ROZDZIAŁ XIII

Mały Daniel bardzo szybko poczuł się w myśliwskim zameczku w Morby jak w domu. Ingrid pisywała do niego co tydzień, a Madeleine nauczyła go czytać i pisać po szwedzku, by mógł odpowiadać na listy matki. Ingrid otrzymywała więc czasami bardzo zabawne karteczki:

Ja dostałem małego kodka i ja mam się uczyć muwi tata mam nadzieję mama zdrowa. Pozdruf dziadka. I Ulvhedina i wszystkich innych. Gorące uściski mamy oddany Daniel.

Wszystko gęsto wykaligrafowane u góry kartki, jak to dzieci zazwyczaj czynią. Radosne na początku, a pod koniec smutne.

Liściki te były dla Ingrid najdroższym skarbem.

Poza tym jednak prowadziła niezmiernie szczęśliwe życie. W dwa lata po wyjeździe Daniela wyszła za mąż za kolegę Dana z Christianii. Był to człowiek niezamożny, ale w posagu Ingrid dostali przecież Grastensholm, z tym tylko zastrzeżeniem, że majątek powinien w przyszłości dziedziczyć Daniel.

Młoda para pojechała z wizytą do Szwecji i trudno opisać radość, jaką ponowne spotkanie dało i matce, i synowi. Ingrid mogła zapewnić, że jest już zupełnie zdrowa, wszelki kaszel dawno ustąpił, ale Alv nie wyzdrowiał, niestety. Nadal dręczyły go bóle w piersiach, miał kłopoty z oddychaniem, Ingrid więc w żadnym razie nie zdecydowałaby się jeszcze zabrać Daniela do Grastensholm. Poza tym chłopiec znakomicie czuł się w Szwecji, zresztą było przecież tak, jak powiedziała Madeleine: odległość pomiędzy Morby i Grastensholm nie jest znowu taka wielka, jeśli ma się do kogo jechać.

Ingrid opowiadała też, że w Elistrand nikt nie choruje, są nadzwyczajnie odporni. Jon i Branja mają małego synka, którego nazwali Ulf. Tristan i jego żona, Marina, także czują się dobrze. Ona jest babką małego Ulfa, on pradziadkiem. Ich sytuacja rodzinna była rzeczywiście bardzo skomplikowana i nawet nie próbowali wyjaśniać jej obcym.

Ingrid, podobnie jak Ulvhedin, starała się trzymać w szachu swoje ponadnaturalne zdolności. Od czasu do czasu jednak, gdy pragnienie, żeby trochę poeksperymentować, stawało się trudne do zniesienia, spotykali się oboje w starej części domu w Lipowej Alei i wydobywali z ukrycia trochę magicznych środków Ludzi Lodu. W żadnym razie nikt nie mógł się o tym dowiedzieć, toteż Ingrid o niczym nie wspomniała w Morby. Ani słowa o lalce, którą oboje zrobili, a która kropka w kropkę podobna była do złośliwej żony komornika, wygadującej paskudne rzeczy o Ingrid, ani o tym, że potem bardzo długo babę okropnie bolały zęby. Ani o napoju, który dawali krowom w Grastensholm i Elistrand, żeby się lepiej doiły. Wszelkie zioła miłosne trzymali jednak w głębokim ukryciu. Byli szczęśliwi i zadowoleni z tego, co los im dał. Ulvhedin z Elisą, a Ingrid z Ernestem, bo tak miał na imię ów młody, o pogodnym usposobieniu uczony.

Czas mijał. Daniel skończył dwanaście lat i zaczął naukę w szkole w Uppsali. Przygotowywał się do studiów uniwersyteckich. Był to chłopiec rozsądny i zdolny, choć może nie tak jak Dan i Ingrid oczekiwali. A także jak oczekiwała tego Villemo, bo nikt nie ubóstwiał chłopca bardziej niż ona, nikt też nie robił tak wiele, by wypaczyć jego charakter. Ale on był na szczęście dużo rozsądniejszy niż jego prababka.

