ROZDZIAŁ X

Skoro tylko stanęła znowu na nogi, a potrzebowała na to zaledwie kilku dni, dostała adres siostry swoich gospodarzy w Christiansand i pożegnała się. Z ulgą; do tego dworu nie chciała już więcej wracać.

Na odchodnym gospodarze stwierdzili, że skoro wyświadczyli jej tak wielką przysługę, że skontaktowali ją z siostrą w mieście, to nie wypłacą jej nawet tej nędznej pensji, którą obiecali. Z uporem powtarzali swoje, ale przynajmniej ona im też nie musiała płacić.

Mili, nie ma co, myślała Ingrid cierpko, lecz nie protestowała. Szczerze pragnęła odejść stąd jak najszybciej. Oczywiście byłoby przyjemnie rzucić jakieś drobne zaklęcie tym trojgu chytrusom, ale mimo wszystko miała u nich dach nad głową w ciągu długich miesięcy, więc niech już będzie jej krzywda.

O tak, ta zima była dla niej naprawdę długa i ciężka. Wielokrotnie musiała zaciskać zęby i dusić w sobie chęć posłużenia się czarami, by się zemścić na swoich potwornie skąpych pracodawcach. Na szczęście zawsze umiała się opanować. Gdyby została oskarżona o czary, jej już i tak trudna sytuacja stałaby się niemożliwa do zniesienia.

Śnieg topniał na dobre, gdy z małym zawiniątkiem w ramionach wyruszyła konno do Christansand. Konia udało jej się odebrać. Walczyła o niego z żelazną konsekwencją, bo jak by bez konia wróciła do domu? Oczywiście bracia używali go do pracy w gospodarstwie i z tym musiała się pogodzić. A gdy odchodziła, próbowali go zatrzymać, żeby – jak tłumaczyli – oszczędzić jej kłopotu starania się o karmę. Wtedy jednak Ingrid ostro zaprotestowała. Patrzyła na nich takim wzrokiem, że nie odważyli się nawet mruknąć.

Jadąc trzymała zawiniątko w pewnej odległości od siebie; nie chciała się za bardzo przyzwyczajać. Chłopczyk był spokojny, konna jazda chyba go usypiała. Podróżowanie z takim maleńkim dzieckiem było chyba dość ryzykowne, cóż jednak miała zrobić?

Daniel syn Ingrid…

W ciągu pierwszych trzech dni życia twarzyczka dziecka zaczęła nabierać wyrazu i Ingrid stwierdziła, że malec dziedziczy rysy obojga rodziców. Na razie, jak to noworodek, wyglądał dość nijako, ale w przyszłości będzie przystojnym mężczyzną. Czarnowłosi mężczyźni z Ludzi Lodu zawsze bywali tacy – bardzo męscy, pociągający.

Mam nadzieję, że będzie ci dobrze, myślała. Oczywiście byłoby przyjemnie widzieć, jak dorastasz, ale to niemożliwe. Pójdziesz do dobrego, bogatego domu, do ludzi pragnących dziecka, którym los go odmówił. Tacy zawsze są bardzo czułymi rodzicami.

Choć właściwie nie chciała zastanawiać się nad przyszłością małego zawiniątka, to myśl ta ją uspokajała. Że dziecko będzie miało dobry dom. Miłych rodziców. Że urośnie i będzie szczęśliwe.

Ingrid głęboko wciągnęła powietrze, przypominało to bolesne westchnienie. Jakoś trudno było jej oddychać.

Robił się wieczór, gdy dotarła do Christiansand, więc bezzwłocznie odszukała adres, który dali jej gospodarze. Nalegali, by koniecznie zaczekała, aż się ściemni, bo sąsiedzi nie mogą jej widzieć. Są okropnie podejrzliwi i zazdrośni, ponieważ madame Andersen, tak nazywała się ich siostra, zarabia sporo pieniędzy na swoich miłosiernych uczynkach.

Dobrze się zatem stało, że przyjechała do miasta już po zmroku.

Dom nie wyglądał zbyt ładnie nawet po ciemku. Wciśnięty pomiędzy dwa takie same dwupiętrowe budynki tak samo brudne i krzywe, z tak samo zaśmieconym obejściem.

