1. Nueva Barcelona

Wyglądało na to, że do Nueva Barcelona zjechał cały świat, głównie na pokładach parowców. Choć mgła na Mizzippy była tak gęsta, że Biali nie potrafili się przeprawić na zachodni brzeg rzeki, parowce kursowały przez kanał, przewożąc towary i pasażerów — gdyby przewoziły pieniądze i rzucały je pod nogi tym, którzy akurat prowadzili interesy u ujścia rzeki, wyszłoby na jedno.

W obecnych czasach byli to głównie Hiszpanie — przynajmniej oficjalnie. Nueva Barcelona należała do nich; w całym mieście stacjonowali ich żołnierze.

Ale obecność wojska także coś oznaczała. Na przykład, że Hiszpanie nie są pewni, czy utrzymają miasto. Nie tak dawno temu zwano je Nowym Orleanem; nadal było w nim wiele dzielnic, gdzie należało znać francuski, jeśli miało się nadzieję na kęs jedzenia albo dach nad głową. Ci, którzy mówili po hiszpańsku, mogli się obudzić z poderżniętym gardłem.

Alvin nie zdziwił się, słysząc w porcie mieszający się ze sobą hiszpański i francuski. Za to zdziwiło go, że dosłownie wszyscy mówią po angielsku — z ciężkim akcentem, lecz niewątpliwie po angielsku.

— Arthurze Stuarcie, uczyłeś się hiszpańskiego na darmo — powiedział do pół-Czarnego chłopca, który udawał jego niewolnika.

— Może tak, może nie — odparł Arthur Stuart. — Może na darmo, za to za darmo.

Rzeczywiście. Na pokładzie parowca Alvin z pewnym zakłopotaniem obserwował łatwość, z jaką chłopak uczył się hiszpańskiego od niewolnika z Kuby. Dobrze by było mieć taki talent — Alvin go nie miał, nawet cienia. Dobrze być Stwórcą, ale to nie wszystko. I Alvin o tym wiedział. Są takie dni, kiedy umiejętności Stwórcy są warte mniej niż kulka tytoniu przeżutego i wyplutego na podłogę knajpy. Cała ta moc nie pomogła mu uratować życia własnego dziecka. O, jak bardzo się starał… ale kiedy urodziło się parę miesięcy przed czasem, nie potrafił znaleźć sposobu, by naprawić od środka jego płuca tak, by mogło oddychać. Posiniało i umarło, ani razu nie zaczerpnąwszy powietrza. Nie, te umiejętności Stwórcy nie są wiele warte.

Teraz Margaret znowu była w ciąży, ale ostatnio oboje rzadko się widywali. Ona poświęciła się bez reszty zapobieganiu krwawej wojnie. On był bez reszty zajęty zastanawianiem się, co dalej zrobić ze swoim życiem. Nic, czego się chwytał, nie szło dobrze. Ta podróż do Nueva Barcelona także okaże się bezsensowna, był tego pewien.

Przynajmniej dobrze, że po drodze spotkali Abe’a i Coza. Ale teraz byli w Barcy, stracił ich z oczu i został sam z Arthurem Stuartem, zajęty swoim zakrojonym na szeroką skalę projektem udowadniającym, że można mieć całą potęgę tego świata, a i tak nie na wiele się ona przyda, jeśli ma się za mało rozumu, by odgadnąć, co z nią zrobić i jak się nią podzielić z innymi.

— Znowu masz to spojrzenie — odezwał się Arthur Stuart.

— Jakie spojrzenie?

— Jakbyś musiał się wysikać, ale bał się, że będziesz sikać kamieniami.

Alvin pacnął go w głowę.

— W tym mieście nie możesz się do mnie tak odzywać.

— Nikt nie słyszał.

— Nie trzeba cię słyszeć, żeby zobaczyć, jaki jesteś. Puszysz się jak wiewiórka. Rozejrzyj się — widzisz tu Czarnych, którzy by się tak zachowywali?

— Ja jestem pół-Czarny.

— W tym mieście wystarczy być Czarnym w jednej szesnastej, żeby cię uznali za całkiem Czarnego.

— Do diabła, Alvin, skąd ci ludzie wiedzą, że nie są Czarni w jednej szesnastej? Przecież nikt nie zna swoich praprapradziadków.

— O co się założymy, że wszyscy Biali z Barcy potrafią wymienić wszystkich swoich przodków aż do Adama i Ewy?

— O co się założymy, że prawie wszystko zmyślili?

— Zachowuj się tak, jakbym mógł cię wychłostać.

— Po co, skoro ty nigdy się tak nie zachowujesz?

To było wyzwanie — i Alvin je przyjął. Chciał tylko udawać złość, wrzasnąć, zamachnąć się i na tym koniec. Ale kiedy zaczął, okazało się, że ryk był głośniejszy, niż powinien. A gniew był prawdziwy i potężny. Alvin musiał się siłą powstrzymać od uderzenia chłopca.