Gabriel Oxenstierna na zamku Morby, z którym rodzina Lindów z Ludzi Lodu była od dawna związana, miał czternaścioro dzieci. Teraz żyło z nich zaledwie pięcioro – cztery córki i syn Goran. Wybrał on karierę wojskową, jako podchorąży uczestniczył w wyprawie przeciw Norwegii i był w 1718 roku pod Fredrikshald, gdzie poległ jego król. Goran Oxenstierna miał odegrać ważną rolę w życiu Dana i Daniela. Na razie jednak nikt jeszcze o tym nie wiedział.

Pewnego zimowego poranka 1730 roku Villemo obudziła się jak zwykle u boku Dominika.

– Aha! – zawołała wesoło. – Wstawaj, ty śpiochu! Dzisiaj obudziłam się wcześniej niż ty!

Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzało, bowiem Dominik, jak większość starszych panów, wstawał bardzo wcześnie.

Villemo poczochrała jego białe włosy.

– Śpiochu, od dawna jest już dzień!

Wtedy spostrzegła, że twarz Dominika jest tak samo biała jak jego włosy. Drżącymi palcami dotknęła skóry męża. Była lodowato zimna.

Broda Villemo zaczęła się trząść.

– Och, nie… Och, nie… – załkała bezradnie. A potem krzyknęła rozpaczliwie: – Tengel! Sigrid! Na pomoc!

Przybiegli natychmiast i zajęli się wszystkim, co należało teraz zrobić, równie ogłuszeni bólem jak ona, ale zdolni mimo wszystko do działania. Przez jakiś czas w pokoju panował kompletny chaos. Wszyscy wchodzili i wychodzili, w końcu jednak Villemo została sama. Siedziała na swojej połowie łóżka z bezradnie opuszczonymi rękami.

– Mieliśmy przecież umrzeć razem – mówiła nieustannie. – Mieliśmy umrzeć razem!

Przez cały dzień wciąż powtarzała te słowa.

Madeleine i Sigrid starały się ją ubrać, przynajmniej w szlafrok i ranne pantofle, i zabrały do salonu. Tam musiały ją zostawić, tyle było zajęć związanych z pogrzebem.

– Dominiku – szeptała Villemo. – Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego nie poczekałeś na mnie? Przecież obiecałeś, że umrzemy razem.

Chyba wymagała za wiele, choć Dominik nie był od niej dużo starszy – miał siedemdziesiąt osiem lat, a ona siedemdziesiąt cztery. Ktoś powiedział przy niej: „Dziadek miał taką śmierć, jakiej tylko można sobie życzyć, babciu” – ale ona kiwała głową, nieobecna duchem. Ktoś inny starał się wmusić w nią trochę jedzenia. Wielokrotnie w ciągu dnia. Villemo chodziła, oczywiście, po domu, czasem coś do kogoś powiedziała – a może zresztą nie, może to tylko oni z nią rozmawiali, ona zaś powtarzała wciąż, że mieli z Dominikiem umrzeć razem, a on, drań, złamał umowę.

Przyszedł pastor i mówił różne piękne słowa, ale ona się tym nie interesowała. Nareszcie wieczorem wszyscy poszli spać.

Dominika już nie było. Zabrali go. Villemo nie chciała się położyć. Jeszcze nie teraz. Domownicy pozwolili jej zostać tam, gdzie była, w głębokim fotelu Dominika, w którym lubił posiedzieć i poczytać przed snem. Drzwi zostawiono otwarte na wypadek, gdyby czegoś potrzebowała.

Wszyscy byli bardzo dobrzy i cierpliwi, ale niczego nie rozumieli. Dominika już nie ma, a ona wciąż żyje.

W domu panowała cisza.

Może Dominik jest w Norwegii? Może jego dusza powędrowała tam, gdzie jest dom Ludzi Lodu? Do parafii Grastensholm?

