8. Plany

W Nueva Barcelona wreszcie wydarzyło się coś, co pozwoliło oderwać myśli od żółtej febry. Ludzie nadal umierali i z całą pewnością nikt nie zapominał o zarazie szerzącej śmierć w mieście, ale ci, którzy okazali się zupełnie bezradni w obliczu epidemii, nagle dostali zadanie, dzięki któremu zrobią to, o czym marzyli od samego początku moru, i dzięki czemu mogą teraz okryć się chwałą.

Ucieczka z miasta.

Była to pierwsza reakcja bogaczy: zabierali rodziny i wyjeżdżali na plantacje. Ale zwykli mieszkańcy miasta nie mieli takiej możliwości i nienawidzili za to bogaczy. Nie, prawdziwi mężczyźni zostali. Nie mogli sobie pozwolić na wywiezienie rodzin z miasta, więc musieli bezczynnie patrzyć, jak ich żony i dzieci chorują i umierają. Nie wspominając już o tym, że sami także mogli się pożegnać z życiem. Kiepska śmierć — jęczeć w gorączce, aż wreszcie przyjdzie pora zająć miejsce na wózku do wywożenia zwłok, ponuro turkoczącym ulicami miasta.

Dlatego kiedy rozeszła się wieść, że gubernator Anselmo Arellano szuka ochotników do wyprawy w górę rzeki w celu sprowadzenia zbiegłych niewolników — i zabicia białych renegatów, którzy im pomogli — ochotników nie zabrakło. Zwłaszcza wśród tych, których zwykle zwano marginesem.

Nie wszyscy uważali ich za szczególnie odważnych czy honorowych. Na przykład bardzo niewiele ladacznic dało im darmowy kwadrans tylko dlatego, że miały do czynienia z „żołnierzem, który może zginąć”. Nikt lepiej od prostytutek nie wiedział, jak niewielu mężczyzn potrafi realizować swoje przechwałki. Nie była to armia, która zdołałaby długo się utrzymać, gdyby napotkała opór. Nadawali się tylko do wieszania bezbronnych Francuzów.

To właśnie Calvin usłyszał, przesiadując w portowych tawernach, gdzie zbierali się „żołnierze” przed wymarszem. Dowodził nimi syn gubernatora, pułkownik Adan, który jako od dawna pełniący obowiązki dowódcy garnizonu w Nueva Barcelona zyskał sobie niechętne uznanie za to, że nie jest tak brutalny, jak mógł być. Ale Calvin bez trudu potrafił sobie wyobrazić, jaką desperację czuł biedny pułkownik na widok tej żałosnej zbieraniny, która znalazła się pod jego komendą.

Choć może jednak nie była taka żałosna. Pijani jutro wytrzeźwieją i mogą stać się podobniejsi do żołnierzy. A wroga nietrudno będzie im znaleźć. Pięć tysięcy niewolników i Francuzów, idących w tempie najwolniej idącego dziecka — chyba natrafienie na ich ślad nie będzie trudne, co? I czy potrafią się bronić? O, pułkownik Adan chyba jednak nie popadł w rozpacz.

Mógłby mieć trochę inny nastrój, gdyby naprawdę uwierzył w te niestworzone bajdy o moście stworzonym z czystej wody, który znikł, kiedy weszli na niego żołnierze, więc dwie dziesiątki utonęły, a reszta najadła się strachu i opiła wody. Prawdopodobnie był tak przyzwyczajony do żałosnych usprawiedliwień żołnierzy, że nawet nie przyszło mu do głowy, iż to akurat może być prawdziwe.

Ciekawe, co zrobi Alvin. Zapewne nie będzie walczyć. Za bardzo sobie ceni ludzkie życie, biedaczek. A przecież połowa z tych osłów i tak by się zabiła, spadłszy po pijanemu z mostu albo wdając się w bójkę o byle co.

No, cokolwiek postanowi, ja mu nie pomogę, pomyślał Calvin.

Nie miał nic przeciwko pomaganiu, jeśli mu to nie krzyżowało planów. Dlatego dziś rano odszukał Jima Bowie i poprosił, by zaprowadził go do Steve’a Austina. Spotkali się w knajpie oddalonej od doków o dwie przecznice, co oznaczało, że panował w niej względny spokój. Znajdowali się w niej także inni ludzie, choć Calvin nie zwróci na nich uwagi. Albo ich pozna później, albo nie. Teraz liczył się tylko Austin i meksykańska przygoda.

Austin opowiadał właśnie, jak to w ramach przysługi dla gubernatora musi ruszyć na poszukiwanie niewolników, nim zajmie się ekspedycją.

— To nie potrwa długo — mówił. — Jak daleko mogła odejść banda zbiegów? Pewnie znajdziemy ich zapłakanych na północnym brzegu Pontchartrain. Paru powiesimy, wielu wychłostamy i zawleczemy do domu. A potem — do Meksyku!

Calvin tylko pokręcił głową.

Austin przeniósł spojrzenie na Jima Bowie.

— Potrzebuję wojowników — powiedział — nie doradców.

— Ja bym go posłuchał, Steve.

— Ta wesoła wyprawa jest skazana na klęskę — oznajmił Calvin. — Nie pchajcie się tam, gdzie zaraz się zrobi gorąco.

— Klęskę? A jakie wojsko ich pokona?

Calvin bez słowa zmiękczył ich kufle, które osunęły się jak zwiędłe, zalewając stół piwem i zimnym miękkim metalem. Mężczyźni poderwali się na równe nogi i zaczęli wycierać spodnie. Calvin usiłował się nie uśmiechać, choć wyglądali, jakby się zsikali. Zaczekał, aż Austin uświadomi sobie, że metalowe kałuże na stole były przed chwilą kuflami.

— Co zrobiłeś?

— Nic wielkiego — oznajmił Calvin. — Jak na Stwórcę.

Austin łypnął na niego spode łba.

— Twierdzisz, że jesteś Stwórcą?

— Stwórcy nie istnieją — mruknął ktoś.

