Dan dotarł do Hameln dopiero w listopadzie, w dwa czy trzy miesiące po ślubie z Madeleine. Na dziecko jeszcze się nie zanosiło, ale będzie, z pewnością, wierzył Dan. Chociaż Ludzie Lodu mieli zazwyczaj bardzo mało dzieci, to jednak nie zdarzało się, żeby rodzina nie miała choćby jednego. Tak więc Dan był dobrej myśli. Nic nie wiedział o sytuacji Ingrid.
Z Madeleine było mu dobrze. Trudno tu mówić o miłości, ale żona była łagodna i miła, zawsze skora do żartów. Dan nie wątpił, że z czasem zdołają dojść do serdecznej zażyłości. Zażyłości graniczącej z miłością. Wiele z takich związków zaaranżowanych przez rodziców żyje bardzo dobrze, dopóki jedno z małżonków nie zakocha się w kimś innym. Dan wiedział, że mężczyźni ożenieni, jak to się mówi, z rozsądku, często miewają kochanki. On sam nie zamierzał iść w ich ślady. Sparzył się boleśnie przy historii z Ingrid. Naturalnie nie opowiedział Madeleine o tamtej nocy w dolinie, to by jej sprawiło niepotrzebny ból, a miałoby służyć jedynie uspokojeniu własnego sumienia. Uważał jednak, że ani Ingrid, ani on sam nie ponoszą wielkiej winy za to, co się stało. Ich przestępstwo polegało na tym, że wypili tę przeklętą miksturę. Ale żadne z nich nie mogło przecież przypuszczać, że będzie to mieć takie fatalne skutki!
Przyjechał do Hameln w pewien szary dzień późnej jesieni.
A więc to jest to miasto, do którego przybył kiedyś szczurołap, myślał chodząc po wąskich uliczkach i oglądając piękne fasady wysokich, smukłych domów, zdobione ornamentami portale i skrzynki na kwiaty – teraz puste – pod oknami z mnóstwem małych szybek.
Szczurołap z Hameln… Okropna baśń, jedna z najbardziej ponurych. Jak to było? O czym baśń opowiada? O pladze szczurów w mieście. O mieszczanach, którzy wezwali dziwnego szczurołapa, grającego na flecie. A może przybył z własnej inicjatywy? Jakby wiedział? Grał na flecie, a wszystkie szczury wyszły za nim poza obręb murów. Potem gospodarze nie chcieli mu zapłacić umówionej sumy – wobec tego szczurołap znowu zaczął grać na flecie i wyprowadził za sobą z miasta Hameln wszystkie dzieci, po czym wraz nimi zniknął we wnętrzu góry.
Uff! Baśń jest tak osadzona w rzeczywistości, że zawiera nawet datę. Cała ta makabra miała się wydarzyć w roku 1284.
Dan musiał jednak zacząć myśleć o sprawie, dla której tu przyjechał. Wiedział, że nie będzie to łatwa praca. Gdzie miał pytać? I kogo? Ale jedna prosta chłopka z południowego Trondelag słyszała, że Tengel Zły był po raz ostatni widziany w Hameln, w Niemczech. A skoro ona tak słyszała, to tutaj też ktoś musiał o tym wiedzieć. Podanie musiało być bardzo stare. Jeśli do chłopki w Norwegii dotarło w ustnym przekazie, opowiadanym z pokolenia na pokolenie – a tak zapewne było – to prawdopodobnie tutaj legenda wymarła dawno temu.
Jedyną szansą Dana było znaleźć jakiegoś opowiadacza baśni. Albo znawcę historii miasta.
Przedtem jednak musiał coś zjeść.
Gospoda, w której się zatrzymał, miała znakomitą kuchnię. Trochę przyciężką i tłustą, jak to niemieckie jedzenie, ale produkty były pierwszorzędne i smacznie przyrządzone, a porcje obfite.
