ROZDZIAŁ II

Ku wielkiej radości Ingrid młody Dan spędził w Grastensholm kilka dni. Przez cały czas dotrzymywała mu towarzystwa, chłonęła jego wiedzę i umiejętności jak wyschnięta roślina wodę. Nikt by nie zliczył, ile razy prosiła ojca o pozwolenie uczestniczenia w górskiej wyprawie Dana, za każdym razem jednak słyszała zdecydowane „nie”.

Ostatniego wieczora siedziała milcząca. Otoczenie przyjmowało to jako swego rodzaju demonstrację cierpienia biednej duszy, która w ten sposób apelowała do ich sumień.

Rodzice pozostali nieubłagani. Podróż Dana była zbyt niebezpieczna, by mogła mu towarzyszyć młoda dziewczyna, na dodatek osoba tak nieopanowana i lekkomyślna jak ona. On sam obiecał, oczywiście, że nie będzie podejmował prób odszukania grobu Tengela Złego, lecz całkiem nie zrezygnował z podróży w tamtą stronę – jeśli znajdzie dostatecznie interesujące rośliny, usprawiedliwiał się sam przed sobą, to czemu nie?

Ingrid nie mogła zasnąć tego wieczora.

Przez cały rok prowadziła życie statecznej panienki, ponieważ ojciec powiedział jej, że musi stać się godna posiadania skarbu. Był to długi i trudny rok. Nie wolno jej było życzyć nagłej choroby wstrętnej babie z sąsiedniej wsi, nie wolno drażnić chłopców stajennych, którzy na jej widok aż się ślinili z podniecenia, nie mogła wyczarować dobrych żniw dla Grastensholm ani więcej zdrowia i siły dla sympatycznej Branji z Elistrand. W ogóle nie mogła ćwiczyć i doskonalić swoich magicznych zdolności!

Skarb Ludzi Lodu…

Słyszała historię Kolgrima, który za pomocą czarów odnalazł skarb ukryty pod portretem Sol. To oczywiste, że ojciec nie umieścił na powrót właśnie tam czarodziejskich przyborów i środków leczniczych, mówiono jednak, że Kolgrirnowi pomogła je znaleźć jego dawno zmarła babka, właśnie Sol.

Ingrid była z nią spokrewniona tak daleko, że naprawdę nie mogła na nic takiego liczyć. Szeptano jednak, że Sol w dalszym ciągu gotowa jest przyłożyć ręki do różnych spraw, kiedy jest potrzebna. A Ingrid miała być jakoby bardzo do tamtej podobna. Czy nie można założyć, że Sol i tym razem by pomogła?

Ingrid wstała z łóżka i podeszła do okna. Przesłonięty mgłą sierp księżyca co prawda nie rozpraszał mroku, lecz teraz, latem, noce nie były zbyt ciemne i mimo wszystko widać było uśpioną osadę. To znaczy całej wsi nie widziała, dostrzegała za to wyraźnie sąsiedztwo dworu w Grastensholm: las, łąki, pola na tle wzgórz.

Czyż nie mówiono, że Sol wiele czasu spędzała w tamtym lesie? Że miała w nim swoje tajemne kryjówki? Ktoś kiedyś wyczuwał tam jej obecność… Cecylia, zdaje się.

Ingrid wiedziała, że Sol nadal jest obecna wśród Ludzi Lodu. Villemo, babka Dana, odczuwała wyraźnie jej bliskość, a nawet ją widziała. Wiele razy.

– Sol – wyszeptała Ingrid w kierunku lasu. – Sol, moja dusza jest taka jak twoja. Rozedrgana, niespokojna. Pałająca wieczną tęsknotą za wiedzą o tym, co ukryte przed ludzkim wzrokiem. Chcę nauczyć się więcej, Sol, chcę wiedzieć!

