ROZDZIAŁ I

Młoda dziewczyna stała wysoko w czworokątnej wieżyczce na dachu domu w Grastensholm. Rozjarzonym wzrokiem wpatrywała się w burzowe chmury. Za każdym razem, gdy płomień błyskawicy przecinał niebo, twarz dziewczyny rozjaśniała się w zachwycie bliskim ekstazy, a w rozpalonych, żółtych niczym siarka oczach pojawiał się ogień.

Słyszała dochodzące z dołu wołania rodziców:

– Ingrid, Ingrid, gdzie jesteś?

Nie zadawała sobie trudu, by odpowiadać.

Oni się teraz nie liczyli. To była jej godzina, jej świat.

Obudziły się w niej uśpione moce. Jestem jedną z „nich”, myślała z dumą, bo obciążonych dziedzictwem potomków Ludzi Lodu przeważnie cechowało wielkie zarozumialstwo. Zawsze o tym wiedziałam, tylko przedtem nie miało to dla mnie większego znaczenia. Byłam zajęta tyloma innymi sprawami.

Alv Lind z Ludzi Lodu, syn Niklasa i Irmelin, ożenił się z dziewczyną ze wsi. Miała na imię Berit i jak większość chłopskich córek była pracowita i krzepka, romantycznie usposobiona i niesłychanie dumna, że dziedzic majątków w Grastensholm i Lipowej Alei wybrał właśnie ją. Właściwie powinien był dziedziczyć także Elistrand, lecz tu nieoczekiwanie pojawił się inny spadkobierca, Ulvhedin, i osiedlił się w starym domu Villemo. Alv przyjął to z ulgą. Niełatwo byłoby w pojedynkę zarządzać trzema dworami.

Zanim jednak wziął ślub z Berit, odbył z nią bardzo poważną rozmowę. Wszyscy w okolicy zdawali sobie, naturalnie, sprawę z tego, jakie przekleństwo ciąży nad Ludźmi Lodu, wiedzieli, że w każdej generacji rodzi się przynajmniej jedno dziecko obciążone i że jego narodziny matka może przypłacić życiem. W przypadku Alva sprawy miały się szczególnie źle. W swoim pokoleniu on zawierał małżeństwo jako ostatni. Christiana miała już syna Vendela, najzupełniej normalnego. Ulvhedinowi i Elisie urodził się Jon, wspaniały chłopaczek. Ze Szwecji nadchodziły wiadomości, że Tengel Młodszy także został ojcem bardzo udanego syna, którego ochrzczono imieniem Dan. Więcej dzieci ta trójka raczej się nie spodziewała.

Pozostawało zatem potomstwo Alva…

Czy Berit się odważy? Istniało ogromne ryzyko, że urodzi dziecko obciążone i że ona sama może przy tym stracić życie.

Berit jednak kochała młodego, jasnowłosego, urodziwego niczym faun Alva. Nie bacząc na nic podjęła ryzyko.

Wszystko poszło jak należy. Berit urodziła córeczkę o płomiennych miedzianych włosach, gorejących żółtych oczach i wspaniałej twarzyczce. Nawet śladu tych kalekich ramion, które mogły odebrać życie matce. Mała Ingrid była nadzwyczaj udanym dzieckiem, ale to jednak na nią spadło dziedzictwo. Na zewnątrz świadczył o tym tylko kolor oczu; były to najbardziej żółte oczy, jakie kiedykolwiek widziano. Jeśli natomiast chodzi o usposobienie… Och, doprawdy… Ingrid była niczym mały troll, dzikus, którego po prostu nie dało się wychować. Tengel i Silje mieli kłopoty z Sol, ale były one niczym w porównaniu z tym, co rodzice Ingrid przeżywali ze swoją córką.

A na dodatek została obdarzona taką inteligencją, że nawet najbardziej uczeni mężowie uważali, by nie wdawać się w dyskusje z tym nad wiek rozwiniętym dzieckiem. Dla nikogo nie miała szacunku, nawet dla księdza. Może nawet dla niego najmniej. Ingrid wystrzegała się kościoła jak ognia, co bardzo zasmucało Alva i Berit. Wiedzieli przecież, że najciężej dotknięci potomkowie Ludzi Lodu z wielkim trudem przekraczają progi świątyni.

Okazało się, że jej daleki kuzyn, Jon Paladin z Elistrand, także ma bardzo otwarty umysł i że będzie chodził na nauki do proboszcza. Ingrid znacznie przewyższała inteligencją Jona, wobec czego Alv poprosił pastora, by i ona mogła się uczyć razem z kuzynem.