Wszystko wypadło tak przekonująco, że w oczach Arthura Stuarta pojawił się prawdziwy strach. Chłopiec skulił się, naprawdę oczekując ciosu.

Jednak Alvin zdołał się opanować.

— Pięknie ci wyszło to przerażenie — odezwał się z nerwowym śmiechem.

— Nie udawałem — powiedział cicho Arthur Stuart. — A ty?

— Tak mi dobrze poszło, że musisz pytać?

— Nie. Na ogół kiepsko kłamiesz. Naprawdę się wściekłeś.

— Tak, naprawdę. Ale nie na ciebie.

— Więc na kogo?

— Prawdę mówiąc… nie wiem. Nie wiedziałem nawet, że jestem zły, dopóki nie zacząłem udawać.

W tej samej chwili na ramieniu Alvina spoczęła duża dłoń — uścisk nie był brutalny, ale mocny. Niewielu mężczyzn ma dłonie tak wielkie, że mogą objąć cały bark kowala.

— Abe! — odgadł Alvin.

— Tak się właśnie zastanawiam, co my tu mamy — powiedział Abe. — Patrzę ci ja, jak moi dwaj przyjaciele udają pana i niewolnika, i co widzę?

— Och, on mnie leje bez przerwy — odezwał się Arthur Stuart. — Kiedy nikt nie widzi.

— Chyba zacznę — odparł Alvin. — Żebyś tak strasznie nie kłamał.

— Czyli to była zabawa?

Alvin zawstydził się, że ten dobry człowiek mógł mieć wątpliwości, zwłaszcza po tygodniu spędzonym razem na Mizzippy. I może gniew jeszcze nie całkiem go opuścił, bo odpowiedział natychmiast i ostro:

— Tak, zabawa. A poza tym nasza sprawa, nie twoja.

— No ja myślę, że nie moja. Nie moja sprawa, że jeden mój przyjaciel podnosi rękę na drugiego. Dobry człowiek powinien tylko stać i się przyglądać.

— Nie uderzyłem go. Nie zamierzałem.

— Ale teraz chcesz uderzyć mnie.

— Nie. Teraz chcę znaleźć tanią gospodę i złożyć worek w bezpiecznym miejscu, zanim znajdziemy coś do jedzenia. Słyszałem, że w Barcy można dobrze zjeść… pod warunkiem że nie brzydzą was ryby podobne do robaków.

— Czy to propozycja wspólnego posiłku? — spytał Abe. — A może propozycja, żebym stąd spływał i zostawił was z waszymi sprawami?

— Zasadniczo propozycja zmiany tematu. Choć chętnie zjem posiłek z tobą i Cozem w tym znakomitym lokalu, jaki znajdziemy.

— O, Coza z nami nie będzie. Właśnie znalazł w porcie miłość swojego życia.

— Tę niezbyt drogą damę, z którą rozmawiał? — spytał Arthur Stuart.

— Napomknąłem, że mógłby sobie poszukać ciut czystszej la dacznicy — przyznał Abe — ale stwierdził, że ona nie taka. A ona stwierdziła, że się w nim zakochała od pierwszego wejrzenia. Tak sobie myślę, że jutro go znajdę pijanego i okradzionego do suchej nitki.

— Dobrze wiedzieć, że go będziesz szukać — powiedział Alvin.

— Oczywiście. — Abe pokazał mu portfel. — Najpierw poszukałem tego, więc zostały mu góra trzy dolary.

Alvin i Arthur roześmieli się jednocześnie.

— To jest twój talent? — spytał Arthur Stuart. — Wyciąganie portfeli?

— O nie — odparł Lincoln. — Nie trzeba talentu, żeby okraść Coza. Nie zauważyłby, gdybym mu zabrał nos. Zwłaszcza kiedy ta dziewczyna robiła do niego słodkie oczy.

— Ona by zauważyła.

— Musowo. Ale nic nie powiedziała.

— A ponieważ sama zamierzała położyć rękę na tym portfelu — rzekł Alvin — bo widziała, że już sprzedaliście cały towar, czy nie powinna czegoś powiedzieć?

— No to chyba nie zauważyła.

— Albo zauważyła, ale jej to nie obeszło.

Abe zastanawiał się przez chwilę.

— Chcesz powiedzieć, że warto by zajrzeć do tego portfela?

— Warto by.

Abe otworzył go.

— Jestem wstrząśnięty. — Oczywiście portfel był pusty.

— I masz odstające uszy — powiedział Alvin — ale prawdziwi przyjaciele ci tego nie wytykają.

— Więc już go dopadła.

— Och, pewnie go nawet nie dotknęła — odparł Alvin — ale ta kie dziewczyny na ogół nie pracują same. Ona robi słodkie oczy…

— A jej partner obrabia klienta — dodał Arthur Stuart.