Gospodarz uważał, że ktoś taki jak on powinien wszystko wiedzieć o swoim mieście i jego mieszkańcach. Owszem, wie, kto zna historię Hameln. Legendy? Oczywiście, ten człowiek zna wszystkie legendy, jakie o Hameln kiedykolwiek opowiadano. Człowiek ów mieszka w Domu Szczurołapa i przez wiele lat był najbliższym współpracownikiem burmistrza, teraz jednak jest już tak stary, że wycofał się z czynnego życia. Czuje się nie najlepiej, ale rozum ma niezmącony i pamięć nadal dobrą.
Dan podziękował życzliwemu gospodarzowi, a po obiedzie poszedł do Domu Szczurołapa, który nietrudno było znaleźć.
Stary zajmował kilka małych pokoików na strychu znakomitego domu rady miejskiej, w którym toczyło się burzliwe życie. Wskazano Danowi schody na górę.
Pan Braun, bo tak się stary nazywał, przyjął go życzliwie, a kiedy usłyszał, z czym Dan przychodzi, był po prostu uszczęśliwiony. Opowiadanie historii Hameln było jego największą radością, prosił zatem, by Dan się rozgościł.
Gdy staruszek wyjmował kieliszki do wina, Dan rozejrzał się po pokoju. Stary nosił pogryziony przez mole tużurek i rękawiczki, bo w małej izdebce na strychu panowało przenikliwe zimno. Znajdował się tu co prawda piec, ale nic nie wskazywało na to, by go używano, nigdzie też Dan nie zauważył opału. Pokój był zakurzony i mroczny. Małe okienka nie przepuszczały dość światła i na stole palił się nieduży kaganek. Ściany pokrywały półki, pełne starych książek, a przy stole stał zniszczony fotel pana Brauna z ciepłym pledem.
Dan poczuł litość, widząc takie ubóstwo.
Wino ożywiło gospodarza. Dan słuchał cierpliwie długich historii o przeszłości Hameln, o handlowych koniunkturach i załamaniach, o wojnach, królach i cesarzach, którzy zapisali się w historii miasta.
Zaczynało się ściemniać i wina w butelce wyraźnie ubyło, gdy Dan przedstawił swoją sprawę.
Z różnych opisów wiedział już teraz, jak Tengel Zły wyglądał.
– Powiadają, że wieleset lat temu odwiedził wasze miasto pewien Norweg – zaczął Dan. – To nie był dobry człowiek. Tak naprawdę to był zły jak sam Szatan. Ciężkie życie zostawiło w nim ślad i powiadają, że zawarł pakt z diabłem. I właśnie ja poszukuję teraz jego śladów, bo on kiedyś rzucił przekleństwo na nasz ród. Chciałbym to przekleństwo odwrócić, dlatego muszę wiedzieć, dokąd poszedł Tengel Zły, bo tak się on nazywał, kiedy opuścił swój kraj. Słyszał pan jakąś legendę o nim?
Staruszek przyglądał mu się trzeźwymi, przenikliwymi oczkami.
– A kiedy to się mogło stać?
– Nie wiemy, niestety – odparł Dan. – Powszechnie twierdzi się jednak, że żył gdzieś około roku tysiąc dwusetnego, choć nigdy nie zostało to z całą pewnością potwierdzone.
Pan Braun włożył na nos druciane okulary o maleńkich szkiełkach, wstał i z wysokiej półki zdjął grubą księgę.
– Tutaj znajduje się takie podanie… Nic się, co prawda, nie wspomina o żadnym Norwegu, wygląd też nie wskazuje na nordyka.
– Nie sądzę, by Tengel Zły reprezentował typ nordycki. On po prostu wyglądał jak monstrum.
Stary kiwał głową, nie przerywając szperania w księdze. Dan zauważył, że została napisana ręcznie. Może zrobił to sam pan Braun, a może ktoś inny, kto umarł już dawno temu.
– Tak, tutaj! Byłem pewien, że słyszałem podobną historię. Ale zbyt dużo tu nie napisano…
– Posłuchajmy – prosił Dan ożywiony.