Do Elistrand, gdzie kiedyś pokazywała mu swój pokój? Gdzie nauczyła się go kochać?

Wokół niej panował chłód. Na dworze księżyc oświetlał topniejący wczesnowiosenny śnieg.

Czy ona wyszła na dwór?

Tak, wyszła. Z tyłu za nią leżał zameczek myśliwski. Nie miała tam już nic do roboty, skoro Dominika nie było.

Powinna pójść do Norwegii. go on na pewno tam jest. Tam na nią czeka. Po prostu musiał pójść przed nią. A ona pójdzie za nim.

Szła po rozmokłym śniegu, bielejącą w mroku drogą, krucha, mała figurka w ciemnym szlafroku. Kiedy się skupiła, mogła sobie przypomnieć, że niedawno przemknęła po kryjomu pod drzwiami Tengela i Sigrid, tak żeby jej nie usłyszeli. Musiała przecież pójść za Dominikiem, czy oni tego nie rozumieją?

Ostrożnie otworzyła drzwi wyjściowe, żeby nie skrzypnęły. Nikt nie mógł jej zobaczyć ani usłyszeć.

Norwegia leży na zachód stąd. Musiała więc kierować się na zachód, tak prosto jak to tylko możliwe. Rozciągały się tam rozległe łąki, równiny Upplandii, dobrze było tędy wędrować. Żadnych posępnych lasów, budzących lęk. Przynajmniej na razie.

Wybranym w rodzinie Ludzi Lodu, takim jak ona i Dominik, zawsze sprzyjało szczęście, więc chyba wszystko pójdzie dobrze.

Nie ma Dominika.

Cierpienie pulsowało w całym ciele i zagłuszało wszelkie inne uczucia. Była samotną kobietą, półprzytomną z bólu i żalu, brnącą z trudem po ciężkim, lepkim śniegu.

Szła, szła i szła. Stopy, zmarznięte teraz niczym bryłki lodu, ślizgały się niepokojąco przy każdym kroku, kolana uginały się ze zmęczenia.

Księżyc wędrował po nocnym niebie. Krajobraz zmieniał się, ale nie za bardzo. Nadal przeważała płaska równina, z rzadka tylko na horyzoncie ukazywało się jakieś wzniesienie albo nieduży zagajnik.

Dominiku!

Powinieneś był poczekać.

Mieliśmy przecież umrzeć razem, czy zapomniałeś o tym?

Upadła, twarz oblepił szczelnie lepki śnieg. Szybko jednak się podniosła i uparcie szła dalej.

Na wschodzie, za jej plecami, niebo zaczynało jaśnieć, ale wciąż jeszcze nad światem panował księżyc i drobna sylwetka Villemo, ślizgająca się po śniegu, rzucała na ziemię wydłużony cień.

Nie, nie ślizgała się. Potykała się, chwiała na nogach, tak należy to określić.

Villemo zapomniała o Norwegii, zapomniała, dlaczego tak uparcie brnie do przodu, z takim trudem wyciąga nogi z głębokiego śniegu.

Dawno przestała unosić poły szlafroka, już i tak był mokry od wody i lepkiego śniegu, gorzej być nie mogło. Nie zliczyłaby, ile razy upadła i leżała na ziemi.

Jakiś pies szczekał w zagrodzie po drugiej stronie równiny, ale Villemo się tym nie przejmowała.

Świt zaczął odbierać blask księżycowi. Villemo pamiętała tylko rozpacz. Tęsknotę za Dominikiem.

Nogi nie chciały jej dalej nieść. Serce waliło głucho i boleśnie, bardzo boleśnie. Upadła na kolana i zanurzyła twarz w śniegu.

Chciała spać. Pogrążyć się w długim, długim śnie.

Czyjeś delikatne ręce objęły ją i podniosły. Ktoś ją niósł.

Villemo otworzyła oczy i zobaczyła czyjąś twarz. Było jej tak lekko, tak cudownie lekko, ciepło i bezpiecznie.

