10. Mizzippy

Alvin nie potrafił usłyszeć zielonej pieśni. Nie tylko dlatego, że na pobliskich polach bawełny pracowali Czarni i ich gorzkie, pełne skargi monotonne nucenie rozlegało się na tle pieśni życia. Rozpraszały go także lęki i zmartwienia.

Zostawienie Arthura na czele grupy było ryzykowne. Chłopak nie wiedział zbyt wielu rzeczy. Nie o Stwarzaniu, lecz o samym życiu, o konsekwencjach każdego czynu. Nie żeby Alvin sam był ekspertem — ani Margaret, bo choć widziała wiele ścieżek, nie była pewna, które prowadzą w dobrym kierunku. Ale wiedział więcej niż Arthur Stuart, po prostu dłużej przyglądał się temu światu.

Co gorsze, prawdziwe rządy w obozie sprawowała La Tia, a także — w mniejszym stopniu — Maria od Zmarłych i jej matka. La Tię poznał na dzień przed przejściem przez jezioro. Przyzwyczaiła się do władzy — jak potraktuje Arthura Stuarta, kiedy Alvina nie będzie w pobliżu? Gdyby potrafił zaglądać do ludzkich serc! La Tia była nieustraszona, ale mogło to oznaczać zarówno brak wahań, jak i brak sumienia.

A Maria od Zmarłych? Widać było, że jest zauroczona Arthurem Stuartem — lubiła jego towarzystwo, śmiała się z jego dowcipów. Oczywiście chłopiec nigdy tego nie zauważy, nie jest przyzwyczajony do towarzystwa kobiet, a ponieważ Maria od Zmarłych nie jest flirciarą ani latawicą, trudno mu będzie odczytać te sygnały. Ale co się stanie, jeśli pod nieobecność Alvina Maria wyjawi swoje uczucia? Co wtedy zrobi pozbawiony nadzoru chłopiec w towarzystwie kobiety, która może być o wiele bardziej doświadczona?

Miał także złe przeczucia odnośnie zabieranych z plantacji niewolników. Ale jak powiedziała La Tia, kiedy zasugerował, by tego nie robić: „To marsz wolności, człowieku! Kogo zostawisz? Ci potrzebują mniej wolności? Dlaczego my jesteśmy wybrani? Oni takie same Izraelici jak my!”.

Izraelici. Oczywiście wszyscy porównywali ten exodus do wyjścia z Egiptu, przy czym mieli nawet zatonięcie „armii faraona”. Mgła to kolumna dymu. A kim był Alvin? Mojżeszem? Raczej wątpliwe. Ale tak uważało wiele osób.

Choć nie wszystkie. W grupie było wiele uraz. Ludzie, którzy uciekli z miasta, nienawidzili wszelkiej władzy, nie tylko władzy Hiszpanów czy właścicieli niewolników. A Bart, służący z domu Cottonerów… w jego sercu było tyle furii, że dziwne, jak zdołał ją powstrzymywać przez tyle lat. Nadal nad sobą panował i wyraźnie się uspokoił, ujrzawszy rozmiary tego przedsięwzięcia. I dobrze, że przy okazji zobaczył, jak Arthur Stuart i La Tia korzystają z mocy, której nigdy nie widział u Czarnych — i że wielu Białych słucha ich rozkazów. To był już nowy świat.

Ale kiedy przybędą na nową plantację, gdzie niewolnicy cierpią bardziej niż ci u Cottonerów, gniew starego Barta znowu wybuchnie, a niewolnicy Cottonerów ujrzą ten ogień i również zapłoną. To leży w ludzkiej naturze. A przez to sytuacja stanie się niebezpieczna.

Ilu ich tam jest — tych, którzy tak jak stary Bart mają posłuch wśród swoich? A ilu tych, którzy narobią zamieszania po prostu dla draki? Przecież nie można mówić na każdej plantacji: Uwolnimy tylko tych, którzy są mili i zdolni do wybaczenia, a reszta, wredna lub zbyt gniewna, żeby zachowywać się spokojnie, ma zostać w niewoli.

Tak jak Mojżesz, zabiorą wszystkich, którzy jęczą w jarzmie. I tak jak Mojżesz, nie zgadną, którzy z ocalonych zrobią złotego cielca, czym zniweczą szansę ucieczki, zanim jeszcze dotrą do Ziemi Obiecanej.

Ziemia Obiecana. Oto jego największe zmartwienie. Gdzie ma ich zabrać? Gdzie jest kraina mlekiem i miodem płynąca? Bóg nie ukazał mu się w płonącym krzewie. Jedyne spotkanie, które da się uznać za kontakt z aniołem, nastąpiło tej ciemnej nocy, kiedy Tenskwa-Tawa — wówczas wiecznie pijany Czerwony imieniem Lolla-Wossiky — pojawił się w jego pokoju, a Alvin uzdrowił jego ślepe oko. Ale Lolla-Wossiky nie był Bogiem ani nawet aniołem tego rodzaju, z jakim zmagał się Jakub. Był tylko człowiekiem jęczącym pod brzemieniem bólu swego narodu.

A więc to jedyny anioł, jakiego kiedykolwiek spotkał Alvin. O innych nawet nie słyszał, chyba że uwzględni się to, co mąż jego siostry, Armor-of-God Weaver zobaczył w kościele wielebnego Throwera, kiedy Alvin był dzieckiem. Było to coś migotliwego, co mknęło po ścianach kościoła. Thrower oszalał, ujrzawszy to, lecz Armor-of-God nie wiedział, co to było. Tak wyglądały kontakty Alvina z siłami nadprzyrodzonymi.

O, w jego życiu wydarzały się cuda, mnóstwo dziwnych wydarzeń, niektóre wspaniałe. Peggy, która czuwała nad nim przez całe dzieciństwo, choć on o tym nie wiedział. Moc, którą w sobie odnalazł, zdolność spoglądania w serce świata i nakłaniania go, by stał się lepszy. Ale nic nie dało wiedzy, co powinien zrobić. Zawsze każdej decyzji towarzyszył cień wątpliwości, ponieważ nikt tak naprawdę nie zna prawdy, nawet w głębi serca.

Wkrótce, udręczony natłokiem myśli, które nie prowadziły do żadnych wniosków, poczuł, że nogi mu słabną, a stopy zaczynają boleć — coś takiego nie przydarzyło mu się od czasu, kiedy Ta-Kumsaw nauczył go słuchać zielonej pieśni i czerpać siłę z tętniącego wokół życia.