— Mówicie z doświadczenia — domyślił się Abe.

— Przyglądamy się. Lubimy ich łapać na gorącym uczynku.

— To dlaczego nie złapaliście tamtych?

— Nie wiedzieliśmy, że trzeba się wami opiekować — wyjaśnił Arthur Stuart.

Abe obrzucił go spojrzeniem pełnym wykalkulowanej urazy.

— Jak będziesz go lał następnym razem, zechcesz mu dołożyć i ode mnie?

— Adoptuj sobie własnego pół-Czarnego szwagra, jak chcesz mieć kogoś do bicia — odparł Alvin.

— Poza tym — dodał Arthur Stuart — tobą także warto by się zaopiekować.

— Dlaczego tak myślisz?

— Bo nawet ci nie przyszło do głowy, że nie tylko Coza urzekły jej wielkie figlarne oczy.

Abe poklepał się po kieszeni. Z ulgą przekonał się, że nadal ma portfel, ale zaraz potem przypomniał sobie, że portfel Coza także był na swoim miejscu. Po chwili stało się oczywiste, że obaj padli ofiarą rabunku.

— I jeszcze oddali portfele, bezczelni — rzekł Abe z podziwem.

— Nie przejmuj się — poradził Arthur Stuart. — Mieli pewnie talent. I tak byś nic nie poradził.

Abe usiadł na ziemi, co było procesem skomplikowanym, biorąc pod uwagę jego wysoką, kościstą sylwetkę. Podczas zajmowania pozycji siedzącej omal nie wepchnął do wody trzech czy czterech osób.

— Ale ubaw, niech skonam — powiedział. — Ależ jestem śmieszny. Najpierw zrobiłem tratwę, którą nie można było sterować, więc musiałeś mnie ratować. Potem, kiedy sprzedałem towar i dostałem pieniądze, po które tu przybyłem, z punktu pozwoliłem je sobie odebrać.

— Śmieszne — zgodził się Alvin. — Zjedzmy coś.

— Jakim cudem? Nie mam ani grosza. Nawet na powrót.

— Zapraszamy cię. — Nie mogę na to pozwolić.

— Dlaczego?

— Bo byłbym twoim dłużnikiem — Uratowaliśmy ci to twoje głupie życie — przypomniał mu Alvin. — Masz u mnie taki dług, że od każdego twojego oddechu powinienem sobie liczyć odsetki.

Abe zadumał się przelotnie nad tą kwestią.

— Za grosz zrozumienia — podsumował.

— Amerykanie mówią „za centa” — podsunął życzliwie Arthur Stuart.

— Mama mnie nauczyła mówić „za grosz” — warknął Abe. — A skoro mam dokładnie tyle samo groszy, ile centów, wolę te z przekleństwa.

— To było przekleństwo?

— W duchu kląłem tak strasznie, że każdy marynarz wolałby sobie wepchnąć patyki w uszy, niż to słyszeć. Głośno powiedziałem tylko to o groszu.

Oczywiście przez cały czas Alvin szukał złodziei przenikaczem. Najpierw znalazł Coza, częściowo dlatego, że kobieta mogła jeszcze z nim być, częściowo by się upewnić, że nic mu się nie stało. Znalazł płomień jego serca, akurat gdy Coz dostawał pałką w głowę w jakimś zaułku. Nie było problemem sprawienie, by pałka nie zrobiła mu krzywdy. Upadł na tyle przekonująco, że tamci dwoje nie poczuli potrzeby przyłożenia mu ponownie. Ocknie się bez bólu głowy.

Tymczasem kobieta i mężczyzna ruszyli przed siebie jakby nigdy nic. Alvin przenikaczem ich przeszukał i po chwili znalazł pieniądze. Rozluźnienie splotu nitek w kieszeni mężczyzny i torbie kobiety nie było trudne — podobnie jak nadanie złotym monetom odpowiedniego poślizgu. Jak również sprawienie, by upadły bez najmniejszego brzęku. Cały dowcip polegał na tym, żeby monety nie prześliznęły się pomiędzy deskami i nie wpadły w wodę pod pomostem.


Oczywiście Arthur Stuart był już odpowiednio doświadczony i wykształcony, by wiedzieć, co robi Alvin. Dlatego przeciągał rozmowę, by dać mu czas.

Na swój sposób, pomyślał Alvin, sami jesteśmy jak złodzieje. Arthur Stuart wystawia Abe’a, zagaduje go, żeby rozproszyć jego uwagę, a ja kradnę. A właściwie odkradam to, co zostało skradzione.

— No to chodźmy jeść — powiedział Arthur Stuart — zamiast gadać o jedzeniu.

— Gdzie znajdziemy jedzenie zdatne do spożycia? — spytał Alvin.