Uśmiechnęła się, gdy poznała, do kogo należy ta ciepła, przyjazna twarz:

– Tengel Dobry – szepnęła. – Ja wiedziałam, że was odnajdę.

– Wyjdź, Villemo, ze swojej ziemskiej powłoki – powiedział łagodnie. – Teraz jesteś jedną z nas.

– Jedną z was?

– Jedną z wybranych wśród Ludzi Lodu. Teraz zaczyna się twoje nowe zadanie: przychodzić, kiedy twoi krewni będą cię potrzebować.

– Czy Dominik też tu jest?

– Dominik jest, oczywiście. I Sol. I my wszyscy, którzy próbowaliśmy obrócić na dobre to tragiczne dziedzictwo, z którym przyszliśmy na świat.

– Ale złych nie ma? Tengela Złego…?.

– Nie, jakim sposobem on i jemu podobni mogliby pomagać naszym ukochanym? Nie, Villemo, on nie będzie cię tutaj niepokoił.

– Czy jest nas wielu?

– Z tobą i Dominikiem dwanaścioro. Później, znacznie później, przyjdzie Ulvhedin i Ingrid, a potem jeszcze ktoś, kogo nie znasz, ale kto już się urodził.

– Och – szepnęła Villemo. – Czy Niklas jest tu także?

– Oczywiście!

– Ale Irmelin nie ma?

– Nie, Irmelin nie. Ona nie należała do wybranych. Nie ma też Kolgrima. On chciał być złym. Spotkasz natomiast mego wnuka Tronda. I jeszcze innych, którzy żyli na długo przed tobą.

– Tak się cieszę, Tengelu Dobry. Jeśli tylko Dominik…

Tengel uśmiechnął się i odwrócił głowę. Spojrzała w ślad za nim, a tam stał Dominik, młody i piękny, jak w czasie, kiedy się w nim zakochała.

– Tam jesteś – szepnęła. – Odszedłeś ode mnie, Dominiku. Nie zdążyłam pójść razem z tobą.

– Ale teraz znowu jesteśmy razem – uśmiechnął się.

Podszedł i uniósł ją, a wtedy zobaczyła pozostałych, którzy otoczyli ich kołem. Powierzchowność niektórych mogła budzić grozę. Inni odznaczali się niepospolitą urodą. Villemo wiedziała, że jest znowu młoda i ubrana jak oni, w proste, ale piękne rzeczy. A w środku gromadki stał Niklas!

– Witaj u nas, Villemo – uśmiechnęła się młoda kobieta o promiennych oczach, w której Villemo rozpoznała Sol. – Będziecie nam bardzo potrzebni, ty i Dominik, bo czekają nas trudne chwile, jeśli chcemy chronić żyjących członków naszego rodu.

Villemo zmarszczyła czoło.

– Oni mieli ostatnio tyle kłopotów.

Tengel Dobry potrząsnął głową.

– Nie chodzi nam o ziemskie zmartwienia, te zresztą już minęły. Ale troje z tych, którzy teraz żyją, niebawem stanie wobec decydujących wydarzeń w historii Ludzi Lodu.

– Troje z nich? Czy ja ich znam? Czy to któreś z moich?

– Tylko jedno. Dwojga pozostałych nigdy nie spotkałaś. Oni będą musieli pójść w głąb, Villemo. Aż do samych źródeł życia. Jedno z tych trojga będzie musiało przejść tę drogę samotnie.

– Vendel Grip mówił o źródłach życia – powiedziała, poruszona.

– I to o nie właśnie chodzi. Tengel Dobry ma wszelkie powody do niepokoju.

– Czy to dotyczy Dana?

– Dan był bardzo bliski rozwiązania, ale go nie znalazł. Chcę jednak wierzyć, że mój imiennik, Tengel Zły, przeżył chwile niepokoju. Vendel także zbliżył się do celu, ale to żaden z nich nie będzie musiał przejść tej śmiertelnie niebezpiecznej drogi – powiedział Tengel Dobry.