Ale nie! Zarówno Ingrid, jak i ksiądz stanęli dęba. Ksiądz nie mógł pogodzić się z myślą, że miałby uczyć dziewczynę – słyszane to rzeczy? A pewnie wiedział już to i owo o jej bystrym umyśle i nie chciał narażać na szwank swojego prestiżu w kontaktach z tą impertynencką smarkulą. Poza tym z trudem przyjmował do wiadomości jej niechęć do kościoła. Wielokrotnie myślał o tym, żeby ją ukarać, może postawić pod pręgierzem? Powstrzymywało go tylko to, że pochodziła z tak znakomitego rodu. Nie należy zaczepiać Ludzi Lodu, tego zdążył się już nauczyć!

Ingrid protestowała przeciwko podjęciu nauki u proboszcza, ponieważ nie chciała mieć z nim do czynienia i nawet w dziesięć koni nikt by jej na plebanię nie zaciągnął. Postanowiono więc, że Jon zaraz po lekcjach będzie przychodził do Grastensholm i przekazywał Ingrid wszystko, czego się właśnie nauczył. Takie rozwiązanie zadowoliło zainteresowanych – na kilka lat. W końcu jednak pastor nie miał już czego uczyć Ingrid. Doszło do tego, że najpierw ponuro i ze złością wpatrywała się w książki, a któregoś dnia jednym ruchem ręki strąciła je na podłogę.

– Co za paskudztwo! – wysyczała przez zęby. – Pastor może je sobie wziąć, będzie miał czym się podcierać!

– Ingrid! – zawołał Alv ostro, lecz ukarać jej nie mógł.

Nie wolno było podnieść ręki na Ingrid, podobnie jak kiedyś na Sol. Jeśli ktoś się na to ważył, odpłacała mu strasznie, i to wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał. Gdy kiedyś Berit dała jej klapsa, następnego dnia znalazła swoje piękne kilimy, które sama utkała, pocięte na strzępy. Berit ponownie wymierzyła karę, a w odpowiedzi na to Ingrid stała przez cały wieczór w kącie, bez jedzenia, i mamrotała jakieś niezrozumiałe słowa, a Berit się zdawało, że kasza, którą jadła na kolację, roi się od robaków. Przerażona nigdy więcej nie tknęła dziecka.

Alv wzdychał ciężko.

– Daliśmy jej takie pospolite norweskie imię jak to tylko możliwe w nadziei, że to może wywrze jakiś wpływ na jej charakter. Ale nic z tego!

Czasami przychodziły listy ze Szwecji. Krewni pisali, że młody Dan Lind z Ludzi Lodu jest młodzieńcem tak inteligentnym, iż uzyskał pozwolenie na naukę u szwedzkiego profesora Olofa Rudbecka juniora, językoznawcy i botanika, i że nawiązał tam kontakty z innymi wielkimi szwedzkimi profesorami, jak Urban Hjame i Emanuel Swedenborg.

Całe dzieciństwo Ingrid było dla jej rodziców czasem zmartwień i rozczarowań. Może najbardziej dlatego, że kochali ją bezgranicznie i pragnęli dla niej wyłącznie dobra. Ona, oczywiście, także odpowiadała uczuciem na ich miłość. Wyrażały to jej nieoczekiwane a gwałtowne uściski. Zdarzało się też, że w środku nocy wślizgiwała się do ich łóżka, szukając schronienia przed tymi wszystkimi paskudnymi istotami, które czają się w jej pokoju. Nie chodzi o to, że się ich boi, mówiła Alvovi i Berit, ale one są takie męczące, okropnie hałasują i nie dają spać. A w łóżku rodziców jest tak spokojnie i rozkosznie.

Alv wielokrotnie chodził z nią do dziecinnego pokoju, żeby przegonić strachy. Ale, rzecz jasna, niczego tam nie znajdowali. Tylko księżyc rzucał na podłogę błękitnosrebrzystą poświatę.

Wielką pociechą w tych latach był dla nich Ulvhedin. On wiedział, jak to jest, kiedy się dorasta nosząc diabła w duszy, chciał wspierać małą kuzynkę i wskazywać jej drogę. Bardzo się oboje ze sobą zaprzyjaźnili i wielokrotnie Ingrid, gdy miała zmartwienia, szła do Elistrand, by prosić o radę starszego od niej o dwadzieścia cztery lata olbrzyma. Tłumaczyła mu, że nie chce być niemiła i złośliwa, ale niekiedy czuje w sobie straszną złość. I wtedy bardzo jej pomagały zapewnienia Ulvhedina, że z czasem można złe siły pokonać i zdławić.