To na nic, pomyślał. Jeśli będę biec jak normalny człowiek, będę się przemieszczał zbyt wolno. Minie więcej niż jedna noc, zanim dotrę do rzeki. Muszę to wszystko wyrzucić z głowy i dać się zagarnąć zielonej pieśni.

Tylko jedno pomagało mu zapomnieć o wszystkim.

Zaczął szukać płomienia serca Margaret, który zawsze znał równie dobrze jak własny. Jest… a tuż pod płomieniem jej serca lśniła iskierka dziecka, które wspólnie stworzyli. Alvin skupił się na nim, wniknął w maleńkie ciałko, poczuł bicie serca, przepływ krwi, siłę sączącą się z ciała Margaret, ruch mięśni, które jego syn naprężał i rozluźniał.

Poznając to nowe życie, tego przyszłego człowieka, zapomniał o troskach, a wtedy przyszła do niego zielona pieśń, która ogarnęła także jego syna — bijące serce Alvina wtopiło się w rytm drzew, małych zwierząt, trawy i nawet uprawianej przez niewolników bawełny, gdyż wszystko to żyło. Ptaki na niebie, owady pełzające po ziemi, pchły i komary, wszystko to stanowiło część melodii. Aligatory na brzegach leniwych rzek i stojących bajor, jeleń skubiący trawę wśród polan, drobne zioła o leczniczych i trujących mocach, ryby w wodzie i szmer oddechów śpiących ludzi, którzy w nocy, we śnie, znowu stawali się jednością ze światem, choć z nim walczyli za dnia.

Nagle z Alvina opadło zmęczenie i ból, a przyszło ożywienie, zadowolenie. I tak znalazł się na brzegu Mizzippy. Minął wiele ścieżek, lecz żadnej przyzwoitej drogi, gdyż w tych rejonach najlepiej podróżowało się wodą, największym gościńcem była Mizzippy.

Gwiazdy i sierp księżyca świeciły jasno. W ich blasku Alvin ujrzał szeroką rzekę ciągnącą się daleko na prawo i lewo; każda zmarszczka na wodzie lśniła srebrem. Jednak w połowie rzeki przez całą jej długość widać było wieczną mgłę, która chroniła zachodni brzeg przed niespożytą ambicją Europejczyków.

Tenskwa-Tawa bez wątpienia wiedział o przybyciu Alvina. Jego bratowa Becca była tkaczką nici życia. Ona zauważyłaby nić Alvina i to, że przenika granicę między Białymi i Czerwonymi. Tenskwa-Tawa już pewnie o tym wie. Wie, że skoro Alvin tu przychodzi z drugiego brzegu rzeki, a nie z północy czy południa wzdłuż niej, chce przekroczyć wodę. To znaczy, że chce porozmawiać.

Alvin nie robił tego często. Nie chciał się narzucać. Sprawa musiała być poważna. Dlatego Tenskwa-Tawa ufał jego osądowi i zjawiał się na spotkanie.

Albo nie. W końcu nie zawsze przychodził na każde skinienie Alvina. Gdyby był zajęty, Alvin musiałby zaczekać. Na razie się to nie zdarzyło, a przynajmniej czekanie nie było długie. Lecz Alvin wiedział, że kiedyś tak będzie, i był gotów czekać. Przez jakiś czas.

A jeśli Tenskwa-Tawa w ogóle nie przyjdzie? Co to będzie znaczyć? Że odmawia? Że nie wpuści tych pięciu tysięcy dzieci Izraela — a raczej dzieci Boga? Może dla niego były to tylko dzieci biednych rodziców, lecz mimo wszystko ludzkie stworzenia… Więc jeśli nie pozwoli im przejść przez jego ziemie, co wtedy?

Alvin spojrzał w lewo — nie oczami, lecz szukając płomieni serc ekspedycji, która wyruszyła dziś po południu z Barcy w pogoni za zbiegłymi niewolnikami. Dobrze — niewiele drogi przebyli tego pierwszego dnia i nadal znajdowali się daleko. W tej grupie także było wiele gniewu i cierpienia; ci, którzy jeszcze byli pijani — wymiotowali, tych, którzy już trzeźwieli, bolała głowa. Ci, którzy żałowali, że nie są pijani, narzekali na nudę podróży i kiepski poziom rozrywek na pokładzie okrętu.

Statek z Calvinem oddalał się coraz bardziej. Tam także było wiele gniewu — ale innego, bardziej rozgoryczonego, jakby dojrzewającego od dawna. Calvin znalazł ludzi podobnych do niego, którzy uważali, że świat jest im coś winien i ociąga się ze spłatą długu. Czy naprawdę dotrą do Meksyku? Czy Calvin oszalał do tego stopnia, żeby się angażować w tę szaloną ekspedycję? Wszędzie, dokąd się wybiorą, narobią kłopotów.

Ale przede wszystkim Alvin zastanawiał się, w jaki sposób przemierzy rzekę.

Zbudowanie mostu dla siebie nie wydawało się rozsądne, ale rzeka była zbyt szeroka, żeby ją przepłynąć, w dodatku w pełnym ubiorze i ze złotym pługiem — doskonałym jako kotwica, kiepskim w roli tratwy. Dlatego Alvin ruszył w górę rzeki. Problem tylko w tym, że tuż nad wodą drzewa i krzewy stanowiły gęstą plątaninę, za którą nie widać było ewentualnych łodzi. Nie były to gościnne ziemie dla rolników czy rybaków i wątpliwe, żeby ktokolwiek mieszkał zbyt blisko rzeki. No i aligatory — widział ich płomienie serc, przygaszone na czas snu, z wyjątkiem tych, które były głodne. Bardzo by się ucieszyły, gdyby mogły wrzucić na ząb kawał ludzkiego mięsa i trawić je przez cały dzień, wylegując się na brzegu w słońcu.

Nie podchodź do mnie, szepnął do najbliższego obudzonego aligatora. Nie ruszaj się z miejsca. Dziś nie jestem dla ciebie.

Wreszcie uświadomił sobie, że nie zdobędzie łodzi, dopóki jej sam nie zrobi.

Więc znalazł umierające drzewo — w tej dziczy ich nie brakowało — i namówił je, żeby puściło ostatnie korzenie, którymi wpijało się w ziemię. Wpadło do wody z głośnym chlupotem. Po chwili Alvin odciął mu wszystkie zbędne konary. Drzewo było prawie uschnięte i lekko unosiło się na wodzie. Alvin nadał mu odpowiedni kształt, a potem ruszył pomiędzy krzakami i wykrotami, aż znalazł się na tyle blisko pnia, że nie musiał daleko brodzić w wodzie, by do niego dojść.