— A twoje piwo nadal jest w kuflu — odparł wesoło Calvin. — Nie jestem zbyt wprawnym Stwórcą, ale mój brat Alvin należy do pierwszej ligi.

— I jest z nimi — dodał Jim Bowie. — Usiłowałem go namówić, żeby poszedł z nami, ale nie chciał.

— Kiedy armia pułkownika Adana znajdzie zbiegów — oświadczył Calvin — zakładając, że ich znajdzie… nie zdziwiłbym się, gdyby ich broń zmieniła się w kałuże metalu.

— Albo w ogóle zniknęła — dodał Bowie. — Sam to widziałem.

Masywna stal i co? Poszło! O tak! — Pstryknął palcami.

Austin przeniósł się do suchego stołu i zamówił nowe piwo. Zastanowił się przez chwilę.

— Ufam, że to będziemy mogli wypić?

Calvin wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Wkrótce wszyscy siedzieli razem — z wyjątkiem paru ludzi Austina, którzy przypomnieli sobie o niecierpiących zwłoki sprawach czekających na nich tam, gdzie nikt nie rozpuszcza metalowych kufli samą myślą.

— Jak pan sądzi, może bym się przydał w pańskiej ekspedycji do Meksyku? — spytał Calvin.

— Owszem — powiedział Austin. — I to jak!

— Strasznie mnie ciekawi to plemię. Mój brat uważa, że o Czerwonych wie wszystko. Ale jego Czerwoni to spokojny lu dek. Ja chciałbym poznać tych Meksykanów, tych co wydzierają swoim ofiarom bijące serca.

— A martwi się nadadzą? Bo nie jedziemy ich poznawać, tylko zabijać.

— Wszystkich? O rety!

— A, wszystkich to nie — przyznał Austin. — Ale pewnie zwykli ludzie się ucieszą, że koniec z tymi poganami.

— Coś wam powiem — oznajmił Calvin. — Będę z wami do koń ca i pomogę, na ile zdołam, pod warunkiem że wyruszycie do Meksyku jutro rano.

Austin wybuchnął śmiechem.

— Przychodzi pan i rozkazuje, kiedy mamy wyruszyć?

— Nie rozkazuję, skąd. Mówię tylko, że dołączę do każdej ekspedycji, która wyruszy jutro rano. A jeśli się taka nie znajdzie, to nigdzie nie jadę. Nie uwzględniliście mnie w swoich planach, więc możecie ruszać i realizować je beze mnie.

— Dlaczego tak bardzo panu zależy, byśmy nie łapali zbiegów?

— Cóż, jak powiedziałem, przede wszystkim jest z nimi mój brat. Ponieważ pańscy ludzie są w tej chwili najgroźniejsi w całym Barcy, mój brat będzie nieco bezpieczniejszy, jeśli usunę was z miasta.

— Tak właśnie myślałem. Skąd mam wiedzieć, że nie zniknie pan, kiedy pułkownik Adan wyruszy w pościg?

— Druga przyczyna jest ważniejsza. Jeśli wyruszycie z pułkownikiem, pańscy ludzie ucierpią tak samo jak inni. Przypuszczam, że kiedy Alvin z nimi skończy, nie będą w stanie zdobyć wychodka własnej babci, co dopiero Meksyku.

— Nie wiem, czy pański brat jest aż tak niebezpieczny.

Calvin wstał, podszedł do stołu i przyniósł bezkształtny placek, który był niegdyś kuflem.

— Czy może pan skupić na tym myśli przez chwilę, żebym nie musiał roztapiać następnych?

— Dobrze, dobrze. Jasne, że jest niebezpieczny. A ja jestem bardzo zobowiązany, że nas pan ostrzegł.

— Trzecia przyczyna: nie lubię czekać. Jeśli ekspedycja wyruszy jutro, jadę. Jeśli nie, znudzę się i pójdę poszukać lepszej rozrywki.

Austin pokiwał głową.

— Cóż. Zastanowię się.

— Dobrze.

— Ale nadal nie odpowiedział pan na moje pytanie. Skąd ma my wiedzieć, że jutro tu pan będzie?

— Bo tak powiedziałem. Nie zmusicie mnie, żebym z wami po szedł, jeśli nie zechcę, ale mówię, że mam na to ochotę. Nie dostaniecie lepszej gwarancji. Nie musicie mi ufać. Róbcie, co chcecie.

— Skąd mam wiedzieć, że nie będzie mi pan sprawiał samych kłopotów? Już teraz się pan szarogęsi, co będzie potem?

Calvin wstał.

— Panowie, widzę, że niektórych z was bardziej interesuje bycie wielkim wodzem niż walka z mocą, którą Meksykanie czerpią z rozlewu krwi. Przepraszam, zmarnowałem wasz czas. Słyszałem, że Meksykanie kastrują wielkich wodzów, zanim wyrwą im serce. Jest to zaszczyt, który zapewne chętnie przyjmiecie.

Ruszył do drzwi.

Austin go nie zatrzymał. Nikt za nim nie pobiegł.

Calvin się nie zawahał. Nie zwolnił kroku. Wyszedł na ulicę. I nadal nikt go nie zatrzymywał. A niech ich!

Nie, jednak pojawił się ktoś. Jim Bowie, Calvin poznał jego płomień serca. Bowie zatrzymał się i rzucił…

Calvin schylił się i uskoczył w lewo.

Tam, gdzie przed chwilą była jego głowa, drżał nóż wbity w drewnianą ścianę.

Calvin skoczył z furią. Po chwili znalazł się przy nim uśmiechnięty Jim Bowie. Calvin bluznął wiązanką tak barwnych francuskich przekleństw, że paru francuskojęzycznych przechodniów stanęło i spojrzało na niego ze szczerym podziwem.

— Czym się tak gorączkować, panie Stwórco? — spytał Jim Bowie. — To chyba jasne, że celowałem prosto w twoją głowę. Twój brat by sprawił, że nóż by zniknął w locie.

— Ja mam więcej szacunku dla sztućców — warknął Calvin, choć prawda wyglądała tak, że na unicestwienie noża w locie miał tyle samo szans, co na zatrzymanie wirującej kuli ziemskiej.