Wielu ze starszego pokolenia, patrząc na Ingrid, wspominało o Sol i Alv musiał chodzić do Lipowej Alei, żeby przyjrzeć się portretowi tamtej. Twarz Ingrid nie była podobna do małej, kształtem przypominającej serce i w jakiś sposób kociej twarzyczki Sol. Ingrid miała ogromne, bursztynowe oczy w ciemnobrązowej oprawie, mały nosek, duże, jakby wciąż głodne usta i niezwykle piękne zęby. Delikatne, upodabniające ją do młodego fauna dołeczki na policzkach odziedziczyła po ojcu. W dzikich oczach i w wyrazie lekko wydętych warg rysowała się jakby pogarda czy szyderstwo, ale w ogóle rysy twarzy miała bardziej klasyczne niż Sol. Były jednak niebezpiecznie urodziwe, obydwie.

Alv najbardziej obawiał się wewnętrznego podobieństwa. A było ono przerażająco wielkie.

Sol pod maską wesołego szaleństwa była osobą głęboko nieszczęśliwą. Och, Alv pragnął tak bardzo, całym sercem, by jego jedyne dziecko mogło uniknąć gorzkiego losu tamtej.

Nie należało lekceważyć niebezpieczeństwa.

Najbardziej przerażały ich opowieści o tym, jak Sol potrafiła bez skrupułów odebrać życie każdemu, kto stawał na drodze Ludzi Lodu. Alv i Berit wkładali całą duszę w wychowanie swojej małej dziewczynki. Próbowali uczyć ją rozróżniania między dobrem a złem, między tym, co należy do niej, a co trzeba oddać innym, próbowali jej wytłumaczyć, że inni ludzie są tacy sami jak ona. Jeśli postąpi wobec nich niesprawiedliwie lub sprawi im ból, odczują to równie boleśnie, jak ona by odczuwała. Powoływali się na słowa Biblii: postępujcie wobec innych tak, jakbyście chcieli, żeby i oni postępowali wobec was. Wciąż mieli nadzieję, że córka potrafi okazywać współczucie.

Trudno powiedzieć, jak dalece te ich starania się powiodły. Ingrid była zdolna do najbardziej szalonych wybryków. Takich jak na przykład wypuszczenie wszystkich koni na pole owsa, żeby się raz dobrze najadły, albo poinformowanie najbardziej szacownej gospodyni w okolicy, że mamy nie ma w domu, ponieważ wiedziała, że Berit za tą panią nie przepada. To, że Berit nieoczekiwanie zjawiła się w hallu i kłamstwo się wydało, nie miało dla niej specjalnego znaczenia.

Z czasem jednak rodzice zrozumieli, że wszystkie te szaleństwa, które Ingrid popełniała, wynikały z miłości. Po prostu płonęła miłością do wszystkich bliskich sobie ludzi i zwierząt. To, co nazywali złośliwością, było wyrazem żalu i rozczarowania, swego rodzaju obroną. Mściła się, jeśli za coś została skarcona. Nie mogła zrozumieć, że ci, których kocha tak bardzo, mogą ją uderzyć czy w inny sposób ukarać.

Nie umiała odpowiedzieć, dlaczego sprawiła, że w jedzeniu matki pojawiły się paskudztwa. Może po prostu odpłacała pięknym za nadobne? Może czuła się zbyt głęboko zraniona lub chciała zwrócić uwagę na swoją krzywdę w dokładnie odwrotny sposób niż oczekiwano? Na przykład to, że pocięła kilimy, było wyrazem dziecinnego niezrozumienia i głębokiej zazdrości wobec tkaniny, która pochłaniała tyle czasu i uwagi jej matki. Ten i inne przypadki dowodziły, że nie rozumiała prawdy zawartej w słowach rodziców, iż za większością materialnych rzeczy kryją się ludzkie uczucia. Po prostu wobec rywali ogarniała ją dzika pasja niszczenia. Konsekwencji tego czynu, żalu i rozgoryczenia matki, że z taką starannością wykonana praca została zniszczona, w ogóle nie brała w rachubę.

Kiedy taki niszczycielski nastrój stawał się nie do zniesienia, wyprowadzała ze stajni konia i jak wicher jeździła po polach. „Oho, złe znowu wodzi młodą pannę z Grastensholm” – powiadali wtedy ludzie.

Przeważnie jednak Ingrid była miła, kochająca i słodka, a rodziców rozsadzała duma ze wspaniałej córki, więc bez wahania wybaczali jej wszystkie szaleństwa.

Aż do następnego razu.

Była jakby odrodzoną Sol, ale oni o tym nie wiedzieli, bo przecież tamtej nie znali.

Villemo, podobna do nich obu, i do Sol, i do Ingrid, nigdy nie była aż taka zła, Villemo bowiem nie należała do obciążonych, ona należała do wybranych. Villemo miała zdolność logicznego myślenia, Sol i Ingrid myślały irracjonalnie, kierowały się emocjami.