Pewnym problemem było wejście na pień, który łatwo się obracał. Alvin pomyślał, że pewnie mniej więcej tak wyglądało wielkie drzewo, które w dniu jego przyjścia na świat płynęło rzeką podczas powodzi. To, co zabiło jego brata Vigora, stało się jego środkiem transportu.

Wspomnienie przeszłości przywiodło mu na myśl czasy dzieciństwa, kiedy wszystkie wypadki, które go spotykały, zdawały się mieć jakiś związek z wodą. Tak twierdził jego ojciec, choć nie był przesądny. Woda chce cię zabić, powiedział Alvin senior.

I była to prawda. Nie, woda sama w sobie nie miała woli ani pragnienia, by go skrzywdzić, jednak w naturalny sposób uszkadzała, przeżerała rdzą, rozpuszczała i zalewała błotem wszystko, z czym miała kontakt. Była idealnym narzędziem Niszczyciela.

Wraz z myślą o odwiecznym wrogu, który tak często zagrażał jego życiu, powróciło dawne uczucie z dzieciństwa. Wrażenie, że obserwuje go ktoś znajdujący się tuż poza jego polem widzenia. Kiedy odwracał głowę, obserwator uciekał. Zawsze widział tylko pustkę. Ale na tym właśnie polegał problem — Niszczyciel był nicością lub miłośnikiem nicości i nie spocznie, dopóki wszystko nie zniknie.

Alvin mu się przeciwstawił. Żałosny, niezdarny słabeusz, oto kim jestem, pomyślał. Nie potrafię budować szybciej, niż Niszczyciel burzy. A jednak on nienawidzi mnie za to, że w ogóle próbuję.

A może wcale mnie nie nienawidzi. Może jest dzikim stworzeniem, bez przerwy głodnym, a we mnie po prostu wyczuwa ofiarę. Nie jest złośliwy. Czy burzenie nie stanowi etapu budowania? To wszystko elementy tego samego wielkiego nurtu natury. Dlaczego miałbym być wrogiem Niszczyciela, skoro tak naprawdę pracujemy w tandemie, Stworzyciel i Niszczyciel — Stworzyciel tworzy coś z ruin, dzieła Niszczyciela.

Alvin zadrżał. Do czego zmierza? O czym myśli?

Tuż obok ujrzał płomień serca. Bardzo głodny. Ten aligator, któremu kazał się nie zbliżać. Najwyraźniej zwierzę zmieniło zdanie, co stawiało w niezręcznej sytuacji Alvina, zanurzonego w wodzie po uda, trzymającego dryfujący bal i obciążonego balastem worka z pługiem.

Potężne szczęki zacisnęły się na jego nodze i natychmiast wciągnęły go pod wodę.

Alvin zmusił ciało, by nie reagowało — młócące ramiona i szamotanina nie na wiele się zdadzą, kiedy aligator trzyma człowieka za nogę.

Zwierzę miotnęło łbem w obie strony; coś w biodrze Alvina trzasnęło. Jeszcze jedno szarpnięcie i kość wyskoczy ze stawu. Alvin sięgnął do mózgu aligatora, chcąc go poprosić, by go puścił. To proste, wytłumaczyć stworzeniu o słabym rozumie, jak ma widzieć świat. To nie do jedzenia, to niesmaczne, niebezpieczne, uciekaj.

Aligator nie zainteresował się jego słowami. W jego płomieniu serca kryło się coś starego i złośliwego. Nie był głodny, po prostu chciał zabić Alvina. Płonął żądzą rozdarcia go na strzępy, ta żądza go rozsadzała.

A z oddali zbliżały się inne płomienie serc. Aligatory zwabione szamotaniną w wodzie.

Dlaczego aligator nie reaguje?

Bo jesteś w wodzie, idioto.

Nie, byłem w wodzie już tysiące razy i nic się nie stało, a…

Nie pora na dyskusje. Jeśli z aligatorem nie można się dogadać, trzeba to załatwić inaczej.

Alvin sięgnął przenikaczem do nozdrzy zwierzęcia. Zatkał je i powiedział aligatorowi, że powietrze jest mu potrzebne.

Wszystko na nic. Aligatora to nie obeszło.

Teraz Alvin już wiedział, że walczy z czymś dużo bardziej niebezpiecznym niż zwykły aligator. Zwierzęta chcą żyć i nigdy o tym nie zapominają. Więc kiedy aligator lekceważy fakt, że nie może oddychać…

Następne szarpnięcie. Alvin poczuł, że jego staw biodrowy pęka. Teraz noga trzymała się tylko na paru ścięgnach, mięśniach i skórze. Aligator przerwie je w ułamku chwili.

Ból był straszny, ale Alvin odciął się od niego. Nie po to przebył taką drogę, nie po to stawał wobec tylu niebezpieczeństw, żeby teraz zginąć w rzece w taki sam sposób, w jaki Niszczyciel usiłował go zabić już tyle razy wcześniej.

Zdjął worek z ramienia i wbił go w pysk zwierzęcia.

Aligator usiłował zacisnąć zęby na żywym pługu. Musiał puścić nogę Alvina — jednak ten nie potrafił jej uwolnić. Kości i mięśnie nie współdziałały ze sobą i noga nie reagowała na sygnały mózgu. Nie mógł jej wyjąć ze szczęk aligatora, ponieważ obie ręce były mu potrzebne do trzymania pługa. Domyślał się, że Niszczyciel chciał mu odebrać pług i pogrzebać go na dnie rzeki. Na to nie zamierzał pozwolić. Włożył w ten pług sporą część samego siebie i nie straci go bez prawdziwej walki.

Inne aligatory były już blisko. Alvin sięgnął ku najbliższemu i usiłował go skłonić do ataku na aligatora, który go pochwycił, lecz choć drugim zwierzęciem nie kierowała złośliwość, ono także go nie posłuchało. Bało się. Niszczyciel potrafił wykrzyczeć strach do jego serca głośniej, niż Alvin mówił do niego o głodzie. To zwierzę uciekło, inne czekały w półkolu, jakieś piętnaście kroków od Alvina, przyglądając się walce.

Aligator nadal usiłował zmiażdżyć zębami pług. Przy każdym rozwarciu i zaciśnięciu szczęk Alvin wbijał pług głębiej. Był grubszy od jego nogi; wreszcie, kiedy zęby już nie wbijały się w jego ciało, Alvin zdołał się przekręcić i wysunąć okaleczoną nogę spomiędzy wielkich szczęk.

W tej samej chwili aligator szarpnął się, usiłując uciec z pługiem w zębach, lecz Alvin był na to przygotowany. Skoczył gadowi na grzbiet i potężnym niedźwiedzim uściskiem zacisnął jego szczęki na pługu.