Ingrid pojechała dalej, do małej gospody. Postanowiła tu odpocząć, nie chciała męczyć konia całonocną podróżą. Pieniędzy nie miała w nadmiarze, uważała jednak, że po tej męczącej zimie może sobie pozwolić na małą ekstrawagancję.

Alraunę powiesiła znowu na szyi.

Ukryła dziecko na czas rozmowy z gospodarzem w sprawie pokoju i miejsca w stajni dla konia, a gdy już wszystko załatwiła, wymknęła się potajemnie i boczną uliczką poszła do domu madame Andersen. Nie mogła korzystać z głównej bramy, musiała wejść na podwórze od tyłu, gdzie dom nie miał okien.

Bez trudu odnalazła właściwe drzwi na parterze, dostała przecież bardzo dokładne wskazówki. Ostrożnie zastukała w umówiony sposób.

Drzwi zostały równie ostrożnie uchylone.

– Jestem Ingrid – szepnęła. – Przychodzę z Nissedal.

Drzwi uchyliły się trochę szerzej i Ingrid została gwałtownie wciągnięta do środka.

W mieszkaniu było ciemno, brudno i potwornie duszno. Ingrid zrobiło się niedobrze.

Kiedy kobieta wyciągnęła ręce po dziecko, odruchowo przytuliła je do siebie i nie oddała. Gdy bowiem tamta dotknęła zawiniątka, Ingrid poczuła jakiś ruch. Mogła to być nóżka dziecka, ale Ingrid odniosła wrażenie, że to alrauna cofnęła się z niechęcią.

– Czy naprawdę dom, do którego dziecko pójdzie, jest dobry? – zapytała.

– Prawdziwy raj – odparła kobieta dziwnie słodkim głosem. – To małe złotko będzie miało naprawdę dobrze! Nie musisz się martwić, moja kochana! A teraz się rozliczymy. Ma być tak, jak wspomniała moja siostra, prawda?

– Owszem, zgadzam się.

Nie wypuszczając dziecka z objęć, Ingrid wyjęła sakiewkę. Alrauna nie chciała usunąć płodu, myślała gorączkowo. Alrauna Ludzi Lodu chroni swoich. A może nie? Kolgrima nie ochroniła. Ale może on przebrał miarę? Może nie był wart jej ochrony?

Jednak teraz? Czy alrauna się nie poruszyła?

Chyba nie.

Transakcja została dopełniona. Ingrid przytuliła jeszcze do siebie na chwilę dziecko i szepnęła:

– Niech ci, którzy chronią Ludzi Lodu, zawsze będą z tobą! Tengel Dobry… Sol… wszyscy, którzy nas wspierają…

Patem oddała dziecko. Niechętnie, ze ściśniętym gardłem. Będzie mu przecież dobrze w życiu. Na pewno!

Najlepiej jest tak, jak jest.

Teraz jestem wolna.

Tylko że czasami wolność można odczuwać jako pustkę.

Ukłoniła się i wyszła. Najchętniej zostawiłaby dziecku alraunę, ale przecież zaraz by mu ją zabrano.

Piersi jej nabrzmiewały mlekiem, pocieszała się jednak, że to szybko minie. Chłopiec został nakarmiony po drodze, był czysty i suchy, gdy go zostawiała. Choć bardzo tego nie lubiła, pielęgnowała go troskliwie przez te trzy dni, które wydawały jej się całymi miesiącami. Czy naprawdę znała Daniela syna Ingrid tylko przez trzy dni? Niewiarygodne!

Ale teraz jest wolna!

Wróciła do gospody i bezzwłocznie poszła spać.

Dzięki Bogu była taka zmęczona, że natychmiast zasnęła. Dręczyły ją jednak koszmarne sny. Odzyskała spokój dopiero gdy wstała i schowała alraunę w najdalszym kącie pokoju.

Z przyzwyczajenia Ingrid obudziła się wcześnie. Mogła być trzecia nad ranem, bo o tej właśnie porze ostatnio wstawała.