— Chyba tutaj — odparł Arthur Stuart, ruszając bez wahania w stronę zaułka z rozsypanymi monetami.

— E, nie wydaje mi się — mruknął Abe.

— Zaufaj mi — zapewnił go Arthur Stuart. — Mam nosa do dobrego jedzenia.

— To prawda. On ma nosa, a ja usta, zęby i język — dodał Alvin.

— Dorzucam do puli mój brzuch — zgłosił Abe.

Zaprowadzili go w zaułek — i niech to, minąłby pieniądze, nie widząc ich!

— Abe — napomniał go Alvin — co, nie widzisz tych złotych monet?

— To nie moje.

— Kto znajduje, ten skacze, kto gubi, ten płacze — rzekł sentencjonalnie Arthur Stuart.

— Może i coś straciłem, ale nie płaczę — przyznał Abe.

— A teraz znalazłeś — dodał Arthur. — Więc o co chodzi?

Abe rzucił im spojrzenie z ukosa.

— Powinniśmy zabrać te pieniądze i oddać właścicielowi.

Ktoś zaraz gorzko zapłacze z powodu dziury w kieszeni.

— Być może — mruknął Alvin i zaczął zbierać monety. Arthur Stuart poszedł w jego ślady. Okazało się, że suma jest całkiem spora.

— W coś to trzeba włożyć — oznajmił Alvin. — Może w te puste portfele, co?

Alvin spodziewał się, że teraz Abe zrozumie, że dokładnie tyle stracił.

Ale pieniędzy było więcej. O wiele więcej.

Arthur Stuart zaczął się śmiać. Śmiał się tak, że aż po policzkach popłynęły mu strugi łez.

— I kto teraz płacze? — mruknął Abe.

— On się śmieje. Ze mnie — wyjaśnił Alvin.

— Dlaczego?

— Bo całkiem po prostu nie pomyślałem, że zapewne nie byliście ich pierwszymi ofiarami.

Abe przyjrzał się wypchanym portfelom, a także monetom, które Alvin i Arthur Stuart nadal trzymali w dłoniach. Wreszcie zaświtała mu nowa myśl.

— Okradliście złodziei?

Alvin pokręcił głową.

— Miałeś pomyśleć, że upuścili te pieniądze i uciekli, coś w tym guście. Ale to dość trudne, kiedy znajdujesz więcej pieniędzy, niż zgubiłeś.

Abe pokręcił głową.

— No, panie Smith… Zaczynam rozumieć, że masz jakiś ta lent.

— Umiem się obchodzić z metalami — przyznał Alvin.

— Zwłaszcza takimi, które znajdują się w cudzej kieszeni albo torbie.

— Poszukajmy Coza — powiedział Alvin. — Wkrótce się obudzi.

— Zasnął?

— Pod wpływem subtelnej sugestii. Ale nic mu nie jest.

Abe spojrzał na niego uważnie, ale nie powiedział ani słowa.

— Co będzie z tą nadwyżką? — spytał Arthur Stuart.

— Ja tego nie wezmę — oznajmił Abe. — Zabiorę to, co mi się należy, ale resztę zostawimy na deskach. Niech złodzieje po nie wrócą.

— Te pieniądze nie należą do nich.

— To już pozostanie między nimi i ich Stwórcą w dniu Sądu Ostatecznego. Ja się do tego nie mieszam. Nie chcę żadnych pieniędzy, z których nie będę się mógł wytłumaczyć.

— Przed Panem?

— Albo magistratem. Mam pokwitowanie na tę kwotę i mogę udowodnić, że należy do mnie. A resztę wyrzućcie. Albo zatrzymajcie, jeśli wam nie przeszkadza, że sami staniecie się złodziejami.

Alvin nie wierzył własnym uszom. Człowiek, którego pieniądze właśnie odzyskali, nazywał go złodziejem. Ale po chwili namysłu doszedł do wniosku, że nie może przecież udawać, iż pieniądze znalazł przypadkiem. I w żaden sposób nie potrafił sobie wytłumaczyć, że należą do niego.

— Ci, którzy okradają złodziei — powiedział — chyba także się nimi stają.

— Chyba tak — zgodził się Abe.

Alvin i Arthur Stuart upuścili pieniądze na deski. I jeszcze raz Alvin dopilnował, by żadna moneta nie prześliznęła się przez szpary. Utopione pieniądze nikomu się nie przysłużą.

— Zawsze jesteś taki uczciwy? — spytał Alvin.

— W kwestiach pieniężnych — zawsze.

— Ale nie w innych.

— Muszę przyznać, że historie, które opowiadam, nie wszystkie są tak do końca prawdziwe.

— No, naturalnie. Nie można opowiedzieć dobrej historii, nie poprawiwszy jej tu i tam.

