Trudno byłoby powiedzieć, że młodzi wędrowcy odnosili się do siebie jak gołąbki!
Ingrid i Ulvhedin przez cały czas usiłowali namówić Dana, by zaczekał ze zbieraniem roślin, dopóki nie znajdą się w Dolinie Ludzi Lodu. W końcu stali się nieznośni. „Musisz zrozumieć, Dan, marudzili, że twoje zbiory mogą ulec zniszczeniu w ciągu długiej podróży na północ! Najmądrzej będzie zebrać je w drodze powrotnej!”
Zgniewali go nareszcie tak, że rąbnął pięścią w stół, a ściślej biorąc – w siodło.
– Rośliny się nie zniszczą! Mam pierwszorzędne zielniki, a także rozmaite preparaty do przechowywania świeżych roślin. A poza tym one kwitną właśnie teraz, w środku lata. Kto wie, kiedy znowu będziemy przechodzić przez Dovre? Jeśli w ogóle tu wrócimy!
Milczeli, zaciskając wargi.
– Jeżeli nie macie dość cierpliwości, by zbierać rośliny, to możecie wynosić się do diabła! Czy może raczej do Doliny Ludzi Lodu, chociaż to na jedno wychodzi.
– Ale my tak byśmy już chcieli zacząć – prosiła Ingrid.
– Co zacząć?
– Przeprowadzać eksperymenty.
– I po to musicie iść do doliny?
– Niekoniecznie – odparła Ingrid ze złym grymasem.
Dan zastanowił się.
– W porządku. Jutro dotrzemy do Dovre. Jeśli będziecie mi pomagać przez cały dzień, to obiecuję, że wieczorem pozwolę wam obejrzeć skarb. Zgoda?
Ingrid rozpromieniła się, a Ulvhedin, który bez trudu mógł już dawno odebrać Danowi czarodziejskie środki, skinął głową.
– No to dobrze – powiedział Dan. – Zgadzam się, że to ja zaszczepiłem wam ten głupi pomysł z wyprawą do Doliny Ludzi Lodu, więc rzeczywiście jestem winien. Tobie, Ulvhedinie, jestem wdzięczny, że dotrzymałeś słowa i po prostu nie wyrwałeś mi sakwy.
Ulvhedin popatrzył na niego spod oka.
– Umiem zachować się z szacunkiem wobec honorowego człowieka i wobec bystrego umysłu. Poza tym mam wieczny dług wdzięczności w stosunku do twoich dziadków, Villemo i Dominika. Powiedzmy, że okazanie szacunku ich wnukowi oraz troskę, by cały i zdrowy podróżował po Norwegii, traktuję jako częściową spłatę tego długu.
– Dzięki – skinął głową Dan. – Tobie, Ingrid, też należą się podziękowania, bo trzymasz się przez cały czas w ryzach i nie próbujesz ponownie wykraść skarbu.
– Zdrowy rozsądek, nic więcej – odparła swobodnie. – Zostałam zmuszona do tego, by ponownie ostudzić swoje uczucia. To było naprawdę mocne przeżycie.
Wtedy Ulvhedin uśmiechnął się cierpko.
Ale przeżywali też wspólnie radosne chwile! Ulvhedin lubił przysłuchiwać się rozmowom dwojga młodych, za którymi jego umysł nie nadążał, zresztą nawet tego nie próbował. Chciał zachować swój prestiż, a ludzie już dawno odkryli, że w takich razach najlepiej jest słuchać w milczeniu. Robi się wówczas dużo bardziej inteligentne wrażenie na mówiących, niż kiedy otwiera się usta wyłącznie po to, by ujawnić swoją ignorancję. Wszyscy ludzie kochają dobrych słuchaczy, lecz potrzeba wiele samodyscypliny, by tę sztukę opanować. Ulvhedin był na tyle mądry, żeby wiedzieć, jakie stąd płyną pożytki.