Nie mogła już zasnąć, po pewnym czasie więc ubrała się i po kryjomu wyszła do miasta.

Owionęło ją morskie powietrze i napełniło poczuciem siły. Powinna także odczuć radość i swobodę, jaką zwykle daje wiatr od morza, ale jakoś tym razem ją to ominęło. Czuła się po prostu zgnębiona, co próbowała sobie tłumaczyć tym, że dręczy ją ból piersi, przepełnionych pokarmem.

Jemu będzie dużo lepiej u obcych.

Christiansand nie jest najsympatyczniejszym miejscem, stwierdziła po długiej wędrówce bez celu w porze, gdy miasto budziło się ze snu. Płaskie, kwadratowe, z ulicami prostymi, jakby je najpierw narysowano na papierze. I tak zresztą było, miasto powstało z woli króla Christiana Czwartego, który jeździł po swoim rozległym królestwie i wszędzie gdzie się dało zakładał nowe miasta, by w przyszłości ludzie go pamiętali. Christiansand powstało niespełna sto lat temu, lecz budynki już się zaczynały rozpadać. Zwłaszcza w tej dzielnicy, gdzie mieszkała madame Andersen.

Madame Andersen. Na wspomnienie o niej Ingrid doznawała ukłucia w sercu. Mimo to jej myśli wciąż wracały do tej kobiety jak czubek języka do bolącego zęba.

Interesujący wydał jej się port, pełen życia i ruchu. Robotnicy jednak źle sobie tłumaczyli jej obecność na nabrzeżu i próbowali się z nią umawiać na wieczór, za kufel piwa, a może i kilka miedziaków na dodatek. Ingrid w milczeniu przełknęła upokorzenie i poszła sobie, nawet nie rzuciła w ich stronę żadnego przekleństwa. Nie chciała, by stróże porządku dowiedzieli się o jej zdolnościach.

W drodze do gospody zatrzymała się nagle, bo usłyszała coś jakby płacz. Zdławiony, rozpaczliwy płacz na cmentarzu przed kościołem.

Ingrid weszła przez bramę. Pod murem siedziała dziewczyna w jej wieku, może trochę młodsza, i szlochała rozdzierająco.

– Ależ, moja kochana! – Ingrid ukucnęła obok nieznajomej. – Co cię tak martwi?

Dziewczyna spojrzała na nią, próbowała zdławić płacz, ale bez powodzenia.

– Posłuchaj – rzekła Ingrid. – Ja też nie jestem dzisiaj w promiennym nastroju. Może spróbujemy jakoś nawzajem się pocieszyć? Czasami wysłuchanie, jakie zmartwienia mają inni, pomaga.

– Mnie już nic nie może pomóc – szlochała dziewczyna. – Jestem potępiona. Skazana na wieczne męki w najgłębszych czeluściach piekieł. Ale nie to jest najgorsze!

– A co może być jeszcze gorszego? – zastanawiała się Ingrid, nieco rozbawiona. Jej myśl o mękach piekielnych nigdy specjalnie nie przerażała.

– Ja… – zaczęła dziewczyna. – Nie, nie mogę tego powiedzieć, to zbyt okrutne! Takie smutne, takie smutne!

I znowu popłynęły rzęsiste łzy.

Ingrid odkryła jednak kilka plam na jej ubraniu, które z pewnością nie pochodziły od łez.

– Ależ, dziewczyno – powiedziała poważnie. – Ty niedawno urodziłaś dziecko!

Tamta natychmiast przestała płakać i patrzyła na Ingrid zdumiona.

– Skąd wiesz? – Potem spojrzała na swoje piersi. – Oj – szepnęła zawstydzona.

Ingrid skinęła głową.

– A teraz spójrz na mnie. Jestem w dokładnie tej samej sytuacji jak ty.

– Ty? – zapytała tamta, wytrzeszczając oczy. – O, nie! Nie w takiej jak ja, bo ja zabiłam moje dziecko!