Z kuflami poszło mu łatwo, bo stały na stole i nigdzie się nie wybierały.

— Zdaje mi się — powiedział Bowie — że nie dorastasz swojemu bratu do pięt, ale chcesz, byśmy myśleli, że potrafisz tyle samo co on. A jeśli to cię doprowadza do wściekłości…

— Nie doprowadza — syknął Calvin.

— Cieszy mnie to. Klaruję to tak, jak Steve’owi Austinowi.

Chciałem, żeby twój brat się do nas przyłączył, bo gwarantowałby nam sukces. Ale nie chciał. Zamiast tego skombinował sobie pięć tysięcy zbiegów, których trzeba karmić i gdzieś przenocować.

A niech tam. Ty chcesz z nami jechać — według mnie chcesz mieć okazję pokazać, że jesteś taki dobry jak twój brat. Ale nie jesteś, a kiedy ten fakt stanie się jasny i oczywisty, wielu dobrych chłopców z tej ekspedycji przypłaci życiem to, że ci zaufali.

Calvin miał ochotę rozerwać go na strzępy, lecz on także miał zasady, choć nie takie jak Alvin. Nie zabija się człowieka jedynie dlatego, że powiedział coś nieprzyjemnego, nawet jeśli to same kłamstwa.

Tak więc tylko kiwnął głową i ruszył w stronę doku.

— No — powiedział — rozsądny wybór. Biegnij do Steve’a Austina i życz mu ode mnie powodzenia.

Jednak Bowie nie spieszył się z odejściem. Dobry znak.

— Słuchaj no, panie Calvin, przyszedłem prosić, żebyś wrócił.

Musimy wiedzieć, ile potrafisz. Oczywiście roztapianie cynowych kufli to strasznie fajna sztuczka, ale chcemy się przekonać, co umiesz naprawdę. Dostrzegłeś mój nóż na tyle szybko, żeby przed nim uskoczyć, ale nie potrafiłeś go zniszczyć w locie, co pozwala podejrzewać, że wystrzelone meksykańskie kule także nie rozpłyną się w powietrzu. Dlatego zanim zaczniemy się przyzwyczajać do twoich przechwałek i zadzierania nosa — a mówię to w najcieplejszy z możliwych sposobów, bo są to cechy, którymi sam się szczycę — i zanim zabierzemy cię na pokład, musimy wiedzieć, ja kie konkretne twoje umiejętności przydadzą się nam w walce.

— Ta wczorajsza mgła była moja.

— Łatwo się chwalić wczorajszą pogodą.

W odpowiedzi Calvin ochłodził powietrze wokół nich.

— Zdaje się, że właśnie otoczyła nas dzisiejsza mgła.

I rzeczywiście, wilgoć w powietrzu zaczęła gęstnieć, aż Bowie stracił z oczu wszystko z wyjątkiem twarzy Calvina.

— Dobra — ustąpił. — Pożyteczny dar.

— Mój talent nie ogranicza się do robienia mgły czy innych zjawisk pogodowych.

Ryba wyskoczyła z wody i wylądowała na chodniku doku. Po niej następna. I jeszcze parę. Wkrótce wszędzie na drewnianych deskach trzepotały dziesiątki ogonów. Naturalnie niektórzy rybacy zaczęli je zbierać — jedni by je wrzucić do wody, inni by sprzedać. Natychmiast wybuchły kłótnie.

— Te ryby muszą być chore, nie wolno ich sprzedawać!

— Według mnie wcale nie są chore, o, jakie silne!

W chwilę potem wszystkie ryby wyrwały się ludziom z objęć i skoczyły do wody.

— Gdybyście potrzebowali ryb… — wyjaśnił Calvin.

— No jasne, pewnie. Ale co możesz zrobić, jeśli nie trafimy na rzekę?

Przez chwilę Calvin miał ochotę mu przyłożyć. Nie potrafi docenić cudu? Taki by się skarżył Mojżeszowi, że codziennie jest tylko manna, a nie mięso.

Bowie wyszczerzył zęby i klepnął go w ramię.

— Człowieku, nie znasz się na żartach? No jasne, że możesz z nami jechać. Nikt nie ma jednocześnie talentu do unikania ciosu w plecy plus robienia mgły plus wyrzucania ryb z wody.

— Więc zdałem egzamin? — spytał Calvin, pozwalając sobie na nutkę urazy.

— Jasne.

— A czy ty zdasz mój?

Ledwie skończył mówić, a poczuł wbijający się mu w brzuch nóż. Nie zauważył niebezpieczeństwa ani w płomieniu serca Bowiego, ani w ruchu jego ciała.

— Gdybym chciał cię zabić, czy zdążyłbyś mnie zatrzymać? — spytał Bowie.

— Masz talent, którego trudno nie szanować.

— O, to nie talent. Po prostu mam cholerną smykałkę do noża.


* * *

Alvin obudził się tylko dlatego, że musiał się wysiusiać. W przeciwnym razie przespałby kolejne dziesięć godzin, był tego pewien. Jego sił nie odbudowałby żaden, choćby najgłębszy sen.

Ale kiedy wstał, okazało się, że czekają go obowiązki, których nie sposób uniknąć. Wiele spraw powinien załatwić jeszcze przed załatwieniem swojej potrzeby. Ale jego umysł nie pracował jak należy, oczy nadal same się zamykały, a kiedy ludzie zaczęli go bombardować pytaniami, nie potrafił się zmusić do odpowiedzi.

— Nie wiem — powiedział, kiedy jakaś kobieta spytała, gdzie znajdą coś do jedzenia w tym zapomnianym przez Boga miejscu.

— Nie wiem — powiedział, kiedy jakiś mężczyzna spytał drżą cym głosem w łamanej angielszczyźnie, czy zjawią się żołnierze w łodziach.

A kiedy Papa Łoś podszedł i spytał, czy jego zdaniem po tej stronie jeziora także jest żółta febra, Alvin tak głośno warknął „nie wiem”, że Papa Łoś drgnął.