Las stał ciemny i milczący. Migotliwe, błękitne światło otulało ziemię, żyzne pola i pokryte nocną rosą łąki. Wąski sierp księżyca obwiedziony był ogromnym, jaśniejącym kręgiem. To zapowiadało zmianę pogody, lecz Ingrid zapomniała jaką. Pogorszenie chyba…

– Sol – powtarzała wciąż szeptem. – Dan zamierzał pojechać do Lodowej Doliny, lecz nie dostał pozwolenia. Oni są tacy głupi, wszyscy, nie rozumieją nic a nic! Jest coś w tej dolinie, co mami i przyzywa, ale co to jest, Sol? Czy ty to wiesz? Ja nie wierzę, że to kociołek Tengela Złego. Czy my tak naprawdę chcemy go odnaleźć? Ty i ja, i wszyscy do nas podobni?

Świat jakby wstrzymał oddech w tę cichą letnią noc.

– To oczywiste, że powinni nam pozwolić pojechać do Lodowej Doliny teraz, kiedy Dan i tak wybiera się na północ! Gdybym tylko mogła mu towarzyszyć! I zabrać tam ze sobą czarodziejski skarb!

Sierp księżyca stał się prawie niewidoczny, przesłoniła go gęsta chmura.

– Noszę w sobie tyle uczuć, Sol, które nie mają prawa wydostać się na zewnątrz. Ja wiem o tym, umiem przecież trochę czarować, w drobnych sprawach. Tak jak wtedy, kiedy miałam układać siano nad stajnią, a tak okropnie mi się nie chciało. Nikt nie widział, co wtedy robiłam. A ty widziałaś? Poruszałam tylko ramionami i wymawiałam słowa, które nie wiem skąd mi się brały, a całe siano, jakby unoszone wichrem, wpływało na strych. To było rozkoszne uczucie, Sol! Byłam taka przejęta przez cały dzień, że nie mogłam usiedzieć na miejscu.

Ingrid stała i z rozmarzeniem wpatrywała się w noc. Wspomnienia pojawiały się i znikały.

Nagle drgnęła. Porusza się tam jakiś cień, czy jej się tylko zdawało?

Daleko, na skraju lasu… Z lasu przez łąki zbliżało się coś albo ktoś…

Jakieś duże zwierzę?

Za duże jak na łosia, nie, to nie jest zwierzę. Bardzo przypomina ludzką postać to coś rozpływającego się, co tak szybko sunie po mokrej od rosy trawie. Zbliża się, idzie prosto do dworu w Grastensholm.

W innym pokoju we dworze Dan Lind z Ludzi Lodu szykował się do podróży.

Sprawdził swoje wyposażenie, przejrzał, czy wszystko jest na miejscu, i jeszcze raz przeczytał długą listę zadań, jakie miał wykonać.

Dan, jedyny wnuk Villemo i Dominika, był człowiekiem systematycznym, czego nauczył się u Olofa Rudbecka młodszego. Jako dziecko Dan, ku zgryzocie swoich rodziców, Tengela Młodszego i Sigrid, był rozpieszczany przez dziadków. Villemo traciła wszelki rozsądek, gdy chodziło o jej ukochanego wnuczka. „Chodź do mnie, Dan – mawiała – bo twoi rodzice są głupi. Zaraz wszystko urządzimy jak trzeba, ty i ja”.

Z czasem Dan się od tego uwolnił. Doszła do głosu jego właściwa, cechująca się powagą i poczuciem obowiązku osobowość. Stało się to widoczne, zwłaszcza kiedy podjął studia. Wtedy zaczęło się nowe życie, jak sam mówił.

Teraz w tym starym domu w Grastensholm podszedł do lustra. Mieszkał w pokoju Liv, ale nie zdawał sobie z tego sprawy, Liv bowiem zmarła pięćdziesiąt lat temu. W pokoju panował półmrok, a lustro było zamglone i zmatowiałe ze starości, ale przy odrobinie wysiłku mógł rozróżnić swoje rysy,

Dostrzegał, oczywiście, ciemne barwy, Zdecydowaną linię brwi, które odziedziczył po dziadku Dominiku. W tym mroku nie można było natomiast dostrzec blizny w kąciku ust, która nadawała jego twarzy ironiczny wyraz. Wiedział, że ten wyraz drażni wielu ludzi, którzy nazywają go arogantem, ponieważ nie wiedzą, skąd się to bierze.

