– Nigdy więcej nie zostawię mojej małej dziewczynki – powiedziała Stine, gdy dzieci spały już w pokoju, W którym gospodarz na życzenie Ingrid rozpalił ogień. – Ale gdzie my się podziejemy? Czy mam się razem z nią utopić? Innego wyjścia nie widzę.
Siedziała skulona, drobna i wynędzniała, w sukience, która przypominała bardziej worek niż ubranie. Butów nie miała w ogóle; stopy owinęła gałganami.
Ingrid nie słuchała.
– Ja wracam do domu – powiedziała, a w jej oczach widać było zdecydowanie. – Mama i ojciec są tacy dobrzy, oni na pewno zrozumieją. Nie chciałabym tylko sprowadzać na nich tej pogardy, jaką ludzie okazują dzieciom z nieprawego związku. Ale z Danielem już się nigdy nie rozłączymy. Nigdy! Taką krzywdę mu wyrządziłam!
– Nie zrobiłaś mu żadnej krzywdy. Chciałaś mu tylko zapewnić dobry dom.
Ingrid skrzywiła się.
– Ale przedtem, Stine. Przedtem! Mam na myśli to, co do niego czułam. Nie chciałam go. Tego małego robaczka, który tu leży… Nie chciałam go widzieć, nie chciałam nawet wiedzieć, jak wygląda. Czy można coś takiego wybaczyć?
– Owszem, można – powiedziała Stine spokojnie. – I nie jesteś pierwsza, której się to przytrafiło.
– Tak, masz rację – przytaknęła Ingrid. – Według prawa mężczyzna może się wyrzec niechcianego dziecka. Matka według prawa, musi je kochać i zajmować się nim, jeszcze zanim dziecko przyjdzie na świat. W przeciwnym razie będzie uznana za kobietę złą, którą można ukamienować.
I nagle uświadomiła sobie, co powiedziała Stine.
– Co ty mówisz? Przecież nie możesz nawet myśleć o tym, żeby się utopić, oszalałaś?
Stine zaczęła cicho płakać.
– A co mam zrobić? Moi rodzice nie żyją, a rodzeństwo wyrzuciło mnie z domu, kiedy się okazało, że będę miała dziecko. Ojciec mojej córeczki jest żonaty. Zgwałcił mnie, a potem się wszystkiego wyparł. Próbował mnie zabić. Nie mam ani szylinga. Żadnej pracy też nie dostanę: panna z bękartem… Jeśli jutro będę miała co zjeść, to i tak będzie bardzo dobrze. Na później nie mam już naprawdę nic.
Nagle Ingrid zrozumiała, jak bardzo jest uprzywilejowana.
– Nie nazywaj małej bękartem, Stine! Nie wolno tak mówić. A w ogóle to jak zamierzasz dać jej na imię?
– Miałabym ochotę nazwać ją Ingrid – powiedziała, spoglądając z powagą na swoją towarzyszkę.
Ingrid drgnęła.
– Dziękuję ci za uprzejmość, ale chyba nie powinnaś tego robić. Ja naprawdę nie mam nic ze świętej.
– Nie wierzę, że jesteś rozwiązła – stanowczo zaprotestowała Stine.
– Nie, oczywiście, że nie, ale mam wiele innych wad…
– W takim razie dam jej na imię Ingela. To szwedzkie imię, a może fińskie, nie wiem.
– Jest to w każdym razie bardzo ładne imię. Ale, Stine, posłuchaj mnie. Wcale nie jesteśmy takie biedne, jak myślisz. Powiedziałam temu uprzejmemu policjantowi, że obie zapłaciłyśmy fabrykantce aniołków za jej „usługi”, Znaleźli te pieniądze i oddali mi. Proszę bardzo, tu jest twoja część. A ja mam znacznie więcej. Myślałam, że będę musiała ssać palce w drodze do domu, ale okazuje się, że nic takiego nam nie grozi.
Stine przyjęła swoją nędzną sumkę tak, jakby to była fortuna, a potem popatrzyła na Ingrid i szepnęła:
– Powiedziałaś „nam”. Tylko że ja nie mam domu, do którego mogłabym wrócić.
– Ale ja mam – rzekła Ingrid spokojnie. – My, Ludzie Lodu, znani jesteśmy z tego, że zabieramy ze sobą bezdomne i nieszczęśliwe istoty. Nikt nie będzie zaskoczony, kiedy wrócę do domu razem z tobą.
– Ale ja nie mogę…
– Możesz chyba pracować na swoje utrzymanie i niewielką pensję? W takim razie dostaniesz pracę. Będę mogła mieć przy sobie dziecko i nikt ci z tego powodu złego słowa nie powie.
– Och! – tyle tylko zdołała Stine wykrztusić. Była zachwycona.
– Ale dla wszelkiej pewności najpierw napiszę do domu list. Poczta nie działa może najsprawniej, ale i tak list dojdzie przed nami. Uważam, że będzie lepiej, jeśli rodzice zostaną uprzedzeni o wszystkim, prawda?
Stine była tego samego zdania.
Zatem Ingrid zakupiła papier, pożyczyła pióro i w świetle kaganka zabrała się do pisania. Stine siedziała obok i przyglądała jej się z podziwem.
