowej Doliny, tym bardziej dojmująca, im bliżej się znajdowali.
Pozostawało więc tylko mieć nadzieję, że uda im się uniknąć ciężkiego przeziębienia i jechać dalej. Katar czy lekki kaszel mogli znieść, jednak naprawdę bali się suchot. Od dłuższego czasu dziesiątkowały one ludność Norwegii i w domu Ingrid z rosnącym lękiem wsłuchiwała się wieczorami w coraz bardziej dokuczliwy kaszel, męczący rodziców. Trwało to już zbyt długo, teraz pocieszała się jedynie myślą, że po powrocie znajdzie ich w lepszym stanie. W parafii Grastensholm wielu zostało dotkniętych tą tak zwaną świńską zarazą; wysysała ludzi powoli, dopóki nie została tylko skóra i kości, a dzwon na kościelnej wieży raz po raz obwieszczał żałobę…
Trójka wędrowców, dygocząc z zimna, podróżowała po południowym Trondelag.
Często studiowali opis drogi, sporządzony przez Kaleba. Aż któregoś dnia stanęli w dolinie, skąd widać było tamte góry, które kiedyś tak przerażały młodą Silje. Jak to ona je nazywała? Siedziba Złych Mocy?
Deszcz na trochę ustał. Pojaśniało na tyle, że mogli wyraźnie widzieć góry. Tylko szczyty ginęły w gnanych wiatrem deszczowych chmurach.
– Silje wiedziała, o czym mówi – mruknęła Ingrid. – Na kimś, kto widzi je pierwszy raz, robią przerażające wrażenie.
– Masz rację – zgodził się Dan. – Ale zsiniałaś z zimna, musimy przed nocą znaleźć jakieś schronienie, żeby się ogrzać i wysuszyć ubrania. Koniom też potrzebny jest dach nad głową.
– Wszyscy byli tego samego zdania.
W obszernym obejściu, które w razie potrzeby pełniło też rolę gospody, odbywało się wesele. Duże wesele, to było widać z daleka. Dan oświadczył, że nie chcą przeszkadzać, lecz gospodarz zapewniał, że zawsze znajdzie się izdebka dla takich młodych państwa.
Ingrid i Dan, którzy w czasie tej podróży często dzielili pokój, a przecież nic nagannego się nie stało, przyjęli gościnę. Ulvhedin od razu urządził się w stojącej na uboczu szopie. Nie miało sensu, żeby pokazywał się ludziom. W Grastensholm wszyscy go znali i szanowali, ale tu jego demoniczny wygląd mógł śmiertelnie wystraszyć jakąś płochliwą istotę. Nie chcieli ryzykować.
Kiedy już zjedli kolację i zdążyli się trochę wysuszyć, gospodarze przyszli spytać, czy nie zechcieliby wziąć udziału w weselnych uroczystościach, trwających drugą dobę i nie całkiem bezgłośnych, trzeba przyznać.
Ingrid i Dan popatrzyli na siebie, podziękowali uprzejmie i uznali, że owszem, czemu nie. Ingrid oczy rozbłysły na myśl, że będzie się mogła trochę rozerwać po wszystkich trudach podróży w niepogodę.
W bagażach, dobrze zabezpieczonych przed deszczem i dźwiganych przez jucznego konia, Ingrid miała sukienkę. na zmianę, w którą mogła się teraz ubrać. Nic nadzwyczajnego, ale znacznie przewyższała elegancją ładne, lecz prościutkie wyjściowe stroje, które mieli na sobie i mężczyźni, i kobiety. Rzecz jasna Ingrid i Dan wyróżniali się w tym gronie ubraniem, szytym wedle współczesnej miejskiej mody, ale byli weseli, przyjaźnie usposobieni, zostali więc natychmiast zaakceptowani.
Początkowo gnębiło ich poczucie winy z powodu Ulvhedina, który zatrzymał się w nieprzytulnej szopie, pocieszali się jedynie, że on już smacznie śpi.
Ekscytująca uroda Ingrid robiła ogromne wrażenie na mężczyznach, ale to nie było niczym niezwykłym. Odparowywała zręcznie umizgi podpitych weselników i Dan widział, że bawi się znakomicie.
Wkrótce jednak stało się coś, co zdarza się często, kiedy ludzie wkładają na siebie swoje najkosztowniejsze ozdoby – pomiędzy ożywionych biesiadników wdarła się banda zbójców z ciężkimi pistoletami i maskami na twarzach.