A to nieprawda. Arogantem nie był w żadnym razie. Czyż nie widzieli niepewności w jego wzroku? Potrzeby życzliwości ze strony innych ludzi? Dan miał wielu przyjaciół, należał jednak do tych utopistów, którzy pragną przyjaznych związków z każdą żywą duszą na ziemi. Każdy niechętny gest czynił go nieszczęśliwym na wiele dni.

Właściwie wyglądam nieźle, stwierdził uśmiechając się do siebie w bladym świetle brzasku, które wygładzało wszelkie kanty. Jestem też miły i łagodny, no, może nie zawsze – to musiał przyznać. Ingrid na przykład była w stanie wprawić go w okropną irytację swoimi irracjonalnymi pomysłami. Zdumiewające, że mając tyle rozumu, można się tak wygłupiać, jak ona to często robi, drażnić go a to jakimś przesyłanym w powietrzu pocałunkiem, a to uwodzicielskim spojrzeniem. Co to za zachowanie? Jeśli się rozmawia o sprawach naukowych, to się rozmawia, a nie zajmuje głupstwami. Nie chciał nawet słyszeć o żadnych afektach!

O Boże, chyba nie zaczyna być marudny? Nie, tylko po prostu nie chce się zbytnio spoufalać z Ingrid. Nie z nią! Słabe poczucie winy wobec narzeczonej w Szwecji skłaniało go do niereagawania na kokieterię Ingrid.

Ta blizna, tak… Skaleczył się właściwie w sytuacji wstydliwej, ale i tak wszystkiemu była winna babcia Villemo. Chwaliła się ona kiedyś swoimi wyczynami jako jedna z wybranych wśród Ludzi Lodu. Powiedziała przy tym, że wszyscy w tym rodzie mają jakieś ponadnaturalne talenty.

Dan także?

Dan także, to oczywiste! Trzeba tytko dowiedzieć się, jaki.

Chłopiec dał się na to nabrać. Dopiero znacznie później usłyszał od dziadka Dominika, że to nieprawda, czego najlepszym przykładem jest Tengel, ojciec Dana, żeby nie szukać daleko. Czy jest ktoś równie pospolity i stąpający po ziemi jak on?

Wtedy jednak było już za późno. Wcześniej bowiem Dan wbił sobie do głowy, że potrafi stawać się niewidocznym. Postanowił nieoczekiwanie zniknąć z oczu jednej z dziewcząt służących. Kiedy prosiła, żeby młody panicz nie plątał się pod nogami, oświadczył, że potrafi przejść przez zamknięte drzwi.

Zrobić tego, oczywiście, nie mógł; w dodatku zaczepił o żelazną klamkę i rozerwał sobie kącik ust, po czym została mu blizna na całe życie.

Nie, jego ojciec Tengel nie miał żadnych tego rodzaju talentów, i Dan także nie, przynajmniej tyle zostało wyjaśnione. Dan jednak był niezwykle uzdolniony w sensie intelektualnym, powiadano nawet, że jest geniuszem. Tengel Młodszy natomiast nie wyróżniał się niczym. Był dobrym mężem i ojcem, dobrym gospodarzem, w sadze o Ludziach Lodu miał jednak pozostać jedynie zwyczajnym ogniwem, łącznikiem pomiędzy swoimi rodzicami i następną generacją. To zresztą dziwne, skoro miał tak niezwykłych rodziców jak Villemo i Dominik. Może on jednak był swego rodzaju reakcją natury? Rodzice zostali obdarzeni tak wspaniale, więc może ród Ludzi Lodu musiał trochę odetchnąć?

Rodziło się teraz tylko pytanie, czy Dan zdoła dokonać czegoś wielkiego. Natura wyposażyła go we wspaniały umysł. Powinien więc zadbać, by zrobić z niego jak najlepszy użytek, dostarczyć powodów do dumy rodzicom i dziadkom.

Gdzieś w głębi domu cicho skrzypnęły drzwi. Ktoś skradał się po korytarzach.