– To tylko krótka historyjka, jakby uzupełnienie różnych podań o szczurołapie z Hameln. Brzmi to tak: W dziesięć lat później pojawiła się w Hameln jakaś dziwna figura. Człowiek, o którym mowa, był niedużego wzrostu, miał osobliwie płaską głowę i długi nos, zakrzywiony nad ustami i brodą jak straszny ptasi dziób. Jego palce przypominały szpony. Miał też ze sobą flet. Wypytywał ludzi o groty w górach Harzu, ale nikt nie chciał mieć z nim do czynienia. Uważali, że to szczurołap, który wrócił ze swoim fletem, księża wyświęcali miejsca, przez które przeszedł, a w końcu przepędzono go z miasta. Było w tej postaci coś wstrętnego i powiadano, że człowiek, który chciał rzucić w obcego kamieniem, padł martwy, gdy tylko ów wysłannik Szatana uczynił gest ręką. Wypędzono go przez południową bramę miasta i od tej chwili nigdy już w Hameln nie był widziany.
– To on! – zawołał Dan. – Opis pasuje jak ulał! A zatem nikt nie wie, dokąd poszedł?
Pan Braun zamknął księgę.
– Nikt – rzekł w zamyśleniu. – Ale zastanawiam się, czy to nie był ten sam człowiek, który później przeraził mieszkańców Salzburga na granicy Cesarstwa Niemieckiego i Austrii. Dawno temu odwiedził mnie pewien mieszkający tam kolega; siedzieliśmy wtedy całą noc, opowiadając sobie nawzajem podania i legendy. On mi właśnie opowiedział o takim człowieku, który, jak się zdaje, udał się potem na południe.
Dan był podniecony.
– Czy mógłby mi pan podać nazwisko tego kolegi?
– Ech, on już pewnie dawno nie żyje. Był znacznie starszy ode mnie.
Mimo to podał Danowi nazwisko. Mogło mu to pomóc w odnalezieniu innych ludzi, którzy znają historię strasznego wędrowca.
– A zatem Tengel Zły miał flet – zastanawiał się Dan. – Nigdy o tym nie słyszałem.
– Tak tu zostało zapisane. Ale nigdzie się nie mówi, czy na nim grał. Ludzie byli tacy rozwścieczeni, bo sądzili, że to szczurołap, i nie pozwolili mu wydobyć choćby jednego tonu.
– Pewnie tak – uśmiechnął się Dan. – No, ale w każdym razie mamy jakąś datę… dziesięć lat po wizycie szczurołapa. To znaczy w roku tysiąc dwieście dziewięćdziesiątym czwartym. To by się zgadzało z naszymi obliczeniami. Ale jeśli to on był w Salzburgu, to chyba nie powinienem się przejmować grotami w Harzu, niezależnie od tego, czego on tam szukał.
– Chyba nie.
Dan podziękował staruszkowi serdecznie i pożegnał się. Następnego dnia posłał panu Braunowi zapas opału, kosz z jedzeniem i winem oraz kilka monet.
A potem wyruszył w drogę na południe. Do Salzburga.
Zima była łagodna tego roku, więc Dan nie odczuwał szczególnych dolegliwości podróży. Wysłał do domu list, w którym opisał swoje przeżycia. Pisał o świętach Bożego Narodzenia spędzonych w Monachium u przyjaciół, których znalazł wielu w tym gościnnym narodzie, o swej tęsknocie za domem i o tym, jak długo zamierza tu jeszcze pozostać. Sumy zabrane na drogę nie starczą na wieczność, niestety.
Około Nowego Roku przybył do Salzburga.
Tutaj znacznie trudniej było znaleźć kogoś, kto pamiętał opowieści z dawnych czasów, nikt też nie znał człowieka, o którym mówił pan Braun. Owszem, wiedzieli, o kogo chodzi, ale on zmarł dawno, dawno temu.
Dan zaczynał już tracić nadzieję, gdy pewnego dnia zwrócił się do niego jakiś mężczyzna. Tego dnia padał śnieg, duże płatki oblepiały twarze, ubrania, włosy i tłumiły wszelkie dźwięki. Mężczyzna ów, typ przemarzniętego studenta w podszytym wiatrem ubraniu, zagadnął, czy Dan jest tym cudzoziemcem, który rozpytuje o stare legendy.