Dwoje młodych uczestników wyprawy natomiast trudno byłoby uznać za dobrych słuchaczy. Kłócili się o każdy drobiazg, przerywali sobie, mówili jednocześnie i nieustannie starali się dowieść, kto kogo przewyższa po względem inteligencji. Ingrid nie chciała uznać swoich niedostatków, wynikających z braku solidnego wykształcenia. Dlatego była niepotrzebnie uparta, co irytowało Dana do szaleństwa. Ulvhedin często musiał tłumić uśmiech. Najgorzej było, kiedy zaczynała rozwijać swoje bezsensowne teorie, przedstawiając je niezwykle drobiazgowo, z pozorną logiką. W takich razach Dan potrzebował mnóstwa czasu, żeby jej wykazać luki w rozumowaniu.
Niekiedy sytuacja stawała się dramatyczna. Tak jak wówczas gdy nocowali w jakiejś gospodzie w Gudbrandsdalen i pewien pijany chłop uderzał w koperczaki do ślicznej Ingrid. Ona sama przyjmowała to z rozbawieniem, lecz Dana sprawa niepokoiła i chciał się wtrącić. Ulvhedin nigdy z nimi po gospodach nie nocował, gdyż budził zbyt duże poruszenie wśród ludzi.
Ingrid tymczasem odesłała na chwilę Dana, a sama w kilku słowach rozprawiła się z natarczywym chłopem. Patrzył na nią z otwartymi ustami i pospiesznie się wyniósł.
– Coś ty mu, na Boga, powiedziała? – pytali ją później kuzyni.
Beztrosko wzruszyła ramionami.
– Powiedziałam mu tylko, że z tą paskudną chorobą, którą stara się ukryć, nie powinien się zalecać do młodych dziewcząt.
– Ależ, Ingrid, skąd mogłaś wiedzieć o jego chorobie? – Dan był wstrząśnięty.
– On o tym rozmyślał – odparła wesoło. – Zastanawiał się, czy niczego nie zauważę. Ale nie martwcie się, jestem przyzwyczajona do natrętnych mężczyzn. Rozprawiam się z nimi krótko.
– W jaki sposób, jeśli wolno zapytać? – spytał Dan ostro.
Uważał, że roztrząsają kłopotliwy temat.
– Och, to nie takie trudne – szczebiotała Ingrid. – Mówię im po prostu, że nie są w stanie kochać, i od razu robią się sflaczali niczym skórka od kiełbasy!
Dan, czerwony na twarzy, gwałtownie łapał powietrze. Ulvhedin też wyglądał dość zabawnie.
– Gdzieś ty się nauczyła takich rzeczy o mężczyznach, dziewczyno? – zapytał cierpko.
Ingrid roześmiała się do niego promiennie.
– Od twojego syna Jona, oczywiście.
– Co?! – ryknął Ulvhedin.
– Phi! A co w tym nadzwyczajnego? Wy sobie myślicie, że dzieci to o czym rozmawiają? To chyba naturalne, trochę ciekawości w tych sprawach!
Dan powiedział przyciszonym głosem:
– Domyślam się, że także nauczyłaś Jona tego i owego, prawda?
– Oczywiście, ale to było dawno temu. Potem podrośliśmy i staliśmy się wobec siebie wstydliwi. Na jakiś czas.
– No, a później? – zapytał Ulvhedin sucho.
– Później mieliśmy inne zainteresowania. Ja oglądałam się za żołnierzami, mieszkającymi w parafii Grastensholm, a Jon za służącymi… Nie, tego nie powinnam była mówić, bo przecież Branja nie może się o tym dowiedzieć.
– Powiedz mi – rzekł Ulvhedin z podejrzanym spokojem – czy mój syn miał jakieś historie ze służącymi?
– Nie, oszalałeś? Dla niego istnieje tylko Branja. Ale powiedział, że kiedy podgląda najbardziej pulchne dziewczyny, którym przy chodzeniu kołyszą się piersi, to ma wtedy najwspanialszy…
– Dość! Wystarczy! – uciął Dan. – Nie musisz być wulgarna.
– Przecież to wy mnie pytaliście. A Ulvhedin ciągle uważa Jona za wzór cnotliwości, z którym ja, nędzna grzesznica, nie mogę się nawet równać. To boli, Ulvhedin!