Chwilę trwało, zanim Ingrid była znowu w stanie mówić. Zbyt wiele myśli kłębiło się jej w głowie. W końcu rzekła:

– Nie mogę cię osądzać, ponieważ sama byłam zdolna zrobić to samo… przez krótki czas, zanim synek się urodził. Ale znalazłam wyjście, rozwiązanie dobre i dla mnie, i dla niego. Ale nie możesz mi opowiedzieć, co się stało?

– Ja nie chciałam – łkała dziewczyna z głową wtuloną w ramię Ingrid.

Ingrid była rada, że w pobliżu nie ma ludzi. To nie są sprawy przeznaczone dla obcych uszu.

– Dobrze wiem, że nie chciałaś tego – pocieszała dziewczynę. – Ale człowiek może być tak strasznie zrozpaczony, prawda? Miłość na tym świecie jest największym grzechem.

No, no, pomyślała zaraz potem. Ja chyba nie powinnam mówić takich rzeczy. Nie kochałam Dana ani on nie kochał mnie.

Wyglądało jednak na to, że dziewczynie jej słowa przyniosły pociechę. Była nieduża i łagodna, włosy krótkie jak u małej dziewczynki, ubrana bardzo skromnie, sprawiała miłe wrażenie. Gdyby tylko nie była taka zapłakana.

– Jak ci na imię?

– Stine.

– A mnie Ingrid. No to opowiadaj!

Niewiele jej pomogę w tym nieszczęściu, tysiąc razy gorszym od mojego, ale człowiekowi robi się lżej, jeżeli podzieli się z kimś swoim zmartwieniem.

– Poszłam z moją nowo narodzoną dziewczynką do pewnej kobiety. Myślałam, że u innych ludzi będzie jej dobrze. I zapłaciłam za to, oddałam wszystko, co miałam.

Ingrid zamarła.

– Ile jej zapłaciłaś?

Stine wymieniła sumę, mniej więcej dziesiątą część tego, co dała Ingrid.

– Jak się ta kobieta nazywa?

– Nie wiem. Do niej wolno chodzić tylko wieczorem, było bardzo ciemno, ale to jest tam, patrz, tam, gdzie stoją te stare domy.

Ingrid oddychała ciężko.

– Słyszałaś tam może płacz jakiegoś dziecka?

Dziewczyna spojrzała na nią.

– Słyszałam. W drugim pokoju kwiliło dziecko.

Daniel prawie nie płacze, on kwili.

– To chyba mój synek – powiedziała Ingrid, a oczy dziewczyny zrobiły się ogromne. – Ja też tam byłam, Stine. Wcześniej, zaraz po zmierzchu. Ale czy ty zabrałaś dziecko z powrotem?

– Nie! Ach, gdybym je zabrała! Ale dzisiaj rano słyszałam na rynku rozmowę kilku kobiet. To tu niedaleko, wiesz. One wciąż spoglądały na tamte domy i szeptały o kimś, nie wiem, usłyszałam tylko słowa: fabrykantka aniołków!

Stine wybuchnęła znowu niepohamowanym płaczem.

– Fabrykantka aniołków? – zapytała Ingrid zmartwiałymi wargami. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nigdy o tym nie słyszałaś? To są takie kobiety, co biorą dzieci i posyłają je do nieba. Nie wiedziałam, że ona jest taka.

Ingrid siedziała sztywna z przerażenia. Na długą chwilę przestała oddychać, widziała przed sobą maleńką twarzyczkę, niewiele większą od jej dłoni, i nieporadnie wymachujące rączki.

Zareagowała gwałtownym wybuchem energii.

– Chodź! Chodź, musimy spróbować. Może one jeszcze żyją, twoja mała dziewczynka i mój Daniel. A jeżeli nie… Och, to niemożliwe! Muszą, muszą żyć, a jak nie, to ta baba będzie miała do czynienia z Ludźmi Lodu! „Prawdziwy raj!” No tak, rzeczywiście raj!

Pomogła Stine wstać. Tamta przerażona przemianą, jaka dokonała się w Ingrid, jej błyszczącymi kocimi oczyma, miotającymi zimne błyskawice, jej miedzianymi włosami roziskrzonymi w słońcu, jąkała:

– Ale nie możemy… Ona nas nigdy nie wpuści.