Dan rozglądał się za Ingrid, ale ona była w drugiej izbie, z innymi kobietami. Obok niego zaś szeptano, że to okryta złą sławą banda z Trondheim. Gości paraliżował strach. Znajdował się wśród nich sam posterunkowy, lecz nic nie mógł zrobić, złodzieje pilnowali przede wszystkim jego.
Dan dałby wiele za to, by móc być przy Ingrid, obronić ją w razie potrzeby.
Napastnicy dokonywali prawdziwego rozboju. Mężczyźni musieli wytrząsać zawartość sakiewek, oddawać kamizelki ze srebrnymi guzikami, srebrne sprzączki od butów i szpilki od krawatów. Stroje kobiet były wprost pokryte srebrem – srebrne guzy na paskach, srebrne broszki pod szyją, zapinki przy mankietach, wszędzie! Nędznicy zabrali nawet wspaniały diadem panny młodej ozdobiony srebrnymi wisiorkami w kształcie kropel, co widząc obecny przy tym ksiądz aż jęknął z rozpaczy.
W końcu podeszli do Ingrid.
– Hej, chłopaki, popatrzcie no, co za mała czarodziejka! – zawołał któryś. – Nie ma co prawda srebra ani klejnotów, ale może nas nieźle rozweselić. Brać ją!
Ingrid stała przez chwilę niepewnie. Zdawała sobie sprawę, czym jej grozi oskarżenie o czary. Ale tej napaści nie mogła tolerować!
Co robić?
Umiałaby uratować wszystkich, ale w obecności księdza i posterunkowego? To mogłoby ją kosztować życie!
Dwaj zamaskowani chwycili ja za ręce. To wystarczyło, by Ingrid zareagowała całą mocą.
– Au! – zawyli obaj, uskakując. Poparzyli sobie ręce, jakby dotknęli ognia.
I właśnie obecność księdza podsunęła jej pomysł. Bez cienia skrupułów postanowiła wykorzystać imię Pańskie.
– Proszę spojrzeć, pastorze, tam! – zawołała. – Widzi pastor? Jest z nami Anioł Stróż!
– Gdzie? Jak? – dopytywał się z drugiej izby oszołomiony proboszcz.
Ingrid wiedziała, że będzie jej trudno. Żeby tak Ulvhedin tutaj był! Musiała jednak sama podjąć próbę podporządkowania sobie tej gromady ludzi, i to w dwóch izbach naraz, bo w drugim pomieszczeniu znajdowało się tyle samo rozbójników. Posiadała wielką siłę sugestii, tyle że rzadko ją ćwiczyła. Nigdy nie korzystała z magicznych środków Ludzi Lodu i dotychczas tylko wtedy potrafiła sprawić, by jej ofiary miały widzenia, gdy patrzyła im w oczy.
Sol, myślała rozpaczliwie. Sol, pomóż mi!
Usilnie starała się skoncentrować, straciła na to nie więcej niż kilka minut. Zgromadzeni chyba w ogóle nie zdążyli zauważyć, że się waha, a już stwierdzili, że ręce napastników, trzymające pistolety, opadają. Najpierw w pokoju, gdzie zgromadziły się kobiety. Jęk zdumienia dał się słyszeć także w sąsiedniej izbie; i tam zaczęła działać hipnoza. Napastnicy byli ostatnimi, którzy spostrzegli, że dzieje się coś dziwnego, stali z opuszczoną bronią i z przerażeniem patrzyli na oniemiałe zgromadzenie.
Dobry Boże, pomyślał Dan, z najwyższym trudem zachowując powagę. Zwiotczali niczym skórki od kiełbasy! Ona tutaj stosuje te same metody!
Ksiądz widział, co się stało. I wiejski posterunkowy widział. W końcu sami rozbójnicy uświadomili sobie, w jakiej znaleźli się sytuacji.
– To cud boski! – szeptał ksiądz.
Chyba nie bardzo boski, pomyślała Ingrid. Spieszcie się teraz, łachudry, już dłużej nie zdołam utrzymać napięcia.
Czuła, że pot spływa jej po całym ciele.
W końcu posterunkowy się ocknął. Goście weselni rzucili się na ogłupiałych bandytów i rozbroili ich. Teraz, zdumieni, trzymali w dłoniach naładowane pistolety.
– Jak to się stało? – zapytał któryś, gdy wiązali napastników, by ich później odstawić do aresztu. Polowano na tę bandę od dawna i sędziowie nie będą pewnie łagodni. Ktoś zaczął oddawać właścicielom zagrabione kosztowności.