Tamten spuścił głowę.
– Ingrid, kochanie, nie zastanawiałem się nad tym, być może zachowywałem się niesprawiedliwie i stronniczo. Ale zrozum, ty zawsze miałaś takie ponadnaturalne zdolności, a Jon jest po prostu zwykłym, inteligentnym chłopcem. Uważałem, że muszę go chronić.
Ingrid spojrzała na niego w najbardziej uwodzicielski sposób.
– Jon jest nie tylko normalnie uzdolniony, wiesz o tym dobrze. Rozumem przewyższa wszystkich innych. Ale nic nie może poradzić na to, że ja jestem genialna…
Dan wydał z siebie wojowniczy okrzyk i obaj mężczyźni rzucili się w pogoń za uciekającą i zaśmiewającą się Ingrid. Dogonili ją i z udaną surowością odprowadzili z powrotem do gospody.
Danowi jednak to wszystko dało do myślenia. Zmartwiło go, że mała Ingrid tyle wie o intymnych problemach miłości. Nie było też szczególnie zabawne wiedzieć, że właściwie ona wcale nie potrzebuje jego obrony przed męskimi bestiami, lecz znakomicie radzi sobie sama. Trochę to raniło jego dumę i nagle zapragnął, by Ingrid była małą, bezradną kobietką, szukającą u niego oparcia.
Co to jednak za głupie myśli! Związany jest obietnicą małżeństwa w Szwecji, a uważa się przecież za człowieka honoru. Poza tym Ingrid w ogóle nie była w jego typie. Nie miał ochoty rywalizować z kobietą we wszystkim, by okazać jej swoją przewagę.
Poczciwy Dan Lind z Ludzi Lodu był młodzieńcem niezwykle zdolnym, to prawda, ale horyzontów zbyt szerokich nie miał, niestety. Był ofiarą powszechnego przekonania, że kobieta nie powinna mieć za wiele w głowie. W każdym razie nie powinna pokazywać, że cokolwiek ma.
Ale, oczywiście, ciekawie jest mieć z kim podyskutować! Często, bardzo często zapominał, że Ingrid jest dziewczyną.
Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a natychmiast wracała mu pamięć…
Dan wiedział bardzo dobrze, że Ingrid i Ulvhedin pilnują się nawzajem, by rywal nie czmychnął z sakwą. Szczerze mówiąc przerażało go to. O Ulvhedina był raczej spokojny, ten człowiek umiał nad sobą panować, choć jego żółte kocie oczy często spoczywały na znajdującym się pod opieką Dana skarbie. Ale Ingrid…?
Ingrid jest młoda, nieodpowiedzialna i z całego serca pragnie posiadać ów cenny zbiór. Dan musiał czuć bardzo pewny siebie, kiedy im obiecywał, że będą mogli obejrzeć skarb pierwszego wieczoru w górach.
Dzień toczył się spokojnie, bez zadrażnień. Wszyscy z ochotą zbierali rośliny. Nawet im do głowy nie przychodziło, by je jakoś podzielić na grupy, zbierali po prostu na łapu-capu, bez zastanowienia i bez najmniejszych wątpliwości, bez korzeni, często i bez liści. W parę dziesięcioleci później młody Carl Linneusz miał znacznie gruntowniej podejść do rzeczy, podzielić wszystkie rośliny Skandynawii na rodziny i gatunki, a także nadać im łacińskie nazwy. Za te dokonania miał otrzymać szlachectwo, nazywać się odtąd Carl von Linne i zdobyć międzynarodową sławę. Łacińskie miana, które ponadawał roślinom, dotychczas obowiązują na całym świecie, a pewien nieduży kwiatek, którego skromna uroda tak bardzo wzruszała uczonego, otrzymał nazwę właśnie od jego nazwiska: Linnea borealis, blade leśne dzwoneczki na długich, płożących łodygach, które w potocznym języku noszą nazwę zimoziół północny.