To prawda. Ale Ingrid Lind z Ludzi Lodu nie bała się, gdy chodziło o sprawy naprawdę ważne. A teraz chodziło o życie Daniela. O Daniela! O Boże, mały, niewinny Daniel, dla którego chciała tak dobrze!

Pobiegły wąskimi uliczkami, Stine potykała się, wystraszona, wstrząśnięta, nie będąca w stanie stawiać oporu. Zresztą nie chciała.

Nareszcie na rogu ulicy Ingrid dostrzegła dwóch posterunkowych. Nie mieli mundurów, lecz z daleka widziała odznaki policyjne. Bez wahania podeszła do nich, ciągnąc Stine za rękę.

Obaj mężczyźni przyglądali im się podejrzliwie, ale wspaniała uroda Ingrid sprawiła, że zwrócili się do nich z zainteresowaniem. Mężczyźni zawsze się tak zachowują, pomyślała zirytowana. Zawsze pojawia się w ich oczach jakiś błysk.

– Przepraszam, ale czy moglibyście nam pomóc, i to natychmiast? – rzekła pospiesznie. – Tu chodzi o życie dwojga małych istot, więc nie mam czasu opowiadać wszystkiego szczegółowo. Stine i ja urodziłyśmy niedawno nieślubne dzieci, ale nie chciałyśmy ich zabijać. Dlatego wczoraj wieczorem każda z nas oddała swoje dziecko pewnej kobiecie, ale nam się wydaje, że to jest fabrykantka aniołków. Stine słyszała to dziś rano na rynku, a potem ja ją znalazłam zapłakaną niedaleko kościoła. Przedtem się nie znałyśmy. Obie byłyśmy przekonane, że ta kobieta znajdzie dzieciom dobry dom u bezdzietnych rodziców.

Ostatnie zdanie musiało brzmieć chyba dość paradoksalnie, ale nie miała czasu na prostowanie. Obaj mężczyźni zmarszczyli brwi.

– Poczekaj no – powiedział jeden z nich. – Słyszałaś, że ktoś nazwał tę kobietę fabrykantką aniołków. Kto to był?

– Ja nie wiem – odparła Stine zrozpaczona. – Ktoś na rynku.

– Hmm – zastanawiał się posterunkowy.

– Musimy się spieszyć – popędzała Ingrid nerwowo. – Może dzieci jeszcze żyją!

– I ty w to wierzysz? Skoro to jest fabrykantka aniołków, to załatwiła się z nimi szybko. Jak mówicie, że ona się nazywa?

– Madame Andersen.

– A, ona! – zawołał drugi z policjantów i ruszył pospiesznie w stronę domów. – Zawsze się zastanawialiśmy, skąd wzięła pieniądze na kupno całej kamienicy. Chodźcie szybko! Złapiemy tę babę! Ale nie spodziewajcie się, że odnajdziecie swoje dzieci!

Ingrid strasznie się bała, że policjant ma rację. Stine zaczęła znowu płakać, ale biegła razem ze wszystkimi w stronę domu madame Andersen.

– Otwierać! Rozkazuję w imieniu prawa! – zawołał jeden z policjantów, dobijając się do drzwi. Sąsiedzi zaczęli wysuwać głowy ze swoich mieszkań, ale natychmiast znowu je chowali. Zostawiali jednak w drzwiach wąskie szparki. Nie chcieli się mieszać w policyjne sprawy, ale dobrze było wiedzieć, czy ta baba Andersen dostanie wreszcie za swoje. Za te wszystkie kobiety, pociągające nosami, które wieczorami składały jej potajemne wizyty!

Z mieszkania dochodziły jakieś dziwne dźwięki.

Wszyscy nasłuchiwali przy drzwiach.

– Mam wrażenie, że ona jest chora – powiedziała Ingrid.

– Chyba tak – zgodził się policjant. – Będziemy musieli wyważyć drzwi.

– Myślisz, że powinniśmy? – miał wątpliwości ten drugi. Widać bardziej się przejmował nakazami prawa niż zasadą miłości bliźniego.

– Tu chodzi o życie – wyjaśnił tamten życzliwy. – I wcale nie mam na myśli madame Andersen!