– Posłuchaj, co napisałam – rzekła po chwili Ingrid.
Najdroższa Mamo i Ojcze! Wiem, że Was teraz zmartwię, ale mimo to bardzo się cieszę. Czy pozwolicie mi wrócić do domu? Z malutkim synkiem, który nazywa się Daniel syn Ingrid? Mogłabym powiedzieć, że jego ojcem jest Thor Egil, ale to nieprawda…
I tu opowiedziała w skrócie całą historię o Danie i Ulvhedinie, o nocy po wypiciu czarodziejskiego napoju, a także o Thorze Egilu, który został zamordowany przed ich ślubem. O tym, że zataiła wszystko przed rodzicami, żeby ich oszczędzić, lecz także dla własnej wygody, o ciężkim życiu we dworze, o Danielu i fabrykantce aniołków, i o tym, jak spotkała Stine i jak obie zdołały uratować dzieci od śmierci. I że teraz obie chcą być ze swoimi maleństwami, ale Stine nie ma się gdzie podziać. Czy mogłaby także przyjechać do Grastensholm? Chętnie będzie pracować w gospodarstwie, byle tylko mogła mieć przy sobie swoją córeczkę.
Jeśli Alv i Berit życzą sobie powrotu Ingrid i jej bliskich, to niech z łaski swojej wywieszą proporczyk na wieżyczce domu w Grastensholm i niech tam wisi, dopóki one nie przyjadą, pisała Ingrid. Gdyby proporczyka nie było, to będzie znaczyć, że rodzice jej sobie nie życzą, a wtedy ona odejdzie. Ona i Stine powinny dotrzeć do domu za jakieś dwa, trzy tygodnie.
I prosiła jeszcze, by rodzice nie mówili nic o dziecku Danowi. Jest pewnie szczęśliwy z Madeleine, więc Ingrid nie chciałaby niszczyć ich szczęścia. Poza tym nie żywi żadnych takich uczuć do Dana. To wszystko było nieszczęśliwym wypadkiem, chociaż rezultat jest wspaniały. Poczekajcie tylko – pisała Ingrid. – Niedługo zobaczycie, jaki piękny jest Wasz wnuk!
List został wysłany.
Młode matki musiały poddać się jeszcze jednemu przesłuchaniu w sprawie fabrykantki aniołków. Okazało się, że całe miasto jest wzburzone, a Ingrid i Stine traktowane są przez wszystkich jak bohaterki. Nie musiały słuchać żadnych szyderczych słów z powodu ich „grzechu”, wszyscy natomiast chcieli oglądać dzieci. Był to dość nieoczekiwany finał całej sprawy, ale tym bardziej przyjemny!
W końcu opuściły Christiansand. Dzieci zostały dobrze wyposażone przez życzliwych ludzi, a uprzejmy policjant pomógł im kupić tanią furkę, bo przecież nie mogły dwie, z dwojgiem dzieci i wszystkimi pakunkami siedzieć na jednym koniu.
Po drodze dokonały odkrycia: Norwegia była w stanie wojny. Ingrid powinna była wiedzieć o tym już dawno, ale miała pod dostatkiem własnych zmartwień, a poza tym nigdy nie przejmowała się zbytnio wielką polityką. Teraz jednak widziały, co się dzieje. Wszędzie nędza, głód, pełno żołnierzy, którzy na tę wojnę zgłosili się sami albo zostali wysłani wbrew swojej woli. Wszystko za sprawą energicznego go króla Szwedów, który po nieudanej wojnie z Rosjanami teraz zwrócił się przeciwko Norwegom, to znaczy przeciwko Duńczykom, którzy byli przecież głównymi władcami kraju.
Spotykani po drodze oficerowie chcieli rekwirować ich konia i wóz. Zdarzyło się to nie raz i nie dwa, bo koń był pięknym wierzchowcem i wojsko miałoby z niego pożytek. Później jednak ci oficerowie pojąć nie mogli, co to się stało, bo choć konia rekwirowali, to żaden go nie dostał. Niejasno przypominali sobie dwoje kocich, żółtych oczu, które w jakiś dziwny sposób wypełniały sobą cały świat, a ktoś z daleka mamrotał jakieś słowa, po czym wszystko znikało, a oni zostawali sami na drodze – bez ekwipażu. Ten ginął gdzieś w oddali, za drzewami albo za wzgórzem.
Stine także nie pojmowała, co się dzieje, dlaczego ci groźni mężczyźni nagle łagodnieją i bez słowa patrzą, jak Ingrid zacina konia i spokojnie odjeżdża. Od czasu do czasu Stine spoglądała na swoją towarzyszkę podróży z lękiem. Ale Ingrid była miła i tak przyjemnie się z nią rozmawiało. Zawsze skora do śmiechu. A jaka musiała być bogata! Na noc zatrzymywały się po gospodach, a wtedy Ingrid przedstawiała je obie jako wdowy wojenne, to znaczy ich mężowie jeszcze żyją, wyjaśniała, ale są na wojnie, więc one z dziećmi chcą się schronić u kuzynów. To niebezpieczne dla młodych kobiet mieszkać w mężowskich majątkach, gdy szaleje wojna. Ingrid nieustannie dowodziła, że nawet największą katastrofę można wykorzystać dla swoich celów.
