14. Pług

— Dlaczego nie patrzysz w kryształową kulę? — spytała pewnego ranka Maria od Zmarłych.

— Bo nie ma tam nic, co chciałbym zobaczyć.

— My w nią spoglądamy i widzimy ważne rzeczy.

— Ale nie można w nie wierzyć, prawda?

— Pokazują to, co nadejdzie.

— Nieprawda. Pokazują to, czego się spodziewasz. Zniekształcone strachem i nadzieją. Ale jeśli nie wiesz, czego szukasz…

— Jak na kogoś, kto nie patrzy w kulę, wiesz o niej bardzo dużo.

— Nie podoba mi się to, co w niej widzę.

— Mnie też nie. Ale to nie dlatego nie chcesz patrzeć.

— Nie?

— Według mnie nie patrzysz w nią, bo to twoja żona widzi przyszłość, nie ty. A gdybyś spojrzał w kulę, nie potrzebowałbyś już żony.

— A według mnie mówisz o sprawach, o których nie masz po jęcia — powiedział Alvin i odwrócił się.

— Nie podoba mi się także to, czego nie widzę.

Nie mógł teraz odejść, musiał się dowiedzieć.

— Czego nie widzisz?

— Na przykład dobrego męża dla mnie. Ani dzieci. Ani szczęśliwego życia. Czy nie to powinny pokazywać kryształowe kule?

— Może takie u jarmarcznych wróżek.

— Ta jest z wód bagien Nueva Barcelona, wiem. I pokazuje mi, że kochasz swoją żonę i nigdy jej nie zostawisz.

Znowu odwrócił się do niej.

— A pokazuje, że nie powinnaś bawić się uczuciami Arthura Stuarta i udawać, że go kochasz?

— To nic złego, jeśli to prawda.

— Prawda, że bawisz się jego uczuciami? Czy że jesteś w nim zakochana?

— Że coś mnie do niego ciągnie. Że go lubię. Że chciałam go pocałować, zanim wyruszył.

— Po co?

— Bo to dobry chłopiec i nie powinien umrzeć, nie znając smaku pocałunku.

— Kryształowa kula pokazała ci jego śmierć, tak?

— A to nieprawda?

— Kula pokazuje to, w co wierzysz. Dlatego w nią nie spoglądam.

— Pozwól, że ci wyjaśnię, co pokazuje mi kula. Miasto na wzgórzu nad rzeką, a na środku miasta wielki pałac z kryształu, takiego jak kula, woda spiętrzona i lśniąca w słońcu tak, że nie można na nią patrzeć.

— Budynek z kryształu. A reszta zwykła?

Skinęła głową.

— Miasto nazywa się Miastem Stwórców, Pięknym Miastem albo Kryształowym Miastem.

— Mnóstwo nazw na jedno marzenie.

— Tam nas prowadzisz, tak?

— Więc może kula nie pokazuje jedynie twoich marzeń.

— A czyje marzenie zobaczyłam?

— Moje.

— Coś panu powiem, monsieur Stworzyciel. Ci ludzie nie potrzebują żadnych wymyślnych kryształowych budynków. Chcą tylko kawałka ziemi, którą mogą zaorać, zbudować dom, założyć rodzinę i żyć dobrym życiem.

Pług w worku Alvina zadrżał.


* * *

Kiedy w południe Verily Cooper stawił się w sklepie Cheapera na spotkanie z Lincolnem, czekał na niego już ktoś inny. Mały akuratny urzędnik z ratusza.

— Nie na swoim terytorium? — zagadnął Verily.

— Jestem tu w sprawie służbowej — odparł urzędnik.

— Więc lista pańskich obowiązków jest dłuższa, niż się spodziewałem.

Urzędnik wręczył mu złożoną i zapieczętowaną kartkę.

— Dla pana.

Verily rzucił na nią okiem.

— Chyba nie.

— Nie jest pan przedstawicielem prawnym niejakiego Alvina Smitha, znanego także jako Alvin Miller junior z Vigor Kościoła w stanie Wobbish?

— Tak.

— Więc wszelkie dokumenty adresowane do pana Smitha po winny trafić do pańskich rąk.

— Jednakże — odparł Verily, dotykając ramienia urzędnika, by zasugerować, że nie uda mu się teraz wybiec ze sklepu — nie jesteśmy w stanie Hio, gdzie mam licencję na prowadzenie praktyki prawniczej. Nie jesteśmy także w stanie Wobbish, gdzie posiadam podobną licencję. W tych stanach istotnie jestem przedstawicielem prawnym pana Smitha. Natomiast w stanie Noisy River jestem zwyczajnym obywatelem mającym prywatną sprawę do pana Abrahama Lincolna i nie mogę pełnić obowiązków niczyjego przedstawiciela. Tak mówi prawo. Te dokumenty nie zostały przekazane zgodnie z przepisami.

Oddał je urzędnikowi, który łypnął na niego strasznym wzrokiem.

— Pozwolę sobie zauważyć, że pańskie słowa to czyste gówno.

— Czy jest pan prawnikiem?

— W tym stanie pan także nim nie jest.

— Jeśli nie jest pan prawnikiem, nie powinien pan wygłaszać opinii prawnych.

— A zrobiłem coś takiego?