Dan wyjrzał przez okno, ale zobaczył tylko uśpioną wieś i wysoką wieżę kościoła w Grastensholm, otuloną delikatną letnią mgłą. Okna tego pokoju nie wychodziły na las. Nie zdołał więc zobaczyć, kto w nocnej ciszy wymknął się z domu.

Następnego dnia, kiedy Dan już wyjechał, Alva odwiedził Ulvhedin.

Ów olbrzym o groźnym wyrazie twarzy sprawiał dziwne wrażenie. Oczy płonęły mu tajemniczym blaskiem. Alv na jego widok poczuł się niepewnie.

– Nie podoba mi się, żeby młody chłopak podróżował sam – Ulvhedin bez wstępów przystąpił do rzeczy. – Zamierzam pojechać za nim.

– Naprawdę? – Alv uśmiechnął się. – Elisa cię puści?

– Elisa mi pozwoliła, ale…

Alv czekał. Rozmawiali na podwórzu, wszędzie kręciła się służba, wielkie pranie, rozwieszone na sznurach, łopotało na wietrze.

Ulvhedin zwlekał chwilę, po czym powiedział jakby nigdy nic:

– Co twoja córka na to, że Dan pojechał?

– Ingrid? Jeszcze się dzisiaj nie pokazała. Przeżywa to, oczywiście, bardzo. Tak, naprawdę szkoda, że Ingrid nie może rozwijać swojej inteligencji.

– To prawda, człowiek czuje się prostaczkiem, kiedy ona i Dan zaczynają dyskutować.

– Właśnie.

W końcu Ulvhedin zdecydował się na najważniejsze:

– Posłuchaj, Alv, pomyślałem sobie, że cię zapytam… Wiesz, ja nigdy nie domagałem się tych uzdrawiających środków, chociaż były moje. Ale teraz zastanawiam się, czy byś nie mógł…

– Chciałbyś je zabrać ze sobą, jadąc za Danem na północ? Czy to nie jest trochę ryzykowne?

Ulvhedin przyglądał mu się czujnie.

– Nie zapominaj, że kiedyś, w młodości, byłem w drodze do Lodowej Doliny. Z czarodziejskimi środkami. I już wtedy miałem dość siły, by zawróć. Miałem dość siły, by się ich wyrzec na wiele lat. Czy myślisz, że bym nie potrafił…?

– Masz rację – przerwał Alv, któremu nie podobały się błyski w oczach Ulvhedina. – Jest tak, jak mówisz, te środki są twoje, a ja nie mam prawa cię powstrzymywać. Chodź ze mną do Lipowej Alei…

– Ach, to tam je trzymasz – uśmiechnął się Ulvhedin krzywo.

– Tam jest ich miejsce. W domu Tengela Dobrego, pod opieką jego ducha. Ale jeśli pozwolisz, to do kryjówki wejdę sam. Może się jeszcze kiedyś przydać.

– Naturalnie.

Nie rozmawiali już ze sobą po drodze do Lipowej Alei. Ulvhedin był jakoś dziwnie napięty, unosiło się to nad nim jak aura.

To się dobrze nie skończy, myślał Alv, popełniam straszne szaleństwo, dając mu skarb. Ale co mam zrobić? Skarb należy do niego, a przy tym ten jego nastrój, trudno się z nim porozumieć. Tylko Elisa mogłaby sobie z nim poradzić, ale jej tu nie ma.

W gruncie rzeczy Ulvhedin był tylko trzy lata starszy od Alva, ale pod względem psychicznym dzieliła ich przynajmniej pokolenie. Ulvhedinem kierowały siły, których istoty nikt się nawet nie domyślał. Przez wiele lat prowadził życie godne człowieka, głównie dzięki Elisiea także dzięki Villemo, przede wszystkim jednak dzięki własnej sile woli. Chciał stać się nowym Tengelem Dobrym i w pewnym sensie mu się to udawało. Teraz jednak, w tym momencie, Alv przypomniał sobie dojrzewanie Ulvhedina. Czas, kiedy mordował i niszczył, nie dbając o to, ile rozpaczy i bólu zostawia za sobą,

Alv za żadne skarby teraz by nie zaprotestował, nie teraz, kiedy Ulvhedin wygląda tak jak wygląda. Z wyrazem niezłomnego zdecydowania w jarzących się żółtych oczach.