Starania Olofa Rudbecka, by pomóc młodemu botanikowi, płynęły z dobrych chęci, lecz korzyści wielkich nie przyniosły. Dan i jego przyjaciele nie zastanawiali się nad tym, gdy tak błądzili po Fokstumyra ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Pragnęli być pożyteczni, a już to samo jest wielką wartością.
Dan zebrał wszystko, co znaleźli, podziękował im, poukładał kwiaty w ogromnym, okropnie nieporęcznym zielniku i tak oto dzień pracy dobiegł końca.
Rozbili obóz na skraju mokradeł, na pokrytym suchą trawą stoku. Żadne nie powiedziało ani słowa, dopóki nie zjedli prostej kolacji i nie napili się wody z górskiego potoku, w której wyczuwało się silny smak żelaza.
Nie odzywali się także później, dopóki wszystko nie zostało uprzątnięte, a oni nie rozsiedli się wokół ogniska. Wtedy Ulvhedin i Ingrid zaczęli spoglądać po sobie, a napięcie stało się tak silne, że nawet Dan mu ulegał.
Wstał zatem spokojnie i poszedł po sakwę. Była wielka i tak szczelnie wypakowana, że w środku nic nawet nie drgnęło.
Ledwo zdążył postawić ją na ziemi, gdy tamtych dwoje rzuciło się na skarb.
– No, no – powstrzymywał ich. – Spróbujcie zachowywać się jak ludzie!
– Teraz nie jesteśmy już ludźmi – oświadczyła Ingrid, a oczy rozbłysły jej dziko. Dana przeniknął zimny dreszcz.
Tak, Ingrid miała rację. Czy te dwie istoty pożądliwie przetrząsające zawartość sakwy to naprawdę ludzie? Ich wygięte plecy przypominają raczej grzbiety ogromnych kotów, a ręce podobne są do szponów. Nie rozmawiają, lecz rzucają sobie od czasu do czasu jakieś zdławione okrzyki.
Dan poczuł się okropnie i odszedł do koni.
Kiedy wrócił, zawartość sakwy leżała rozsypana na trawie. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, słońce wciąż stało na niebie. W jego blasku Dan dostrzegał mnóstwo jakichś dziwnych przedmiotów, które, jak sądził, nie były przeznaczone dla jego oczu. Ingrid i Ulvhedin nie zdawali sobie jednak sprawy z jego obecności. Omawiali każdy drobiazg z takim przejęciem, że najczęściej mówili oboje jednocześnie.
Kto ich tego wszystkiego nauczył, zastanawiał się Dan. Skąd oni to wiedzą?
To, że Tengel Dobry i Sol znali wszystkie tajemnice skarbu, było rzeczą oczywistą. Ale po nich kto?
Owszem, Tarjei korzystał ze środków leczniczych, a po nim także Mattias, nawet chyba w jeszcze większej mierze. To Mattias uporządkował zbiór, skatalogował go, oddzielił środki lecznicze od tych wszystkich znachorskich dziwactw. Potem skarb odziedziczył Niklas, ale on też interesował się tylko jego leczniczą zawartością. To chyba on nauczył Ulvhedina, zresztą Ingrid może też? To oni przecież mieli, jedno po drugim, przejąć skarb, choć Ulvhedin, wiedziony rozsądkiem, odmówił.
Teraz jednak nie zostało w nim śladu rozsądku, dał się ponieść pokusie, jaką zawsze skarb Ludzi Lodu stanowi dla obciążonych dziedzictwem. Ingrid nie była ani odrobinę lepsza, a może nawet gorsza od niego.
– Och, z tym będę mogła dokonać rzeczy wielkich! – zawyła nagle, wyciągając w górę jakiś magiczny przedmiot.
– Wyłącznie w służbie zła! – ostrzegł ją Dan. – Zajmij się lepiej tym, co pomaga w leczeniu!
– Phi! – prychnęła. – To tutaj jest dużo bardziej podniecające!
Ulvhedin odchylił się do tyłu i siedział, zamyślony, z rękami wspartymi o ziemię.