— Tak, mówiąc, że moje słowa to czyste gówno. Tylko prawnik byłby w stanie zaprezentować opinię na temat czystości prób ki odchodów. A może mam przyjąć, że praktykuje pan prawo, nie zarejestrowawszy się w stanie Noisy River?

— Czy przyjechał pan tu specjalnie po to, by zmienić mi życie w piekło?

— Albo pan, albo ja — wyjaśnił Verily. — Ale powtórzę coś, co miałem niegdyś przyjemność powiedzieć lordowi protektorowi i jego przedstawicielom w Anglii.

— Mianowicie?

— Żegnam.

Verily nasadził kapelusz na głowę i wyszedł na ulicę.

Urzędnik minął go i popędził przed siebie tak, że wzbił obłoczek kurzu, bo dzień był gorący i suchy.

Wówczas ukazał się Abe Lincoln w towarzystwie wiernego towarzysza Coza.

— I co sądzisz, Coz? Chyba musimy się zgodzić, że to była agresywna akcja prawna. Ale przecież za każdym razem, kiedy prawnik twierdzi, że nie jest prawnikiem, ogólna kondycja ludzkości leciutko się poprawia, prawda?

Coz wyszczerzył zęby i splunął w piasek, który zmienił się w kulkę błota i przetoczył się parę centymetrów.

— Ale lubimy pana Coopera — powiedział. — To dobry prawnik.

— To dobry człowiek. I dobry prawnik. Ale czy to możliwe, że by był nimi jednocześnie?

— Jeśli pan będzie tak mówić dalej — odezwał się Verily — nie nauczę pana nic więcej.

— Według mnie Abe już jest świetnym prawnikiem — oznajmił Coz.

— Co to znaczy?

— No, niech pan spojrzy na siebie — wyjaśnił Coz. — Chodzi pan i chodzi, tak? I nikt panu nie płaci, tak?

— Tak.

— Abe tak ma przez cały czas.

— Wiesz, że ciężko pracuję — rzekł urażony Abe. — Wyciosałem połowę sztachet w Springfield, podejmowałem się różnych robót, żeby spłacić dług w sklepie. Kopałem rowy, wywoziłem na wóz i w ogóle robiłem wszystko, co się dało.

— Och, Abe, proszę cię. Nie możesz znieść, że inni także po trafią żartować?

— Nie chciałem, żeby pan Cooper mnie miał za lenia.

Ponieważ Verily przez parę ostatnich dni usiłował dotrzymać kroku długonogiemu panu Lincolnowi, tak naprawdę nie dał się przekonać o jego lenistwie.

Ale dziś nie chodzili. Na prośbę Lincolna Verily wynajął dwa konie dla niego i Coza, choć nie potrafił odgadnąć, dlaczego towarzystwo Coza jest tak istotne. Jednak Lincoln sobie go zażyczył, więc Yerily zapłacił, zubożając coraz chudszy portfel. Sprawdzili siodła i uprząż, a potem Verily jeszcze raz sprawdził siodła i uprząż koni Coza i Lincolna, bo sądząc z jej wyglądu, nie mieli o tym pojęcia.

— Nie znacie się dobrze na koniach — odgadł.

— Jesteśmy biedni — wyjaśnił Abe.

— Ja bardziej — dodał Coz.

— Bo każdy grosz wydajesz na zbytki.

— Zakochany mężczyzna musi kupować prezenty dla swojej damy.

— Oraz drinki.

— Chciało się jej pić.

— A potem zachciało się jej zemdleć. Wtedy opłaciłeś pokój w karczmie, bez wątpienia licząc na to, że jej poranna wdzięczność okaże się większa niż ból głowy, ale rano…

— Moje życie uczuciowe na pewno nie interesuje pana Coopera.

— Twoje życie uczuciowe istnieje tylko w twojej wyobraźni, przez co tym bardziej zdumiewają mnie kwoty, które na nie prze puszczasz.

I tak było bez przerwy od Springfield po Mizzippy.

Po paru godzinach zostawili za sobą pola kukurydzy i przeszli brodem przez Noisy River. Następnie ruszyli przez usianą drzewami prerię, gdzie prawie nikt nie zasiewał pól. Były to tereny graniczne, a farmerzy woleli się trzymać z daleka od zamglonej Mizzippy.

Do zadrzewionego cypla nad wielką rzeką dotarli tuż przed zmrokiem. U ich stóp kołysało się morze drzew, za drzewami lśniła osrebrzona księżycem rzeka.

— Tu przenocujemy — oznajmił Lincoln.

— I zjemy kolację, mam nadzieję — dodał Coz.

— Kolację? — zdziwił się Verily.

Abe spojrzał na niego ostro.

— Powiedziałem, że będziemy potrzebować ekwipunku.

— Ale o jedzeniu nie było ani słowa!

— Niech mnie diabli, jeśli jedzenie nie wchodzi w skład ekwipunku! — rzucił nieco zirytowany Abe.

— Skoro myślał pan o jedzeniu, trzeba było powiedzieć.

— Jeśli się wam wydaje, że będę polować na króliki o tej porze i z pustym żołądkiem, toście obaj oszaleli — oznajmił Coz.

— Jeśli o mnie chodzi — wycedził Abe — rozważam zostanie kanibalem.

Verily wyszczerzył zęby.

— Teraz rozumiem, dlaczego przywieźliśmy Coza.

Coz podparł się pod boki i spoglądał to na jednego, to na drugiego.