– Wejdę do środka – mruknął.

Olbrzym wyraził zgodę skinieniem głowy.

Czekał, rozglądając się po wymarłym dziedzińcu Lipowej Alei. Wszystko było dobrze utrzymane; w każdej chwili mógł się tu wprowadzić nowy gospodarz. Lipowe drzewa w alei porosły wysokie, wiele musiało już pewnie paść i zastąpiono je nowymi, inne miały grubą, jakby słoniowatą korę i ogromne konary, lecz liści niewiele. Sama aleja jednak, po stu pięćdziesięciu latach, wciąż była imponująca.

Ulvhedin nie widział, co się wokół niego dzieje. Gładził ręką drewno w ścianie domu i miał wrażenie, jakby Tengel Dobry tutaj był, dawny gospodarz tego dworu, jakby chodził po obejściu tak jak w pierwszy wieczór, który spędził w Lipowej Alei, dotykał wszystkiego w swojej nowej posiadłości i czuł, że należy to do niego.

Ulvhedin widział postaci z minionego czasu. Silje, jak radosna i szczęśliwa kręci się pomiędzy zabudowaniami, Sol, wymykającą się potajemnie do lasu ze swoimi magicznymi instrumentami. Parobka Klausa, który wystraszył Metę, tak że chciała uciekać, Arego, który pognał za nią na koniu i przywiózł do domu jako swoją narzeczoną.

Widział ruch i krzątaninę w Lipowej Alei, ale ponad dachami domów drgał jakiś nieczysty, rozbity ton. Ton smutku.

Trzej mali chłopcy: Tarjei, Trond i Brand, bawiący się na wielkim kamieniu. Radosne wieści i smutne wieści, przestraszeni jeźdźcy wpadający na dziedziniec, skrzypienie lip w alei. Nowe żony wprowadzane do dworu. Trumny wynoszone na cmentarz. Szczęście przeplatające się z tragedią.

Stajnia, w której Villemo chciała zwrócić na siebie uwagę Eldara Svartskogen…

A teraz – tylko cisza.

Szkoda, pomyślał Ulvhedin. Powinno być więcej dzieci w rodzie Ludzi Lodu, tak żeby miał kto dziedziczyć.

Ale było inaczej.

Jego syn Jon ożeni się z Branją, co do tego nie ma wątpliwości. Trudno jednak przypuszczać, że tych dwoje wypełni dom dziećmi!

Odwrócił głowę, bo Alv wybiegł na dziedziniec.

– Ulvhedinie! Skarb zniknął!

Olbrzymem owładnęły rozczarowanie i gniew.

– To nie może być prawda!

– Wygląda, że stało się to całkiem niedawno, byłem tu przedwczoraj po maść dla konia, i…

Twarz Alva zrobiła się biała.

– Boże! Dobry Boże!

Ulvhedin domyślił się, o co chodzi: Ingrid. Czy ona naprawdę jeszcze śpi?

Chyba nigdy przedtem dwóch mężczyzn nie pokonało tak szybko drogi z Lipowej Alei do Grastensholm.

Ich obawy się potwierdziły: łóżko było puste. Zniknęły różne podręczne przybory Ingrid, a także ciepłe rzeczy podróżne i buty. Dziewczęta w kuchni skarżyły się, że w nocy ktoś ukradł sporo jedzenia. Brakowało też jednego konia.

Ulvhedin, Alv i Berit stali przez chwilę zbici z tropu, nie wiedząc, co począć.

– Natychmiast ruszam za nią – powiedział w końcu Ulvhedin z twarzą tak ściągniętą, że pojawiły się na niej białe plamy.

– Nie! – krzyknął Alv. – Ja sam pojadę.

– Ty nie możesz jechać – wtrąciła się Berit. – Przecież wiesz, że dzisiaj przyjedzie asesor, żeby ci pomóc z tymi papierami. Nie możesz go obrażać.