Stine, przyodziana przez życzliwe mieszkanki Christiansand, mogła teraz uchodzić za żonę bogatego chłopa. Ingrid natomiast zawsze miała klasę i poczucie własnej godności, ponadto te oczy, świadczące o inteligencji, a w razie potrzeby paraliżujące przeciwnika magią…
Wiosna powoli przechodziła w lato, kiedy nareszcie dotarły do Grastensholm. Mała córeczka Stine miała uporczywy katar i chrypę, więc Ingrid, która przecież nie posiadała żadnych uzdrowicielskich zdolności Ludzi Lodu, wieczorami, kiedy Stine już spała, kładła na chudziutkim ciałku Ingeli alraunę i coś do niej szeptała. Czy to dzięki temu, trudno powiedzieć, ale zaziębienie minęło i mała była prawie całkiem zdrowa.
Ostatni zagajnik…
– Popatrz! – zawołała Ingrid radośnie. – Spójrz, proporczyk na wieży! Zapraszają nas!
Jakby miała co do tego jakieś wątpliwości!
Na myśl o ukochanych rodzicach, którym przyczyniła tyle zmartwień, musiała ukradkiem wycierać łzy. A gdy podeszła bliżej, stwierdziła, że na białym proporczyku widnieje niebieski napis.
– Witajcie! – odczytała na głos.
Nie: Witaj, skierowane do jednej osoby, ale, witajcie. Wszyscy.
– Zostaliśmy zaproszeni, wszyscy czworo. Plus koń, oczywiście. Cztery osoby i jedna osobistość – śmiała się Ingrid.
Nagle ogarnął ją lęk. Nie dostała przecież z domu żadnego listu, bo sama tak zadecydowała. Jak się teraz mają jej ukochani? Matka, która była taka chora?
Poczuła skurcz żołądka.
Na dziedzińcu stał ojciec i wszyscy służący, gotowi ich witać. Ojciec, najdroższy ojciec, jak dobrze znowu go zobaczyć! Był bardziej mizerny, niż kiedy się żegnali. Ale matka? Gdzie matka?
W tej samej chwili Berit ukazała się na schodach. Lekko zgarbiona, z ciepłym szalem na ramionach, bo powietrze było chłodne, ale chodzi!
Ingrid poczuła, że wielki kamień spadł jej z serca. Matka jest zdrowa!
No, powiedzmy… Blada, sprawia wrażenie zmęczonej i jakby zmarzniętej. Ale jest!
Po przejmujących powitaniach, uściskach, zachwytu nad maleńkim Danielem, i oczywiście także nad Ingelą, mogli nareszcie zasiąść wszyscy w dużym salonie i porozmawiać.
– Jak cudownie widzieć mamę znowu zdrową – westchnęła Ingrid.
Alv odpowiedział:
– Tak, to zasługa Ulvhedina. Zaczął używać medykamentów ze skarbu i przychodził do Berit niemal każdego dnia. Najpierw mało co wiedział o leczeniu, ale bardzo dokładnie studiował stare przepisy, a przecież wiesz, on ma ten niezwykły dar Ludzi Lodu, jego ręce przynoszą ulgę chorym. Jeśli czasami stosował jakieś nieortodoksyjne środki, patrzyliśmy na to przez palce, bo dokonywał cudów. Wiesz, od Bożego Narodzenia Berit już nie pluje krwią! To jest…
Widząc przerażenie na twarzy Ingrid zamilkł. Zapomniał, że nigdy jej nie mówili o krwi. Z trudem ją uspokoił.
Wieczorem przyszedł Ulvhedin z całą rodziną. Wcześniej uzgodniono, że dla wszystkich ludzi z zewnątrz Daniel ma być owocem krótkiego małżeństwa Ingrid, Stine zaś przedstawiać się będzie jako wdowę po żołnierzu. Była co prawda bardzo młoda, ale zdarza się przecież, że nawet takie młode dziewczyny wychodzą za mąż…
Ulvhedin na widok Daniela posłał Ingrid pospieszne, wymowne spojrzenie, na co ona odpowiedziała ciężkim westchnieniem.
– Tak, masz rację. Ojcze, wiedziałam, że to oszustwo nigdy się nie uda.
– To moja wina – oświadczył Ulvhedin krótko. – Byłem tak oszołomiony proszkami, że nie zauważyłem, na co się zanosi.
– Jeżeli to naprawdę twoja wina, to muszę ci podziękować – odparła Ingrid przekornie. – Bo teraz za nic na świecie nie oddałabym Daniela.
Ulvhedin uśmiechnął się tajemniczo.
– Jak rozumiem, także jego ogarniasz swoją bezgraniczną miłością. W takim razie chłopiec jest bezpieczny. Nikt nie potrafi kochać swoich najbliższych tak jak Ingrid. Jedyne, co mnie zaskakuje, to to, że nie znalazłaś jeszcze mężczyzny, którego mogłabyś kochać.
Jon wtrącił nieśmiało:
– Czy nie na tym właśnie polegała tragedia Sol? Że nie potrafiła kochać ziemskiego mężczyzny?