Aligator nie zareagował. Pług był zbyt duży, nie mógł go połknąć, nie mógł też wypluć. W dodatku nozdrza miał nadal zaciśnięte. W trakcie tej walki Alvin parę razy zaczerpnął oddechu. Jak długo wytrzyma bez powietrza aligator?

Bardzo długo, zrozumiał, coraz mocniej zaciskając chwyt.

Po jakimś czasie uświadomił sobie, że aligator przestał się rzucać.

Mimo to nie rozluźniał chwytu.

No, wreszcie. Ostatnie szarpnięcie, ostatnia słaba próba wypłynięcia na powierzchnię.

W tej samej chwili udrożnił jego nozdrza. Niszczyciel nie zmusi go do zabicia zupełnie niewinnego stworzenia, które nie zrobiłoby mu krzywdy, gdyby nie było zmuszone.

Alvin wstał, wspierając się na zdrowej nodze. Uniósł głowę aligatora nad wodę. Zwierzę od razu zaczęło się rzucać, oddychając przez paszczę i nozdrza. Wówczas cisnął je na kłodę; rozwarło szeroko szczęki i Alvin wyrwał mu worek z pługiem. Potem zepchnął aligatora do wody. Tym razem jego rozkaz został wysłuchany. Zwierzę odpłynęło.

Inne aligatory otoczyły je i wciągnęły pod wodę.

Nie! — krzyknął Alvin prosto w ich mózgi. Puśćcie! Odejdźcie! Zostawcie go.

Usłuchały.

A kiedy odpływały, Alvinowi wydawało się przez krótką chwilę, że widzi między nimi płomienne, podobne do gada stworzenie, nie aligatora, lecz raczej salamandrę, której lśnienie przygasiły mętne wody Mizzippy.

Czy to właśnie zobaczył Thrower w kościele, kiedy Armor-of-God zastał go skulonego z przerażenia na widok tego czegoś, co śmigało po ścianach? A może to tylko złudzenie, bo ból… jest… tak wielki…

Alvin wyszedł na brzeg, ciągnąc za sobą okaleczoną nogę i worek. Upadł na piasek, zdyszany.

Wtedy zdał sobie sprawę, że Niszczyciel jednak zwyciężył. Nie chciał, żeby Alvin przeszedł na drugi brzeg. Dlatego trzeba to zrobić, natychmiast, żeby nie dać nieprzyjacielowi wygrać.

Woda podtrzymywała nieznośny ciężar wyrwanej ze stawu nogi. Alvin na poły doskakał, na poły dopłynął do kłody. Rzucił na nią worek i wpełzł za nim. Musiał skorzystać ze swojej mocy, by kłoda nie obróciła się razem z nim. Powiosłował rękami w stronę prądu.

Przed nim czekała ściana mgły. Tam jest bezpiecznie. Jeśli Alvin tam dotrze, znajdzie się w strefie ochronnej Tenskwa-Tawy. Za stworzeniem tej mgły stoi cała moc Czerwonych. Niszczyciel nie będzie mógł się tam dostać.

Alvin wiosłował, choć z bólu w każdej chwili mógł stracić przytomność. Nie potrafił się skoncentrować na tyle, by wiosłowanie szło mu szybko lub z mniejszym wysiłkiem. Nie mógł się też skupić na okaleczonym biodrze. Sunął do przodu, wiosłował, wiedząc, że nurt znosi go na lewo.

Otoczyła go mgła. Z pierwszą falą ulgi spadło na niego omdlenie.

Ocknął się i zobaczył pochylonego nad nim Czarnego.

Mężczyzna ten przemówił językiem, którego Alvin nie zrozumiał, choć wydawało mu się, że już go gdzieś słyszał. Nie potrafił tylko sobie przypomnieć gdzie.

Leżał na plecach. Na suchym lądzie. Więc pewnie przeprawił się przez rzekę.

A może ktoś go znalazł i przyciągnął na brzeg.

Mężczyzna zaczął mówić z większym naciskiem. Wkrótce znaczenie jego słów stało się jasne; wielkie, silne ręce chwyciły za okaleczoną nogę Alvina, a drugie ręce pchnęły jego udo. Kość zgrzytnęła o kość, błysnął oślepiający ból. Nie udało się, kość nie wskoczyła na miejsce, a kiedy noga znowu zwisła w dziwnej pozycji, ból stał się zbyt wielki i Alvin zemdlał.

Ocknął się znowu, prawdopodobnie chwilę później. Mężczyzna znowu coś powiedział; Alvin uniósł osłabłą rękę.

— Zaczekajcie — szepnął. — Tylko chwilę.

Nie zareagowali. Teraz widział, że jest ich kilku i postanowili mu nastawić nogę bez względu na wszystko. Nie mógł ich powstrzymać.

W rozpaczliwym pośpiechu zaczął badać swoje ciało, znalazł ścięgna, które blokowały kości drogę, i kiedy tym razem pociągnęli i pchnęli, zdołał przeprowadzić kość bez przeszkód na dawne miejsce. Przez chwilę balansowała na krawędzi stawu, po czym z gwałtownym szarpnięciem zaskoczyła.

Alvin znowu zemdlał.

Gdy odzyskał przytomność, leżał już gdzie indziej, w jakimś pomieszczeniu, i nikt przy nim nie czuwał, choć na zewnątrz słyszał głosy mówiące w dziwnym języku, nie tym samym co poprzednio.

Na zewnątrz czego?

Otwórz oczy, idioto, to się przekonasz.

Chata. Stara, ze ścianami pełnymi szpar, które warto by uszczelnić gliną. Widać od dawna nikt w niej nie mieszkał.

Drzwi się otworzyły i do środka wszedł inny Czarny. Alvin miał wrażenie, że go poznaje. Mężczyzna był ubrany w pióra i zwierzęce skóry, stwarzało to złudzenie ledwie przykrytej nagości. Inaczej niż Czerwony, może tak jak Afrykanie. Może ubrał się tak, jak się ubierał w ojczyźnie, zanim został porwany i sprzedany w niewolę.

Alvin już go kiedyś widział. Na pokładzie statku.

— Ja uczyć angielski — odezwał się mężczyzna.

Właśnie, niewolnicy na statku mówili łamaną angielszczyzną. Niektórzy znali hiszpański, a większość porozumiewała się mową Meksykanów, lecz Alvin żadnego z tych języków nie znał.

— Byłeś na „Yazoo Queen” — powiedział.

Mężczyzna patrzył na niego pytająco.