Nieopodal leżał Arthur Stuart. Wyglądał jak aligator wygrzewający się na brzegu jeziora. Albo jak trup. Alvin ukląkł przy nim. Dotknął go, bo tylko tak mógł dostrzec jego płomień serca, nie wytężając sił. Jeszcze nigdy przedtem nie czuł tak ogromnego zmęczenia, że samo patrzenie w czyjś płomień serca zdawało się nieznośnym ciężarem.

Arthur był zdrowy, tylko zmęczony. Co najmniej tak jak Alvin. Różnica polegała na tym, że jego nikt nie gnębił pytaniami.

— Dajcie mu spokój! — krzyknęła La Tia. — On zmęczony jak pies!

Alvin poczuł na swoim ramieniu dłonie — małe dłonie na masywnym ramieniu. Próbowały go podnieść. W pierwszym odruchu chciał je odtrącić, ale usłyszał ciche pytanie:

— Chcesz pić? Jeść?

To była Maria od Zmarłych. Alvin pozwolił się jej dźwignąć z ziemi.

— Muszę się wysiusiać — powiedział cicho.

— Kazaliśmy ludziom wykopać latryny. Jedna jest niedaleko.

Oprzyj się o mnie.

— Dziękuję.

Zaprowadziła go krótką ścieżką w zaroślach do śmierdzącej dziury z przerzuconą deską.

— Łatwo znaleźć w ciemnościach — rzekł.

— Ciało musi zrobić to, co musi. Zostawiam cię samego.

Odeszła, a on poradził sobie sam. W zasięgu ręki czekało mnóstwo liści, a także woda w wiadrach. Po chwili musiał przyznać, że czuje się lepiej. Trochę oprzytomniał. Nabrał wigoru. I poczuł głód.

Kiedy wrócił, przekonał się, że La Tia potrafi uspokoić ludzi. Stali w kolejce do niej, a ona odpowiadała cierpliwie na wszystkie pytania. Ale nie miała planu i nie przygotowywała wymarszu. I chyba nikt nie zajął się zorganizowaniem jedzenia.

Na brzegu jeziora tłum ciągnął się na pół mili w obu kierunkach. Alvin poszukał aligatorów, które porwałyby każde dziecko, jeśli weszłoby do wody. Na razie nie dostrzegł żadnych, a nabrał już tyle sił, że szukanie płomieni serc nie wymagało wysiłku.

Mama Wiewiórka i Papa Łoś byli nieopodal. Alvin ruszył ku nim. Maria od Zmarłych natychmiast znalazła się u jego boku. Podsunęła mu ramię.

— Jestem za duży, żeby się na tobie opierać — powiedział.

— Już to zrobiłeś i wytrzymałam.

— Czuję się lepiej. — Jednak się oparł, bo nadal miał nieco zachwianą równowagę, a piaszczyste wybrzeże było wyboiste i zdradzieckie, mokra trawa zaś śliska i podmokła. — Dziękuję — powtórzył. Starał się nie przygniatać jej ciężarem.

Papa Łoś podszedł do niego zamaszystym krokiem — naprawdę zamaszystym, bez śladu dawnego utykania.

— Przepraszam, że nękałem cię w chwili, gdy dopiero się obudziłeś.

— Cieszę się, że się czujesz lepiej — odpowiedział Alvin. — I dobrze chodzisz.

Papa Łoś chwycił go w objęcia.

— To boskie błogosławieństwo, lecz dziękuję rękom, które sprawiły ten cud.

Alvin odwzajemnił uścisk, ale przelotnie, ponieważ czekało go zadanie.

— Spakowaliście wiele jedzenia — zwrócił się do Mamy Wie wiórki.

— Dla dzieci — odparła obronnym tonem.

— Wiem, wiem. Ale rozważ — jeśli ludzie staną się zdesperowani, czy zdołacie obronić zapasy? Niedaleko są gospodarstwa, tam nie brak jedzenia, ale musimy iść razem. Podzielcie się prowiantem, przynajmniej z dziećmi, a ja obiecuję, że do jutrzejszego wieczora znajdzie się jedzenie dla wszystkich.

Mama Wiewiórka zastanowiła się. Widział, że myśl o dzieleniu się zapasami sprawia jej ból, lecz taki sam ból sprawi jej widok głodujących obcych dzieci, podczas gdy jej są syte.

— Dobrze, podzielimy się z wszystkimi dziećmi. Przynajmniej chlebem i serem. Z surowymi ziemniakami i suchym ziarnem nic na razie nie zrobimy.

— Słuszna decyzja — pochwalił Alvin. Spojrzał na Marię od Zmarłych. — Czy La Tia może powiedzieć Czarnym, a twoja matka Francuzom, żeby przyprowadzili tu dzieci? Niech się po cichu ustawią w kolejce.

— Ty śnisz, jeśli myślisz, że potrafią stać cicho — powiedziała Maria od Zmarłych.

— Ale jeśli poprosimy, niektórzy posłuchają.

— Prosić łatwo — mruknęła Maria od Zmarłych. Ruszyła truchtem, unosząc spódnicę przy przeskakiwaniu przez przeszkody.

Ludzie ustawili się całkiem sprawnie — lecz ci, którzy nie mieli dzieci, zaczęli się burzyć. Jeden z mężczyzn krzyknął do Alvina idącego pod prąd w tłumie ludzi z dziećmi:

— A nam to się nie chce jeść?!

— Dziękuję za zrozumienie — odpowiedział Alvin.

— Też mi wolność! Zaraz umrzemy z głodu! — odezwała się jakaś zażywna czarnoskóra kobieta.

— Zostało pani jeszcze parę ładnych godzin życia! — odkrzyknął Alvin.

W tłumie rozległy się śmiechy. Kobieta wycofała się, burcząc coś pod nosem.

Wkrótce wróciły La Tia, Maria od Zmarłych i jej matka.

— Musimy się zorganizować — rzekł Alvin. — Podzielcie ludzi na grupy i wybierzcie przywódców.

— Dobry pomysł — pochwaliła La Tia i zamilkła, czekając na dalsze instrukcje.