— Zaraz! Nikt tu nikogo nie zje, a na pewno nie mnie. Może i wyglądam krzepko, ale zapewniam, że to wszystko tłuszcz, bez odrobiny mięśni, więc jeśli będziecie mnie chcieli upiec jak bekon, tylko was zemdli.

Verily westchnął.

— Trudno żartować z kogoś, kto nie chce zauważyć dowcipu.

— My też żartowaliśmy — powiedział Coz. — Od początku wiedzieliśmy, że zabrał pan jedzenie.

— Och, nie! Jedzenia nie mamy. Żart dotyczył zjedzenia pańskiej szanownej osoby.

Obaj westchnęli z obrzydzeniem. Wówczas Verily parsknął śmiechem.

— No dobrze, może i zostało mi coś w jukach z zeszłej podróży.

Wyjął suchary i suszoną wołowinę.

— Wiecie co — odezwał się Abe. — Odrobineczkę mnie niepokoi, że tamto ognisko przy rzece zgasło, ledwie się pojawiliśmy.

— Może skończyli jeść — mruknął Coz.

— Nie widziałem żadnego ogniska — dodał Verily.

— Może im za gorąco? — podsunął Coz.

— A może zauważyli wyłaniających się z lasu podróżnych i uznali, że to łatwy łup.

— Rychło w czas o tym myśleć — rozległ się donośny głos z krzaków za końmi. Z zarośli wyłonił się potężny mężczyzna, który wyglądał, jakby stoczył wiele bójek i nie przegrał żadnej. Był uzbrojony po zęby w pistolety i noże, a w dłoniach trzymał gotowy do strzału muszkiet.

Po raz pierwszy Verily ujrzał strach w oczach Abe’a Lincolna.

— Jeśli miał pan nadzieję, że łup będzie łatwy, to ma pan w połowie rację. Będzie łatwy, tylko nie ma żadnego łupu.

— Mów za siebie — syknął Coz. — Na pewno pan Cooper cały swój majątek ma w jukach.

Abe szturchnął go.

— No pięknie! I po co zwracasz uwagę na naszego przyjaciela pana Coopera?

— Przecież chciał mnie usmażyć jak bekon! — obraził się Coz i szturchnął Abe’a.

— To był żart! — warknął Abe, szturchając go mocniej.

— Może teraz tak mówi — odparł Coz, szturchając Abe’a jeszcze mocniej.

Kiedy Abe rzucił się na niego, zderzył się nie z przyjacielem, lecz z obcym. Razem potoczyli się w krzaki.

— Niech się pan nic a nic nie martwi — pocieszył Verily’ego Coz. — Abe nie umie się bić, ale wkłada w to całą duszę i nie pod daje się szybko.

— Verily! — krzyknął potężny mężczyzna. Głos miał taki, jak by ktoś młócił pięściami w jego pierś.

— On zna pańskie imię? — zdziwił się Coz.

— Verily, powiedz pan coś, bo będę musiał zabić twojego wielkiego paskudnego kumpla!

— Nie powinien tak przezywać Abe’a — rzekł dotknięty Coz.

— Abe! — zawołał Verily. — Ten pan nie chciał nas okraść.

Odgłosy bójki ucichły.

— Znacie się — powiedział Abe.

— Abe Lincoln, to jest Mike Fink i vice versa.

— Daj pan sobie spokój z tym sądowym gadaniem, bo mnie denerwuje. Jeszcze chwila i kogoś zabiję.

— Ale nie pana Lincolna. Wciąż mi nie powiedział, dlaczego mnie przywiózł w to zapomniane przez Boga miejsce.

— Ja także tego nie rozumiem — odparł Mike — ale Peggy po wiedziała, że tu was zastanę, no to przyjechałem.

— Chyba nie rzeką w górę nurtu?

— Chyba nie, choć pochlebia mi takie podejrzenie. Choć jest również dość głupie, bo połowę drogi musiałbym przemierzyć w dół Hio, czyli z nurtem.

— Nie wyruszył pan z Hatrack River?

— Z Vigor Kościoła. Pojechałem pociągiem do Moline, a potem dopiero wszedłem na pokład łodzi. Dziś rano dotarłem na miejsce. Nie spieszył się pan. Springfield nie jest aż tak daleko.

— Mój tyłek świadczy, że bardzo daleko — wtrącił Coz. — Dali mi niewygodnego konia.

— Pod tobą każdy koń jest niewygodny.

— Więc Peggy wiedziała, że tu będziemy.

— Kim jest ta Peggy? — spytał Abe. — I dlaczego wie dzień wcześniej o tym, co przyszło mi do głowy wczoraj?

— Człowiek, który walczy jak dzieciuch, nie powinien zarzucać kłamstwa człowiekowi, który właśnie mu zdrowo przygrzmocił — zauważył Mike.

— Nikomu nic nie zarzucam. Grzecznie pytam.

— Peggy to Margaret Larner — powiedział Verily. — Żona Alvina. Opowiadałem panu.

— A nie wspomniała, czy plan, który nas tu przywiódł, to dobry pomysł?

— Nie jestem tu z pańskiego powodu — oznajmił Mike. — Bez urazy. Ani z powodu Verily Coopera.

— No, mam nadzieję, że nie z mojego — odezwał się Coz — bo zmoczyłem spodnie na sam pański widok. Jak mnie pan napad nie, wszystko poleje się na pana.