Służba w Grastensholm także nauczyła się szybko postępowania z Ingrid, a ona odpłacała im ich życzliwość czułym przywiązaniem, tak że, mimo wszystko, dorastała w przyjaznej i pełnej harmonii atmosferze.

(Nie będziemy na tyle małostkowi, by opowiadać tutaj o tym, jak pewnego razu nowy chłopiec stajenny pozwolił sobie klepnąć w pośladek tę pociągającą panienkę. W następnym momencie znalazł się pośrodku gnojowiska za chlewem. Nigdy nie zrozumiał, jakim sposobem tam trafił, choć zastanawiał się nad tym do końca życia. Zresztą po dwóch dniach został odprawiony z Grastensholm.)

Ale najbardziej groźne mogły się okazać niezwykłe uzdolnienia Ingrid. Jon z Elistrand uczył się razem z nią, lecz nie był w stanie dotrzymać jej kroku.

Wszystkie książki i atlasy w Grastensholm zostały sczytane od deski do deski. W Elistrand także. Jedyny wykształcony człowiek w okolicy, pastor, omijał ją szerokim łukiem, ponieważ uważał, że zadaje mnóstwo niezrozumiałych i głupich pytań. To znaczy on nie umiał na nie odpowiadać, a właśnie do tego za nic by się nie przyznał!

Kiedy Ingrid skończyła siedemnaście lat, niezadowolenie z wykształcenia, jakie zdobyła, przeradzało się coraz częściej w irytację. Czy wszyscy ludzie są tacy głupi? Czy naprawdę nie ma nikogo, kto by potrafił odpowiedzieć na wszystkie niepokojące ją pytania?

Odbierało to chęci do pracy i charakter Ingrid znowu się pogorszył. By dać upust niezwykłej energii, zaczęła na własną rękę eksperymentować trochę z czarami.

Wtedy właśnie Alv zdecydował się na drastyczny krok i powiedział jej o istnieniu czarodziejskiego skarbu Ludzi Lodu. Czynił to z niespokojnym sercem, wiedział bowiem, jaki ogień rozpala się w umysłach dotkniętych dziedzictwem na wiadomość o skarbie.

– Odkąd mój ojciec, Niklas, umarł, skarb spoczywa w ukryciu – poinformował Ingrid z powagą. – Właściwie to Ulvhedin powinien go odziedziczyć po Niklasie, lecz on był dostatecznie silny, by powiedzieć: nie. On wie, jak trudną do odparcia pokusą dla obciążonych dziedzictwem mogą się okazać te czarodziejskie zbiory, a chciałby nadal żyć jak człowiek, w spokoju, z Elisą i rodziną.

Alv stwierdził z przerażeniem, że w oczach jego córki zaczynają tańczyć iskierki – z podniecenia i pragnienia posiadania.

– Gdzie teraz jest ten skarb?

– Tego nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Zgodnie z prawami rodu ty jesteś następną dziedziczką. Zostało jednak postanowione, że jeżeli obciążony dziedzictwem członek rodziny nie jest godzien posiadać skarbu, to może zostać pozbawiony tego prawa. Jest naszą rzeczą, dorosłych, rozstrzygnąć, jak będzie w twoim przypadku.

– Ale ja chcę, ja chcę! – zawołała Ingrid przestraszona. – Obiecuję, że będę godna skarbu, zobaczycie, że mnie na to stać!

I tak rzeczywiście było. Przez cały długi rok Ingrid zachowywała się niczym mały aniołek, którego wszyscy szczerze kochali. Nigdy nie wspomniała ani słowem o tym, jak bardzo by chciała dalej się uczyć, pod każdym względem zachowywała się przykładnie.

W tym czasie Dan Lind z Ludzi Lodu wiódł bardzo szczęśliwe życie w Szwecji. On także był niezwykle uzdolniony, młody geniusz, można powiedzieć, lecz on mógł swoje zdolności rozwijać. Skończył właśnie osiemnaście lat i spotykał się z największymi uczonymi Szwecji. Obdarzony trzeźwym, logicznym umysłem, myślał jasno, nie ulegał uczuciom. Rodzice rozglądali się za odpowiednią dla niego panną, a on się na to godził bez szemrania. Żeby tylko była miła i porządna, żeby lubiła dom i nie zanudzała go gadaniem, to gotów był zaakceptować każdą.

I oto zdarzyło się, że Ofol Rudbeck junior poprosił Dana, by zajął się badaniami górskiej flory, sam uczony bowiem pracował nad innymi sprawami i nie miał na to czasu.

Dan przyjął propozycję, z tym jednak zastrzeżeniem, że wolałby przeprowadzać badania w górach norweskich. Jego ród pochodzi właśnie stamtąd, wyjaśnił mistrzowi, więc przy okazji Dan chciałby odwiedzić mieszkających w Norwegii krewnych.