– Mnie o to nie pytajcie – odparł posterunkowy cierpko.
– Słyszeliście przecież, że to był anioł – bełkotał uszczęśliwiony kapłan. – Kobiety go widziały!
Po kilku pytaniach wyjaśniło się, że anioła widziała tylko jedna kobieta: ta śliczna panienka o rudych włosach.
Posterunkowy przyglądał jej się podejrzliwie. Ksiądz jednak był jak w ekstazie. Ingrid spuściła oczy.
– Zdarza się, że miewam objawienia, panie – dygnęła.
Objawienia, och, ty! Dan o mało nie zachichotał. Ale wszyscy teraz zwrócili się do niego, nie miał więc innego wyjścia, jak tylko potwierdzić.
– Ona to ma od czasu, gdy w dzieciństwie uderzyła się w głowę – oświadczył spokojnie. – Wiecie przecież, że idioci doznają często łaski.
Ingrid ukradkiem wyszczerzyła do niego zęby.
Posterunkowy myślał, zdaje się, swoje. Ale że mało brakowało, a byłby stracił swój srebrny zegarek oraz dobrze wypchaną sakiewkę, robił więc teraz dobrą minę do złej gry.
Goście weselni dziękowali Ingrid i nagrodzili ją pieniędzmi. Dan myślał cierpko, że przypomina to datki wotywne dla świętych.
Żebyż oni wiedzieli, jak to było naprawdę!
Zabawa trwała dalej. Ingrid najchętniej pozwoliłaby się wielbić i wychwalać do wschodu słońca, gdyby nie wtrącił się Dan. Uznał, że pora spać. Następnego dnia czekała ich trudna droga.
Kiedy już byli w łóżkach, Ingrid długo nie mogła zasnąć i opowiadała podniecona. Dan zbywał ją półsłówkami. Wydarzenia wieczoru wstrząsnęły nim do głębi.
Lęk o Ingrid. Gwałtowne pragnienie, by się nią opiekować. I… kiedy stwierdził, że Ingrid świetnie radzi sobie sama, ogarnęło go przecież rozczarowanie. Poczuł się wtedy pospolity i nieważny. Jakby to ona jego uratowała.
Ze złością odwrócił się do ściany.
– Tak, tak, byłaś bohaterką, i byłaś wspaniała, ale teraz ja chcę spać!
Od strony łóżka Ingrid dobiegło westchnienie. Z pewnością wyrażało zadowolenie, bo głupia nigdy nie była…
Jucznego konia i całe wyposażenie naukowe Dan zostawił u gospodarza, u którego nocowali. Człowiek sprawiał wrażenie godnego zaufania, a poza tym dostał pewną sumkę za opiekę nad koniem.
Poinformowali go, że zamierzają iść w góry, do Siedziby Złych Mocy, by tam szukać górskich roślin.
– Do Siedziby Złych Mocy? Ależ to straszne pustkowie, nic tam nie ma, zapewniam was!
– To nie szkodzi. My szukamy kwiatów, a nie ludzi.
Chłop nic na to nie odrzekł. Spojrzał tylko na nich, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale uznał, że najlepiej o niczym nie wspominać.
Ujechali oboje spory kawałek, gdy dołączył do nich Ulvhedin.
Wkrótce zaczęła się wspinaczka.
Zgodnie z tym, co Kaleb opowiedział spisującemu historię Ludzi Lodu Mikaelowi, musieli jechać dość długo. Posuwali się tą samą krętą drogą, którą kiedyś Tengel wiózł Silje i dzieci, by ukryć je bezpiecznie w Dolinie Ludzi Lodu. Wtedy leżał tutaj śnieg. Teraz było lato i podróżowało się bez kłopotów.
Dan jechał na końcu. Myśli jego krążyły wokół alrauny.
Jako naukowiec i botanik wiedział o tej roślinie więcej niż inni. Alrauna, czyli ziele mandragory, które, jak powiadają, rośnie na ziemi pod szubienicą i które krzyczy, kiedy się je wyrywa. Krzyczy z bólu, mówią ludzie, bo to żyjąca roślina. Pokrzyk, tak też bywa nazywana; ludzie łączą ją w wierzeniach z pokrzykiem wilczą jagodą.
Kwiat wisielców. Wisielec…
Wierzenia związane z tą dziwną rośliną nie mają ludowego rodowodu. Należą do magii i wywodzą się z tradycji orientalnej, od antyku poczynając. Ściślej biorąc wiara w magiczne właściwości alrauny ukształtowała się w krajach śródziemnomorskich, lecz sława jej przypominającego ludzką postać korzenia rozprzestrzeniła się na całym świecie, dotarła też do Skandynawii, gdzie kultura rozwija się wolniej niż w krajach Europy Południowej.