– Jedno z obciążonych dziedzictwem?

– Jedno z obciążonych, jedno wybrane i jedno ze zwyczajnych śmiertelników.

– Jeden z moich, powiedziałeś?

– On ma silnego obrońcę, nie bój się! A poza tym my będziemy go wspierać, jak długo potrafimy. Ale teraz chodź! Dzień się zbliża, ludzie żyjący niedługo zaczną się budzić!

Dominik ujął ją za rękę. Uśmiechnęła się do niego. Wszystko było takie bezpieczne, wszelki lęk ustąpił.

Dominik znowu był przy niej.

Ślady Villemo na mokrym śniegu widoczne były wyraźnie. Tengel Młodszy i Dan, i wszyscy, którzy wyruszyli z nimi na poszukiwanie, nie mogli się nadziwić, jak daleko zaszła ta mała, krucha, siedemdziesięcioczteroletnia pani. W końcu zobaczyli na polu ciało, z którego życie już uszło. Wzięli je na ręce i ponieśli do domu.

– To straszne – szepnął Tengel Młodszy.

– Tak jest chyba najlepiej – odparł Dan. – Nie sądzę, by babcia mogła żyć bez dziadka. Zdaje mi się, że wygląda na szczęśliwą.

– Ale że też jej nie upilnowaliśmy! Nie rozumiem, jak jej się udało wyjść z domu!

– Babcia zawsze umiała zrobić to, na czym jej zależało – uśmiechnął się Dan. – Tylko kiedy czegoś nie chciała zrobić, stawała się bezradna i stara, nie rozumiała, co się do niej mówi.

– Tak, masz rację – uśmiechnął się Tengel boleśnie.

We wspaniałym pogrzebie w kościele Esterna uczestniczył hrabia Goran Oxenstierna i wielu innych wysoko postawionych panów. Obecni byli zarówno cywile, jak i oficerowie, bowiem Dominik Lind z Ludzi Lodu służył przecież jako królewski kurier. A pełną życia Villemo wszyscy w okolicy bardzo lubili.

Pastor pięknie mówił o ich trwającej całe życie miłości, choć wiedział, oczywiście, że pani Villemo nie wydeptywała ścieżek do kościoła ze szczególnym zapałem.

Ale nie trzeba być małostkowym w obliczu śmierci, poza tym jego mowy słuchało wielu dostojnych panów i pań, a wreszcie Lindowie z Ludzi Lodu zawsze w niedzielę po nabożeństwie podawali taką świetną kawę. Należy zaś powiedzieć, że nie wszędzie częstowano tym nowomodnym rarytasem, tylko najznakomitsze kręgi mogły sobie na to pozwolić. Skoro niedzielna kawa bywała w zamku myśliwskim taka wyborna, to można się też było spodziewać godnego poczęstunku na stypie.

Tak więc proboszcz pożegnał oboje małżonków wspaniałą mową. Zebrani byli głęboko poruszeni, a po ceremonii wszyscy udali się do zamku. Nikt z zaproszonych nie chciał stracić takiej okazji.

Po pogrzebie w zamku myśliwskim zrobiło się pusto, choć Sigrid i Madeleine poczuły się spokojniejsze. Wciąż martwiły się o zdrowie obojga dziadków, gdy więc oni dotarli do kresu swojej ziemskiej wędrówki, lęk ustąpił, a jego miejsce wypełnił spokój i cichy żal. Sigrid mogła zająć ich część domu, mieszkali bowiem w dość dużej ciasnocie. Teraz zrobiło się luźniej.

Ale długo jeszcze myśleli przy różnych okazjach. To trzeba powiedzieć babci i dziadkowi. Albo: Oni powinni to zobaczyć!

Wtedy pustka i tęsknota zdawały się nie mieć granic. Miejsca Villemo i Dominika nikt nie był w stanie wypełnić. Rodzina czuła się w jakiś sposób zdradzona.