Ulvhedin wyjaśnił synowi ostrym tonem:
– Sol była zupełnie innym typem niż Ingrid. Sol była jak zauroczona postacią Szatana. Ingrid nie wykazuje takich skłonności.
– Nie, oczywiście, że nie! – potwierdziła Ingrid pospiesznie. – I myślę, że nauczyłabym się kochać Thora Egila, gdyby nam było dane więcej czasu.
– Ale Dana nie? – zapytał Ulvhedin.
– Absolutnie nie! On jest wspaniały jako partner do naukowych dyskusji. Ale na tym się kończy.
– Dobrze o tym wiedzieć – oświadczył Alv, a pozostali kiwali głowami na znak, że myślą podobnie.
Ingrid popatrzyła po najbliższych i rzekła stanowczo:
– Ale prawdy nie będziemy rozpowiadać, dobrze? To się nie powinno przedostać do publicznej wiadomości. Plotki pełzają jak żmije w trawie. Mały Daniel będzie się nazywał Daniel syn Ingrid Lind z Ludzi Lodu, a ja chcę pozostać samotną matką. Będę mogła chodzić z podniesionym czołem.
I tak zostało.
Ingrid wkrótce zorientowała się, że mimo starań Ulvhedina choroba nie opuściła rodziców. Ulvhedin zdołał ją stłumić, trzymał ją w szachu, lecz całkiem wykorzenić jej nie potrafił. Suchoty szerzyły się teraz po całym kraju niczym dżuma. Choroba rozwijała się wolno, ale bezlitośnie, wyniszczająco. Tylko niewiele rodzin było od niej całkowicie wolnych.
Ingrid dosłownie zakasała rękawy i wzięła się za pracę, którą uważała za swój obowiązek. Starała się odciążyć rodziców i w domu, i w gospodarstwie. Bardzo wiele się nauczyła ostatniej zimy w Nissedal. Gdy jednak zapoznała się z ekonomiczną sytuacją Grastensholm, z podatkami, chorobami wśród służby, uświadomiła sobie, gdzie niezbędne są remonty, oraz fakt, że brak na nie środków, i jeszcze wiele innych, mniej i bardziej ważnych spraw, ogarnęło ją przerażenie. I z tym wszystkim ojciec musiał się borykać, podczas gdy ona szastała się po kraju, a na dodatek wzięła posag, który by się mógł na wiele przydać we dworze, gdyby go nie roztrwoniła.
Nawet nie przypuszczała, że jest taka silna. Zajęła się wszystkim, kierowała ludźmi twardą, ale sprawiedliwą ręką, rozmawiała z wierzycielami, rozrzucała nawóz i sprzątała obory, gdy było trzeba, jesienią zbierała zboże i warzywa, a w przerwach zajmowała się Danielem – w sposób nie czułostkowy, ale z wielką miłością. Berit z największą radością pomagałaby przy pielęgnacji wnuka, lecz Ingrid była nieugięta. Niebezpieczeństwo zakażenia było i tak wielkie, nie należało dodatkowo kusić losu.
Ingrid próbowała, oczywiście, leczyć rodziców siłą alrauny, ale niezwykły korzeń jakby się tym nie interesował.
W pierwszym okresie wielką pomocą była jej rodzina z Elistrand. Zwłaszcza rówieśnik i przyjaciel Jon pracował często na jej polach do późna w noc, kiedy już skończył pracę na swoim. Ulvhedin miał niewiele czasu, odkąd ludzie zorientowali się w jego uzdrawiających zdolnościach. Przychodził jednak nadal kilka razy w tygodniu do Grastensholm, doglądał Berit i Alva oraz pozostałych chorych we dworze. Stine pomagała w kuchni, a jej córeczka Ingela bawiła się z innymi dworskimi dziećmi.
Zresztą po jakimś czasie Stine wyszła za mąż za pewnego dzierżawcę z okolicy i wyprowadziła się razem z Ingelą. Ingrid bardzo ich brakowało. Były częścią jej życia z okresu, który spędziła poza domem. Ale, oczywiście, cieszyła się razem ze Stine.
Ona sama nie miała czasu na myślenie o mężczyznach. Kiedy spoglądała wstecz, na ostatnie lata w Grastensholm, widziała jedynie wieczną harówkę i nieustanny lęk o rodziców. Widziała dni wypełnione prawie niewolniczym wysiłkiem, by utrzymać dwór na jakim takim poziomie, i noce, kiedy zasypiała, zanim zdążyła się rozebrać, i dopiero po głębokim jak śmierć śnie budził ją Daniel, z którym dzieliła pokój.
Daniel był jasnym promykiem w jej życiu. Oczywiście, strasznie przypominał Dana; miała jedynie nadzieję, że oni dwaj nigdy się nie spotkają, ale był to radosny chłopczyk, spragniony życia, na przemian wesoły i poważny.
Na szczęście nie odziedziczył gwałtownego temperamentu matki i w jej niełatwą codzienność wprowadzał poczucie szczęścia.
Alv powtarzał nieustannie, by z większym dystansem odnosiła się do sytuacji dworu i bardziej dbała o własne zdrowie, ale nawet słuchać nie chciała. Zadręczała się z tą samą desperacką zaciekłością, która cechowała ją zawsze. Tymczasem zdrowie matki było coraz słabsze, ojciec posiwiał, a na policzkach miał ciągle ceglaste rumieńce, znamionujące przeklęte suchoty. Ingrid popłakiwała ukradkiem, bezsilna.