Pozostanie zagadką, w jaki sposób Ludzie Lodu weszli w posiadanie korzenia alrauny, powiada się jednak, że w swoim czasie należał on do Tengela Złego.
Dyskutowali o alraunie. Podkreślali zwłaszcza to, że „kwiat wisielców” nie przynosił szczęścia tym z Ludzi Lodu, którzy go posiadali. Ale ich to nie przerażało, ani Ulvhedina, ani Ingrid. Siła i urok alrauny były tak wielka, że zapominali o wszelkim niebezpieczeństwie. Jedyne, o czym myśleli, to żeby ją zdobyć.
Dan nie miał odwagi wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość, zastanawiać się, co nastąpi, kiedy już ją będą mieli. Dwoje potomków Ludzi Lodu, dotkniętych dziedzictwem. Oboje tak samo opętani żądzą posiadania cudownego korzenia…
Zresztą niebezpieczeństwo chyba nie istnieje. Alrauna musiała tymczasem doszczętnie zmurszeć. Jeżeli w ogóle odnajdą grób Kolgrima.
Z całego serca pragnął, żeby go nie odnaleźli.
Miejsce ostatniego spoczynku Tengela Złego to całkiem inna sprawa. O ile Dan odczuwał głęboki smutek z powodu okrutnego losu młodego Kolgrima, o tyle w stosunku do na wskroś złego Tengela nie żywił najmniejszych skrupułów. To on przecież sprowadził na cały ród Ludzi Lodu tyle nieszczęść i rozpaczy. Dan szczerze pragnął odnaleźć grób tego nędznika i sprawić, by już na zawsze przestał być źródłem zła.
Żywił naiwną wiarę, że jeśli uda mu się tego dokonać, przekleństwo straci moc.
Nie wiedział jeszcze nic o odwiedzinach Vendela Gripa w Taran-gai ani o tym, czego kuzyn tam doświadczył.
Ale oto znaleźli się już wysoko w górach i posuwali się ściśle według wskazówek Kaleba. Błądzili, oczywiście, nie raz, przecież wszyscy, którzy kiedykolwiek chodzili po górach, wiedzą, że jedno wzniesienie podobne jest do drugiego, że wszędzie szumią i pienią się potoki i człowiek jest pewien, że znalazł właściwy, dopóki nie dojdzie do drugiego i zatrzyma się, nie wiedząc co począć.
W końcu jednak udało im się odnaleźć jeden punkt, o którym wspominał Kaleb: wysokie zbocze, pokryte martwymi krzewami jałowca o białych gałązkach, przypominających rozpaczliwie wyciągnięte ręce.
– To tam! – zawołała Ingrid. – Teraz trzeba iść w prawo od tego wzniesienia, a potem w dół, po stąd niewidocznym stoku…
Pospiesznie skierowali konie w tamtą stronę.
Tam było zejście w dolinę! Jechali w strachu, że może znowu błądzą, ale chyba nie. Przed nimi wznosiła się wysoka góra, na której szczycie piętrzył się lodowiec. Z rozległej szczeliny w górskiej ścianie, pokrytej masywną warstwą lodu, wypływał szeroki niczym rzeka potok.
Jeźdźcy zmusili konie, by przeszły pośród zwałowisk wielkich bloków skalnych, i oto znaleźli się u wejścia do Doliny Ludzi Lodu.
Pokrywa lodowa prawie zupełnie zamykała szczelinę, z której wypływała woda.
– Będziemy musieli zostawić konie na zewnątrz – mruknął Dan.
– Przecież od początku o tym wiedzieliśmy – rzekła Ingrid.
– Nie, nie wiedzieliśmy. We wszystkich opowieściach o dawnym osadnictwie w dolinie mówi się, że można było swobodnie przeprowadzać tędy konie i wszelki inwentarz. A nawet wozy. Kolgrim jednak nie zdołał przecisnąć się wraz z koniem, więc już wtedy strop szczeliny musiał być znacznie niższy. No a teraz…
– Teraz musimy się czołgać – mruknął Ulvhedin. – Jeżeli w ogóle uda nam się przedostać na drugą stronę.
– Nie wygląda to wesoło – przyznała Ingrid. – Czy spróbujemy już dzisiaj wieczorem?