Daniel zaczął chodzić do szkoły w Uppsali, żeby przygotować się do studiów uniwersyteckich. Mieszkał w szkole, ale na niedziele Madeleine i Dan zabierali go do domu. Nic im jednak nie mówił o udrękach, jakie musieli przeżywać on i jego koledzy. W tamtych czasach nauczyciele często zachowywali się wobec uczniów despotycznie, uważali, że wiedzę i dobre maniery trzeba im wbijać poprzez skórę. Najbardziej narażeni byli, oczywiście, najsłabsi chłopcy, stawali się prawdziwymi kozłami ofiarnymi, na nich nauczyciele demonstrowali swoją przewagę.

Początkowo Daniel zachowywał bierność. Zawsze dotychczas spotykał tylko dobroć i traktowaniem w szkole był jak porażony. Jeśli któremuś z chłopców w czasie posiłku spadło coś na podłogę, winowajca musiał wszystko zlizać. Właściciel butów nierówno ustawionych pod łóżkiem następnego dnia chodził boso bez względu na to, czy było zimno, czy ciepło, a chłopcy musieli przejść przez dziedziniec do jadalni i do kaplicy. Zła odpowiedź podczas lekcji była karana solidnym uderzeniem kijem do pokazywania na mapie, a najdrobniejsze naruszenie dyscypliny pociągało za sobą najbardziej wymyślne kary.

Wielu chłopców nocami płakało przez sen. Daniel także. Często myślał: Tu powinniśmy mieć Ulvhedina!

Coraz bardziej tęsknił do Grastensholm, do swojej matki, która zawsze okazywała mu tyle miłości. Ojciec i ciocia Madeleine także go kochali, i dziadkowie. Z mamą jednak to było coś wyjątkowego. Matka i on byli ze sobą związani w szczególny sposób.

W miarę upływu czasu Daniel zaczął się otrząsać z odrętwienia, powoli dawało o sobie znać wrodzone poczucie sprawiedliwości Ludzi Lodu. W pewnym okresie dwaj mali chłopcy, bracia, spokojni i posłuszni, ściągnęli na siebie prześladowania jednego z nauczycieli. Po kilku tygodniach przypominali zaszczute zwierzęta; żeby się nie wiem jak starali, i tak wszystko było źle.

Daniel przyglądał się temu i powoli narastał w nim gniew. Nie miał wprawdzie żadnych niezwykłych zdolności swoich wybranych lub obciążonych dziedzictwem krewnych, był najzupełniej zwyczajnym chłopcem, ale miał dobre serce i został wychowany tak, by zawsze stawać w obronie sprawiedliwości.

Pewnego dnia, gdy zobaczył, jak łzy malców kapią na pulpit, a nauczyciel stoi nad nimi, poszturchuje i natrząsa się z nich, gniew eksplodował.

Daniel wstał i podszedł do nauczyciela. Był chłodny i opanowany.

– Tym razem to już dość – powiedział spokojnie i odebrał nauczycielowi kij.

Ten odwrócił się zaskoczony, blady z wściekłości. Wysyczał coś niezrozumiale przez zęby i na oczach oniemiałej z przerażenia klasy wyrwał kij Danielowi i zaczął go na oślep okładać. Kij złamał się, ale on nadal bił tym, co mu zostało w ręce.

Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby inni nauczyciele nie usłyszeli hałasu i nie przybiegli. Daniel został za złe zachowanie zamknięty w areszcie w swoim pokoju, a cała klasa musiała odrabiać dwa razy więcej lekcji.

Działo się to pod koniec tygodnia. Kiedy Dan i Madeleine przyjechali, żeby zabrać Daniela na niedzielę do domu, byli wstrząśnięci jego wyglądem. On mruknął wprawdzie tylko, że się przewrócił i potłukł, ale kiedy wieczorem Madeleine przypadkowo zobaczyła jego plecy, cała historia wyszła na jaw.