– Co ci jest? – zapytali Ingrid i Dan równocześnie.
– Czy nie czytałaś przepisów? – spytał Ulvhedin. – Przepisów, które Mattias sporządził z taką starannością, w jak najbardziej zrozumiałym języku i czytelnym pismem?
Ingrid wzięła od niego kartki i zaczęła czytać.
– Tak, rozumiem, o co ci chodzi. Niektóre wywary będziemy mogli chyba przygotować, chociaż tego najważniejszego to jednak nie.
Ulvhedin przytaknął.
– No właśnie! Brak tu czegoś bardzo istotnego.
Spoglądał na mokradła skąpane w promieniach wieczornego słońca. Wzrok miał rozmarzony, nieobecny.
– Kiedyś, w latach młodości, byłem tutaj w Dovre. Podczas zimowej zawieruchy. Tutaj musiałem zawrócić. Wtedy także miałem ze sobą tajemniczy skarb Ludzi Lodu, ukradłem go…
Głośno przełknął ślinę. Z przerażeniem stwierdzili, że w jego oczach ukazały się łzy, nigdy by nie przypuszczali, że Ulvhedin potrafi płakać.
– Ukradłem go Mattiasowi – wykrztusił z trudem. – Byłem do tego stopnia oszalały z żądzy posiadania skarbu, że zamordowałem go. Nie miałem takiego zamiaru, ale w tamtym czasie byłem bardziej zwierzęciem niż człowiekiem, a skarb czynił mnie podwójnie szalonym. Tego nigdy nie przestałem żałować, tego, że wtedy zamordowałem Mattiasa i Kaleba. To nigdy nie będzie mi przebaczone. Ale wszyscy inni…
Zamilkł i wciąż wpatrywał się w ziemię.
– Nic nie mogłeś na to poradzić – starała się go pocieszyć Ingrid. – Nikt cię nie nauczył miłości bliźniego, a sam byłeś przecież ofiarą przekleństwa Ludzi Lodu.
Uścisnął z wdzięcznością jej rękę, a potem znowu podjął przerwany wątek:
– Wtedy instynkt pchał mnie na północ, do Doliny Ludzi Lodu. Nie miałem pojęcia, czego tam szukam, podobnie jak nie wiedziałem, dlaczego ukradłem skarb z Grastensholm. Tym razem jednak rozumiem więcej…
– Ja także – szepnęła Ingrid.
Tymczasem Dan przeczytał przepisy i spoglądał z lękiem na ohydne przedmioty rozłożone na trawie, wszystkie tak starannie opisane przez Mattiasa. Tak, czegoś brakuje, to prawda!
– Ale czy to nie zniknęło razem z Kolgrimem? – rzekł niepewnie.
– Oczywiście, masz rację – zgodził się Ulvhedin. – A gdzie Kolgrim jest pochowany?
– W Dolinie Ludzi Lodu – wyjaśniła Ingrid.
Dan odnosił się do tego sceptycznie.
– Kolgrim zmarł blisko sto lat temu. Korzeń nie może przetrwać w ziemi tyle czasu.
– Nie, chyba nie – zmartwił się Ulvhedin. – Ale może chociaż zostały jakieś resztki?
Dan dostrzegał w oczach obojga desperacką nadzieję. Nie pojmował ich. Czy korzeń mandragory naprawdę znaczy aż tak wiele dla dotkniętych dziedzictwem i ich magicznej sztuki?
– Zawracamy? – zapytał porywczo.
Ręka Ulvhedina zacisnęła się na jego nadgarstku jak imadło. Ingrid sprawiała wrażenie, jakby chciała rzucić się na Dana i rozerwać go na kawałki.
– Nie, nie! – zawołał pospiesznie. – Po prostu przestraszyłem się tej waszej strasznej tęsknoty za doliną.
– W pełni kontrolujemy swoje zachowanie – rzekł krótko Ulvhedin. – Prawda, Ingrid?
– Oczywiście!
Oni obiecaliby wszystko, pomyślał Dan zgnębiony. Nic jednak nie powiedział, skinął tylko głową.