— Dzięki za ostrzeżenie. Jestem tu z powodu Alvina.

— Myślałem, że wysłała pana Peggy.

— Owszem, żebym się tu spotkał z Alvinem. Alvin tu przybędzie, bo wy tu będziecie.

Coz nie posiadał się z radości.

— Spotkamy Alvina! Spodziewałbyś się, Abe? A może to jest twój plan?

— Cóż to za wspaniałe miejsce, co?

— Raczej nie — mruknął Verily. — Margaret nie przysłałaby tu Mike’a Finka, gdyby Alvinowi nic nie groziło.

— Peggy twierdzi, że ponieważ ani Alvin, ani jego przedstawi ciel nie zjawił się na rozprawie, sędzia wydał wyrok zaocznie. Na kazał Alvina aresztować za kradzież i sprowadzić do Carthage Ci ty, gdzie albo okaże rzeczony złoty przedmiot, albo znajdzie się w więzieniu.

— Niech zgadnę — odezwał się Verily. — Wyznaczono nagrodę?

— Ktoś zaoferował pięćset dolarów.

— A pan ma bronić Alvina?

— Ja mam złapać każdego, kto się połasi na tę nagrodę, utłuc go na pył i upiec jak chleb.

— My nie chcemy nagrody — zapewnił go Coz.

— Pięćset dolarów to mnóstwo pieniędzy — mruknął Abe.

Mike zrobił krok w jego stronę, a Abe, co należy odnotować mu na plus, nawet nie drgnął.

— Uspokój się, Mike — powiedział Verily. — Abe Lincoln lubi sobie pożartować. To zaufany przyjaciel Ala.

— Ja mu nie ufam — burknął Mike.

— Moje pytanie brzmi następująco — odezwał się Coz. — Jeśli Alvin chce, żeby go pan bronił, to czemu się ugania po całym świecie z tym młodym chudzielcem?

— Nie muszę go bronić przed żadnym niebezpieczeństwem, jakie czeka na niego w drodze. Tu Alvin doskonale daje sobie radę sam. Ale kiedy ktoś stanie przed nim z sądowymi dokumentami, a on się uniesie honorem i sam sobie wmówi, że powinien się dać zaciągnąć do więzienia i zostać w nim, choć wszyscy wiemy, że nie zatrzymają go żadne mury — wtedy zaczyna się pole popisu dla mnie. Bo mnie bez różnicy, mogę trzasnąć w pysk człowieka, który tylko wykonuje swoje zadanie.

— Albo odgryźć mu ucho — podsunął z nadzieją Coz.

— Z uszami skończyłem już dawno temu — powiadomił go Mike. — Jak również z wydłubywaniem oczu. Alvin mnie zmusił do przysięgi.

— Zmusił? — zdziwił się Abe.

Mike spuścił wzrok.

— Przecież to kowal, wiadomo, jaką ma krzepę. Nie wspominając już o tym, że wystarczy mu spojrzeć na moją nogę, żeby ją złamać.

— Ta walka, która przeszła już do legendy, była nieuczciwa z obu stron — powiedział Verily.

— Och, przecież o nic nie oskarżam Alvina. Tłumaczę tylko, w jaki sposób mógł pobić kogoś tak podłego jak ja. — Zrobił krok naprzód i stanął nad Cozem. — Bo jestem podły. To nie jest tylko na pokaz. Lubię to chrupnięcie, kiedy wgniatam komuś twarz w ziemię.

— Cha, cha — wydusił z siebie Coz. — Ale śmieszne.

— Kiedy Alvin tu będzie? — spytał Verily.

— Wiadomo, że Peggy robi się niekonkretna, kiedy idzie o poczynania Alvina. Chyba nie wie nic ponad to, że Alvin tu przybędzie i się z wami spotka. No to jestem.

— Przyjechał pan pociągiem — powiedział Verily. — Ach, też bym tak chciał.

— No i byłem ciekaw, czyście już jedli — ciągnął Mike. — Bo nie chciało mi się grzać żarcia tylko dla siebie, a zimnej fasoli nie lubię.

Wkrótce na cyplu zapłonęło ognisko, przy którym grzały się dwa kociołki, jeden z gulaszem, drugi z wodą.

— Palimy ogień, który widać ze wszystkich stron — odezwał się Abe. — Pewnie po to, żeby poszukiwacze nagród nie potykali się w ciemnościach o lisy i bobry.

— Alvina jeszcze nie ma, więc nie ma nagrody, no nie? — od parł Mike.

Ale Mike Fink wcale nie był nieostrożny. Zaproponował, że będzie pierwszy trzymał wartę, i ostrzegł Verily’ego, że jest następny.

Zaspany Verily Cooper stał oparty o drzewo nad rzeką, kiedy nagle ktoś znalazł się u jego boku.

— Rzeka pięknie wygląda nocą — odezwał się cicho Alvin.

Verily nawet nie mrugnął.

— Pewnego dnia chciałbym ją ujrzeć bez mgły.

— Pewnego dnia mgła nie będzie już potrzebna.

— Cieszę się, że cię widzę.

— Cieszę się, że mnie widzisz.

— Gdzie twoja pięciotysięczna gromadka?

— Sześciotysięczna. Idą na północ. Wyprzedziłem ich, żeby się z tobą spotkać i sprawdzić, czy robisz to, na co liczę.

— Znajduję dla nich miejsce.