— Ja ich nie znam — ciągnął Alvin. — To ty musisz podzielić ludzi, którzy mówią po angielsku. — Odwrócił się do Marii od Zmarłych i jej matki. — A wy tych, którzy mówią po francusku. Niech każda grupa, złożona z dziesięciu rodzin, wybierze swojego przywódcę. Jeśli nie zdołają dojść do porozumienia, ja to zrobię.

— Oni mnie nie lubią — zaprotestowała Maria od Zmarłych.

— Ale cię znają. I boją się ciebie. Na razie to wystarczy. Po wiedz, że ja cię o to poprosiłem. I że im szybciej się zorganizuje my, tym szybciej wyruszymy w drogę i znajdziemy świeżą wodę i dobre jedzenie. Powiedz, że nic nie zjem, dopóki wszyscy się nie najedzą.

— Ty możesz zgłodnieć bardzo — mruknęła La Tia.

Trwało to o wiele dłużej, niż spodziewał się Alvin. Zadanie wydawało się proste, ale słońce było już wysoko na niebie, kiedy La Tia i Maria od Zmarłych odraportowały, że wszystko gotowe. Ludzie podzielili się na grupy, jeden na pięciu przywódców otrzymał dowodzenie nad grupą pięćdziesięciu rodzin, jeden na dwóch dowódców pięćdziesiątek — dowodzenie nad oddziałem stu rodzin.

W ten sposób na brzegu Pontchartrain zasiadła rada złożona z dziesięciu przywódców stu rodzin, by wraz z Alvinem, La Tia, Marią od Zmarłych i Arthurem Stuartem, który się wreszcie obudził, zaplanować podróż. Rien, matka Marii, została ku swemu zdumieniu przywódczynią setki. Papa Łoś i Mama Wiewiórka znaleźli się poza wszystkimi grupami, ponieważ ich rodzina była nietypowo liczna.

Alvin wiedział, że ludzie uwielbiają tytuły, dlatego przywódców setek nazwał pułkownikami, pięćdziesiątek — majorami, a dziesiątek — kapitanami.

— Czyli ty jesteś generałem — zauważył Arthur Stuart.

— Jestem Alvinem. Generałem możesz być ty.

— Generałem ja! — oznajmiła La Tia. — Nie chłopiec. Kto pójdzie za chłopcem?

— Wy — oznajmił Alvin. — Kiedy odejdę.

La Tia miała odpowiedzieć ostro, ale ugryzła się w język.

— Nie mamy dokąd iść — oznajmił Alvin głośno. — Mogę was przeprowadzić na północ, gdzie zaczynają się gospodarstwa. Tam znajdziemy jedzenie, lecz pamiętajmy, że rodziny gospodarzy nie mogą umrzeć z głodu. Ale im dłużej będziemy maszerować, tym większą armię mogą wysłać, by nas pokonała. Musimy się wydostać z terenów, gdzie panuje niewolnictwo, a na to jest tylko je den sposób.

— Morzem — powiedziała Maria od Zmarłych. — Trzeba nam łodzi.

— Statki bez przyjaznej załogi na nic się nam nie zdadzą. Czy ktoś tutaj umie żeglować? — Nikt się nie zgłosił. — Ale pomysł był dobry. Cieszę się, że mi pomagacie. To dotyczy wszystkich. Nie ma złej pory na nowy pomysł.

— Więc dokąd pójdziemy? — spytała La Tia.

— Cóż, generale — powiedział Alvin, starając się nie uśmiechać na widok jej dumnej miny — jest tylko jedno miejsce, dokąd mogę się udać, a Biali za nami nie pójdą.

— Nie zabieraj nas na ziemie Czerwonych! — szepnęła Rien.

— Nie będziemy mogli tam zostać, ale może Tenskwa-Tawa pozwoli nam przejść. Może Czerwoni podzielą się z nami jedzeniem i użyczą schronienia. Rzecz w tym, że to ja znam Tenskwa-Tawę, tylko ja mogę z nim porozmawiać i spytać, czy pozwoli nam przejść przez jego ziemie na północ. Nie mogę tam wy słać nikogo innego. Więc wasz lud będzie musiał słuchać generała La Tii.

— Ale ja nie znam drogi.

— Przez jakiś czas kierujcie się na północ, a potem znajdźcie drogę prowadzącą na zachód do Mizzippy. Liczę na waszą pomysłowość. To, czego nie powiedzą wam spotkani po drodze Biali, usłyszycie od Czarnych.

— A co będzie, jeśli zjawi się wojsko? — spytała Maria od Zmarłych. — Nie mamy tu wojowników, może z wyjątkiem paru Francuzów. Nie mamy broni.

— Właśnie dlatego generał La Tia musi zasięgnąć rady obecnego tu Arthura Stuarta.

— Ja nie mam broni — powiedział Arthur.

— Ale wiesz, co zrobić, kiedy ktoś ją w nas wyceluje. Na każ dej plantacji, na której się znajdziecie, musisz dopilnować, by żadna broń nie wystrzeliła. W nocy musisz sprawić, żeby opadła mgła, w której nie znajdą was źli ludzie. Musisz pilnować płomieni serc, by nikt nie zabłądził.

— Nie — odezwała się La Tia. — To mogę zrobić ja. Wiem jak.

Nie obarczaj chłopca bardzo dużo.

Arthur Stuart pokiwał głową z wdzięcznością.

— Przyglądanie się płomieniom serc nie jest dla mnie takie łatwe, jak dla ciebie. A mgłę potrafi robić Calvin, nie ja.

— To nie takie trudne. Dziś cię nauczę. Jest też coś jeszcze.

Tylko ty mówisz wszystkimi językami. Musisz dopilnować, żeby wszyscy rozumieli wszystkich.

— Do diabła, Alvin, ja czasem nie rozumiem nawet ciebie.

Wszyscy się roześmiali, ale tak naprawdę byli przerażeni — bali się niebezpieczeństw, które czekały w drodze, a jeszcze bardziej bali się własnego niedoświadczenia. To tak jakby ślepy prowadził ślepego. Albo kulawy kulawego.