— Można, ale co robić, kiedy tę samą historię masz opowiedzieć tym samym ludziom? Trzeba ją zmienić, żeby nadal była ciekawa.

— Więc manipulujesz prawdą ze względu na innych.

— Z czystego chrześcijańskiego miłosierdzia.

Coz spał, kiedy go znaleźli, ale nie był to letarg kogoś, kto właśnie oberwał po głowie, lecz sen sprawiedliwego. Abe przyłożył palec do ust, dając znak, że gadanie bierze na siebie. Dopiero gdy Alvin i Arthur Stuart kiwnęli głowami, trącił śpiącego stopą.

Coz odkaszlnął i otworzył oczy.

— Co ja tu robię?

— Budzisz się — wyjaśnił Abe. — Ale jeszcze przed chwilą spałeś.

— Tak? Dlaczego?

— Właśnie zamierzałem cię spytać o to samo. Dobrze się ba wiłeś z tą panią, którą tak bardzo pokochałeś?

— No jasne — skłamał Coz, choć widać było, że nic nie pamięta. — To niesamowite… Była… nie, nie powinienem mówić w obecności tego chłopca.

— Lepiej nie mów — zgodził się Abe. — Musiałeś sobie wczoraj nieźle golnąć.

— Wczoraj? — zdziwił się Coz.

— Minęła cała noc i dzień, odkąd z nią zniknąłeś. Ale powiadam ci, nie dostaniesz ani grosza z mojej połowy, żebyś wiedział.

Coz poklepał się po kieszeniach i zrozumiał, że został pozbawiony portfela.

— A niech by to jasna, ciasna… A to tacy owacy…

— Coz ma talent do przeklinania w obecności dzieci — wyjaśnił Abe.

— Straciłem portfel!

— Wraz z gotówką, jak się domyślam?

— Myślisz, że mogłaby zostawić gotówkę, a zabrać tylko portfel?

— Jesteś pewien, że to ona ukradła?

— A dlaczego nie mam portfela?

— Bo się szlajałeś cały dzień. Może wszystko przepuściłeś? Al bo dałeś komuś portfel w prezencie? Albo znalazłeś sobie jeszcze sześć przyjaciółek i fundowałeś im drinki, aż skończyły ci się pieniądze? A ostatniego drinka kupiłeś za portfel?

Coz wyglądał, jakby ktoś go kopnął w brzuch.

— Tak myślisz? Przyznaję, że nie pamiętam, co się wczoraj działo… Ale kaca chyba przespałem.

— Nie wyglądasz zbyt trzeźwo — dobił go Abe. — Może nie masz kaca, bo nadal jesteś pijany.

— Faktycznie, świat trochę mi się kołysze — zgodził się Coz. — Powiedzcie, bełkoczę? Mówię, jakbym był pijany?

Alvin wzruszył ramionami.

— Mówisz, jakbyś się dopiero obudził.

— Chrypisz — ocenił Arthur Stuart.

— Widziałem cię już bardziej pijanego — rzekł Abe.

— Nie przeżyję tej hańby — zapowiedział Coz. — A ostrzegałeś mnie, żebym nie szedł z tą dziewką! Nieważne, czy to ona mnie okradła, czy ktoś inny, czy też sam wydałem wszystko na drinki jak idiota — wrócę do domu z pustymi rękami i mama mnie zabi je, będzie tak przeklinać, że uszy mi zwiędną.

— Och, przecież wiesz, że nie zostawię cię w takiej biedzie.

— Nie zostawisz? Serio? Dasz mi połowę swojej połowy?

— Tyle, żebyś zachował twarz. Powiedzmy, że… resztę zainwestowałeś, na przykład na giełdzie, ale akcje poszły w dół. Chyba uwierzą, co? To lepsze niż to, że cię okradli albo że przepuściłeś wszystko na wódę.

— No jasne, Abe, no jasne. Jesteś święty. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. I nie musisz dla mnie kłamać. Wiem, że się brzydzisz kłamstwem, więc tylko im powiedz, żeby spytali mnie, a ja już im nakłamię.

Abe sięgnął do kieszeni i podał Cozowi jego własny portfel.

— Weź sobie tyle, ile trzeba, żeby ich przekonać.

Coz zaczął odliczać dwudziestodolarowe złote monety, ale po chwili odezwało się w nim sumienie.

— Każdą monetę odbieram tobie. Nie, nie mogę. Sam zdecyduj, ile mi dasz.

— Nie, ty lepiej rachujesz. Wiesz, że jestem w tym do niczego.

W przeciwnym razie nie zbankrutowałbym w zeszłym roku.

— Ale czuję, że cię okradam. Zabieram ci pieniądze z portfela!

— Tyle że to nie mój portfel — uświadomił mu Abe.

Coz spojrzał na niego jak na wariata.

— Wyjąłeś go z kieszeni. Jeśli nie jest twój, to czyj?