Olof Rudbeck zgodził się i młody badacz został wyposażony w imponującą listę roślin, które powinien zebrać. A byłoby dobrze, gdyby znalazł jeszcze nowe, nieznane.

Plany małżeńskie odłożono na później. Dan pożegnał się z rodzicami, Tengelem Młodszym i Sigrid, a także z dziadkami, Villemo i Dominikiem, po czym wyruszył w drogę.

Był rok 1715 i nikt nie znał jeszcze losów Vendela Gripa. Wiele lat temu przepadł on gdzieś w Rosji. Nikt już się nie spodziewał, że go jeszcze zobaczą. On tymczasem znajdował się w kraju Samojedów w najzimniejszej części Syberii, gdzie daremnie starał się przeciwstawić obdarzonej ogromną siłą woli szamance Tun-sij.

Dan Lind z Ludzi Lodu nie spieszył się w drodze do Norwegii. Korzystał z okazji, by odwiedzać innych badaczy, minęło więc sporo czasu, zanim dotarł do Grastensholm. Myślał często z uśmiechem o pożegnaniu ze swoją dzielną babką Villemo. Nie była już przecież młoda i Dan poprosił ją żartem, by zaczekała na jego powrót z tej wyprawy. Villemo odparła z uśmiechem, że ona i Dominik zamierzają dożyć wspólnie bardzo późnej starości. A kiedy uznają, że wszystkiego już w życiu dokonali, umrą razem. Tak postanowili. Bo które z nich chciałoby nadal żyć, kiedy zabraknie drugiego?

Dan chciałby mieć takie wspaniałe małżeństwo jak dziadkowie, często o tym myślał. Tymczasem jednak jego uwagę pochłaniały badania.

Podróż przez Szwecję zajęła mu całą zimę. Tak wielu ludzi chciało z nim rozmawiać i on sam chciał rozmawiać z tyloma wielkimi uczonymi, których odwiedzał. Nadłożył drogi do miejscowości Skara, by spotkać swego przyjaciela Emanuela Swedenborga, czy raczej Svedberga, jak się teraz nazywał. Ojcem Emanuela był Jesper Svedberg, biskup w Skara, człowiek wielce uczony i surowych obyczajów. Emanuel miał nieco bardziej liberalne poglądy na życie i głosił idee, które interesowały Dana, a dotyczyły świata duchowego. Twierdził on mianowicie, że potrafi prowadzić długie rozmowy z duchami i aniołami, a Biblię pojmował w sposób, który nie wszyscy pochwalali. Studiował matematykę, astronomię i medycynę, był człowiekiem niezwykle uzdolnionym, lecz miał wielu zawistnych kolegów, którzy go oczerniali i intrygowali przeciwko niemu.

Popatrzył z goryczą na młodego Dana i powiedział:

– Właśnie piszę list do jednego z moich najlepszych przyjaciół. Czy mogę ci przeczytać, co napisałem?

– Chętnie posłucham – odparł Dan.

I Emanuel przeczytał: Musi być uważany za szaleńca człowiek, który jest wolny i niezależny oraz ma nazwisko znane nawet w obcych krajach, ale którego przez to nie otaczają wcale mniejsze ciemności, a który mimo to marznie tutaj, gdzie furie, zazdrośnicy i Pluto czuwają nad rozdziałem wszelkich nagród.

Dan zgadzał się z nim, że to niesprawiedliwy los. Owszem, Emanuel zyskał uznanie po latach, ale musiał na nie długo czekać.

Ekspedycja Dana w norweskie góry bardzo Emanuela interesowała, rozmawiali o niej wiele, obaj przecież poświęcili się badaniu natury. Gdy zatem Dan dotarł do Grastenshalm, zdążył już skończyć dziewiętnasty rok życia, a na świecie zaczęło się kolejne lato.

Było to właśnie tego dnia, kiedy Ingrid stała na wieży i rozkoszowała się burzą.

Miała teraz osiemnaście lat i przychodzili już do niej pierwsi zalotnicy. Specjalnie jej to nie bawiło, ale była im wdzięczna, że zwrócili na nią uwagę, więc ich także obejmowała swoją miłością. Nie do tego stopnia jednak, że chciałaby wyjść za mąż.

No, może z wyjątkiem jednego. Był to najmłodszy syn właściciela sporego gospodarstwa na południowych krańcach parafii Grastensholm. Ingrid nie udzieliła ostatecznej odpowiedzi, musi się zastanowić, powiedziała, co w jej rodzicach wzbudziło nadzieję. Starający się był dobrym chłopcem, a oni chcieli dla swojej córki jak najlepiej, ponieważ zaś tak długo trzymała w ryzach swój temperament, myśleli, że mogą ją spokojnie oddać mężowi.