— I co? Znalazłeś?

— Razem z Lincolnem włóczymy się tu i tam. Niektóre miasta abolicjonistów przyjęłyby z setkę przybyszów, ale wątpię, żeby w całym stanie znalazło się sześćdziesiąt takich miast.

— Złe wieści.

— A ty masz dobre? Powiedz, że w pobliżu nikogo nie ma, mogę przestać pilnować obozu i iść spać.

Alvin uśmiechnął się szeroko.

— Nikogo nie ma w pobliżu. Idź spać.

— Zanim pójdę, powiedz mi coś jeszcze. Przyszedłeś, bo to dla nas dobre miejsce?

— Przyszedłem, bo chcę, żebyś dorobił uchwyt do mojego pługa.


* * *

Maria od Zmarłych obudziła w Alvinie nową nadzieję. Przecież jej nie opowiadał o Kryształowym Mieście, prawda? A ona opisała dokładnie to, co zobaczył w wirze Tenskwa-Tawy. A nawet dużo więcej.

On widział lub wyobrażał sobie tylko tyle, że miasto jest częściowo z kryształu, częściowo zaś z marzeń i wizji, jak kula, most, tama na rzece. I zawsze sądził, że wszyscy obywatele tego miasta powinni być Stwórcami jak on. Dlatego właśnie próbował uczyć pełnych zapału ludzi, którzy nie mogli sprostać temu zadaniu. Wszyscy coś osiągnęli, niektórzy jedynie lekkie rozszerzenie świadomości lub umiejętności. Oczywiście Verily Cooper od początku posiadał talent, który miał coś wspólnego ze Stwarzaniem, a Calvin był Stwórcą na swój sposób. Arthur Stuart… no, ten już był zupełnie wyjątkowy. Tyle lat i wysiłków, a potem nagle przełom! Ale co znaczą cztery osoby? A na Calvinie nie można zanadto polegać. To jeszcze za mało, żeby założyć Kryształowe Miasto.

I właśnie dlatego wizja Marii od Zmarłych wszystko zmieniła. Bo nie wszyscy mieszkali w pałacu, jak go nazwała. A raczej nikt w nim nie mieszkał. Ludzie zajmowali normalne domy na normalnych ulicach, przeważnie mieli normalne zawody i żyli zupełnie normalnie, tyle że przez parę godzin w tygodniu pomagali budować ten nadzwyczajny pałac… bibliotekę, teatr, cokolwiek to miało być… a kiedy go już zbudowali, przez parę godzin na tydzień wchodzili do środka i patrzyli, co się ukaże na ścianach, a z nich uczyli się, ile mogli. Nie było to jakieś wspaniałe, zapierające dech w piersiach zjawisko, może tylko… potwierdzenie, jaka naprawdę jest czyjaś żona albo jakie będą dzieci, albo jakich niebezpieczeństw można uniknąć, albo dlaczego cierpienie jednak da się znieść. Albo nie. Nie wszystko będzie piękne. Ale w ten sposób można by się dowiedzieć o tym, co w przeciwnym razie pozostałoby niewiadome. Choćby się ujrzało na własne oczy swoje nadzieje, lęki, przewiny i hańbę, można by zaryzykować nawet to, bo jak inaczej poznać samego siebie, jeśli nie ma się godnego zaufania lustra, które pokazuje coś więcej niż odbicie twarzy?

To Miasto Stwórców, nie dlatego że zamieszkują je tylko oni, lecz ponieważ wszyscy mieszkańcy współpracują w urzeczywistnieniu Stwarzania i wszyscy w tym mają swój udział.

Jakie to teraz oczywiste. Kim jest budowniczy wielkiej katedry? Architekt może powiedzieć zgodnie z prawdą: „To ja ją zbudowałem”, choć nie położył nawet jednego kamienia. Murarze, szklarze, cieśle, tkacze też przyczyniają się do wzniesienia budowli. A biskup, który zlecił budowę świątyni, a bogacze, którzy dali pieniądze, a kobiety, które przynosiły robotnikom jedzenie, a farmerzy, którzy dostarczają żywność? Wszyscy mieszkańcy miasta są twórcami tego budynku. A pięćdziesiąt lat później, kiedy ci, których dłonie wykonały tę pracę, już umrą lub będą starzy i nieporadni, ich wnukowie wejdą do katedry i powiedzą: „Jest nasza, myśmy ją zbudowali”, ponieważ całe miasto jest budowniczym i całe miasto korzysta z budynku, i każde nowe pokolenie, dzięki któremu miasto nadal żyje, a które wchodzi do budowli z czcią i dumą, może powiedzieć, że świątynia należy do niego.

Nadal mogę uczyć Stwarzania tych, którzy chcą się uczyć, pomyślał Alvin. Ale nie będę musiał czekać, aż osiągną biegłość. Potrafię stwarzać kryształowe bloki, a inni mogą je nosić na miejsce. Verily Cooper może je układać, bo wie, jak je scalić. A inni, obdarzeni innymi talentami, mogą nam pomagać. Możliwe nawet, że Arthur Stuart stworzy parę bloków.

A ponieważ wszyscy tak czy inaczej przyczynią się do budowy tej kryształowej świątyni, staną się jej częścią, prawda? Częścią Kryształowego Miasta. A Stwórca to ten, który staje się jednością ze swoim dziełem. Więc… wszyscy będą Stwórcami, prawda? Stwórcami Kryształowego Miasta.