Czarami już się więcej nie posługiwała. Odkąd wróciła do domu, nie wypowiedziała ani jednego zaklęcia. Nie chciała, by rodzice martwili się jej odrażającymi zdolnościami.
W końcu nadszedł dzień, którego wszyscy się lękali: Wójt nie chciał już dłużej czekać.
Wszystko zaczynało się walić. Cały ich wysiłek, wszelkie starania, miały iść na marne. Berit znowu leżała w łóżku, więc nie powiedziano jej o wizycie.
Ingrid wyprostowała plecy. Mimo ciężkiej pracy w gospodarstwie w dalszym ciągu była oszałamiająco piękna. Czteroletni Daniel stał obok z rączką w jej dłoni.
– Bardzo prosimy, by zechciał pan być naszym gościem i przenocować u nas – zwróciła się Ingrid do wójta. – Już późno, a poza tym ktoś, kto ma za sobą taką długą drogę jak pan, zasłużył na dobrą kolację. Jutro rano porozmawiamy o Grastensholm, przygotuję wszystkie rachunki.
Alv opadł na ławę i spoglądał na córkę zdumiony. Do czego ona zmierza? Znał aż nazbyt dobrze katastrofalny stan kasy. Żniwa były w tym roku marne, nie udało się nic, na co liczyli. Co im zostało? Co?!
Wójt wahał się trochę, ale myśl o znakomitym domowym piwie przeważyła, i został. Dostał rzeczywiście królewską kolację, przygotowaną z ostatnich zapasów. Ingrid bawiła go interesującą rozmową. Wójt udawał się więc na spoczynek w znakomitym nastroju.
Ingrid także poszła się położyć. Daniel już dawno spokojnie spał w swoim łóżeczku. Ingrid podeszła do niego i delikatnie pogładziła go po policzku.
– Teraz mama zrobi coś, o czym nikt nie powinien wiedzieć – szepnęła. – Coś, czego nie robiła już od dawna. Dlatego śpij, mój najdroższy, bo nawet ty nie powinieneś tego widzieć.
Stała długo, pogrążona w myślach. A może powinna najpierw porozmawiać z Ulvhedinem?
Nie, najlepiej, żeby nikt nie wiedział…
W końcu podeszła do łóżka. Przez ostatnie lata trzymała alraunę w szkatułce dobrze ukrytej pod materacem, bo noszenie jej na szyi było zbyt kłopotliwe przy ciężkiej pracy w gospodarstwie. Ktoś mógł zobaczyć amulet, a do tego nie należało dopuszczać. Jej opinia w parafii była już i tak mocno nadwątlona. Szanowano ją za pracowitość, ale oczywiście szeptano za plecami, że Daniel syn Ingrid nie ma ojca. A fakt, że nie pokazywała się w kościele, był prawdziwym cierniem w oku bigoteryjnej części parafian. Od czasu do czasu Ingrid dostawała listy bez nadawcy. Treść była zwykle ta sama. O grzechu i upadku, o smażeniu się w ognistych czeluściach piekieł – w odniesieniu do niej – i o wszelkich możliwych nieszczęściach, jakie w przyszłości spadną na jej bękarta. I tak dalej, i temu podobnie. Bardzo dobrze wiedziała, kto te listy wypisuje – stosunkowo nieliczna klika zawistników, mieszkających na krańcach parafii, podlizujących się proboszczowi i kościelnemu i składających pobożnie ręce, kiedy mogli w tych ciężkich czasach odnieść jakieś korzyści kosztem innych. Gotowi byli stratować tych, którym się gorzej wiodło, i zawsze przepychali się tam, gdzie mogli zyskać coś dla siebie – a wszystko dla Pana w niebiesiech, którego imienia nieustannie nadużywali.
Ingrid nie przejmowała się na ogół takimi sprawami, w każdym razie kiedy atakowali ją samą. Jednak kiedy dotyczyło to Daniela, ogarniała ją wściekłość. Wtedy mogła zabić. Ale nigdy niczego takiego nie zrobiła.
Wyjęła alraunę ze szkatułki.
Korzeń wyglądał tak jak zawsze. Jakby czas nie miał na niego wpływu. Ingrid drgnęła, już dawno temu widziała go po raz ostatni, a sama przez wiele lat prowadziła życie normalnego, uczciwego człowieka.
Teraz jednak była zdecydowana.
– Ty masz przecież czarodziejską moc – powiedziała półgłosem, gładząc amulet. – Pod jaką szubienicą zostałaś poczęta przed setkami lat? W cieniu jakiej szubienicy urosłaś taka wielka? Powiadają, że gdzieś w krajach śródziemnomorskich. Może powstałaś z nasienia rzymskiego wojownika? A może stworzył cię jeden z przeciwników papieża? Wiele było zbrodni i podstępu w starym Cesarstwie Rzymskim i wielu musiało oddać życie na szubienicach. A może ty pochodzisz z Bizancjum? Albo z Hellady? Może nawet z Afryki? Z tego kontynentu kwiatów?
Alrauna nie poruszyła się. Ale czy Ingrid oczekiwała, że się poruszy?