I wtedy pojawił się Dan…

Wjechał na dziedziniec w Grastensholm galopem w obawie przed burzą i zbliżającą się ulewą.

Nagle wysoko na wieży dostrzegł dziwną postać. Stała w białym ubraniu na tle antracytowogranatowych chmur i wyciągała ramiona ku niebu.

Ona jest szalona, pomyślał. Kompletnie zwariowała! Żeby stać na dachu w taki czas!

Nie mógł się jednak wyzbyć pomieszanego ze strachem podziwu dla jej niesłychanej odwagi. Pospiesznie oddał konia służącemu, który wybiegł mu na spotkanie, pozbierał liczne torby podróżne i czym prędzej schronił się w domu. Alv i Berit powitali go serdecznie.

– Jak dobrze widzieć cię znowu, Dan! Twój ojciec, Tengel, pisał, że jedziesz do nas, ale szczerze mówiąc ten list dostaliśmy już bardzo dawno temu.

– Tak, nie spieszyłem się.

– Jaki ty już jesteś dorosły! Byłeś małym chłopcem, kiedyśmy się widzieli po raz ostatni. Ale poznaliśmy cię natychmiast. Wiesz, że jesteś bardzo podobny do swego dziadka Dominika?

Mówili nie to, co myśleli: że mianowicie Dan stał się niezwykle przystojnym młodym człowiekiem, wysokim i dobrze zbudowanym. Jego twarz miała może trochę zbyt nieregularne rysy, żeby ją nazwać piękną, była jednak bardzo męska z tą ciemną karnacją i wyrazem powagi.

Berit pospieszyła z wyjaśnieniami:

– Ingrid powinna tutaj być i przywitać się z tobą! Jesteśmy bardzo niespokojni, bo wiesz, Ingrid zniknęła. Przypuszczamy, że boi się burzy i znalazła sobie jakąś kryjówkę.

Dan oświadczył krótko:

– Wasza córka stoi wysoko na wieży i przyzywa burzowe chmury. Najwyraźniej bardzo to lubi.

– No tak, można się było tego spodziewać – mruknął Alv i wbiegł po schodach na strych.

Wkrótce wrócił, mocno trzymając dziewczynę w ojcowskich objęciach. Oczy Ingrid płonęły z podniecenia i szczęścia.

Dobry Boże, pomyślał Dan, ona wygląda fantastycznie! Jest po prostu fascynująca!

– Hej, Dan! – przywitała go Ingrid z zaczepnym uśmieszkiem. – Ojciec mi powiedział, że przyjechałeś. Ściągnąłeś ze sobą burzę, jak widzę.

– O, nie taka to znowu straszna burza. Przynajmniej w tej chwili. Taka sobie ulewa – odpowiedział jej także z uśmiechem. – Nie jesteś strachliwa, skoro możesz stać na wieży w taką pogodę.

Potężny grzmot wstrząsnął domem.

– Ja próbowałam tylko zrozumieć, czym jest burza – wyjaśniła, kiedy grzmot ucichł. – Nie wierzę w to gadanie o karze, którą Bóg zsyła na jakiegoś biedaka tu, w naszej parafii.

Dan ożywił się.

– Uczyłem się tego i owego o istocie burzy…

– Naprawdę? No i co?

Weszli do salonu rozmawiając z przejęciem. Wyjaśnienia Dana nie były z naukowego punktu widzenia zbyt poprawne, ludzkość jeszcze wtedy nie rozwiązała zagadki napięcia elektrycznego, były jednak znacznie bardziej logiczne niż związane z burzą przesądy, powszechnie wówczas panujące. Ingrid, oczarowana jego słowami, bez trudu pojmowała objaśnienia. Miała łzy w oczach ze szczęścia, że może poruszać takie tematy. Alv i Berit przysłuchiwali im się w milczeniu, spoglądając po sobie. Nareszcie Ingrid spotkała bratnią duszę.

– Jaka szkoda, że mieszkają tak daleko od siebie – westchnął w końcu Alv.

– Tak. Naprawdę szkoda, że…

Berit umilkła, ale dokończył jej mąż:

– Że oboje pochodzą z Ludzi Lodu? I że dziadkowie obojga ze strony ojców pochodzą z Ludzi Lodu? Wszyscy czworo? Ta sama krew. Niebezpiecznie dużo tej samej krwi!

– Tak, a poza tym, szczerze mówiąc, Ingrid jest już zaręczona.

– Dan także, jak słyszałem. Ma się żenić, jak tylko wróci do domu. Nie, oni nie są dla siebie, w żadnym razie. A jednak pomyśl, jakie by oni mogli mieć dzieci! To znaczy, gdyby wszystko było normalnie, chciałem powiedzieć. W każdym razie to dobrze, że Ingrid ma z kim porozmawiać. My wszyscy tak strasznie do niej nie dorastamy.