— I jeszcze jedno — dodał Alvin. — Ludzie będą bardzo narzekać. Wy, przywódcy, musicie być cierpliwi — i to wszyscy, dopilnujcie tego. Słuchajcie i nie wpadajcie w gniew. Ale jeśli ktoś podniesie rękę przeciwko przywódcy, macie go ukarać. Rozumiecie?

Osoba, która zbuntuje się przeciwko przywódcy, wypada z grupy.

Już nie jest jednym z nas. A to dlatego, że nie możemy się bać tych, którzy są z nami. Musimy wiedzieć, że potrafimy ze sobą być.

— Jak mamy wyrzucić złego człowieka, co bije? — spytała La Tia.

— Generał poprosi silnych mężczyzn, by wypędzili winowajcę z obozu. Arthur dopilnuje, żeby nie znalazł drogi powrotnej.

— A jak ma rodzinę?

Alvin westchnął.

— Generale, zawsze można znaleźć powód, żeby kogoś nie karać. Ale czasem trzeba ukarać jednego, żeby dziesięciu nie popełniło tego samego błędu. A czasami trzeba zmienić serce w kamień, żeby zrobić to, co trzeba.

Arthur Stuart prychnął cicho.

— Arthur to wie — rzekł Alvin. — Ale ponieważ mnie tu nie będzie, wszystkie decyzje podejmujecie wy. Wy je podejmujecie, wy pilnujecie, żeby zostały wykonane, i wy ponosicie konsekwencje.

— Dlatego idziesz? — spytała La Tia.

— Właśnie. Odchodzę, jak tylko się zaczynają kłopoty.

Spojrzał jej prosto w oczy. Odwróciła wzrok; przyszło mu do głowy, że zapewne nieczęsto się jej zdarza taka kapitulacja.

— Kiedy odejdziesz? — spytał jeden z pułkowników.

— Dopiero kiedy znajdziemy jedzenie. I nocleg. Kiedy znajdziemy się na suchym lądzie, z dala od komarów.


* * *

Margaret wchodziła po schodach na poddasze, gdzie mieszkała jako dziecko. Teraz był tam składzik. Gdy odwiedzała ojca, spała w pokoju na parterze, który dla niej zachował. Usiłowała go namówić, żeby i ten pokój wynajmował za pieniądze, ale nie chciał o tym słyszeć.

— Jeśli ludzie będą w nim mieszkać, to przestanie być twój pokój.

W tym pokoju dwadzieścia pięć lat temu urodził się Alvin. Ojciec pewnie o tym nie pamiętał, ale ona za każdym razem, kiedy przekraczała próg, widziała tamtą scenę: matkę Alvina w łóżku, szarpaną bólami i jeszcze większą rozpaczą po pierworodnym Vigorze, którego zaledwie godzinę temu porwała rzeka.

Peggy — wtedy mała Peggy, ponieważ matka żyła — musiała wykonać pewne zadanie. Podbiegła do kobiety na łóżku i położyła ręce na jej brzuchu. W tej samej chwili ujrzała mnóstwo rzeczy. Ułożenie dziecka. To, że rodząca zamknęła łono, a teraz nie potrafi go otworzyć. Matka Peggy wykonała zaklęcie z kółkiem kluczy, łono się otworzyło, a dziecko wyszło na świat.

Peggy jeszcze nigdy nie widziała dziecka, którego płomień serca opowiadałby tak okropną historię. Był jasny jak żaden inny, lecz kiedy spojrzała w przyszłość dziecka, nie ujrzała jej. Nie było ścieżek. Przyszłość nie istniała. To dziecko miało umrzeć, nie podjąwszy żadnej decyzji.

Chyba że… było coś, co mogła zrobić. Jedna mroczna, maleńka ścieżka prowadziła przez mrok, ale otwierała się na setki tysięcy wspaniałych przyszłości. I w tej jednej wąskiej furtce, która prowadziła do wszystkiego, zobaczyła samą siebie, pięcioletnią Peggy Guester, jak zdejmuje czepek z twarzy dziecka. Więc to zrobiła i każda z możliwych śmierci odpadła, a każde możliwe życie stało się możliwe.

Dałam mu życie, pomyślała. W tym pokoju.

Ale tylko raz. Zachowała ten czepek, zaniosła go na strych, do swego pokoju i schowała. A kiedy dziecko wyrosło na małego, a potem większego chłopca, za pomocą małych strzępków czepka zyskiwała dostęp do jego talentu, którego jeszcze nie potrafił zrozumieć.

Poznawała Alvina w miarę upływu czasu. Nauczyła się ratować mu życie. Kiedy zdjęła mu czepek z twarzy, otworzyły się przed nim tysiące jaśniejących ścieżek, ale na każdej z nich umierał młodo. I za każdym razem, kiedy go ratowała, nieco dalej na drodze znowu pojawiała się następna śmierć.

Alvin, syn młynarza, miał wroga.

Ale miał także przyjaciółkę, która nad nim czuwała. I stopniowo kiedy coraz więcej ścieżek pokazywało, jak osiąga wiek dojrzały, zaczęła dostrzegać kogoś jeszcze. Surową, skromną kobietę, nauczycielkę, która go kochała, wyszła za niego i dbała o jego bezpieczeństwo.

To tutaj, na tym poddaszu zdała sobie sprawę, trzymając w dłoni ostatnie strzępki czepka, że ta surowa, skromna nauczycielka to ona sama.

I kocham go, pomyślała. Jestem jego żoną. Noszę jego dziecko.

Ale nie potrafię dbać o jego bezpieczeństwo.

Krzywdzę go teraz tak jak wszyscy. Nie mam już jego czepka. A gdybym miała, też by mu to nie pomogło. On doskonale rozumie swój talent. Zna zasady działania wszechświata o wiele lepiej ode mnie. Nawet kiedy w niego spoglądam, nie potrafię zrozumieć, co widzi i w jaki sposób.