– Nie, przenocujemy tutaj, w tej osłoniętej kotlinie. Nic dziwnego, że ludzie mieli trudności, żeby się tu dostać. Wątpię, czy ktoś postronny w ogóle się tu pokazał od czasu gdy domy w Dolinie Ludzi Lodu zostały spalone. Z wyjątkiem Kolgrima, Kaleba, Tarjeja i ich ludzi, rzecz jasna.
Milczeli. Wszyscy myśleli o tym, że kiedy po raz ostatni ludzie próbowali poznać tajemnice doliny, dwóch z nich przypłaciło to życiem. Kolgrim pozostał w dolinie, a Tarjei, ów ukochany przez całą rodzinę Tarjei, został tam śmiertelnie ranny.
Tarjei był genialnym badaczem. Teraz ku dolinie zmierzało dwoje mu podobnych. Czy to tylko przypadek, że wszyscy troje mieli właśnie takie uzdolnienia?
Ulvhedin spoglądał na dwie młode głowy i czuł, jak wielka spoczywa na nim odpowiedzialność.
– Dan, czy nie lepiej byłoby, gdybyś został?
– Nie wygłupiaj się – odparł Dan krótko.
– Ty możesz się jeszcze na świecie przydać.
– Wszyscy możemy się przydać. A poza tym wciąż zapominasz o jednej rzeczy: że to moja wyprawa, mój pomysł. Wy jesteście uczestnikami towarzyszącymi, osobami drugiej kategorii.
– No, wiesz co, Dan… – Ingrid i Ulvhedin poczuli się głęboko urażeni. Dotknięci dziedzictwem członkowie tego rodu nigdy nie czuli się ludźmi drugiej kategorii.
Dan o tym wiedział. Chciał się tylko z nimi trochę podrażnić.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Dało się w nim jednak słyszeć nutkę przygnębienia i niepokoju. Zdawali sobie sprawę, że porwali się na coś, nad czym może nie będą w stanie zapanować.
Kiedy już ułożyli się do snu, czując na twarzach chłód płynący od lodowca niczym oddech Królowej Zimy, Ingrid powiedziała do Dana:
– Skąd pochodzi nazwa alrauna? Czy nazwa też jest orientalna? Czy powstała nad Morzem Śródziemnym?
– Nie, skąd. To nazwa starogermańska. I może mieć wiele tłumaczeń. Na początku słowa do niej podobne były używane przez czarownice i wróżki u pradawnych ludów germańskieh. Słowo „rune”, na przykład, oznaczało tajemnicę lub tajemny szept. Alraun to nazwa staroniemiecka. Na Islandii zaś mieli coś, co nazywano Olrun, była to pół łabędzica, pół panna, a nazwa miała także znaczenie kultowe. Później nazwy „alrune” czy „alraune” istniały już tylko jako określenia dla korzenia mandragory.
– A na co on może pomagać?
– Och, mandragora ma właściwości narkotyczne. Korzeń był rzeźbiony w postaci kukiełki i można było go używać do wróżenia albo jako amuletu, który swemu właścicielowi przysparzał bogactwa. Tyle że noszenie takiego amuletu oznaczało także zaprzedanie duszy złym demonom. Korzeń był też podobno niezwykle skuteczny jako ziele wzbudzające miłość, mógł sprawić, że pożądana osoba zakochiwała się w jego właścicielu, działał jak czapka niewidka, wskazywał ukryte skarby i tak dalej, w nieskończoność. Uważano, że jest to żywa istota, spłodzona z soków nasiennych wisielców, które wytryskują z jego członka w chwili śmierci.
– Rozumiem.
– Jak widzę, myślami jesteś wciąż przy mandragorze.
– Odczep się! – warknęła Ingrid.
Dan drgnął.
– Jak na wytworną damę, zbyt często zapominasz o dobrych manierach.
Ingrid uniosła głowę znad derki.
– Wiesz bardzo dobrze, że wszyscy dotknięci w naszym rodzie potrafią być wulgarni. Prawda, Ulvhedinie?
Ale Ulvhedin spał. Wobec tego Ingrid i Dan poszli za jego przykładem; Dan wciąż wstrząśnięty odkryciem, że od jakiegoś czasu jego myśli nieustannie krążą wokół słodkiej Ingrid.
I to ja, człowiek honoru, myślał. Ale co tam, z takim prymitywnym pragnieniem poradzę sobie z łatwością.
Sprawa była jednak diabelnie dokuczliwa i czuł, że porządnie zalezie mu za skórę!