— Łódź. Ty na łodzi — rzekł Alvin.

Mężczyzna radośnie przytaknął.

— Ty na łódź! Ty bierz ja… my… łódź precz!

— Zgadza się. Uwolniliśmy was.

Mężczyzna rzucił się na kolana przy macie, na której leżał Alvin, i chwycił go w objęcia. Alvin odwzajemnił uścisk.

— Jak długo tu jestem?

Mężczyzna znowu spojrzał pytająco. Najwyraźniej pytanie przekraczało jego znajomość języka.

Alvin usiłował usiąść, ale mężczyzna pchnął go na posłanie.

— Śpi, śpi — powiedział.

— Nie, już się wyspałem.

— Śpi, śpi!

Jak Alvin miał mu wyjaśnić, że kiedy obejmowali się i rozmawiali, sprawdził swoją nogę, znalazł wszystkie obrażenia — bolesne miejsca w stawie, ślady zębów aligatora — i je wyleczył?

Mógł tylko podnieść wyrwaną ze stawu nogę i pokazać, że może nią swobodnie poruszać. Mężczyzna zdumiał się i usiłował położyć jego nogę na posłaniu, lecz Alvin pokazał mu, że w miejscu, gdzie ukąsił go aligator, nie ma blizn.

Mężczyzna roześmiał się nagle i pociągnął za koc. Widać uznał, że Alvin żartuje, pokazując mu zdrową nogę. Ale kiedy się przekonał, że druga też jest cała, wstał i powoli wycofał się do drzwi.

— Gdzie moje ubranie? — spytał Alvin.

W odpowiedzi mężczyzna rzucił się do ucieczki i wypadł na zewnątrz.

Alvin wstał i rozejrzał się w półmroku chaty, ale nie w poszukiwaniu ubrań. Gdzieś zniknął jego worek, a wraz z nim — pług. Czy ześliznął się z kłody do Mizzippy? A może dotarł wraz z nim na brzeg i teraz mieli go ci ludzie?

Wysłał przenikacz na poszukiwanie pługa, wypatrując jego ciepłego blasku. Ale to było co innego niż płomień serca, jasna iskierka w migotliwym morzu. Pług był żywym złotem, tak, ale jednak złotem, w którym nie ma miejsca na ogień życia. Gdyby Alvin wiedział, gdzie szukać, znalazłby bez trudu, ale jeszcze nigdy nie usiłował go zlokalizować zupełnie w ciemno.

Owinął się kocem jak spódnicą. Może nie uwierzą mu, że potrafił się tak szybko uzdrowić, ale nie pozwoli, by przez ich troskę czy własną skromność zguba nie została odnaleziona.

Wyszedł. Był ranek, więc może jednak nie spał tak długo. Ranek tego samego dnia. Dlaczego miałby spać dłużej? Tuż przed walką z aligatorem zielona pieśń zregenerowała jego siły. A walka nie trwała długo. Parę szarpnięć i gotowe. Dlaczego by go to miało tak zmęczyć? Gdyby nie ból, utrata krwi i energia, którą zużył na uleczenie biodra, wcale by tego nie odczuł. Nie, to na pewno ten sam dzień. Nie stracił go.

Czarni go zauważyli i ruszyli pędem w jego stronę. Musieli to być ci sami, których razem z Arthurem Stuartem uwolnił na pokładzie „Yazoo Queen” — ludzie, których Steve Austin zamierzał wykorzystać jako tłumaczy i przewodników po Meksyku, ponieważ niegdyś byli tam niewolnikami. Dlatego nie mieli powodu go krzywdzić.

— Mój worek — odezwał się. — Samodziałowy. Miałem go na ramieniu. Był ciężki. — Gestem pokazał zarzucanie worka na ramię i zdejmowanie go.

Zrozumieli go natychmiast.

— Złoty duch! — zawołał ten, który z nim przed chwilą rozmawiał. — Złota lata! — Zrobił parę kroków i skinął na Alvina.

Pług, uwolniony z worka, unosił się jakiś metr nad ziemią. Trzej Czarni siedzieli, tworząc doskonały trójkąt. Spoglądali na pług; każdy wyciągał do niego rękę.

Przewodnik Alvina zawołał do nich. Wstali powoli, ale nadal wyciągali dłonie po pług, który pozostawał w tej samej pozycji. Odwrócili się ostrożnie i ruszyli do Alvina.

— Brać nie — powiedział przewodnik. — Ona nie daje.

Alvin zrozumiał, że pług nie pozwala się dotykać obcym. Cofał się przed wyciągniętymi dłońmi.

Z wyjątkiem dłoni Alvina. Kiedy on się zbliżył i wyciągnął rękę, pług niemal wskoczył mu w dłonie. Oczywiście wówczas koc opadł na ziemię, ale ponieważ Czarni także byli nadzy, Alvin spytał tylko:

— Macie moje ubrania? I gdzie jest ten worek?

Zaczęli go ubierać, uśmiechając się i kiwając głowami. Wkładając mu spodnie, usiłowali podnieść obie jego nogi jednocześnie.

— Nie! — powiedział zdecydowanie. — Od dzieciństwa ubieram się sam.

Ostrożnie położył pług na mokrej trawie. Rosa była obfita, a może w nocy padało. W chwili gdy położył pług na ziemi, mężczyźni podbiegli, wyciągnęli ręce do pługa, który znowu uniósł się w powietrze.

— Złota lata! — powiedział z wyrzutem przewodnik.

— To pług — odparł Alvin. — Służy do leżenia na ziemi.

Służył raczej do wbijania się w ziemię i rozorywania jej, odwracania pecyn ziemi na słoneczny skwar. W tej chwili Alvin zrozumiał naturę swego pługa. Przez cały czas myślał tylko o tym, że jest z żywego złota, ale najpierw, zanim się w nie zmienił, był pługiem i od dawna czekał, aż zostanie użyty zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Był z metalu, który po przetopieniu można sprzedać za wysoką cenę, ale to nie znaczy, że przestał być tym, czym został stworzony.

Ubrany Alvin po prostu naciągnął na niego worek, który zarzucił na ramię. Pług łagodnie spoczął na miejscu jak zawsze.

Mężczyźni westchnęli na ten widok.