– Ty masz czarodziejską moc – powtórzyła. – Powiadają, że potrafisz dać bogactwo temu, kto cię posiada. Więc zrób to teraz, bo nasza rodzina jest zagrożona, podstawy naszej egzystencji zostały naruszone. Grastensholm należy do nas od ponad stu lat. Lipowa Aleja jeszcze dłużej. Pomóż nam. Ty jedna możesz pomóc!
Wślizgnęła się do łóżka i położyła sobie alraunę na piersi, trzymając ją mocno obiema rękami. Pod kołdrą, żeby nikt nie mógł zobaczyć.
Po chwili zapadła w sen – niezwykle głęboki, przypominający trans.
Miała wrażenie, że opada powoli jakby w jakimś szybie schodzącym w głąb ziemi. Czas i przestrzeń nie miały dla niej granic. Widziała wielu członków rodu, pojawiali się i znikali. To znajdowała się pod powierzchnią ziemi, to w niebieskich przestworzach, unosząc się swobodnie w powietrzu, to znowu w morzu, gdzie woda chłodziła jej ciało, stawała przed wysokimi górami i mogła swobodnie przechodzić przez nie, przenikać do ich wnętrza. Zdarzało się, że napotykała ogień, który huczał i trzaskał wokół niej, ale zbliżał się tylko na tyle, że mogła odczuwać jego ciepło.
Widziała wiele przerażających rzeczy, takich które na ogół bywają przed ludźmi ukryte. I nagle…
Nagle znalazła się w Grastensholm. Nie, to Lipowa Aleja, stara część domu w Lipowej Alei. Ingrid unosiła się w powietrzu, płynęła poprzez komnaty, potem nad schodami w górę, do tego małego pokoiku na strychu, gdzie kiedyś pan Johan leżał chory, a Sol go pielęgnowała. W swoim śnie Ingrid stała pośrodku pokoju i patrzyła, jak wolno, wolniutko, na ścianie obok szafy zarysowują się kontury alrauny. Obraz przesunął się potem ponad szafę i tam się zatrzymał. Po chwili zaczął się rozmywać, jakby wsiąkał w drewnianą ścianę, aż całkiem zniknął.
Ingrid ocknęła się z drżeniem. Alrauna w dalszym ciągu leżała na jej piersiach i nie wiadomo, czy dlatego, że Ingrid wciąż mocno przyciskała ją do siebie, czy też z innego powodu, była tak gorąca, że wprost parzyła.
Przez chwilę Ingrid leżała bez ruchu z oczyma utkwionymi w sufit. W domu panowała cisza, słychać było jedynie spokojny oddech czteroletniego Daniela. Ingrid usiadła, schowała alraunę pod poduszkę i sięgnęła po ubranie.
Na palcach weszła do sypialni rodziców i obudziła ojca. Nie chciała być sama przy tym, co miało się stać.
– Ojcze – szepnęła. – Czy może ojciec pójść ze mną do Lipowej Alei? Ja myślę… Ja myślę, że miałam objawienie.
– Co ty mówisz, dziecko? – zapytała Berit, siadając.
– Dokładnie to, co mama słyszała. Czy może mama popilnować Daniela przez jakiś czas? Gdyby się przypadkiem obudził, to się przestraszy, że mnie nie ma.
– Oczywiście – zapewniała Berit, uradowana, że może się zająć chłopcem. – Obiecuję ci, że go nie dotknę.
Ingrid uścisnęła ją pospiesznie i uśmiechnęła się smutno. Alv zdążył się już ubrać i oboje wymknęli się cichutko z domu.
Gdy tylko znaleźli się tak daleko, że nikt we dworze nie mógł ich usłyszeć, Alv zażądał:
– Wytłumacz mi, o co chodzi!
– Właściwie to nie wiem, co powiedzieć, ojcze. Ale miałam sen i myślę, że w Lipowej Alei moglibyśmy znaleźć rozwiązanie naszych kłopotów.
Alv milczał przez chwilę.
– Ale w Lipowej Alei mieszkają ludzie. Zarządca i jego rodzina.
– Stara część domu stoi pusta.
– To prawda. Stara część domu jest nasza i nie zmieniliśmy tam niczego od czasów Silje.
W milczeniu otworzyli drzwi z klucza i weszli do środka. Uderzył w nich zapach nie zamieszkanego wnętrza. W progu Alv musiał się mocno pochylić.
Mieli ze sobą latarkę. W jej mdłym świetle Ingrid widziała portrety czworga dzieci, namalowane przez Silje. Sol uśmiechała się do niej tak jak zawsze.
– Chodźmy – szepnęła Ingrid do ojca. – Musimy wejść na górę.
W małym mansardowym pokoiku o skośnym suficie podeszła bez wahania do szafy i otworzyła ją. Drzwi lekko skrzypnęły. Wewnątrz stały jakieś drewniane miski i oplatana wikliną flaszka. Nic poza tym.
Alv milczał, obserwował tylko swoją córkę z podziwem, choć nie bez wątpliwości. Wiedział, że Ingrid ma ponadnaturalne zdolności, ale teraz chyba błądzi. Przeszukali wszystkie miski, obejrzeli wszystkie przedmioty.