– No to pakujemy nasze klejnoty – rzekł niemal rozkazująco.
Ingrid próbowała odwieść go od tego postanowienia.
– Tylko jeden maleńki eksperyment – prosiła.
– Mowy nie ma! – przerwał Dan. – Może istotnie na razie macie wszystko pod kontrolą, chciałbym więc, żeby tak zostało. A jeśli zaczniecie się bawić tymi śmieciami, to za chwilę mogę was nie poznać.
Ulvhedin wstał, przyglądając mu się z uwagą.
– Moglibyśmy cię poprosić, żebyś wrócił do domu, a sami jechać dalej – rzekł wolno. – To by nam wiele uprościło. Ale nie chcę tak postąpić. Z trzech powodów. Po pierwsze, ty sam masz interes w Dolinie Ludzi Lodu, chcesz odszukać grób Tengela Złego. Jest to tak podniecające przedsięwzięcie, że w pełni je popieram. Po drugie, obiecałem, że odprowadzę cię, całego i zdrowego, do domu. A po trzecie… No tak, po trzecie to myślę, że cię potrzebujemy, Dan. Jesteś niezwykle trzeźwo myślącym i rozsądnym młodzieńcem. Nie pozwolisz, by magiczny skarb wodził nas po pustkowiach. Ale bądź tak dobry – dodał z krzywym uśmieszkiem – i nie nazywaj tych wspaniałości śmieciami!
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem i napięcie ustąpiło. Dwoje obciążonych zgodziło się zapakować rozłożone rzeczy. To znaczy Dan musiał ukradkiem odebrać jakieś małe paskudztwo, które Ingrid próbowała ukryć w kieszeni, ale później panował już wyłącznie spokój i wzajemna tolerancja.
– Chętnie pomogę ci w poszukiwaniach grobu Tengela Złego – oświadczył Ulvhedin, przyglądając się w zadumie wzgórzom skąpanym w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
– Dziękuję. Tę pomoc przyjmuję z ulgą – odparł Dan. – Tylko czy dla ciebie nie będzie to niebezpieczne?
Ulvhedin uśmiechnął się smutno.
– Nikt z obciążonych dziedzictwem Ludzi Lodu, o kim słyszeliśmy, nie umarł śmiercią naturalną, z tego zarówno Ingrid, jak i ja zdajemy sobie sprawę. Wszystkich spotkała zła, nagła śmierć. A zatem ryzyko istnieje. Ale jest wiele powodów, dla których warto żyć. Obiecałem ponadto dbać o was, dwoje młodych, a w domu czeka na mnie wspaniała żona i syn, który niebawem ma się żenić i, mam nadzieję, sprawi, że zostanę dziadkiem. Mam dopiero czterdzieści dwa łata i dużo do zrobienia. Zamierzam jeszcze trochę pożyć.
– Ingrid i mnie daje to poczucie bezpieczeństwa.
– Ja potrafię mieć się na baczności – mówił dalej Ulvhedin. – Ale Ingrid także jest obciążona i jeszcze dość nieostrożna. Musimy naprawdę dobrze jej pilnować. Ja nie wiem, Ingrid, czy ty powinnaś iść z nami, kiedy będziemy szukać grobu Tengela Złego.
– A co macie zamiar ze mną zrobić na ten czas? – spytała kąśliwie. – Chcecie mnie zostawić gdzieś w dolinie, gdzie ten starzec może się na mnie zaczaić, kiedy was nie będzie?
– Ingrid, na Boga! – krzyknął Dan wstrząśnięty. – Czy musisz wygadywać takie makabryczne rzeczy?
– Nie, chodzi tylko o to, że ja też bardzo chcę wrócić do domu. Mam rodziców, których kocham ponad wszystko na świecie, choć oni uważają pewnie, że od czasu do czasu daję im dość dziwne dowody miłości. Kocham wszystkich z Elistrand i jest też Thor Egil Frederik Seved Francke, który był tak miły, by starać się o rękę kogoś równie nieznośnego jak ja. Przyjęłam go za to do kręgu ludzi, których otaczam miłością. Ja kocham wszystko na ziemi, Dan! Kocham samo życie. Dlatego nie mam ochoty zostać sama, porzucona w dolinie, kiedy wy pójdziecie na takie podniecające poszukiwania.