Pojawił się inny Czarny. Niósł coś ostrożnie na macie z liści. To coś zamigotało jak kryształ w jasnym blasku słońca. Alvin natychmiast to rozpoznał. Ostatnie wątpliwości, czy rzeczywiście są to ludzie uwolnieni z „Yazoo Queen”, musiały się rozwiać, ponieważ Czarny niósł kryształowy sześcian, który Alvin zrobił z kropli własnej krwi w wodzie na pokładzie statku. Dał im dwa takie sześciany, by pokazali je Czerwonym na drugim brzegu rzeki. Było jasne, że coś takiego mógł zrobić tylko Tenskwa-Tawa lub jego uczeń, dlatego sześciany powinny być przepustką. Najwyraźniej jego plan się powiódł.

— No dobrze — powiedział Alvin. — Gdzie jestem i gdzie Tenskwa-Tawa?

Profeta Roja — odezwał się jeden z mężczyzn. — Ten-si-ki-wa Ta-wa.

Wymówił imię tak, jak powiedzieliby je Czerwoni. Cóż, Alvin nie miał talentu do uczenia się obcych języków, to było jasne od samego początku, a on nie zamierzał się wstydzić, że przez tyle lat nazywał przyjaciela zniekształconym imieniem.

— Ten-sa-ka-wa Ta-wa — wymamrotał.

Jeden z mężczyzn poprawił go, lecz Alvin natychmiast się poddał. Tenskwa-Tawa od lat reagował na tak wymawiane imię. Widocznie mu to nie przeszkadzało.

— Zostajemy — powiedział przewodnik. — Czekamy.

A więc Tenskwa-Tawa szedł już na spotkanie. No cóż, Alvin mógł na niego poczekać tak samo jak tamci — zwłaszcza że był już ubrany i odzyskał pług. Ulżyła mu świadomość, że pług na swój sposób potrafi o siebie zadbać. Trudno złapać i przetopić coś, co ucieka przed obcymi rękami. Można to załatwić za pomocą potężnych heksów, ale tego nie potrafił byle złodziej. Teraz Alvin mógł trochę mniej się bać o pług.

Do południa usiłował się nauczyć imion niektórych Czarnych, ale swą kiepską wymową rozśmieszał ich do łez. W końcu zaczął podejrzewać, że wcale nie mówią mu własnych imion, tylko brzydkie słowa w swoim języku.

W południe był posiłek. Cienki płaski chleb, jak placek, lecz cieńszy, posmarowany jakąś pikantną pastą, która mogła zawierać fasolę, choć niekoniecznie. Jednak była smaczna. Paliła, a woda nie gasiła piekącego smaku, ale Czarni podali w koszyku pokrojone owoce papai; jeden kęs łagodził pieczenie. A po chwili Alvin przyzwyczaił się i nawet polubił ten smak.

Po posiłku wybrał się na spacer, żeby rozejrzeć się po okolicy. Czarni szli za nim krok w krok jak dzieci w małym miasteczku za przybyszem. Nie wiedział, czy chcą go chronić, czy też dopilnować, żeby nie uciekł, a może po prostu są ciekawi, co jeszcze zrobi.

Okazało się, że jest na szerokiej, płaskiej wyspie przy prawym brzegu Mizzippy. U brzegu mgła kończyła się jak nożem uciął. Kanoe leżały na brzegu kanału pomiędzy wyspą i brzegiem. A więc nie byli tu uwięzieni. Alvin przyjął to z ulgą. Jednak podejrzewał, że wybór wyspy na miejsce zamieszkania Czarnych mógł stanowić pewien kompromis między tymi Czerwonymi, którzy nie życzyli sobie odstępstw od prawa, że na zachód od rzeki mogą mieszkać tylko oni, a tymi, którzy uważali, że zbiegli niewolnicy stanowią inną kategorię niż Biali ze strzelbami i siekierami.

Tenskwa-Tawa przybył po południu — i to w wielkim stylu. Raptem ze wszystkich stron runęli Czerwoni, wrzeszcząc i wyjąc, jakby byli na wojennej ścieżce. Alvin słyszał już ten dźwięk — w czasach gdy Mizzippy nie była jeszcze podzielona, a jego pojmali wojownicy. Był tak przerażający, że zaczął się zastanawiać, czy Czerwoni nie wykorzystują chwilowego pokoju na przygotowanie się do krwawej wojny. Ale potem zdał sobie sprawę, że te wrzaski i wycia to tylko odpowiednik „i-haa!”, „hosanna!”, „alleluja!” i „hip, hip, hurra!”.

Tenskwa-Tawa wyłonił się z lasu po drugiej stronie kanału. Czerwoni otoczyli go i zaprowadzili do wielkiego kanoe. Przenieśli go do niego, żeby nie zamoczył stóp, po czym wskoczyli do środka i zaczęli wiosłować tak gwałtownie, że kanoe wystrzeliło przed siebie niczym ciśnięty kamień. Potem znowu wzięli go na ramiona, zanieśli na brzeg i postawili dokładnie przed Alvinem. I tak stanęli naprzeciw siebie: Alvin z dwudziestoma pięcioma Czarnymi stojącymi w półkolu i Tenskwa-Tawa z taką samą liczbą ustawionych w półkole Czerwonych.

— Czy tak to wygląda — odezwał się Alvin — kiedy król Anglii spotyka się z królem Francji?

— Nie — odparł Tenskwa-Tawa. — Za mało broni, za mało ubrań.

I rzeczywiście tak było, choć w porównaniu z Czarnymi Czerwoni wyglądali na zapiętych pod szyję, ponieważ skrawki materiału czy jelenich skór zakrywały im całe korpusy i nogi. Gdybym ja się tak ubierał, spiekłbym się jak grzanka, pomyślał Alvin.

— Dobrze, że przyszedłeś — dodał Tenskwa-Tawa. — Ja także chciałem z tobą pomówić.

— O nich?

— Oni nie przeszkadzają. Dopóki śpią na tej wyspie, mogą się swobodnie poruszać po wybrzeżu. Tam mają farmy. Szkoda będzie, jak ich zabierzesz.

— Nie zamierzam ich zabrać.

— Bardzo chcą być twoimi wojownikami i zabić wszystkich twoich wrogów. Dlatego muszą spać na wyspie. Bo nie chcą się wyrzec wojny.

— Ja nie mam wrogów — zdziwił się Alvin.

Tenskwa-Tawa parsknął śmiechem.

— To znaczy takich, z którymi mogliby walczyć ci wojownicy — wyjaśnił Alvin.

— Dziwnie słyszeć — powiedział Tenskwa-Tawa — jak Czarni mówią językiem Czerwonych, jakby znali go od dziecka. Język, którym mówią, niewiele się różni od mowy Navaho, którą musiałem poznać, bo to plemię oporniej niż inne rezygnowało z wojny.

Wyglądało na to, że nie wymordowali jeszcze wszystkich Hopi i nie chcieli rezygnować z zabijania, dopóki nie skończą.