– Nie – powiedziała Ingrid. – Nie sądzę, żeby to było w samej szafie…
Tylna ściana szafy została wykonana z grubo ciosanych bierwion. Ingrid skierowała światło do wnętrza szafy.
We śnie obraz alrauny najpierw ukazał się na ścianie, potem przesunął się nad szafę i wreszcie spłynął w dół.
Zaczęła ostukiwać drewniane bierwiona. Nagle wyczuła jakąś nierówność.
– Tutaj drewno jest obluzowane, ojcze.
– Pozwól mi!
Alv chwycił i wyjął luźne bierwiono ze ścianki. To było więcej niż jedno bierwiono, poruszyła się cała tylna część ściany. Wewnątrz ukazała się pusta przestrzeń, a w głębi zobaczyli spory, podłużny woreczek ze skóry. Alv wyciągnął go w nabożnym skupieniu.
Woreczek wyglądał na bardzo, ale to bardzo stary.
– Zaczekaj – szepnęła Ingrid. – Tu chyba jest też list.
Alv bardzo niechętnie odwrócił uwagę od woreczka, który trzymał w ręce. Wewnątrz coś obiecująco chrzęściło. Zajęli się jednak zwiniętym w rulon pergaminem.
– Ostrożnie – upominał Alv. – Żeby się nie podarł, wygląda na bardzo zniszczony.
– Tu jest coś napisane – powiedziała Ingrid podniecona. – Och, jakie piękne i wyraźne pismo! Ale co za składnia!
– Dawniej nie przestrzegano tak bardzo reguł – odparł Alv również podniecony tak, że aż głos mu drżał. – Spójrz, to Silje! Czy to nie podpis Silje na dole?
– Tak, rzeczywiście. Tylko… nie mogę odczytać…
– Może ja… – powiedział Alv, ale i on miał trudności.
W końcu jednak udało im się odczytać ten niemal zaszyfrowany przekaz, tak pokrętna była składnia Silje.
Dla moich dzieci, gdyby znalazły się w biedzie. Zaoszczędziłam to z moich dochodów z malowania tapet i prezentów, jakie dostawałam od mojego ukochanego męża z jego pracy uzdrowicielskiej. Wasza oddana matka Silje.
– Chyba tak to właśnie brzmi – stwierdził Alv. – A jak pamiętasz, Silje umarła nie zdając sobie sprawy, że śmierć jest tak blisko.
– Tengel odebrał życie jej i sobie, tak, pamiętam – potwierdziła Ingrid ze smutkiem. – I nie zdążyła nikomu powiedzieć o tym schowku. Jakie to smutne! Zajrzymy… do woreczka?
Alv bez słowa podniósł worek i wysypał zawartość na stare owcze skóry przykrywające łóżko. Zadzwoniło i zachrzęściło wesoło, a oczy obojga stawały się coraz większe i większe. Jakaś jedna moneta została w środku, lecz i tę Alv wytrząsnął. W milczeniu przyglądali się skarbowi. Był tego spory stosik.
– Są bardzo stare – zaczęła Ingrid niepewnie. – Czy zachowały jakąś wartość?
– Czy zachowały wartość? – głos Alva brzmiał równie matowo jak jej. – Dziewczyno, czy ty nie widzisz, że to złote monety? One nigdy nie tracą wartości.
Wziął kilka krążków do ręki.
– Przypadkiem byłem w ubiegłym roku w Christianii i uczestniczyłem w dyskusji na temat różnych monet. Dlatego wiem, ile warte są te tutaj.
– Pomogą nam spłacić przynajmniej część tych trzystu talarów, które jesteśmy winni?
– Dziecko drogie, tylko tych kilka monet, które trzymam w ręce, starczy aż nadto na spłacenie naszego długu. Wydaje mi się, że muszę usiąść.
– Ojcze, jesteś taki blady! – zawołała Ingrid przestraszona.
– To tylko szok, nic więcej.
Ingrid, najostrożniej jak umiała, zapytała:
– Czy to znaczy… że jesteśmy bogaci?
– Musimy się, naturalnie, podzielić z innymi spadkobiercami Silje.
– To oczywiste. Oni też bardzo potrzebują pieniędzy. Jak to będzie miło powiadomić ich o tym!
Alv spojrzał na nią z uśmiechem.
– Nigdy nie byłaś egoistką, Ingrid. To bardzo piękna cecha.
No, no, pomyślała Ingrid. Może nie zawsze tak było…
Ojciec przerwał jej rozmyślania.
– Ale nawet jeśli oddamy to, co się należy rodzinie z Elistrand, Villemo w Szwecji, Lenie i Christianie ze Skanii, nam i tak zostanie solidna sumka. Nie zdążyłem jeszcze policzyć, ale wygląda to nadzwyczaj obiecująco.
– Powinniśmy zapytać Ulvhedina, czy nie możemy najpierw wziąć tych trzystu talarów, a dopiero resztę podzielić.
Alv zastanawiał się przez chwilę.
– Chyba masz rację, tak zrobimy. Bo jeśli zabiorą nam Grastensholm, to Lipowa Aleja i Elistrand także upadną. Są z Grastensholm powiązane ekonomicznie.
Alv spoważniał.