Jego kolega posłał obu młodym kobietom spojrzenie, świadczące o tym, co on myśli o ludziach działających nieroztropnie. Może miał zamiar je aresztować zamiast tej staruchy? Za to, że sprowadzają na świat niechciane dzieci.

Jakkolwiek było, pomógł koledze sforsować drzwi i obaj wpadli do mieszkania. Młode matki poszły za nimi, Ingrid z gardłem ściśniętym ze strachu, co tam znajdą.

Znaleźli madame Andersen leżącą na szerokim, pokrytym łachmanami łóżku. Twarz miała siną, prawie niebieską i desperacko walczyła o odrobinę powietrza, przyciskając ręce do gardła i piersi, jakby chciała wyrwać coś, co ją dusiło.

– Ona jest chora – powiedział życzliwszy z policjantów.

Madame Andrsen zdołała wykrztusić kilka słów.

– Zabierzcie to, zabierzecie to – charczała.

O Boże, to alrauna, pomyślała Ingrid, patrząc, jak kobieta zmaga się z czymś, czego nie było widać. Podeszła do starej i pochyliwszy się tak, by inni nie mogli widzieć, co robi, położyła dłoń na jej mostku i wymamrotała coś pod nosem.

Madame Andersen odetchnęła głęboko z ogromną ulgą.

– Boże, czułam się tak, jakby próbował mnie udusić wielki pająk! Leżę tu tak od wczoraj wieczorem, nawet nie mogłam zawołać o pomoc.

Usiadła na łóżku i dopiero teraz zorientowała się, kto to przyszedł do niej z wizytą.

– Co? Co wy tu robicie, dziewczęta? Policja was złapała? Dlaczego przyszłyście do mnie?

Pod koniec jej głos przemienił się w piskliwy krzyk.

Zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta, zaczęła wrzeszczeć znowu z szybkością trzystu słów na minutę:

– Niewdzięcznice, oto kim one są, tyle tylko mogę wam powiedzieć, moi panowie! Pomagam tym latawicom umieścić ich bękarty w dobrych domach, prawie za darmo, nie myślę o sobie, a one mnie tu nachodzą z przedstawicielami prawa, dręczą mnie i…

– Wydaje mi się, że wprost przeciwnie, jedna z tych dziewcząt dopiero co uratowała pani życie – rzekł jeden z policjantów jowialnie.

– Tak, ale jak ona to zrobiła! – wrzasnęła stara. – Za pomocą czarów, moi panowie! Odczyniała nade mną jakieś hokus-pokus!

Ingrid zaczęła się niecierpliwić.

– Nie mamy czasu na głupstwa. Baba cierpiała na paraliż duszy, spowodowany wyrzutami sumienia. Co zrobiłaś z naszymi dziećmi? – zwróciła się do starej głosem drżącym z niepokoju.

– Z dziećmi? – zdziwiła się madame Andersen z rozbieganym wzrokiem. – Już je oddałam. Umówieni ludzie przyszli wieczorem i zabrali je.

Wtedy Ingrid zapomniała o wszelkiej ostrożności. Jednym kolanem oparła się o łóżko, drugie wbiła w bok starej i mocno naciskając, wysyczała:

– To nieprawda.

Jej oczy nigdy chyba nie były takie błyszczące, takie straszne.

– Powiedz zaraz, gdzie one są, ty piekielna babo, bo jak nie, to cię…

Na szczęście opanowała się, zanim zdążyła wypowiedzieć: „przemienię w koński nawóz na drodze”.

– No właśnie – poparł ją policjant. – Mów zaraz, gdzie są dzieci!

– Nic im nie zrobiłam, przysięgam! Mogę przysiąc na Biblię i na Boga.

Wyglądało na to, że nie kłamie.

– Poszukamy – oświadczyli policjanci.

Wszyscy zerwali się z miejsc.

– Nie, teraz sobie przypominam. Właśnie miałam je ładnie ubrać, kiedy napadły mnie dławiące bóle, a teraz dzieci zniknęły. Ktoś je ukradł!

Ze schodów dobiegło ich wołanie sąsiadki:

– Szukajcie w chlewiku!