Z nową nadzieją Dan odpowiedział, że tak.
Młodzieniec, mamrocząc niewyraźnie i wciąż niepewnie spoglądając w bok, dał do zrozumienia, że to by musiało trochę kosztować.
Dan wyjaśnił, że jego kasa podróżna świeci pustkami, w związku z czym będzie musiał niedługo wracać do domu, jeśli więc koszty miałyby być znaczne, to brak mu na to środków. Jeden srebrny talar to wszystko, na co go teraz stać, ani grosza więcej.
Student przyjął propozycję ze szczerą radością. Widać nastały tu ciężkie czasy na studentów. Ale czy gdzieś były lekkie?
Dan zaprosił studenta do gospody, w której się zatrzymał, by ten ubogi biedaczyna mógł się przynajmniej trochę ogrzać. Po chwili rzekł:
– No więc?
– Szuka pan w niewłaściwym miejscu, łaskawy panie. Pochodzę z niewielkiej osady w górach. Opowiada się u nas, że kiedyś w sąsiedztwie była jeszcze jedna osada, która nazywała się Salzbach. A teraz w okolicy znana jest legenda, zaczynająca się od słów: „Kiedy Szatan przybył do Salzbach”.
Dan nastawił uszu.
– Natychmiast ruszam do twojej osady. Jak ona się nazywa?
Student potrząsnął głową.
– To się na nic nie zda, bo mój ojciec był jedynym człowiekiem znającym tę opowieść, a on nie żyje. Tak że nikt nie wie więcej niż ja.
– Wobec tego opowiadaj! Mówisz, że istniała mała wioska. Czy już jej nie ma?
– Nie ma. Ludzie uciekli stamtąd po tym, jak pewnego dnia stanął wśród nich Zły.
– Opisz mi go!
Opis, jaki potem nastąpił, był taki sam jak zawsze. Dan kiwał głową.
– Tak, to ten człowiek, którego śladów szukam. Ale chociaż był najnędzniejszym stworzeniem, jakie ludzkość kiedykolwiek wydała, to jednak nie on jest Złym. Jest jednym z jego wasali. No, i co się stało później? A przede wszystkim: kiedy się to działo?
– Nie wiem dokładnie. W każdym razie zanim czarna śmierć zalała kraj.
– To by się zgadzało. Według tego, co udało mi się ustalić, wydarzenia te musiały mieć miejsce gdzieś pod koniec trzynastego stulecia.
– Tak, chyba tak – potwierdził student. – Ten demon w ludzkiej skórze wypytywał o coś, a gdy ludzie nie chcieli mu odpowiadać, dopuścił się jakichś paskudnych czynów, czarów czy czegoś takiego. Ludzie przerazili się tak strasznie, że uciekli z osady, bo sądzili, że została przeklęta. Z czasem domy popadły w ruinę, a w końcu osada całkiem zniknęła z powierzchni ziemi. Teraz nie wiadomo nawet, gdzie się znajdowała. Zresztą może to wszystko tylko legenda?
– Nie wiesz, dokąd ci ludzie poszli?
Młodzieniec potrząsnął głową.
– Nikt tego nie wie. Chyba się po prostu rozproszyli. W każdym razie nie przyszli tutaj, bo ktoś by znał legendę.
– A co się stało z owym budzącym grozę przybyszem?
– Mówiono, że poszedł dalej na południe.
Dan skinął głową. To się zgadzało z tym, co już słyszał.
– Czy on był stary?
– Jak grzech pierworodny!
– I nikt go później nie widział? Żadne pogłoski nie dotarły z południa?
– Ani słowa. Ludzie sądzili, że wrócił do piekieł. Chociaż…
Student w zamyśleniu podniósł głowę.
– Co takiego?
– To właśnie takie pragnienie on wyjawił: Że chce pójść do piekieł!
– Więc jednak rozmawiali z nim?
– Nie, to było wtedy, gdy nie mieli odwagi odpowiadać na jego pytania. Wtedy wysyczał jakieś przekleństwo; mój ojciec nie wiedział, jak ono brzmiało. A potem właśnie wspomniał o piekle.