Więc zamiast nad nim czuwać, wykorzystuję go. Znalazłam własny cel w życiu: walkę z niewolnictwem, a także z tą straszną wojną, którą widzę w każdym płomieniu serca. Byłam wszędzie, zrobiłam wszystko, a on tymczasem się miotał, nie wiedząc, co ma robić.

A dlaczego nie wiedział?

Bo mu nie powiedziałam.

Wiem, jak wielkie dzieło jest mu pisane. Ale nie mogę mu powiedzieć, bo kiedy raz wstąpi na tę drogę, nie będzie dla niego ratunku. Zginie straszną śmiercią z rąk ludzi, którzy go nienawidzą, zdradzony przez tych, których kocha. Straszna, zła śmierć przerwie jego dzieło w połowie. A mnie przy nim nie będzie. Na niektórych ścieżkach jest sam, na innych są przy nim przyjaciele. Niektórzy umrą, inni będą żyć. Ale żaden nie może go uratować. To jego śmierć ich ocali.

Ale dlaczego? Dlaczego ma zginąć? Przecież to człowiek, który sprawia, że kule rozpływają się w powietrzu. Potrafi przeniknąć przez ścianę, kiedy znajdzie się w ślepym zaułku. Może sprawić, że podłoga rozstąpi się pod napastnikami. Może ich oślepić, wypełnić bezrozumną paniką, kazać uciekać.

Jednak na żadnej ze ścieżek nie robi nic podobnego. Przyjmuje śmierć, którą mu przynoszą. A ja nie mogę tego znieść. Jak Alvin, tak pełen życia i radości, może wybrać śmierć, kiedy życie stoi przed nim otworem?

Uklękła przy małym okienku na strychu, tak jak wtedy gdy miała pięć lat i przyglądała się, jak rodzina Alvina odjeżdża na zachód, gdzie zbudowała młyn, początek miasta Vigor Kościół. I zdała sobie sprawę: jeśli Alvin zapragnie śmierci, nie mogę się oszukiwać, że to nie będzie miało nic wspólnego ze mną.

Mężczyzna, który ma żonę i dzieci, nie chce umierać. Nie chce — jeśli ich kocha, a oni kochają jego. Nie chce, jeśli ma nadzieję. Mogłabym go ocalić moją miłością. Zawsze to wiedziałam.

A co zrobiłam? Wysłałam go do Nueva Barcelona. Wiedząc, że jeśli tam pojedzie, niechcący uśmierci setki ludzi. Ocali tysiące, tak, ale setki stracą życie i nie pomoże mu świadomość, że ja ponoszę winę. To go tylko zaboli, bo wtedy przestanie mi ufać. Pomyśli, że coś jest mi droższe od niego. Że wykorzystałam jego zaufanie dla wyższej sprawy.

To nieprawda. Alvinie, kocham cię nad życie.

Tylko nie kocham cię tak, jak chciałeś być kochany. Kocham cię jak tamta pięcioletnia dziewczynka, która czuwała nad twoim bezpieczeństwem. Która zawracała cię ze strasznej drogi. Dawała ci wolność, byś mógł dokonać dobrych wyborów, które na ciebie czekały w dorosłym życiu.

Potem odebrałam ci wolność, nie mówiąc ci wszystkiego, co wiem o konsekwencjach twoich czynów. Prawie słyszę, jak mówisz: Mężczyzna nie jest wolny, jeśli nie wie wszystkiego, co może wiedzieć o swoim wyborze.

Ale gdybym ci powiedziała, nie zrobiłbyś tego, co trzeba zrobić. Próbowałbyś wszystkich ratować. A ja widzę te ścieżki. To by się nie udało. Poniósłbyś klęskę i całkiem możliwe, że byś umarł, porzucając wielkie dzieło.

Tymczasem zmieniasz je w coś wspaniałego. Tych ścieżek nie widziałam. Kiedy korzystasz ze swojej mocy, zawsze otwierasz drzwi do przyszłości, która przedtem nie istniała. Więc nie widziałam mostu, który zrobisz z wody, nie widziałam pięciu tysięcy płomieni serc, które wyszły za tobą z miasta na pustkowie. Czyli skończyło się dobrze, nie rozumiesz?

Ale mógłbyś powiedzieć: „Skoro nie widzisz drzwi, które otwieram moją mocą, dlaczego nie zaufałaś mi, że postąpię w Barcy jak trzeba?”.

A może by tak nie powiedział. Na niektórych ścieżkach tego nie mówił.

Dotknęła brzucha tam, gdzie biło serce jej dziecka. Zdrowego dziecka, o mocnym, jasnym płomieniu serca.

Ale nie przypominało płomienia serca Alvina. To dziecko było zwyczajne. Utalentowane, lecz nie ponad przeciętność. Ten mały chłopiec nie będzie miał wroga ścigającego go w każdym dniu jego życia. I nie będę musiała czuwać nad nim tak jak nad Alvinem. Będę mogła być dla niego zwyczajną matką. I dla jego braci i sióstr, jeśli Bóg pozwoli.

Bóg i Alvin. Bo Alvin może już nigdy do mnie nie wrócić. Kiedy się dowie, że go wykorzystałam, zwiodłam, zmusiłam… że nie zaufałam mu na tyle, by pozwolić mu podjąć decyzję…

Usiadła plecami do okna i zaczęła cicho płakać w fartuch. A płacząc, myślała: Czy moja matka też tak płakała, kiedy umarły moje dwie starsze siostry? Nie, ja znam te łzy. Choć moje pierwsze dziecko nie żyło na tyle długo, bym zdążyła je poznać, złożyłam to małe ciałko do ziemi i w tym poczułam się podobna do matki.

Nie płaczę też tak, jak mogłaby płakać matka, gdyby dowiedziała się o miłości mojego ojca do pani Modesty. Zataiłam przed nią ten sekret, bo zobaczyłam straszne konsekwencje jego wyjawienia — zniszczyłby ich oboje.

Nie, teraz płaczę tak, jak płakałby mój ojciec, gdyby zrozumiał, że matka dowie się o jego zdradzie, a on nie będzie mógł w tym przeszkodzić. Moim grzechem nie jest zdrada, to pewne. Pod tym względem byłam wierna Alvinowi. Ale i tak go zdradziłam, zawiodłam to głębokie zaufanie między mężczyzną i kobietą, którzy stają się jednością.