– Porozmawiamy o tym później – mruknął Dan pojednawczo. – Tymczasem nie wiemy nawet, czy w ogóle dojdziemy do doliny.
Dan, ty głuptasie, minęło sto pięćdziesiąt lat, od kiedy Ludzie Lodu ją opuścili. Na Boga, od tego czasu ktoś musiał tam bywać! Chyba wystarczy zapytać w najbliższej wsi!
Tego powinniśmy się wystrzegać rzekł Ulvhedin.
Nikt nie powinien wiedzieć, że tam idziemy. Trudno by było wytłumaczyć zwyczajnym śmiertelnikom, po co tak naprawdę wybieramy się do doliny. Posłuchaj sama, jak to brzmi: „No więc idziemy tam, żeby wykopać zwłoki pewnego młodego chłopca i odszukać korzeń alrauny, który miał na szyi. Tak, a przy okazji chcielibyśmy stwierdzić, czy jeden demon w ludzkiej skórze rzeczywiście został pochowany i ma swój grób, czy też może jest nieśmiertelny”. No, jak ci się to podoba?
Nikt nie odpowiedział. Słońce zaszło i niskie wzgórza wokół mokradeł rzucały na ziemię wydłużone cienie. Robiło się zimno.
Ingrid otuliła się szczelnie swoją derką. Dan wygasił ogień, by włóczący się po drogach rozbójnicy nie natrafili na ich obozowisko, po czym wszyscy troje udali się na spoczynek.
Wokół nich, na mokradłach Fokstumyra, układały się do snu w dobrze ukrytych gniazdach liczne ptaki. Raz po raz któryś wydawał przenikliwy, dźwięczny krzyk. Poza tym tylko górski wiatr szeleścił w trawach i jałowcach i delikatnie pieścił rude loki Ingrid wystające spod okrycia.
Ulvhedin nie spał. Jego oczy jarzyły się w mroku, wpatrzone w nocne niebo, w głowie kłębiły się myśli.
Znajdowali się niedaleko miejsca, w którym ukrywał się przez wiele dni w czasach, kiedy znany był jedynie jako Potwór, a jego ślady nazywano śladami Szatana.
Jak to dawno temu! Ile pięknych rzeczy dane mu było przeżyć od tamtych dni! No tak, o spotkaniu z Ludźmi z Bagnisk najchętniej by zapomniał. Ale życie w Elistrand z Elisą i Jonem, z ojcem Tristanem i z żoną ojca Mariną! To moja macocha, pomyślał Ulvhedin. Ale młodsza ode mnie! I jej córka Branja, która niedługo zostanie żoną mojego syna. Skomplikowane stosunki rodzinne, ale więzi pokrewieństwa w nich nie ma. Tylko pomiędzy ojcem, mną i moim synem.
Taki się czuł szczęśliwy, kiedy o nich myślał!
A mimo to doznawał wrażenia, jakby ponura przeszłość znowu się do niego przybliżyła, jakby wrócił czas, gdy Ulvhedin był Potworem, wyrzuconym poza nawias ludzkiego świata. I gdy mordował w zaślepieniu, ponieważ w każdej ludzkiej istocie widział wroga.
Oczywiście bardzo nie chciał cofać się do tego stadium, a jednak ów prymitywny element, który istniał w duszach wszystkich obciążonych złym dziedzictwem, mógł w każdej chwili wziąć nad nim górę, gdyby nie miał się na baczności. W Dolinie Ludzi Lodu znajdowało się samo jądro, sama istota przekleństwa. Ulvhedin podziwiał Tengela Dobrego za to, że potrafił tam żyć i nie poddać się ciśnieniu zła, które przyniósł ze sobą na świat.