– Czy on mówił po niemiecku? – zapytał Dan sceptycznie.
– W tamtych czasach języki germańskie nie różniły się tak bardzo od siebie. Ale że był Norwegiem, to nigdy nie słyszałem.
– Nie, zresztą Bóg jeden wie, kim on był – mruknął Dan pod nosem.
Więcej student opowiedzieć nie umiał. Dan pojechał w góry, nie natrafił jednak na żaden ślad osady o nazwie Salzbach.
Tak więc musiał dać za wygraną. „Na południe” to określenie bardzo pojemne, a przy tym wszystkie ślady się urwały. Na dodatek pieniądze już naprawdę się kończyły i musiał czym prędzej wracać do domu.
Z uczuciem, że przeszedł zaledwie kawałek drogi, prowadzącej do rozwiązania zagadki, zawrócił na północ, do Szwecji.
Ale jedno ustalił na pewno: grobu Tengela Złego nie ma w Norwegii. Jeśli w ogóle gdziekolwiek ten grób się znajduje, to musi to być gdzieś na południe od Salzburga. „Żywy czy umarły, skądś kieruje swoimi myślami” – powiedział Ulvhedin.
Dan musiał się tym zadowolić.
Ingrid Lind z Ludzi Lodu zrozumiała szybko, że decyzja zamieszkania w Christiansand nie była najszczęśliwsza. Często wysyłała listy do domu, ale nie mogła im podać swojego adresu, bo przecież rodzice pisaliby do pani Ingrid Francke, a tak się nie nazywała. Wobec tego już w za pierwszym razem wyjaśniła, że ze względu na oficerskie obowiązki Thora Egila muszą się często przeprowadzać. Nie mogła ryzykować listu od rodziców.
Nie tak też łatwo, jak myślała, było znaleźć jakąś pracę. Wygląd bardzo jej w tym przeszkadzał. Państwo, których odwiedzała, zastanawiali się, dlaczego dziewczyna o takich jasnych, inteligentnych oczach i wytwornych manierach szuka pracy służącej. Musiała wyjaśniać, że popadła w nieszczęście z powodu nieodpowiedzialnego mężczyzny. (Biedny Dan, on nieodpowiedzialny?) Eleganckie panie nie mogły czegoś takiego ścierpieć. Nie chciały mieć w domu takiej latawicy, a tu jeszcze lada moment pojawi się bękart. Nie, wynocha! Nie ma pracy dla osoby o takich bezwstydnie rudych włosach i diabelskim kolorze oczu! Od pierwszej chwili wiedziały, jakie z niej ziółko.
Wtedy nie pamiętano już o jej inteligencji ani o świetnych manierach.
W takich przypadkach Ingrid mamrotała przekleństwa i po jej wizycie twarz takiego babska obsypywała się pryszczami, a na siedzeniu pojawiały się bolesne wrzody. Bo tak całkiem potulnie nasza dobra Ingrid odmowy nie przyjmowała, o nie.
Na koniec jednak dostała pracę w małym dworze niedaleko Nissedal. U trojga rodzeństwa, dwóch nieżonatych braci, mieszkających z niezamężną siostrą. Byli to ludzie tak skąpi, że żaden służący długo tu miejsca nie zagrzał. Ingrid wyłożyła karty na stół, powiedziała otwarcie, jak stoją jej sprawy, co w oczach gospodarzy zapaliło paskudne błyski.
Skoro tak, to zapłata będzie niższa, wyjaśnili, bo trzymanie u siebie kogoś takiego jak ona zepsuje im opinię.
Miałabym dostawać jeszcze mniej, niż początkowo proponowali? pomyślała wściekła, lecz niczego po sobie nie pokazała, dygnęła i poddała się losowi. Była już późna jesień, Ingrid miała coraz mniej czasu. Większość pieniędzy, które zabrała z domu, rozeszła się podczas podróży i szukania pracy, a jakąś sumkę musiała przecież zachować, bo nie wiadomo, jak się jej życie ułoży.