Kiedy Abe nie odpowiedział, Coz jeszcze raz przyjrzał się portfelowi.

— Mój — mruknął.

— Tak wygląda — zgodził się Abe.

— Wyjąłeś mi go z kieszeni, kiedy spałem! — wściekł się Coz.

— Nie, słowo honoru! A ci panowie mogą potwierdzić, że do tknąłem cię tylko czubkiem buta, kiedy tu leżałeś, chrapiąc jak chóry anielskie.

— To skąd go masz?

— Ukradłem ci go wczoraj, zanim wyruszyłeś z tą dziewczyną.

— Ty… ale jak… no to jak mogłem zrobić to wszystko, co robiłem w nocy?

— W nocy? O ile sobie przypominam, noc spędziłeś z nami na statku.

— Jak to… — I tu wszystko stało się jasne. — Ty taki owaki hop-paprańcu! A żeby ci nóżka!

Abe przyłożył rękę do ucha.

— Słuchajcie! Oto głos nawołującej Cozoptaszyny!

— To ten sam dzień! Nie spałem nawet godziny!

— Dwadzieścia minut — pospieszył z wyjaśnieniem Alvin. — Około.

— I to wszystko moje pieniądze! — pieklił się Coz.

Abe pokiwał głową ze śmiertelną powagą.

— Rzeczywiście, przyjacielu. Chyba że zaraz jakaś dziewczyna zrobi do ciebie słodkie oczy.

Coz rozejrzał się po zaułku.

— Ale gdzie Fannie? Gdzie ona? Jeszcze przed chwilą szedłem, ściskając jej… rękę, a teraz raptem budzę się i widzę ciebie.

— Wiesz co? — powiedział Abe ze współczuciem. — Twoje życie uczuciowe nie istnieje.

— I kto to mówi! — naburmuszył się Coz.

Był to chyba drażliwy temat dla Abe’a, bo zamiast odpowiedzieć docinkiem czy żartem, jakby wycofał się w głąb siebie.

— Chodźmy coś zjeść — rzekł Arthur Stuart. — Gadaniem się nie najem.

Jako że było to najrozsądniejsze i najprawdziwsze zdanie, jakie padło w ciągu ostatniej półgodziny, wszyscy przyznali Arthurowi rację i ruszyli przed siebie, kierując się węchem — aż znaleźli knajpę, w której jedzenie było na ogół martwe, nie miało zbyt wielu nóg, za życia nie było jadowite i wydawało się prawie ugotowane. W Barcy rzecz rzadko spotykana.

Po kolacji Coz wyjął fajkę, którą systematycznie nabił nawozem — jeśli wnosić z zapachu. Alvin dla zabawy spróbował ją zgasić, ale przecież nie dostał daru Stwarzania tylko po to, by mógł czasem uniknąć smrodu.

Dlatego wstał, zarzucił worek na ramię i upewnił się, że Arthur Stuart wstał także, po czym razem wyruszyli na poszukiwanie noclegu — nie żadnej zapchlonej, zbyt drogiej i zatłoczonej spelunki nad rzeką. Nie wiedział, jak długo tu zostanie, a jego fundusze były ograniczone, więc zamierzał znaleźć pokój w pensjonacie, gdzie mieszkają szacowni, przyzwoici obywatele. Gdzie na przykład mógłby się zatrzymać wędrowny, szukający zatrudnienia kowal.

Nie zdążył się oddalić od tawerny nawet o trzydzieści kroków, kiedy zdał sobie sprawę, że za nim idzie Abe Lincoln. Zatrzymał się, odwrócił i dopiero wtedy zauważył, że Arthur Stuart nie idzie z nim, lecz z Abe’em.

Niepokojące, jak dobrze Arthur nauczył się ukrywać przed nim swój płomień serca. Nie żeby Alvin kiedykolwiek miał problemy z odnalezieniem chłopca, jeśli go potrzebował, ale kiedyś wiedział, gdzie go szukać, nie myśląc o tym. Odkąd Arthur nauczył się podstaw prawdziwego Stwarzania — jak podgrzać żelazo lub je zmiękczyć, co nie jest prostą sztuką — jakoś zdołał sobie przyswoić umiejętność zwodzenia Alvina, kiedy odchodził i ruszał w swoją stronę.

Ale nie pora na reprymendy — nie teraz, w obecności Abe’a.

— Więc jednak pozwoliłeś Cozowi zostać sam na sam z własnymi pieniędzmi? — spytał Alvin.

— Coz nie powinien zostawać sam na sam nawet ze sobą, ale przyszło mi do głowy, że ty i obecny tu Arthur Stuart jesteście moimi prawdziwymi przyjaciółmi i szkoda tracić was z oczu.

— No, to nieuniknione. Jeśli chcesz ocalić swoje dochody, musisz kupić bilet i dostać się na jakiś statek, zanim Coz znowu się zakocha.