– Ale Ulvhedin nie może jechać za Ingrid, to chyba rozumiesz?

– O co ty mnie podejrzewasz? – spytał Ulvhedin dziwnie urywając słowa. – Gwarantuję moim życiem, że Ingrid wróci do domu, nie martw się o nią!

Alv patrzył na niego i przypomniał sobie ten moment na dziedzińcu w Lipowej Alei, gdy twarz Ulvhedina się wykrzywiła, a on ze strasznym grymasem wysyczał coś, co Alv zrozumiał jako: „on jest mój!” Nie, nie o Ingrid się martwił. Ale jeśli dwie silne wole toczą walkę o tę samą rzecz, to nikt nie wie, co się może stać. Obciążeni dziedzictwem potomkowie Ludzi Lodu nie panowali nad sobą, kiedy znaleźli się w pobliżu skarbu.

– Pozwól Ulvhedinowi jechać – powiedziała Berit, która nie do końca rozumiała sytuację. – Ona wyruszyła za Danem, prawda?

– Ukryła się gdzieś po drodze i czeka na niego – rzekł Alv. – Wiedziała przecież, którędy pojedzie. Och, że też ten Dan wspomniał o Dolinie Ludzi Lodu!

Ulvhedin nie odpowiedział.

W końcu Alv głęboko odetchnął i rzekł:

– Dobrze, jedź za nimi, skoro tak. Jedź w imię Boże! I natychmiast wracaj z dziewczyną do domu.

Olbrzym milczał. Alv zrozumiał, o co chodzi.

– Chciałeś wyruszyć na północ wraz z Danem, wiem, że myślałeś o tym. Ale Ingrid nie wolno, pod żadnym pozorem, wziąć udziału w tej wyprawie.

– Spróbuję ją przekonać, żeby wróciła do domu. Ale nie sądzę, bym tego dokonał nie zadając jej bólu. Wiesz, ona ma teraz skarb, a jest tak samo obciążona jak ja. Chciałbym ją zmusić do powrotu, ale w tej sytuacji będzie to bardzo trudne. Wiem o tym z własnego doświadczenia.

Alv jęknął, niezdecydowany.

– Żebym chociaż wiedział, jakim sposobem dostała się do skarbu! To niepojęte, bo nawet gdybym wszystkim ludziom we dworze polecił go szukać, to nikt by go nie znalazł.

Nawet gdyby przechodzili koło niego dziesiątki razy!

Słowa Ulvhedina płynęły wolno, jakby wbrew jego woli, bo przecież słuchała Berit, matka Ingrid.

– Zapominasz, że już kiedyś ktoś inny znalazł skarb, choć był on równie dobrze ukryty jak teraz. A Kolgrim otrzymał pomoc.

– Czy Sol miałaby…?

– Jeśli się czegoś naprawdę pragnie, to się otrzyma pomoc, możesz być pewien.

Berit chwyciła męża za rękę. Zawsze, w każdej sprawie, stała nieugięcie po stronie swojej małej rodziny. W oczach miała łzy. Ta prosta chłopska córka tragedię z Ingrid odbierała na swój własny sposób. Należało jej jednak wybaczyć, bo nie miała podstaw, tak jak obaj mężczyźni, domyślać się udziału Sol w ostatnich wydarzeniach albo rozumieć, jaką przyciągającą moc ma skarb wobec dotkniętych dziedzictwem.

– Jedź, Ulvhedinie – powiedziała, ocierając łzy. – Jedź i odszukaj naszą małą dziewczynkę! Zrób, co będziesz musiał, i poświęć na to tyle czasu, ile będzie trzeba, ale przywieź ją zdrową do domu!

– Obiecuję ci to – oświadczył Ulvhedin z głęboką powagą w głosie. – Żeby nie wiem co się stało, żebyśmy szli nie wiem dokąd, zawsze moją pierwszą i ostatnią myślą będzie jej bezpieczeństwo. Ani jeden włos nie może spaść jej z głowy.

Alv zapytał zgnębiony:

– Czy musicie jechać na północ?