Gorzkie łzy nadchodzącego wstydu.

W tej samej chwili przestała płakać. Szlocham nad samą sobą, pomyślała. Nad sobą się użalam.

Nic z tego. Zmierzę się z konsekwencjami moich czynów. I spróbuję jak najlepiej wykorzystać to, co między nami zostało. Może dziecko nas uzdrowi. Może.

Nienawidziła tych wszystkich „może”. Także pod tym względem mgła zasnuwała wiele ścieżek w przyszłości Alvina. Peggy dokładnie wiedziała, co się wydarzy w życiu byle pasterza, którego mijała na drodze, ale przyszłość męża, człowieka najważniejszego dla niej na świecie, pozostała niebezpiecznie odkryta, a jednocześnie nieprzenikniona.

Wszystkie nadzieje spoczywały w ukrytych rejonach jego płomienia serca — ponieważ te widoczne nie dawały żadnej nadziei. Na żadnej z tych dróg nie czekało jej szczęście. Ponieważ życie bez Alvina nie miało dla niej radości.


* * *

Calvin stał w doku i patrzył, jak statki kolejno odbijają od brzegu. Pułkownik Adan zadbał o organizację. Parowce wyruszały w rejs zgodnie z planem; nie było obawy, że się ze sobą zderzą.

Niestety, niektórzy postanowili za wszelką cenę wyrwać się z miasta, czy to w ramach oficjalnej ekspedycji, czy też nie. Dlatego podczas manewru przemieszczania parowców nagle na rzece pojawiły się dwie duże łodzie z sześcioma mężczyznami przy wiosłach i jakimś tuzinem pod bronią. Wielu z nich stało i popisywało się brawurą.

Na ich widok Calvin wybuchnął śmiechem. Głupcy. Strasznie im się spieszy w objęcia śmierci, w które z pewnością trafią.

I to szybciej niż się spodziewał, choć jeśli się zastanowić, wypadek wydawał się niemal nieunikniony. Zbyt wielki porządek zawsze zdaje się nudzić Boga, Los, Opatrzność, czy kto tam decyduje o takich rzeczach. Zawsze pojawia się element chaosu, choćby po to, żeby ożywić sytuację.

Oczywiście jedna z łodzi, której pilot wrzeszczał na parowiec, żądając usunięcia się na bok, usiłowała się wcisnąć między dwa statki. Jednak parowce nie mogą się szybko zatrzymywać, a podpici wioślarze nie charakteryzują się precyzją ruchów. Kapitan parowca dostrzegł niebezpieczeństwo; hiszpańscy żołnierze na pokładzie wystrzelili w stronę wiosłujących.

Sprowokowali tym uzbrojonych ludzi z drugiej łodzi, którzy odpowiedzieli ogniem. Żadna kula nie trafiła celu z jednej prostej przyczyny: wiele muszkietów strzelających jednocześnie w tym samym kierunku miało taki odrzut, że łódź rozkołysała się i wywróciła dnem do góry. Niektórzy wypłynęli, parskając wodą. Inni — krzycząc. Jeszcze inni wcale nie wypłynęli, najwyraźniej nie mogąc zdjąć pod wodą ciężkich butów lub uwolnić się od ołowianej amunicji.

Krótkie jest życie głupca, pomyślał Calvin. Zwłaszcza takiego, który wchodzi na pokład, nie myśląc o tym, jak dotrze na ląd, jeśli się wydarzy coś nieprzewidzianego.

Tymczasem przerażeni wioślarze z pierwszej łodzi, sądząc, że drugą łódź zatopiła kula z hiszpańskiej armaty, usiłowali zmienić kierunek. Niestety, nie uzgodnili go między sobą, więc wiosła zaczęły się zderzać i prąd porwał łódź prosto pod dziób wielkiego statku.

Podczas zderzenia połamane wiosła stały się dzidami, które przebiły ciała wioślarzy. Niektórzy z pasażerów łodzi wskoczyli do wody; kto tego nie zrobił, zginął zgnieciony przez statek.

W dokach zapanował chaos; ludzie usiłowali pomóc rozbitkom. Niektórzy nawet wskoczyli do wody, by ratować tonących, jednak większość śmiała się i wiwatowała, doskonale się bawiąc kosztem tamtych idiotów. A Calvin, choć nie wiwatował, również się śmiał.

Alvin pewnie jakoś ratowałby tych durniów, którzy nie potrafią pływać. Może rozpuściłby ich buty albo amunicję. Albo dałby im skrzela — wyłącznie po to, żeby się popisać.

Ale gdyby Calvin nawet zdołał szybko wymyślić coś takiego i gdyby potrafił dokonać takiej sztuki na odległość, wcale by nie próbował. Świat nie ucierpi na stracie paru głupców. Miasto Barcy tylko zyska na tym, że ci pijani kretyni nie będą się mogli rozmnażać.

Dziś na rzece roi się od głupców, pomyślał Calvin. Ci, którzy znajdują się na statkach, skończą tak samo jak tamte potopione błazny, kiedy Alvin z nimi skończy. Pewnie ocalą życie — w końcu chodzi o Alvina — ale z całą pewnością nie powrócą jako zwycięzcy.

Ekspedycja do Meksyku pewnie też się nie powiedzie, myślał wesoło Calvin. Ci aroganci uważają, że bez trudu zwyciężą Meksykanów, ponieważ są Biali. Ich także czeka klęska. A ponieważ ruszają na spotkanie z Meksykanami, a nie z Alvinem Stwórcą, wielu chłopców Steve’a Austina prawdopodobnie straci życie.

Ale nie Calvin. Będzie posłuszny planom tych głupców, dopóki mu się to przyda, a przynajmniej będzie go bawić, ale nigdy nie poświęci życia, by zrealizować cudze cele. On myśli tylko o własnych planach.

W przeciwieństwie do Alvina, któremu rozkazuje żona. Skoro o głupcach mowa…

Загрузка...