Zanim zdążyła skończyć, już Ingrid, Stine i jeden policjant wybiegli na podwórze. Drugi został, by pilnować starej, która miotała straszliwe wyzwiska.

Nietrudno było znaleźć właściwy chlewik. Na podwórzu nieoczekiwanie pojawili się sąsiedzi starej, gotowi działać.

Już z daleka Ingrid słyszała płacz noworodka.

– Przynajmniej jedno z dzieci żyje – krzyczała rozgorączkowana. – Stine, słyszysz? Jedno z nich żyje!

Dziewczyna drżała na całym ciele.

– Nie wiemy, czy stara nie miała ich tam więcej.

Policjant zdążył zerwać kłódkę, a gdy otworzył drzwi na oścież, natychmiast odskoczył do tyłu.

– O, do diabła, ale smród!

– A, to stąd tak śmierdzi! – zawołała jedna z sąsiadek. – A my myśleliśmy, że gdzieś leży zdechły kot!

Ingrid wpadła do środka. Pod ścianą zobaczyła długą ławę, a na niej poruszającego się zsiniałego z zimna noworodka, bez ubrania, z gołą główką.

– Czy to twoja córeczka, Stine? – zapytała, a serce w niej zamierało, bo dziecko było tylko jedno.

Stine podbiegła i chwyciła maleństwo w objęcia.

– To ona, to moje dziecko – szlochała. – Teraz już nigdy nie zostawię, nigdy, nigdy.

– „Ładnie ubrać” – powtarzał jeden z policjantów. – No, dostaniesz ty za to. – Przesunął jakieś narzędzie, którego nie chciał pokazać Ingrid. – To najgorsze, co w życiu widziałem.

Ingrid była bliska załamania.

– Daniel, gdzie jest mój Daniel? – szeptała, biegała z kąta w kąt. Nie była w stanie się skupić i szukać spokojniej. – Gdzie jest mój mały Daniel?

Były to najbardziej przerażające chwile w jej życiu. Strach potęgowały wyrzuty sumienia, poczucie winy z powodu własnej głupoty, bezmyślności i egoizmu.

– To chyba nie jest to, czego szukasz? – spokojnie powiedział jeden z policjantów, podnosząc w górę zawiniątko, które znalazł w kącie.

W śmiertelnym strachu, rozdygotanymi rękami wzięła tobołek. W tej samej chwili spod szmat wydobyło się żałosne kwilenie Daniela.

Ingrid jęknęła. Poczuła, że zaraz straci przytomność. W największym pośpiechu oddała dziecko policjantowi.

– Niech go pan weźmie. Ja… ja…

Opadła na jakieś worki i ukryła twarz w dłoniach.

– Tak, to ciężkie przeżycie – rzekł policjant współczująco. – Czy to jego ubranko?

Podniosła głowę.

– Nie, nie znam tych szmat!

– Hm. Wydaje mi się, że panienka siedzi na worku pełnym dziecinnych ubranek, które madame zamieniała na „ładne”, takie jak te śmierdzące szmaty. A teraz, moje panie, trzeba wyjść na świeże powietrze razem z dziećmi. Tu są rzeczy niekoniecznie przeznaczone dla waszych oczu.

Wyszły szybko. Nawet nie próbowały dowiadywać się niczego więcej.

Na podwórzu usiadły na ławce, którą im podsunęli sąsiedzi. I zaczęły oglądać dzieci.

– Są sine z zimna – powiedziała Ingrid. – Ale zaraz je ogrzejemy.

Sąsiedzi byli chętni do pomocy. Zaprosili je do mieszkania i znaleźli ubranka dla dzieci.

Gdy Ingrid karmiła wygłodzonego Daniela, słyszeli rozpaczliwe krzyki madame Andersen, którą policjanci zabierali ze sobą.

Ingrid patrzyła na małą czarną główkę i mocno przytulała chłopczyka do siebie. Potem odszukała ukrytą pad bluzką alraunę, pogłaskała ją i szepnęła:

– Dzięki ci – szepnęła. – Dzięki za pomoc!

Загрузка...