— Więc nie było łatwo skłonić wszystkich Czerwonych do ślubowania przeciwko wojnie.

— Nie. Ani przekonać młodych, by także złożyli przysięgę, gdy wejdą w dorosłość. Nadal często się bawią w wojnę, a kiedy im zabraniać, robią to po kryjomu. Przez zbyt wiele pokoleń chowaliśmy chłopców na wojowników, żeby mogli odmienić serca z dnia na dzień. Pokój trwa, bo jest wielu dorosłych, którzy pamiętają zabijanie — i to, jak straszne ponosiliśmy klęski raz za razem. Ale zawsze są tacy, którzy chcą się przeprawić przez rzekę, odbić nasze ziemie, a białych diabłów zapędzić do morza.

— Wielu Białych marzy o przedarciu się przez mgłę i zagarnięciu także tych ziem — odparł Alvin.

— A między nimi również twój brat.

Alvin zastanowił się, który z jego braci mógł powiedzieć coś tak głupiego.

— Wszyscy są farmerami, młynarzami i tak dalej w Vigor Ko ściele. Z wyjątkiem Calvina.

— Właśnie. O nim chciałem z tobą porozmawiać.

Obejrzał się na Czerwonych i rzucił parę słów, po czym w innym języku przemówił do Czarnych. Alvin ze zdumieniem ujrzał, że obie grupy natychmiast łączą się i zaczynają grać w karty i kości.

— Nie mów, że te karty drukujesz po swojej stronie rzeki — powiedział.

— Mieli je Czarni, których mi przysłałeś. Grają na pieniądze, tyle że zamiast pieniędzy są kamyki. Ten, kto wygrywa, puszy się przez godzinę, ale kiedy zaczynają nową partię, to od zera.

— Bardzo cywilizowane.

— Przeciwnie. Dziecinne dzikusy.

W uśmiechu Tenskwa-Tawy widać było ślad dawnego bólu, lecz Alvin go rozumiał.

— Cóż, my, białe diabły, ujrzelibyśmy w tym cudowną szansę i zagralibyśmy z nimi o ich ziemie. I oszukiwalibyśmy tak długo, aż wszystko byłoby nasze.

— A my, czerwone diabły, wymordowalibyśmy prawie wszystkich z was, a resztę zamęczylibyśmy na śmierć, bo potrafimy czerpać moc z cierpienia. — Podniósł rękę. — O tym chcę porozmawiać.

Dopóki twój brat nie wybrał się do Meksyku, to nie była twoja sprawa, lecz teraz jest.

— Więc naprawdę zabrał się z tymi głupcami?

— Meksykanie sprawiali nam problemy. Pomiędzy naszymi ziemiami leży szeroka pustynia, ale nie jest tak wyraźną granicą jak ta mgła. Wiele plemion mieszka na tych jałowych terenach, kursują po nich podróżnicy i handlarze. Słyszy się wiele opowieści o tym, jak Meksykanie zbuntowali się przeciwko Hiszpanom i wypędzili ich, z wyjątkiem pięciu tysięcy, których trzymają jako ofiary. Codziennie jednemu z nich wyrywają z piersi bijące serce.

— Nie tak jak twój lud.

— Żyją w inny sposób. Dobrze pamiętamy, jak z północy przy byli ich przodkowie — okrutni ludzie, którzy mówili językiem odmiennym od wszystkich innych. Navaho byli ostatnią falą, Meksykanie pierwszą, ale oni nie wierzą w zieloną pieśń. Swoją moc czerpią z bólu i krwi wrogów. My też tak robiliśmy. Irrakwa byli z tego znani, a i ty chyba miałeś spotkanie z innymi, którzy uwielbiali rozlew krwi i tortury. Ale zawsze potrafiliśmy odsunąć się od tego i wrócić do muzyki żyjącej krainy. Ci Czerwoni tego nie potrafią albo nie chcą, co wychodzi na to samo. I kpią z moich nauk o pokoju, wysyłają mi posłańców, żądając, żebyśmy im dali Białych na ofiary, bo w przeciwnym razie przyjdą i pojmają naszych.

— Jeszcze tego nie zrobili?

— Na razie tylko grożą, lecz plemiona z południa twierdzą, że kiedy groźba raz padnie, nadejście czynów to tylko kwestia czasu.

— Więc co zrobisz?

— Na pewno nie mgłę — mruknął Tenskwa-Tawa cierpko. — Na pustyni nie ma wilgoci, a poza tym tamci kogoś właśnie zamęczy li i zyskali moc z jego bólu, wystarczającą, by zniweczyć wszystko, co im rzucę pod nogi.

— Więc… jeśli to nie twój plan…

— Żyjemy w harmonii z ziemią. A oni swoją ziemię zlewają krwią. Wierzymy, że przy odrobinie zachęty obudzimy olbrzyma, który śpi pod wielkim miastem Meksykiem.

— Olbrzymy istnieją naprawdę? — zdziwił się Alvin. — Nie wie działem.

Tenskwa-Tawa spojrzał na niego ze zbolałą miną.

— Ich miasto jest zbudowane na kraterze, w którym wrze rozpalony płynny kamień. Nie wyrwał się na powierzchnię od wielu lat, ale to zabijanie go obudziło i teraz się burzy.

— Mówisz o wulkanie.

— Tak jest.

— Chcesz sprawić, żeby miasto spotkał los Pompejów.

— Sama ziemia to sprawi.

— Czy to nie odmiana wojny?


Tenskwa-Tawa westchnął.

— Żaden z nas nie podniesie broni, by skrzywdzić człowieka.

Wysłaliśmy im ostrzeżenie, że ich miasto utonie w ogniu, jeśli nie zaprzestaną nikczemnych ofiar z ludzi i nie uwolnią wszystkich plemion, które opanowali siłą i strachem.

— Więc tak teraz prowadzicie wojny.

— Tak. Żyjemy w pokoju ze wszystkimi narodami, jeśli nam na to pozwalają. Dopóki nie rozkochamy się w wojnie i nie zaczniemy się nią posługiwać, by rządzić innymi, nadal będziemy ludem miłującym pokój.

— Więc zakładam, że Navaho usłuchali nie tylko perswazji?

— Przytrafiła im się długa susza. Deszcz padał tylko na pola Hopi.

— I to im dało do myślenia.

— Alvinie, chyba nie muszę się przed tobą usprawiedliwiać?

— Nie. Tylko zachowujesz się jak swój brat. Myślałem, że jesteś… cierpliwszy.

— Bo znieśliśmy rzeź naszych przyjaciół i ukochanych nad Chybotliwym Kanoe?