– Jak się dowiedziałaś o istnieniu skarbu, Ingrid?
Spuściła oczy.
– Nie chciałabym o tym mówić, ojcze.
– Sol? – spytał cicho.
– Nnie – odparła. – To coś innego.
– Coś związanego ze szczególnymi uzdolnieniami Ludzi Lodu?
– Tak, oczywiście!
– Cóż, nie będę więcej pytał. Byłaś przez ostatnie lata wspaniałą córką, a to…
Zakrył twarz rękami i wybuchnął płaczem. Lęk i długotrwałe napięcie, a teraz ulga, to zbyt wiele dla zmęczonego, chorego człowieka.
Ingrid usiadła obok i objęła go.
– Nie trzeba płakać, ojcze. Nie trzeba. Teraz już wszystko będzie dobrze.
Wójt odjechał ze złotymi monetami, które określił jako guldeny węgierskie z XVI wieku. W tamtym okresie dotarły one do Danii i przez jakiś czas były w obiegu.
Spadek został podzielony ku radości wszystkich – i zamieszkałych w Norwegii, i w Szwecji.
Grastensholm było uratowane, Ingrid mogła odetchnąć i zwolnić nieco tempo pracy. Dopiero teraz zauważyła, jak jest zmęczona, i po załatwieniu spraw spała przez wiele dni pod rząd. Daniel, przyzwyczajony że matka zawsze jest w pobliżu i zawsze ma dla niego czas, choćby nie wiadomo jak się spieszyła, był tym przerażony. Prawdę powiedziawszy Ingrid nie była najlepszą matką na świecie, jeżeli chodzi o sprawy praktyczne, czyste ubrania czy regularne posiłki dla chłopca, ale na jej bezgraniczną miłość mógł zawsze liczyć. Teraz nie odpowiadała na jego pytania, mamrocząc tylko coś niezrozumiale przez sen.
Kiedy już odpoczęła, zabrała się za gruntowną przebudowę starej posiadłości, ale to już była bardzo przyjemna praca. Człowiek nie czuł się nią taki zmęczony. Przynajmniej nie w taki sposób jak przedtem.
Przed świętami Bożego Narodzenia przyszedł list ze Szwecji z wiadomością, że Vendel Grip żyje!
Wrócił do domu! Ukochany syn Christiany stracił, niestety, obie stopy, lecz był znowu w domu! Nic dziwnego, że radość panowała tam wielka!
Miał też wiele do opowiedzenia o niezwykłych sprawach. O nieznanym odgałęzieniu Ludzi Lodu znad brzegów Morza Karskiego. O Tan-ghilu, który był nie kim innym jak Tengelem Złym. O górzystym kraju Taran-gai, gdzie, jak się zdaje, kryje się część tajemnic Ludzi Lodu. I o tym, że żyje tam chłopiec dotknięty dziedzictwem. Żadne z pokolenia Vendela, Ingrid, Dan ani Jon, nie musi się już bać, że będzie miało nienormalne dzieci. Można mieć nadzieję, że tamten chłopiec jest właśnie zabezpieczeniem.
Suchoty, gruźlica, to podstępna choroba. W rok po opisanych wydarzeniach Betit zdawała się być całkiem zdrowa. Nikt nie podejrzewał, że to właśnie jest typowe dla suchot: okres świetnego samopoczucia, zanim nadejdzie to, co nieuniknione. Ale Berit, która zawsze się zamartwiała, że jej jedyne dziecko, Ingrid, nie zazna spokoju i rodzinnego szczęścia w małżeństwie, doczekała jednak, że i do ich domu zaczęli przychodzić konkurenci. Odbyła długą rozmowę z córką – Berit wstawała teraz i czuła się dobrze – i Ingrid obiecała jej, że przynajmniej nad jednym kandydatem dobrze się zastanowi. Zwłaszcza, że i Grastensholm zaczynało potrzebować silnej męskiej ręki.
To uszczęśliwiło Berit. Skończy się wstyd, a jej ukochany wnuk będzie miał ojca.
Ostatniego wieczora Berit siedziała na łóżku i rozmawiała z Alvem.
– Popatrz, jak dobrze nam się wszystko układa! Ingrid będzie miała męża, Daniel ojca, a ja jestem zupełnie zdrowa. Ty też czujesz się dużo lepiej, prawda?
– O, tak – bąkał Alv.
– I Grastensholm znowu stanęło na nogi! Och, Alv, taka jestem szczęśliwa!
Tej nocy straciła przytomność i nigdy jej już nie odzyskała. Suchoty zgarnęły pierwszą ofiarę w tej rodzinie.
W jakiś czas potem zachorowało na suchoty kilkoro dzieci we dworze. Dzieci, z którymi Daniel często się bawił. Ingrid była półprzytomna ze strachu. Śmiertelnie przerażona nasłuchiwała, czy mały nie kaszle!
A gdy na wiosnę ona sama się przeziębiła i dręczył ją trudny do wyleczenia kaszel, podjęła decyzję. Był rok 1724, Daniel miał siedem lat. Porozmawiała najpierw z ojcem o tym, co zamierza zrobić, i po długich wahaniach zgodzili się, że inaczej nie można.
Ingrid napisała list. Najtrudniejszy w swoim życiu.