— Robisz na mnie wrażenie wędrowca. Chyba nie podasz mi adresu, na który mógłbym wysłać list. Za to ja mam swoje miejsce.

Na razie jeszcze na niczym nie zarabiam wielkich pieniędzy, ale wiem, gdzie chcę to robić. Napisz do Abrahama Lincolna w mieście Springfield, w stanie Noisy River — list na pewno dotrze.

Alvin nigdy w życiu nie narzekał na brak przyjaciół, ale jeszcze nie spotkał kogoś, kogo by polubił w bardzo krótkim czasie i kto natychmiast odwzajemnił tę sympatię.

— Abe, nie zapomnę tego adresu i z całą pewnością z niego skorzystam. Co więcej, do mnie także można napisać. Każdy list, wysłany do Alvina juniora na ręce Alvina Millera w mieście Vigor Kościół, niezwłocznie do mnie dotrze.

— Twoja rodzina?

— Dorastałem z nimi i nadal ze sobą rozmawiamy — powie dział Alvin z uśmiechem.

Abe nie uśmiechnął się w odpowiedzi.

— Słyszałem o Vigor Kościele i jego mrocznej historii.

— Historia faktycznie jest mroczna i w dodatku prawdziwa.

Ale jeśli ją znasz, wiesz także, że niektórzy z nich nie wzięli udziału w masakrze nad Chybotliwym Kanoe i nie zostali przeklęci.

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, lecz pewnie musiało tam być paru takich, którzy nie ubrudzili rąk.

Alvin podniósł dłonie.

— To nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś, bo klątwa została zdjęta i wybaczono grzechy.

— O tym nie słyszałem.

— Bo o tym nie mówi się głośno. Jeśli chcesz się dowiedzieć całej historii, odwiedź moją rodzinę, kiedy tylko zechcesz. To gościnny dom, przyjmuje wielu, a jeśli powiesz, że jesteś przyjacielem moim i mojego przyrodniego szwagra, zostaniesz ugoszczony, nakarmiony i być może usłyszysz historię, której dotąd nie znałeś.

— Wybiorę się tam, możesz być pewien. I cieszę się, że to nie koniec naszej znajomości.

— Na pewno nie cieszysz się bardziej ode mnie.

Znowu rozstali się, uścisnąwszy sobie ręce, i Abe ruszył wielkimi krokami ku tawernie, sunąc w tłumie przechodniów niczym parowiec.

— Lubię go — odezwał się Arthur Stuart.

— Ja też. Choć uważam, że ma więcej darów niż rozśmieszanie ludzi.

— Nie wspominając już o tym, że jest najurodziwszym brzydalem albo najbrzydszym przystojniakiem, jakiego kiedykolwiek widziałem.

— Z tym się zgadzam. A jeszcze… wolałbym, żebyś już więcej nie ukrywał przede mną swojego płomienia serca.

Arthur Stuart spojrzał na niego nieruchomym wzrokiem. Odpowiedział dokładnie tak, jak spodziewał się po nim Alvin.

— Teraz, kiedy zostaliśmy sami, może byś mi wreszcie powiedział, jaki interes mamy w Barcy?

Alvin westchnął.

— Powiem ci to samo co w Carthage City, kiedy wyruszyliśmy w drogę. Jadę, ponieważ moja Peggy mnie tu wysłała, a dobry mąż robi to, na czym zależy żonie.

— Ona cię nie wysłała do Carthage City, tego jestem pewien. Uważa, że tam umrzesz.

— Kiedy umrę, to będę martwy we wszystkich miastach jednocześnie — odparł nieco urażony Alvin. — Peggy może mnie posłać na koniec świata, a ja tam pojadę, ale chcę mieć przynajmniej prawo wyboru własnej trasy.

— Czyli naprawdę nie wiesz, co masz tu zrobić? Myślałem, że chcesz powiedzieć, że to nie mój interes.

— Bo nie twój. Ale na razie wygląda na to, że także nie mój. Na parowcu wydawało mi się, że nasza podróż może mieć coś wspólnego ze Steve’em Austinem, Jimem Bowie i wyprawą do Meksyku. Ale kiedy ich opuściliśmy i…

— I uwolniliśmy dwa tuziny Czarnych, którzy nie chcieli być niewolnikami.

— To już raczej twoja zasługa. Na twoim miejscu bym się tym nie chwalił na ulicach Barcy.

— A ty jeszcze nie zgadłeś, co zamierza Peggy.

— Nie rozmawiamy już ze sobą tak jak kiedyś. Czasami wydaje mi się, że ona wysyła mnie z pilnym zadaniem w jakieś miejsce tylko dlatego, że zobaczyła, jak w innym spotyka mnie coś strasznego.

— Tak już się zdarzało.