Co oznacza, że będzie ono naprawdę Miastem Stwórców.

Przez cały ranek Alvin przyglądał się, potem odwracał wzrok, a potem znowu podpatrywał, jak Verily Cooper gładzi drewno i gołymi rękami nadaje mu dokładnie taki kształt, jak potrzeba. Verily nie obrabiał drewna narzędziami. Nie szukał także zwalonych kłód, nie ścinał drzew. Znalazł dwa odrosty odpowiedniego rozmiaru i gładził je tak długo, aż oddzieliły się od drzewa. Nie ugniatał drewna jak gliny, lecz efekt był ten sam. Kora oddzieliła się od żywego drewna, a ono nadało sobie właściwy kształt, wygięło się w kształt rękojeści pługu.

Abe, Coz i Mike również się przez jakiś czas przyglądali. Początkowo ze zdumieniem i podziwem. Jednak proces, choć wydający się cudem, był powolny i nużący. Po chwili wszyscy rozeszli się do swoich zadań — do badania terenu, jak powiedział Abe.

Więc kiedy Verily skończył, na miejscu był tylko Alvin. Dwa kawałki drewna złączyły się tak ściśle, jakby w ten sposób wyrosły.

— Czas wyjąć pług z worka — powiedział Verily.

— To drewno jeszcze żyje.

— Wiem.

— Zrobiłeś już coś z żywego drewna?

— Nie.

— To skąd wiedziałeś jak?

— Poprosiłeś mnie, a nie miałem narzędzi. Ale przecież tak długo mnie uczyłeś, jak widzieć i rozumieć, co się dzieje we wnętrzu drewna, kiedy robię beczkę i spinam ją obręczami… no co?

Myślałeś, że niczego się nie nauczę?

Alvin parsknął śmiechem.

— Wiedziałem, że się uczysz, tylko… nie wiedziałem, że tak to będzie wyglądać.

— Więc zobaczmy, czy pasuje.

Alvin położył worek na ziemi i zsunął go ze złotego pługa.

— Złoto jest miękkie — powiedział Verily. — Szybko się zetrze o twardy grunt, nie sądzisz?

— Żywy pług nie pasuje do świata tak jak zwyczajny. Podejrzewam, że będzie wystarczająco twardy, jeśli zajdzie potrzeba. — Alvin obracał pług na różne strony, usiłując się zorientować, jak wykonać zadanie, używając jedynie dwóch rąk. — Mam dopasować pług do rękojeści czy odwrotnie?

Verily roześmiał się.

— Ja przytrzymam rękojeść, a ty zrób resztę.

Alvin także parsknął śmiechem. Zbliżył pług do miejsca w rękojeści, z którą powinien się połączyć. Zamierzał sprawdzić, na ile da się je dopasować — ale pług był żywy, a rękojeść z żywego drewna i kiedy poczuły swoją bliskość, stało się tak, jakby rozpoznały się niczym dwa magnesy. Ustawiły się dokładnie tak, jak trzeba, a potem skoczyły ku sobie.

Skoczyły, połączyły się, pług wśliznął się tam, gdzie należy, drewno nieco się rozchyliło, by zrobić mu miejsce, po czym zamknęło się wokół niego. Wyglądało to tak, jakby z drewna wyrastało złoto.

Nie mieli czasu zdumieć się i zachwycić, bo w chwili gdy nastąpiło połączenie, rozległa się muzyka, jakiej Alvin nie słyszał nigdy w życiu. Była to zielona pieśń — pieśń żywego drewna, żyjącego świata, którą wibrowała rękojeść pługa — lecz była to zarazem inna muzyka. Muzyka metalu albo maszyny, narzędzi stworzonych na ludzkie potrzeby, do ludzkiej pracy. Było to pulsowanie silnika łodzi parowej, syk i świst lokomotywy, jęk obracających się kół, klekot tłoków. Ale zamiast fabrycznej kakofonii powstała harmonijna, potężna melodia, która — ku radości Alvina — doskonale splotła się z zieloną pieśnią i razem stworzyły współbrzmienie wypełniające przestrzeń wokół.

Ledwie Alvin zdał sobie sprawę, co to za muzyka, gdy pług zaczął brykać. Stało się jasne, że znudził mu się bezruch; Verily mógł tylko zawisnąć na rękojeści, a pług skoczył naprzód — choć nie ciągnął go wół ani koń. Przez chwilę ślizgał się po ziemi, po czym zarył w darń, wszedł w nią jak nóż w masło i śmignął przed siebie. Verily trzymał się go kurczowo, gnając na złamanie karku.

Pług nie zamierzał wyorać prostych bruzd. Kreślił dzikie zakola po całej łące niczym różdżka szukająca wody.

Tak właśnie może być, pomyślał Alvin. Nie szuka wody, ale to rzeczywiście różdżka. Przecież Verily zrobił rękojeść z żywego drewna. Czy nie tak wyglądają różdżki — dwie rączki złączone u dołu?

— Dłużej nie mogę! — wrzasnął Verily, padając na ziemię.

Pług wyrwał się do przodu, przeorał jeszcze nieco ziemi i… za trzymał się.

Leżał bez ruchu na ziemi.

Alvin podbiegł do niego. Verily wstał i ostrożnie dotknął pługa. Ledwie musnął go palcami, pług znowu ożył i śmignął naprzód.