Ulvhedin poszedł za jego przykładem. Bliscy uważali, że stał się podobny do Tengela Dobrego. Nikt jednak nie wiedział, co działo się w jego duszy, nikt nie miał pojęcia o tym, co pchało do złego. Czy Tengel Dobry tak samo się zmagał?
Zapewne tak.
– W porządku, mógł on, to i ja dam radę – szeptał Ulvhedin sam do siebie.
Ale żądza posiadania władzy nad innymi ludźmi darła jego duszę na strzępy. Nigdy przedtem tego nie odczuwał. Może tylko wtedy, kiedy poprzednim razem był w tej okolicy, kiedy znalazł kryjówkę dla siebie i dla konia. Zdawał sobie wtedy sprawę, że jest na drodze do Lodowej Doliny. A skarb Ludzi Lodu znajdował się w jego posiadaniu. Wtedy uratowała go mała dziewczynka. Elisa o oczach jak gwiazdy. Wyrządził jej krzywdę, ale zapomnieć nie mógł. I tamtych troje, Villemo, Dominik i Niklas, ale przede wszystkim Villemo. To ona próbowała uczynić z niego człowieka. O Boże, jak on jej nienawidził! A teraz? Czy istnieją ludzie, którzy rozumieliby się nawzajem lepiej niż on i Villemo? Jakże często pragnął jej towarzystwa, tego przekomarzania się, które miało ukryć ich serdeczną przyjaźń!
Obiecał coś rodzinie, która została w domu, w parafii Grastensholm, i wszyscy troje muszą tego dotrzymać. Nie wolno im mianowicie szukać kociołka. To śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, a każde z nich zostawiło w domu zbyt wielu bliskich, czekających, kochających. Nie wiedział, kto to chciał kiedyś znaleźć kociołek, jeśli w ogóle ktoś chciał. Czuł jednak, że on nie jest właściwym człowiekiem. On już wypełnił swoje zadanie: unieszkodliwił Ludzi z Bagnisk. Ingrid i Dan przynieśli na świat wspaniałe uzdolnienia. Nie wolno narażać ich na szwank w Dolinie Ludzi Lodu. Do innych celów zostali przeznaczeni, przeczuwał to. Do działania w bardziej racjonalnym, ludzkim wymiarze. Do badań naukowych czy innych spraw, które wykraczały daleko poza zainteresowania Ulvhedina.
Ponad jego głową powoli zapalały się gwiazdy. Miał nadzieję, że pogoda się utrzyma. Jazda w deszczu nie należy do największych przyjemności. Człowiek czuje się wtedy taki bezradny.
Znowu ogarnęło go podniecenie. Są oto w drodze do tej doliny, która w marzeniach wszystkich jawiła się jako miejsce mistyczne, nieskończenie piękne i bardzo smutne.
Dolina, o której Tengel i Silje, Liv, Dag i Sol tyle opowiadali, a podania przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Choć oni wszyscy, cała piątka, która była w dolinie, a także Kaleb, na dźwięk jej nazwy wzdrygali się, przejęci dreszczem, to przyczynili się do powstania jakiegoś delikatnego, dźwięcznego tonu tęsknoty za doliną u swoich potomków.
Ulvhedin słyszał teraz ten zew. Silniej niż kiedykolwiek.
– Nie mam Boga, którego mógłbym prosić o pomoc – szeptał zwracając się ku rozgwieżdżonym teraz przestworzom. – Lecz tak wielu obciążonych dziedzictwem potomków Ludzi Lodu doznało pomocy od zmarłych krewnych. Tengelu Dobry… Ty, który jesteś moją gwiazdą przewodnią, od chwili gdy stałem się godny miana istoty ludzkiej… Nie opuszczaj mnie w tej drodze! Nie opuszczaj żadnego z nas trojga! Boję się, że twoja pomoc będzie nam bardzo potrzebna.
Niebo milczało, lecz Ulvhedin zasnął ze spokojem w duszy.
Jeśli nawet drobny deszczyk skropił tej nocy Fokstumyra, to i tak żadne z nich tego nie zauważyło. Bo jasne słońce poranka usunęło wszelkie ślady niepogody.