— Mnie się to nie podoba, ale rozumiem, że chciałaby, by nasze dziecko miało ojca, więc się zgadzam, choć od czasu do czasu przypominam jej, że dorosły mężczyzna lubi wiedzieć, dlaczego coś robi. A w tym przypadku, co ma robić.

— To lubi dorosły mężczyzna? — spytał Arthur Stuart ze zbyt szerokim uśmiechem.

— Dowiesz się, kiedy dorośniesz — uciął Alvin.

Ale prawda wyglądała tak, że Arthur Stuart już całkiem dorósł. Alvin nie wiedział, czy jego ojciec był wysoki; matka była tak młoda, że mogła nie osiągnąć swego pełnego wzrostu. Zresztą chłopiec miał już piętnaście lat — najwyższa pora, by Alvin przestał go traktować jak młodszego brata i zacząć uważać za mężczyznę, który ma prawo iść własną drogą, jeśli tego pragnie.

I pewnie właśnie dlatego Arthur Stuart nauczył się ukrywać swój płomień serca przed Alvinem. Oczywiście nie całkowicie — tego nigdy nie potrafiłby dokonać. Ale mógł sprawić, że Alvin go nie zauważy, jeżeli nie będzie szukać — a i wtedy płomień serca był ukryty lepiej, niż można by się spodziewać.

Alvin także ukrywał się przed innymi, więc nie mógł całkowicie potępić chłopca za to pragnienie ucieczki. Na przykład nikt nie wiedział, że Alvin nie tylko nie ma pojęcia, jakie zadanie wyznaczyła mu Margaret, ale że go to wcale nie obchodzi. Ani to, ani nic innego.

W dojrzałym i podeszłym wieku lat dwudziestu sześciu Alvin Miller, który stał się Alvinem Smithem, a jego tajemne miano brzmiało Alvin Stwórca — ten sam Alvin, którego narodzinom towarzyszyły znaki, nad którego dorastaniem czuwało zarówno Dobro, jak i Zło, ten sam, który sądził, że ma do wypełnienia wielką misję i dzieło, już od dawna doszedł do wniosku, że znaki nie miały znaczenia, że siły zła i dobra straciły tylko na niego czas, ponieważ dar Stwarzania powierzono niewłaściwej osobie. W jego rękach na nic się nie przydawał. Wszystko, co zrobił, niszczało. Nie mógł pokonać Niszczyciela, który starał się doprowadzić ten świat do ruiny. Nie potrafił przekazać nikomu nic więcej niż strzępy swojej mocy, więc plan otoczenia się innymi Stwórcami spełzł na niczym.

Nie potrafił nawet ocalić życia własnemu dziecku, nie umiał się uczyć języków tak jak Arthur Stuart ani widzieć ścieżek przyszłości tak jak Margaret, nie miał żadnych innych praktycznych talentów. Był tylko wędrownym kowalem, który przez najczystszy przypadek znalazł się w posiadaniu złotego pługa, noszonego w worku od pięciu lat. I po co?

Alvin nie miał pojęcia, dlaczego Bóg go wyróżnił, czyniąc go siódmym synem siódmego syna. Nieważne, jakie były boże plany; Alvin chyba wszystko zepsuł, bo nawet Niszczyciel przestał się nim interesować. Niegdyś, kiedy otaczali go wrogowie, potrafił być groźny. Teraz wrogowie go nie zauważali. Czy może być wyraźniejszy znak upadku?

W takim właśnie ponurym nastroju Alvin wjechał do Barcy; być może właśnie przez jego chmurną minę w dwóch pierwszych gospodach odmówiono im noclegu.

Kiedy dotarli do trzeciej, był już tak ponury, że nie silił się na uprzejmość.

— Jestem wędrownym kowalem z północy — powiedział — a ten chłopiec udaje mojego niewolnika, ale nim nie jest, jest wolny i niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu spać na dole ze służącymi. Chcę pokoju z dwoma dobrymi łóżkami i godziwie za niego zapłacę, ale nie życzę sobie, żeby ktokolwiek traktował tego młodzieńca jak służącego.

Stojąca w drzwiach kobieta powiodła wzrokiem od Arthura Stuarta do niego.

— Jeśli tak mówiliście przy każdych drzwiach, dziwię się, że nie idzie za wami tłum z pałkami.

— Przeważnie proszę tylko o nocleg — wyjaśnił Alvin. — Ale mam zły humor.

— No, na przyszłość uważaj, co mówisz. Czysty przypadek albo kaprys losu sprawił, że znalazłeś się w odpowiednim miejscu.

Mam pokój z dwoma łóżkami, tak jak chciałeś, a w tym domu, gdzie niewolnictwo uważa się za obrazę boską, nikt nie będzie ci robił wyrzutów, że traktujesz tego młodzieńca jak równego sobie.

Загрузка...