Praca? To nie praca, to harówka od świtu do nocy. Pobudka o godzinie trzeciej nad ranem, do łóżka o jedenastej wieczorem. Trójka rodzeństwa skwapliwie przerzuciła na jej barki całą pracę w domu i w oborze, sami zaś mogli się zająć jakimś chałupnictwem, a swoje wyroby sprzedawali w Christiansand. Ingrid jednak była silna, pracowała z całych sił, więc gospodarze wyglądali na zadowolonych. Ona zaś miała swój dodatkowy cel w tym, że się tak zaharowywała. Nienawidziła tego dziecka, które z każdym miesiącem coraz bardziej dawało o sobie znać. Najchętniej by się go pozbyła i miała nadzieję, że praca ponad siły jej w tym pomoże.
Ale nic takiego się nie stało.
Mogła kłaść się wieczorem blada ze zmęczenia, z plecami tak obolałymi, że kręgosłup mało jej nie pękł, mogła się rano budzić sztywna z bólu, ale dziecku nic nie szkodziło.
Na początku z nadzieją myślała o alraunie. W ciche noce przykładała korzeń do brzucha i mamrotała zaklęcia: „Zabierz to obce stworzenie, które rośnie we mnie. Ono do mnie nie należy. Nie prosiłam o nie!
Ale tego, co sama stworzyła – w miłosnym napoju był przecież maleńki okruch korzenia – alrauna nie zechce unicestwić, uświadomiła sobie w końcu Ingrid. Jej zaklęcia bowiem nie dawały żadnego rezultatu. Poza tym Ingrid słyszała przecież, że dziecko z Ludzi Lodu, które chce przeżyć, jest odporne nawet na czary i magiczne zaklęcia.
A potem często się okazywało, że ono właśnie jest obciążone dziedzictwem…
Musiała zatem brać pod uwagę także i tę straszną ewentualność. Z drugiej jednak strony: czy kiedyś ktoś obciążony dziedzictwem miał również obciążone dziecko?
O ile wiedziała, to nie.
W miarę upływu czasu nabierała coraz większego przekonania, że musi to dziecko urodzić, czy chce, czy nie. Och, jak ona go nienawidziła!
Alrauna, mężyk, krzykawiec, kwiat wisielców, a po szwedzku alruna, szubienicznik, runiczne ziele, wisielcze ziele, przestęp… Wszystkie nazwy, jakie ten dziwny przedmiot ma, pochodzą z najgłębszych otchłani magii! Od czasu do czasu wyjmowała korzeń i przyglądała mu się. Był spory, ale dość płaski, nie odznaczał się pod ubraniem. A zresztą teraz w ciągu dnia nie nosiła go na szyi. Byłoby to niepraktyczne przy ciężkiej pracy w gospodarstwie. Wiązała amulet na rzemieniu umocowanym w pasie, pod spódnicą.
Najgrubsza była część środkowa, jakby korpus, od którego odchodziły dziwnie rozpostarte ręce i nogi, tak że całość wyglądała niby kukiełka tańcząca z wyciągniętymi rękami. Te ręce miały na końcach cienkie nitki korzonków niczym powykrzywiane palce. Z nóg przy różnych okazjach te korzonki się poodłamywały. Głowa była wyraźnie zaznaczona, a na niej ktoś dawno, dawno temu wymodelował oczy i usta, co sprawiało, że ohydna twarz wyglądała jak żywa. Poza tym była to męska alrauna, co do tego trudno się było pomylić, we właściwym miejscu zachował się bowiem nienaruszony odrostek korzenia.
Ingrid zastanawiała się często, czy alrauna naprawdę żyje. Myśl, że tak jest, już jej nie przerażała. Niekiedy zdawało się jej, że ma na to wyraźne dowody. Czy nieoczekiwanie, bez przyczyny, członki nie wyginały się w drugą stronę? Czy nie odczuwała niespokojnych ruchów korzenia, kiedy do dworu przyszedł z wizytą pastor?
Całkiem pewna nie była.