Dwoje geniuszy Ludzi Lodu nie słyszało tej rozmowy. Byli zajęci swoimi sprawami. Dan nadziwić się nie mógł, jak wielką inteligencją odznacza się śliczna Ingrid.

A ona? Ona jaśniała niczym słońce!

Wieczorem cała rodzina wraz gościem udała się do Elistrand.

Po wyczarowanej niemal natychmiast kolacji wszyscy siedli przed kominkiem i zaczęły się rozmowy. Na dworze wciąż padało, w domu było tak zimno, że mimo lata trzeba było rozpalić ogień.

– Och, ojcze, czy ja bym nie mogła pojechać z Danem na jego wyprawę? – zapytała w pewnym momencie Ingrid.

– Czy ty oszalałaś, dziewczyno? – wykrzyknęła Berit. – No, piękny pomysł, nie ma co! A co by powiedział przyszły mąż o pannie, która włóczy się po lasach i przygląda roślinom?

Dan pochylił się i spoglądał w oczy kuzynki, w których odbijały się żółte błyski ognia.

– Muszę ci powiedzieć, Ingrid, że mam także inny plan; dlatego właśnie chciałem jechać w norweskie góry. To bardzo niebezpieczny plan…

– Opowiedz nam o nim – poprosił Tristan, siedzący obok znacznie od siebie młodszej żony Mariny. Byli tacy różni, ale wyglądali na szczęśliwych.

Dan ożywił się. Chociaż nie widział tych ludzi od czasu, kiedy był dzieckiem, czuł, że jest jednym z nich. W ich żyłach płynęła ta sama krew.

– No więc, studiowałem książki mojego pradziadka Mikaela o Ludziach Lodu. I jest coś, co mnie w nich uderzyło…

To zaciekawiło wszystkich. Tristan, najstarszy w tym gronie, powiedział:

– Musisz jednak pamiętać, że to bardzo niepełne opowieści. Właściwie mało co wiadomo o początkach życia rodu w Lodowej Dolinie.

– Tak, wiem – zgodził się Dan. – Zastanawiam się jednak, czy nie mógłbym odnaleźć wątku, o którym nikt dotychczas nie myślał.

– Jakiego? – zapytał Jon, syn Ulvhedina i Elisy. On i Branja wyglądali na nierozłącznych. Siedzieli tak blisko siebie, że nawet ostrze noża by się między nimi nie zmieściło.

– Czy któreś z was zastanawiało się kiedy nad tym, co stało się później? Mam na myśli Tengela Złego.

Oczy Ulvhedina rozbłysły w półmroku. W blasku ognia jego straszna twarz zdawała się jeszcze bardziej groteskowa, a broda, którą teraz nosił, dodawała mu demonicznego wyrazu. Zwrócił się do Dana, wolno wymawiając słowa:

– To znaczy po tym, kiedy Tengel Zły już wywołał Księcia Ciemności?

– No, o tym wiemy chyba dość dużo. O jego diabelskim postępowaniu i tak dalej. Nigdzie jednak nie wspomina się nic o jego śmierci. Gdzie jest jego grób?

Zaległa cisza.

– Cóż – zaczął po chwili Jon – grób znajduje się chyba na cmentarzu w Lodowej Dolinie, czyż nie?

– Na cmentarzu? – prychnął Tristan. – Tengel Zły? To niemożliwe! Już raczej tam, gdzie zakopał kociołek!

– To też nie jest możliwe – powiedziała Ingrid z nieubłaganą logiką. – Bo to miejsce także było całkowicie nieznane.

– Słusznie – przytaknął Dan. – Aż do czasów Kolgrima. Przed nim prawdopodobnie odnalazła je Sol. Ale wierzcie mi, w czasach Tengela Złego nikt tego miejsca nie znał. Wobec tego gdzie on został pochowany?

– Może sam udał się na wybrane miejsce, kiedy czuł, że śmierć się zbliża – zastanawiał się Ulvhedin.

Dan przyznał mu rację.

– Ja także nad tym myślałem. I właśnie teraz zamierzam to miejsce odnaleźć, żeby sprawdzić, czy moje rozumowanie jest słuszne.

– Oszalałeś? – zawołał Alv. – Nie wolno ci tego robić! Zwłaszcza tobie, który nie jesteś obciążony dziedzictwem!

– A ja myślę, że wprost przeciwnie, daje mi to pewną ochronę. Tylko dotknięci mogą zobaczyć Tengela Złego. Zresztą mógłbym zabrać ze sobą Ingrid i Ulvhedina.