— Mam pomysł — powiedział Alvin. — Ty chwyć za prawą rączkę, ja wezmę lewą.

— Jednocześnie.

— Raz — zaczął liczyć Alvin. Verily zawtórował mu przy „dwa”.

— Chwileczkę — przerwał. — Do ilu liczymy?

— Zamierzałem do trzech, ale widzę, że będzie inaczej.

— Na trzy czy na cztery?

— Jak powiemy „trzy”, chwycimy rączki.

Raz.

Dwa… I poszli!

Tym razem pług nie brykał. Sunął prosto, głęboko orając ziemię i robiąc bruzdy, jak na przyzwoity pług przystało.

Wydawało się, że zamierza opuścić łąkę, minąć zagajnik i dotrzeć do cypla.

Podejście było strome, a niskie gałęzie wyglądały tak, jakby specjalnie je umieszczono w tym miejscu, by ścinały głowy wszystkich idiotów, którym przyjdzie do głowy biec w tym miejscu za pługiem.

Ale zielona pieśń w muzyce pługa brzmiała tak donośnie, że gałęzie się same unosiły lub odginały. Alvin i Verily nie doznali większych obrażeń niż zadraśnięcia lub guzy. I nie zmęczyli się, biegnąc po stromym zboczu.

Na górze pług nieco skręcił i ruszył w poprzek cypla. Właśnie wtedy Alvin nieuważnie wychwycił odległe głosy Mike’a, Abe’a i Coza, którzy darli się i wiwatowali jak dzieciaki. Ale nie było czasu czekać, aż do nich dobiegną, bo pług właśnie namierzył swój punkt docelowy i pruł w jego stronę niczym lokomotywa.

Jakieś dwadzieścia jardów od krawędzi cypla znajdował się skrawek ziemi, gdzie nie rosły drzewa, ponieważ płytko pod trawą zaczynało się kamieniste podłoże. Ziemi było za mało, by drzewo mogło zapuścić tu korzenie.

Pług zmierzał prosto w stronę nagiej skały na środku polanki. Wchodził w kamień jak nóż w masło. Zostawił w nim bruzdę tak jak w ziemi, ale ziemia rozsypywała się, ciepła i miękka, a kamień stwardniał niczym rzeźba.

Kiedy pług dotarł do miejsca, w którym kamienne zagłębienie wypełniała woda, zatrzymał się dokładnie w środku kałuży i znieruchomiał.

Cienka strużka czystej wody wyciekła bruzdą wyrytą w głazie, a potem bruzdą w ziemi po skraju cypla i w dolinę, w której Verily zrobił rękojeść.

Pług leżał nieruchomo.

Alvin i Verily puścili go.

Muzyka ucichła.

— No, chyba gotowe — powiedział Alvin.

— Tylko co?

— Znaleźliśmy miejsce, w którym powstanie Kryształowe Miasto.

— A szukaliśmy go?

— Zdaje się, że szukał go pług. Od pierwszej chwili swojego istnienia.

Alvin ukląkł przy pługu, który tak długo ze sobą nosił. Tyle lat — a teraz dzieło się dokonało. I choć droga na cypel była dzika i radosna, nie trwała długo. Raptem parę minut. Alvin dotknął palcem złotej powierzchni pługa; poczuł jego drżenie. Rękojeść obluzowała się i upadła na ziemię.

Verily ją podniósł.

— Ciągle żyje — powiedział.

— Ale już nie stanowi jedności z pługiem.

Muzyka także umilkła. Zielona pieśń pozostała, jak zawsze, w głowie Alvina. Lecz muzyka maszyn ucichła.

Alvin pociągnął pług, który bez oporu wyśliznął się z kamienia. Włożył go do worka. Pług nadal pulsował życiem, ani mniej, ani więcej niż zawsze. Jakby nie pamiętał, czego dokonał przed chwilą.


* * *

Wszyscy napili się ze źródła, które trysnęło z bruzdy. Woda była słodka i czysta.

— Moglibyśmy ją beczkować i sprzedawać jako wino — zauważył Abe — i nikt by się nie skarżył.

— Ale tego nie zrobimy — rzekł Verily.

Abe spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć: „Nie jestem idiotą”.

— Więc ten wasz pług wybrał miejsce na budowę miasta?

— Możliwe — mruknął Alvin. — Jeśli się dowiemy, kto jest właścicielem tej ziemi, i wymyślimy jakiś sposób, żeby ją kupić.

— No to macie szczęście — oznajmił Abe — bo właśnie dlatego was tu przyprowadziłem. To część terenów, które administracja Noisy River nazywa hrabstwem River, nieużytki wzdłuż Mizzippy pomiędzy Moline i Cairo. Istnieje pewne stare prawo, na mocy którego można wyodrębnić z hrabstwa River mniejsze, jeśli zdoła się udowodnić, że liczy dwa tysiące osadników i znajduje się w nim co najmniej trzystuosobowe miasto.

— Hrabstwo? — powtórzył Verily.

— Hrabstwo — potwierdził Abe.

— Hm… hrabstwo ma prawo wyboru własnych sędziów — zauważył Verily.

— I szeryfa — dodał Abe.

— Więc kiedy ktoś przybędzie do hrabstwa Furrowspring z nakazem z jakiegoś sądu z Hio — ciągnął Verily — sąd Furrowspring może go unieważnić.