W każdym razie kilkakrotnie posłużyła się magiczną siłą alrauny. Tak jak wówczas, gdy maciora nie mogła się oprosić. Wypowiedziała wtedy jedno z tych zaklęci, których albo się nauczyła, albo które znała od urodzenia, ale nie pomogło. Ponieważ Ingrid bardzo lubiła zwierzęta, jak zresztą wszyscy Ludzie Lodu, gdy nie widziała już innego wyjścia, dotknęła alrauny i wymówiła zaklęcie, które nie wiadomo skąd jej się wzięło. Po prostu samo przyszło do głowy, gdy tylko dotknęła korzenia. I natychmiast cierpienia maciory złagodniały, a po chwili, jedno po drugim, przyszło na świat dziesięcioro prosiąt.
Innym razem woda w studni zamarzła tak bardzo, że w żaden sposób Ingrid nie mogła przebić lodu. Wtedy najpierw rozejrzała się wokół, czy nikt jej nie widzi, i położyła alraunę na lodzie, mamrocząc jedno z tych zaklęć, które zawsze sprawiały, że korzeń ujawniał swoją moc. Potem zabrała alraunę i pełna ufności poszła po jeszcze jedno wiadro. Gdy wróciła, lód topniał, a ona mogła nabrać tyle wody, ile chciała.
Ale w pozbyciu się dziecka kwiat wisielców pomóc jej nie chciał.
Wielokrotnie aż jęczała, bezradna wobec tej istoty, która w niej rosła i czyniła życie tak niepotrzebnie trudnym teraz, kiedy powinna być w domu, przy ukochanych rodzicach. Z jej stanu wynikała mimo wszystko jedna pozytywna rzecz: Obaj właściciele tego dworu na odludziu, mężczyźni w sile wieku, zostawiali ją w spokoju. Podejrzewała zresztą, że nie musieli oni szukać poza domem zaspokojenia swoich potrzeb… Żadne z trojga. To paskudne podejrzenie, ale nie pozbawione podstaw.
A w końcu, dopóki jej nie zaczepiają, niech sobie robią, co chcą.
Miała większe zmartwienia. Co pocznie z dzieckiem po urodzeniu? Nie udało jej się dotychczas znaleźć odpowiedniej rodziny, która chciałaby się nim zająć, a na tym pustkowiu w ogóle ludzi nie spotykała. W tutejszym dworze nie zostawiłaby go za żadne skarby, nawet o tym nie pomyślała, zresztą żadne z trojga gospodarzy też nigdy o tym nie wspomniało. Ale któregoś zimowego dnia właśnie gospodyni zaczęła z nią rozmowę na ten temat.
– Co masz zamiar zrobić z dzieckiem, kiedy już je urodzisz? – zapytała burkliwie. W ogóle nie należała do rozmownych.
Ingrid odpowiedziała, czego pragnie najbardziej, i wyjaśniła, że musi jak najszybciej wrócić do domu, by zająć się rodzicami.
Kobieta skinęła głową.
– Tak myślałam. I rozmawiałam o tym z naszą siostrą. W Christiansand.
– Nie wiedziałam, że państwo macie jeszcze siostrę.
– Mamy. To dobra kobieta. Przyjmuje do siebie dzieci z nieprawego łoża, urodzone w tajemnicy, i znajduje dla nich dobre rodziny. Za pewną zapłatą, rzecz jasna.
Chociaż Ingrid poczuła bolesne ukłucie na określenie „z nieprawego łoża”, to jednak uznała, że jej sytuacja zaczyna się wyjaśniać.
Kobieta wymieniła żądaną sumę, a Ingrid aż się w głowie zakręciło. Zastanawiała się przez chwilę, w końcu jednak uznała, że da sobie radę. Nawet gdyby miała głodować przez całą drogę do Grastensholm.
Gdyby nie była tak zajęta myślą, co zrobić z dzieckiem, musiałaby chyba zareagować na to, że to ona, matka, ma płacić. Naturalne jest chyba, że płacą rodzice, którzy biorą dziecko. Nie miała poza tym pojęcia, że rodzeństwo dobrze zna stan jej oszczędności.
– Muszę tylko sama sprawdzić, czy to naprawdę dobry dom.