– Och, tak! – wrzasnęła Ingrid.

– Mowy nie ma! – uciął Alv.

Tristan poruszył się niespokojnie:

– Dlaczego chcesz odnaleźć jego grób, Dan?

Młody uczony spoważniał.

– Ponieważ bardzo bym chciał wiedzieć, że on ma własny grób.

Elisa jęknęła:

– Jesteś okropny!

Spojrzał w jej stronę. Wielkie, błękitne oczy. Elisy ze strachu aż pociemniały.

– Ja wierzę, że on ma grób, Eliso. Ale chcę się upewnić. I pomodlić się nad nim.

Wszyscy zebrani na moment zamilkli. Dan podjął teraz temat, którego zawsze unikali. Wiedzieli, że przynajmniej dwoje spośród nich nie uznaje kościoła.

– Nie przypuszczałam, Dan, że jesteś taki religijny – rzekła Ingrid krótko z odcieniem rozczarowania w głosie.

Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy Dana.

– Muszę przyznać, że jako badacz natury od czasu do czasu stawiam sobie bluźniercze pytania. A babcia Villemo nie była najwłaściwszą wychowawczynią, jeśli o to chodzi. Ale moja matka, Sigrid, żywi głęboką i gorącą wiarę, to ona miała na mnie największy wpływ. Powiedzmy zatem, że jestem agnostykiem, to znaczy ani nie wierzę, ani nie zaprzeczam istnieniu Boga. Problem ten pozostaje dla mnie otwarty. Dopóki sprawa nie zostanie udowodniona ponad wszelką wątpliwość, nie mogę twierdzić, że jest tak czy inaczej.

Ingrid, która uwielbiała dyskutować, pochyliła się do przodu i rzekła z ożywieniem:

– Zamierzasz zatem przynajmniej spróbować wypowiedzieć słowa modlitwy nad grobem Tengela Złego?

– To w każdym razie zaszkodzić nie może.

– Nie bądź taki pewien – powiedział Tristan sceptycznie. – Nie zapominaj, że zwracasz się do mocy nie z tego świata. Tengel Zły ma za sobą potężną siłę, jeśli, oczywiście, to prawda, że zawarł pakt z diabłem.

– Uff, nie! – jęknęła Berit. – Siedzicie tu i dyskutujecie o jakichś fantazjach, tak jak by to była najprawdziwsza rzeczywistość!

Tristan spojrzał na nią poważnie.

– To jest rzeczywistość, Berit! Ja widziałem, jak postaci ze świata baśni były przywoływane do życia. Ulvhedin o tym wie. To on sam musiał wpychać Ludzi z Bagnisk pod duńską ziemię. Po tym przeżyciu wierzę bez zastrzeżeń we wszystkie podania o Tengelu Złym.

Ingrid podskoczyła na ławie.

– Już wiem! Weźmiemy ze sobą czarodziejski skarb Ludzi Lodu. Dan, Ulvhedin i ja, i w ten sposób uwolnimy raz na zawsze ród od przekleństwa!

Wzburzone okrzyki: „Nie! Nie!” posypały się na jej głowę jak grad. Propozycja Ingrid została zagłuszona, a ona sama jak niepyszna usiadła na ławie.

Tylko z jednej strony napotkała coś, co można by nazwać zainteresowaniem. Oczy Ulvhedina lśniły ciepłym blaskiem, a na jego wargach igrał uśmieszek, na widok którego zadrżała.

– Dość już o tym – uciął Alv. – Wszyscy chcielibyśmy się uwolnić od ciążącego na rodzie przekleństwa, ale nigdy w życiu nie zgodzę się, żeby to moja jedyna córka miała wykopać kociołek! Rodzina straciła już zbyt wielu młodych ludzi.

Reszta zebranych milczała. Ich myśli kierowały się ku temu, który zaginął gdzieś na bezkresnych przestrzeniach Rosji – wspominali Vendela Gripa. Nie mieli pojęcia, że akurat w tej chwili znajduje się on w Archangielsku i że cierpi tam w niewoli. O jego przeżyciach jednak już opowiadaliśmy, a miało minąć jeszcze kilka lat, zanim rodzina będzie mogła je poznać.

Tymczasem wiedzieli jedynie, że matka Vendela, Christiana, mieszka samotnie w Skanii, rozpaczając nad nieznanym losem jedynaka. Babcia Lena dzieliła jej żałobę.

Wśród zebranych w Elistrand zniknięcie Vendela najboleśniej przeżył Tristan. Christiana była jego siostrzenicą, a Lena siostrą.

Rozmowa skupiała się teraz na codziennych sprawach, lecz dwoje z obecnych nie brało w niej udziału. Zaczęli już snuć plany…

Загрузка...