– Ja, oczywiście, zrobię co będę mógł, żeby odesłać Ingrid do domu. Wątpię jednak, czy rozmowa z nią będzie teraz możliwa.

– Może Jon mógłby z tobą pojechać i potem wrócić z Ingrid do domu, a ty pojechałbyś dalej sam?

– Mój syn? – krzyknął Ulvhedin gwałtownie. – Zabraniam ci mieszać go do tego!

– Ingrid jest moją córką – rzekł Alv cicho.

– Wiem – powiedział Ulvhedin pojednawczo i położył mu na ramionach ciężkie niczym kilofy ręce. – Zaufajcie mi. Oboje. Dan wzniecił niebezpieczny płomień w moich zmysłach. Dla mnie teraz istnieje tylko jedna droga, a Ingrid żywi prawdopodobnie takie samo pragnienie jak ja: zobaczyć Dolinę Ludzi Lodu! Nic więcej, tylko zobaczyć. I jeśli odczuwa ona tę samą palącą tęsknotę, to nic nie zdoła zawrócić jej z drogi.

Alv i Berit podejrzewali w głębi duszy, że nie chodzi tylko o to, by zobaczyć dolinę. Jedyne, co teraz mogli zrobić, to zaufać Ulvhedinowi, tę prawdę czytali w twarzy olbrzyma.

Była to zresztą dla rodziców Ingrid wielka pociecha.

Długo patrzyli w ślad za Ulvhedinem, gdy oddalał się od nich szybkim, zdecydowanym krokiem.

– Pojadę za nim – oświadczył Alv zgnębiony. – Asesor może sobie mówić, co chce.

– Och, Alv, wiesz dobrze, że tu chodzi o coś znacznie ważniejszego niż tylko obraza wysoko postawionego pana. Tak się przecież staramy, żeby dystrykt ani korona nie przejęły Grastensholm. Bo jeśli Grastensholm wymknie się nam z rąk, to Lipowa Aleja i Elistrand pójdą za nim. Nic mamy już żadnego Alexandra Paladina, który mieszka w Danii i rozwiązuje wszystkie nasze finansowe kłopoty.

– Nie możemy oddać Elistrand – mruknął Alv.

– Grastensholm jest nasze i jeżeli je stracimy, to Ludzie Lodu stracą część duszy rodu. W Elistrand mieszka Ulvhedin ze swoją rodziną i Tristan ze swoją. Nie możemy pozwolić, by i oni zostali bez dachu nad głową.

– A gdybyśmy napisali do Villemo i Dominika i poprosili ich o pomoc?

Im także jest trudno w tych ciężkich czasach. Ich syn, Tengel, pracuje jak wół, żeby utrzymać dom. Zaczęli już nawet wyprzedawać kosztowności, Dan mi o tym opowiadał. Nie, masz rację, nie mogę po prostu pojechać i zlekceważyć asesora, zanim nie będę pewien, że zdołamy utrzymać Grastensholm. Teraz tylko jego pomoc może nas uratować. – Alv przetarł oczy i westchnął zrezygnowany. – Poczekam więc, aż przyjedzie, co mi pewnie zajmie kilka dni. Potem jednak ruszę za nimi. Wiem przecież, dokąd zmierzają.

– Tak – potwierdziła Berit. – Wtedy pojedziesz, Alv.

– Wiem, że Dan przepisał sobie z książki Mikaela opowiadanie Kaleba o drodze do Doliny Ludzi Lodu. Kaleb tam kiedyś był, wiesz o tym.

– Tak. Posłuchaj, czarny dzięcioł krzyczy, wróży deszcz.

Przysłuchiwali się głośnym, żałosnym nawoływaniom.

– Albo nieszczęście – mruknął Alv.

– Deszcz! – ucięła Betit zdecydowanie.

Ulvhedin odnalazł swego konia i jak wicher pomknął do Elistrand. Kopyta dudniły o ziemię.

– Boże, pomóż naszej małej dziewczynce – szepnął Alv. – Boże, pomóż im wszystkim trojgu! Ulvhedinowi także!

– Zwłaszcza jemu – rzekła Berit cicho.

Загрузка...