— Tak właśnie sobie pomyślałem.

— Moje nauki naprawdę nie poszły na marne.

— A poza tym pamiętam, jak mój tatuś usiłował uprawiać błotniste tereny w Hio, a ktoś powiedział mu o hrabstwie River i że ziemia tam jest do wzięcia, jeśli tylko skrzyknie się dwa tysiące osób, a tatuś powiedział, że dość mu tyrania na bagnie, nie potrzebuje mgły.

— Gdybyśmy mieli własne hrabstwo — powiedział Alvin — moglibyśmy zbudować w nim miasto, w którym zamieszkaliby Czarni, Francuzi i wszyscy, których byśmy zaprosili. I nikt by nam nie mógł zabronić.

— To nie takie proste — mruknął Abe.

— Czyli jakieś prawo zakazuje się tu wprowadzać?

— Zbiegłym niewolnikom. Chyba da się je ominąć, bo sędzia może unieważnić mnóstwo innych nakazów, a szeryf może przegnać z miasta odszukiwaczy niewolników. Ale zmierzam do tego, że tutaj każdy może się wprowadzić. Nie tylko ci, których zaprosimy.

— Zapraszamy wszystkich — powiedział Alvin. Abe parsknął śmiechem.

— No, jak się rozniesie o tym złotym pługu, co się wbił w kamień i że z kamienia trysnęła woda, jak u Mojżesza, to te sześć tysięcy będzie kroplą w morzu setek tysięcy poszukiwaczy złota i cudów, którzy zadepczą całą okolicę. I to oni wybiorą szeryfa i sędziego, a może także kogoś, kto dostanie tę nagrodę.

— Rozumiem — rzekł Alvin. — To jednak nie takie łatwe.

— Jak was wszystkich pozabijam — odezwał się Mike — to żaden nie rozpowie o tym miejscu.

— Z wyjątkiem ciebie — dodał Alvin.

— No, nie powiedziałem, że plan jest idealny.

— Potrzebujemy oficjalnych dokumentów — oznajmił Verily. — Określających granice naszego hrabstwa, a także nadających nam prawo do stanowienia, co się w nim dzieje, by ziemię sprzedawano tylko wybranym przez nas osobom. Naszym ludziom, którzy nie narobią kłopotów.

— Ludziom, którzy pomogą nam zbudować Miasto Stwórców.

— Wiem, jak sporządzić taki dokument — powiedział Verily — ale nie jestem pewien, czy uda mi się trafić do właściwych osób w administracji stanu.

— Nie patrzcie na mnie — odezwał się Abe. — Nie jestem politykiem.

— Ale jesteś stąd. Nie mówisz jak angielski paniczyk. I potrafisz sprawić, że ludzie cię lubią.

— Ty też.

— Wiesz, że wszyscy go nienawidzą — powiedział Coz.

— No, owszem — zgodził się Abe — ale tylko dlatego, że Anglicy są mądrzejsi od innych, a inni to wiedzą i mają im za złe.

— Pomożecie mi zdobyć ten dokument dla hrabstwa Furrowspring?

— Widzę, że już wybraliście nazwę — powiedział Abe.

— Macie lepszą?

— Dobrze brzmiałaby nazwa: hrabstwo Lincoln.

— A może Lincoln-Fink? — zasugerował Mike.

— No, to już czysta próżność — zgorszył się Abe. — Żeby nazywać hrabstwo na własną cześć!

— A pan co robi?

— Miałem na myśli hrabstwo w Anglii, ma się rozumieć.

— Zatem Furrowspring — oznajmił Alvin. — Głosowanie jest jawne. — Spojrzał na Abe’a. — Do czasu załatwienia spraw formalnych osadnicy mogą bez problemów przenosić się do hrabstwa River? I budować domy oraz uprawiać ziemię, gdzie się im spodoba?

— Tak mówi prawo. Nie potrzebują zezwolenia. Dopóki nie wtargną na teren czyjegoś gospodarstwa, a nie widzę tu żadnych.

— Zastanawiałem się, dlaczego nie ma tu choćby paru gospodarstw zamieszkanych przez ludzi, dla których sześciodomowe miasto jest już za tłoczne.

— Może dlatego że to ziemia przeznaczona do lepszych zadań niż goszczenie jakichś odludków — podsunął Verily.

— A kto ją przeznacza?

— Może sam kamień ma ambicje. Albo woda, której się spieszyło wydostać spod kamienia.

— Albo słońce, które chce, żeby na tych ziemiach nie było cienistych zagajników — dokończył Alvin. — Albo wiatr, który pragnie sobie harcować po dolinie. Panowie, nie sądzę, żeby zjawiska atmosferyczne miały jakieś plany.

— Pług miał — wytknął mu Verily.

Z tym Alvin musiał się zgodzić.

Przytroczyli rękojeść pługa do juków i wrócili do Springfield piechotą, prowadząc wierzchowce za uzdy. Biegli z zieloną pieśnią i po zaledwie godzinie dotarli na miejsce. Konie nie były spienione ani zmęczone, ludzie głodni ani zmęczeni, a w ustach mieli jeszcze smak wody ze źródła i ze wstrętem myśleli o innej, bo smakowałaby jak blacha, błoto albo w ogóle nie miałaby smaku — a przecież teraz już wiedzieli, że woda powinna być słodka.

Загрузка...