— Tak. Pozwalaliście się mordować, aż im się znudziło zabijanie.

— A co mamy zrobić z tymi, którym zabijanie nigdy się nie znudzi?

— Więc Biali nie są tacy źli, to chcesz powiedzieć?

— Bogowie Meksykanów są spragnieni krwi i głodni bólu. Biali na ogół chcą się wzbogacić i mieć spokój. Choć kiedy cię zabija ją, ich motywy są ci obojętne. Ale Biali na ogół nie uważają wojny i mordowania za swój cel — tylko za środek.

— No, to zasłużyliśmy na osobne miejsce w piekle.

— Alvinie, zrobimy to, co zrobimy. Już się prawie stało i teraz nie potrafimy tego opanować ani zatrzymać. Podziemne siły są ogromne i straszne; trzeba było wszystkich najmądrzejszych mężczyzn i kobiet z każdego plemienia, którzy przez wiele miesięcy uczyli ziemię, co powinna zrobić w mieście Meksyk.

— I musiałeś mi powiedzieć, bo Calvin właśnie tam zmierza.

— Zasmuciłoby mnie, gdybym się przyczynił do śmierci twego brata.

— Problem w tym, że jeszcze nie było przypadku, by Calvin zrobił to, o co go proszę.

— Nie sądziłem, że to będzie łatwe. Wiem tylko, że byś mi nie wybaczył, gdybym cię nie ostrzegł i nie dał szansy spróbować.

Alvin westchnął i usiadł.

— Chciałbym być znowu małym chłopcem.

— Któremu Niszczyciel zrzucał na głowę belki i którego starał się wykrwawić podczas operacji?

— Wtedy walczyłem tylko o siebie. Nie mogę jechać za Calvinem do Meksyku, ponieważ znalazłem w Barcy jakieś pięć tysięcy zbiegłych niewolników i Francuzów, którym muszę dać miejsce zamieszkania.

Tenskwa-Tawa objął wyspę gestem ręki.

— Jeśli uważasz, że zmieścisz tu swoje pięć tysięcy, zapraszam. Ale tylko niewolników. Mój lud nie zniósłby tu białych Francuzów.

— Chyba nie.

— Kanada nie jest tak piękna, żeby Francuzi stali się tu lepsi i mniej okrutni niż Anglicy czy Hiszpanie.

— Mamy także paru z nich. Biedacy, którzy powierzyli nam swój los. Ale nie chcemy tu zamieszkać.

— To dobrze. Bo nie potrafiłbym przekonać plemion, by wam na to pozwoliły.

— Chcemy przejść bezpiecznie przez wasze ziemie.

— Dokąd?

— Na północ. Wzdłuż rzeki. Na północ, bo po drugiej stronie rzeki znajdują się Stany Zjednoczone. A dokładnie wolny stan Noisy River. Nie chcemy znaleźć się znowu na terytorium, gdzie panuje niewolnictwo.

— Pięć tysięcy. Co będą jedli?

Alvin wyszczerzył zęby.

— To co da im ziemia i wy, dobrzy ludzie.

— Przejście pięciu tysięcy ludzi zostawi bliznę na naszych te renach.

— To pora żniw. Dojrzewają zboża, drzewa rodzą owoce. Czy czasy po tej stronie rzeki są tak ciężkie, że nie możecie się podzielić z ludźmi, którzy uciekają z niewoli i nieszczęścia?

— Trzeba będzie wiele wysiłku. Nie jesteśmy tacy jak wy. Nie mamy tylu upraw, żeby je zawieźć wozami, pociągami czy barkami gdzie indziej i sprzedać. Każda wioska ma własne pola, a pożywienie dostają od innych tylko w czasach klęski głodu.

— Czy pięć tysięcy ludzi bez ziemi i jedzenia to nie rodzaj ruchomej klęski?

Tenskwa-Tawa pokręcił głową.

— Prosisz mnie o coś bardzo trudnego. I nie tylko z powodów, które już wymieniłem. A co powiedzą Biali ze Stanów Zjednoczonych i Kolonii Korony, kiedy pięć tysięcy zbiegłych niewolników przejdzie na drugi brzeg rzeki pomimo mgły i wyłoni się z niej pięćset mil dalej?

— O tym nie pomyślałem.

— Przez rzekę zaczną się przeprawiać łodzie pełne ludzi.

— Ale nie przekroczą granic.

— Mgła to mgła. Nasycamy ją lękiem, tak, ale ci, których gna potężna chciwość lub wściekłość, mogą ten lęk pokonać. Co roku paru się na to odważa, a czasem któremuś się udaje.

— I co z nim robicie?

— Zakuwamy w kajdany. Pracują z kobietami, aż postanowią złożyć przysięgę pokoju i żyć pomiędzy nami.

— A jeśli nie? Odsyłacie ich?

— Nikogo stąd nie wypuszczamy.

— Z wyjątkiem mnie.

— I tych dwudziestu pięciu Czarnych. Możesz ich sobie za brać, kiedy tylko zechcesz. Bo nie będą opowiadać historii o raju, który tylko czeka, aż pojawi się armia zdolna podbić nieuzbrojonych dzikusów.

— Więc musimy przejść rzekę w taki sposób, by nikomu nie przyszło do głowy, że może sam tego dokonać.

Tenskwa-Tawa roześmiał się.

— Alvinie, masz duszę komedianta.

— W swoim czasie ty także wystawiłeś parę komedii.

— Jeśli to będzie wyglądać na cud, armia Stanów Zjednoczonych oraz królewska nie uznają, że też tak mogą. Jedynym błędem rozumowania jest ten, że twoje przejście przez jezioro Pontchartrain graniczyło z cudem, a jednak wojsko ruszyło w pościg za tobą.

— Zrezygnowali, kiedy zabrałem most.

Tenskwa-Tawa pokręcił głową.

— Mam na głowie wojnę z Meksykanami, a mam ci pomóc w cudownym przejściu przez Mizzippy, by narazić wielki i miłujący pokój naród na niebezpieczeństwo.

— Hej, ten kij ma dwa końce. Ja usiłuję ocalić pięć tysięcy zbiegów, a ty mi nagle oświadczasz, że mój brat zmierza prosto w krater czynnego wulkanu.

— Jak to dobrze, że tak bardzo się nawzajem lubimy.

— To ty nauczyłeś mnie wszystkiego, co umiem.

— Ale nie wszystkiego, co umiem ja.

— A ja oddałem ci oko.

— I uzdrowiłeś moje serce. Lecz i tak same z tobą kłopoty.

Загрузка...