– Mowy nie ma! Eleganckie rodziny, które biorą dzieci, nie chcą, żeby matka potem przychodziła i żądała zwrotu dziecka. Jeśli zacznie żałować tego, co zrobiła.
Ingrid rozumiała to.
– Ale czy to na pewno są dobre domy?
– Najlepszy, moja siostra bardzo o to dba.
Ingrid nie zauważyła, że kobieta mówi „najlepszy” a nie „najlepsze domy”, choć tak powinna brzmieć poprawna odpowiedź na jej pytanie. Czuła tylko bolesny skurcz w gardle i musiała wielokrotnie przełykać ślinę. A przecież nie powinna, teraz, kiedy największy problem został rozwiązany. Bo mama i ojciec nie mogą się dowiedzieć, jakie nieszczęście przydarzyło się ich córce, ona sama zaś w żadnym razie nie chciała wiązać sobie rąk dzieckiem. Tyle miała przecież rzeczy do zrobienia!
Pod koniec marca Ingrid urodziła dużego i ładnego, czarnowłosego chłopca. Nic nie wskazywało na to, by dziecko było obciążone dziedzictwem Ludzi Lodu. Mimo wszystko można się było tego spodziewać, skoro i rodzice, i dziadkowie z obu stron pochodzili z tego rodu. Szczerze mówiąc zdumiało ją, że chłopiec jest tak ładnie zbudowany. Ale sprawy mają się chyba właśnie tak, jak myślała: Jeszcze nigdy nikomu z obciążonych nie urodziło się również obciążone dziecko.
Poza tym nie wiedziała ani ona, ani nikt inny w Norwegii, że daleko, daleko stąd, na Syberii, w górskiej krainie Taran-gai żyje chłopczyk z tego samego pokolenia co jej syn, ciężko dotknięty dziedzictwem.
Wiedział o tym jedynie Vendel Grip. A on, z odmrożonymi nogami, wciąż siedział w więzieniu w Archangielsku.
Gospodyni była przy Ingrid przez cały czas porodu, nie tyle po to, żeby pomóc, co z babskiej ciekawości. Alraunę Ingrid ukryła w łóżku, bo nikt nie powinien był jej widzieć. Poród nie należał do ciężkich, wszystko poszło szybko i bez kłopotów, choć trudno teraz powiedzieć, czy to dzięki budowie Ingrid, czy też dzięki zaklęciom nad korzeniem alrauny.
– Jak go nazwiesz? – dopytywała się kobieta. – Moja siostra zawsze chrzci te biedactwa, które zabiera.
Ingrid przyglądała się małej, kwilącej istocie, leżącej w nogach jej łóżka. Wciąż odnosiła się do niej z niechęcią i wrogością. Nie chciała mieć z tym stworzeniem do czynienia. Ale jakieś imię powinna mu nadać.
Choć za nic by się do tego nie przyznała, od jakiegoś czasu zastanawiała się nad imieniem dla dziecka.
– Będzie miał na imię Daniel – oświadczyła dziwnie drżącym głosem. – Daniel syn Ingrid.
Nie chciała mieszać w to nazwiska Lind z Ludzi Lodu. Ci ludzie nigdy nie słyszeli, jak ona się nazywa.
– Syn Ingrid! – prychnęła kobieta. – Nie można nazywać dziecka od imienia matki!
– Dlaczego nie? – powiedziała Ingrid zaczepnie. – Czy kobiety to nie ludzie?
– No, ludzie, ale nie tak samo…
– Nie tak samo wartościowe jak mężczyźni, co? Dania miała kiedyś króla o imieniu Svend syn Estrid, po swojej matce, królewskiej córce. Mógł król się tak nazywać, to może i mój syn!
W chwili gdy to powiedziała, rumieniec oblał jej policzki. Mój syn? Naprawdę tak powiedziała?
Przeklęty smarkaczu, ja ciebie nie chcę, myślała ze złością, spoglądając na tę malutką, siną z zimna kruszynę, popłakującą w nogach jej łóżka.
Trudny start w życie miał ten malec – Daniel syn Ingrid!