– Ależ, na Boga – szepnął Dan. – Czemu ty nic nie mówiłeś?

– Ja myślałem, że w szkole tak powinno być – szlochał Daniel zasłaniając ręką buzię. – Ale strasznie było mi żal tych dwóch malców.

– Postąpiłeś najzupełniej słusznie – powiedział Tengel Młodszy. – Dan, tego nie można tak zostawić!

– Oczywiście, że nie – zgodził się jego syn. – Nie musisz się martwić o tych chłopców. Ja się zajmę tym, żeby mieli spokój.

– Czy nie mógłbym pojechać na święta do mamy? – zapytał wciąż pochlipując Daniel, zawstydzony, że on, taki duży chłopiec, nie umie powstrzymać łez.

– Dziecko kochane – powiedział Dan, przytulając mocno chłopca. – Posłuchaj. Kilka dni temu dostałem list od twojej mamy, ale nie mówiłem ci o tym, bo na razie powinieneś myśleć o szkole. Mama chce, żebyś przyjechał do domu, bo twój dziadek Alv zdołał pokonać chorobę i Grastensholm jest nareszcie wolne od zarazy. Ci, którzy mieli umrzeć, umarli, pisze twoja matka z właściwą jej otwartością. W każdym razie wszelkie niebezpieczeństwo minęło. A mama bezgranicznie za tobą tęskni.

Te słowa sprawiły, że Daniel wybuchnął jeszcze bardziej gwałtownym szlochem. Wszyscy przyglądali mu się w milczeniu. Daniel nigdy nie wspominał, że tęskni za domem.

– Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć – rzekł po chwili Dan. – Bo przecież byłeś w szkole… ale nie może być tak jak dotychczas. Mam w Uppsali sporo do powiedzenia, mam niezłą renomę, związany jestem z profesurą uniwersytecką, już ja załatwię, żeby skończyć z tym skandalem w twojej szkole. O ile jednak znam życie, to po tym wszystkim nauczyciele cię znienawidzą i będą izolować. Co reszta rodziny o tym myśli? Ingrid pisze, że chciałaby pobyć trochę z Danielem, zanim on wejdzie w dorosłe życie z małżeństwem i tak dalej. Ja bym chciał, żeby mój syn studiował na uniwersytecie. Ale na to też ma jeszcze trochę czasu. Na razie znajdzie się chyba dla niego jakaś szkoła w Norwegii? No, a potem, Danielu, kiedy już skończysz szkołę, wrócisz do nas i zapiszesz się na uniwersytet w Uppsali, dobrze?

– To brzmi rozsądnie – powiedział Tengel, a inni mu przytaknęli.

Daniel rozpogodził się i już tylko pociągał nosem.

– Tak was wszystkich kocham! Całą moją szwedzką rodzinę! Nie czujecie się chyba urażeni, że ja…

– Że tęsknisz za Norwegią? – uśmiechnęła się Madeleine. – Najdroższy mój, czy ty myślisz, że my nie rozumiemy?

Dan położył ręce na ramionach syna.

– Co powiesz na to, żeby już nie wracać do szkoły? I żebyśmy wszyscy troje, ty, ja i Madeleine, pojechali do Norwegii okrężną drogą?

– Okrężną drogą?

– Przez Skanię. Od dawna bardzo chcę porozmawiać z naszym kuzynem Vendelem Gripem. Myślę, że on też by się ucieszył z wizyty. I może moglibyśmy tam spotkać twoją mamę

Daniel rozpromienił się niczym słońce.

– Uważam, że to brzmi wspaniale! A wy nie będziecie musieli jechać do samej Norwegii.

– No to tak zrobimy – oświadczył Dan, nie podejrzewając nawet, że w ten sposób jego syn rozpocznie niezmiernie długą drogę ku temu, co szamanka Tun-sij nazwała źródłami życia.

Загрузка...