Czołgali się w lodowym tunelu.
Przemoczeni do suchej nitki, nie wiedząc, czy zdołają posunąć się jeszcze choć kawałek, brnęli niestrudzenie do przodu. Z ponurą świadomością, jakie ogromne masy lodu mają nad sobą, desperacko walcząc z klaustrofobią i strachem, czy nie uwięzną w tunelu na zawsze, ze zsiniałymi twarzami, dygocząc z zimna, niemal ślepi w tym zielonkawym mroku, czołgali się nieskończenie wolno, lecz mimo wszystko naprzód.
Od czasu do czasu mogli nawet wstać i przejść kawałek; wtedy łatwiej im było pojąć, że w minionych stuleciach Ludzie Lodu mimo wszystko tędy przechodzili.
Po chwili jednak tunel znowu stawał się ciasny, lód wszystko pokrywał i musieli przedzierać się po omacku w przenikliwie zimnej wodzie potoku.
– Tu na pewno nikt nie przychodził od czasu, gdy Ludzie Lodu opuścili dolinę – zawołał Dan, a jego głos odbił się echem od lodowych ścian i powrócił potem jakby z jakiejś bezdennej, nieznanej głębi. – Tunel z roku na rok zamarza coraz bardziej.
Ingrid nie odważyła się wypowiedzieć ani słowa. Czołgała się jako druga, za Ulvhedinem, i miała wrażenie, jakby wchodzili w głąb jakiejś strasznej góry, z której już nigdy się nie wydostaną. Opuścili oto świat ludzi, nikt na całej ziemi nie może być równie samotny jak oni, zakleszczeni, bez możliwości powrotu, zamknięci na wieczny czas…
Zabrakło jej w płucach powietrza i uczyniła to, czego w tych ciemnościach nie powinna była w żadnym razie robić – dała się ponieść panicznemu przerażeniu i zaczęła krzyczeć zdławionym głosem, rozpaczliwie. Rzuciła się jakby w próbie ucieczki, nie mogła oddychać, była wprost ślepa ze strachu i pragnienia wyjścia na zewnątrz.
Jej krzyk przypominał wołania tonącego – zdyszany, gardłowy, świszczący. Ktoś usiłował przytrzymać ją mocno, ale ona miotała się jeszcze bardziej gwałtownie, histerycznie, w panice…
Jakiś męski głos ryknął jej nad uchem, prosił, by się opanowała, głos, który wydał jej się znajomy. Głos Dana… Czy zna kogoś, kto ma na imię Dan? Ten głos mówił coś, co brzmiało jak „lęk przed zamknięciem, to nie może się teraz stać, co robić?”
Kolejny, gwałtowny krzyk rozdarł jej płuca… I oto… Znowu głos, spokojny, jakby usypiający, władczy i rozkazujący, a mimo to tak łagodny, że spływał niczym jedwab na jej zranione zmysły. Ingrid westchnęła, rozejrzała się wokół i poddała się temu głosowi. Powolutku ogarniał ją spokój. Strach mijał, odczuwała przemożną senność, wszystko stawało się znowu normalne i bezpieczne.
– Dziękuję ci, Ulvhedinie – powiedział pierwszy głos i teraz Ingrid wiedziała już, że zna kogoś, kto ma na imię Dan. Tyle że na chwilę o tym zapomniała.
Pozwolili jej trochę odpocząć, odzyskać równowagę.
– Tak mi wstyd – żaliła się. – Że też mogłam…
– Nie ma się czego wstydzić – odparł Dan krótko. – Więksi mężczyźni załamywali się w dużo łatwiejszych warunkach. Wszyscy musieliśmy walczyć, żeby nie ulec panice.
– Dziękuję – uśmiechnęła się, już spokojna. – Ale bądź tak miły i nie nazywaj mnie mężczyzną, dobrze? Nie jestem mężczyzną, mogę cię o tym przekonać!
Nie musiała tego robić. Dan miał pełną świadomość kobiecości. Wciąż był pod wrażeniem jej ciała, szarpiącego się w jego ramionach, piersi wznoszących się i opadających gwałtownie, gibkich bioder wymykających się z jego objęć…
– Możemy ruszać dalej? – zapytał Ulvhedin ostro.
Ostrożnie zaczęli się znowu przemykać korytem szumiącej rzeki.
I nagle:
– Ingrid! Dan! Tam coś widać!
– Światło – wyszeptała bez tchu. – Jesteśmy!
– W Dolinie Ludzi Lodu – dokończył Dan.