13. Misja

Wszystko było zaplanowane precyzyjnie niczym kościelny piknik. Arthur Stuart obserwował to ze szczerym podziwem. Wszystkie opowieści o Czerwonych mówiły o dzikusach żyjących na łonie natury, jedzących owoce prosto z drzew, przemawiających do jeleni, które podchodziły po to, by czerwonoskóry mógł je rąbnąć w głowę. Były także inne historie o dzikusach mordujących, gwałcących, skalpujących i trzymających Białych w niewoli, dopóki ci nie uciekną lub dopóki nie odnajdą ich żołnierze, po czym Biali odmawiają powrotu do domu. Albo o tym, że Czerwony upija się w mgnieniu oka, pada jak kłoda i do końca życia myśli już tylko o tym, by się znowu napić.

Oczywiście Arthur Stuart podświadomie wiedział, że takie historie nie trzymają się kupy. Alvin poznał Czerwonych jeszcze przed narodzinami Arthura Stuarta, jego przyjacielem był Czerwony Prorok. Arthur wiedział też, że Alvin poznał i podróżował z Ta-Kumsawem, a nawet dał się poznać jako renegat, gdyż podczas wojny przebywał przez jakiś czas z Czerwonymi.

Arthur widywał wielu Czerwonych — ale na ogół byli to Irrakwa lub Cherriky, ubrani w garnitury, mający miejsce w Kongresie, nadzorujący budowę linii kolejowych, kierujący bankami i wykonujący wszystkie inne zawody, więc nie różnili się od Białych niczym z wyjątkiem koloru skóry i wzrostu, bo bywali bardzo wysocy.

— Dobry człowiek, na ile to możliwe — powiedział raz Alvin Arthurowi Stuartowi ze smutkiem o jednym z nich. — Żyje w dostatku, jest inteligentny. Ale co musiał oddać, żeby się wzbogacić…

Arthur Stuart podejrzewał, że Alvinowi chodzi o zieloną pieśń. Przeczuwał, że Czerwoni mogą żyć w zielonej pieśni przez cały dzień, a ten Irrakwa z tego zrezygnował.

Ale kiedy pomyślało się o Czerwonych z drugiego brzegu Mizzippy, człowiek się spodziewał, że żyją w tradycyjny sposób, polują, łowią ryby i mieszkają w wigwamach. Więc początkowo Arthur Stuart zwyczajnie się zirytował, widząc, że Czerwoni zbudowali sobie chaty z bali i mają całe miasta, a także akry pól obsianych kukurydzą i fasolą.

— To żadna zielona pieśń — powiedział do Marii od Zmarłych — tylko miasta.

Maria od Zmarłych się roześmiała.

— Dlaczego Czerwoni mieliby nie mieć miast? I to dużych?

Myślisz, że tylko Biali wiedzą, co to jest miasto?

A kiedy przyszło do nakarmienia tych sześciu tysięcy zbiegów… ha! — Czerwoni okazali się zorganizowani jak armia. Rozstawili pięćdziesiąt stołów i każdy pułkownik i major miał przyprowadzić pięćdziesiąt rodzin. Podchodzili kolejno do stołów i ładowali do koszy czekające na nich jedzenie. Potem nieśli je na pastwiska, na których pozwolono im rozbić obozy, i wszystko szło tak gładko, że każdy zdążył zjeść śniadanie, zanim słońce zaczęło na dobre przypiekać. I przez cały czas kobiety znosiły nową żywność — kukurydziany chleb, placki, tłuczoną fasolę, cydr, jabłka, papaje i wielkie kiście winogron.

O te winogrona po prostu musiał spytać.

— Skoro Czerwoni mają winogrona, jak to możliwe, że nie wy naleźli wina?

— Nie mieli winogron, dopóki nie nauczyli się od Białych, jak je hodować — odpowiedział Alvin.

— Więc czy teraz robią wino?

— Ich cydr i wino zawierają tak mało alkoholu, że musisz się wysiusiać, na długo zanim ci się zakręci w głowie. Tenskwa-Tawa o to zadbał. Ale to najbezpieczniejszy sposób przechowywania wody, w której nie ma chorób. Poza tym Tenskwa-Tawa chce uodpornić Czerwonych na alkohol, żeby nie stali się jego niewolnika mi, tak jak on i wielu innych.

— Trudno sobie wyobrazić, że był niewolnikiem czegokolwiek.

— Ale był. Niewolnikiem alkoholu, gniewu i nienawiści. Te raz zawarł pokój ze wszystkimi, którzy tego pragną, i życie poświęca czytaniu i uczeniu się wszystkiego, co tylko może.

— Więc Czerwoni mają książki?

— Sprowadza je z naszej strony Mizzippy — rzekł Alvin. — Oraz z Kanady i Meksyku. Dużo podróżuje, tak jak kiedyś jego brat.

Dlatego tak dobrze mówi po angielsku. A także po francusku, hiszpańsku i w trzydziestu narzeczach czerwonych plemion na do datek. Powiada, że pewnego dnia granica zniknie i Biali będą mu sieli żyć z Czerwonymi. Chce, żeby jego lud był gotowy to zrobić, nie wyrzekając się zielonej pieśni, tak jak to zrobili Cherriky i Irrakwa.

Przez cały ranek Tenskwa-Tawa naradzał się z La Tia i kilkunastoma starymi czerwonoskórymi mężczyznami i kobietami. A kiedy Arthur Stuart spytał, co robią, Alvin kazał mu pilnować własnego nosa.

Jednak w południe, kiedy rozpoczęło się wydawanie następnego posiłku — w którym tym razem znajdowało się mięso, głównie wędzony indyk, gdyż Czerwoni hodowali całe ich stada — Alvin dostał zaproszenie do wielkiej sali na spotkanie rady i zabrał ze sobą Arthura Stuarta.

W sali było chłodno i ciemno. Na środku paliło się ognisko, a w dachu była dziura, choć Czerwoni doskonale potrafili robić kominy, co widać było na przykładzie chat. Więc musiało mieć to coś wspólnego z tradycją. Czerwoni siedzieli na ziemi lub na derkach, ale dla La Tii przygotowali krzesło, takie samo jak miała w Barcy. Więc La Tia siedziała najwyżej, niczym samotna sosna w kępie buków.

— Usiądź z nami, Arthurze Stuarcie — odezwał się Tenskwa- Tawa. — Chcemy ci powierzyć misję.

Tego Arthur Stuart się nie spodziewał. Misja? Dla niego? Myślał, że będzie towarzyszyć Alvinowi. Dni, kiedy musiał pełnić funkcję drugorzędnego Stwórcy, który ledwie potrafi utrzymać mgłę wokół obozu, udowodniły mu, że nie jest gotowy do Stwarzania. Nie popełnił żadnego strasznego błędu, ale mógł, bo ledwie nad wszystkim panował. Był dumny, że sobie poradził, i szczęśliwy, że nie będzie musiał tego robić nigdy więcej.

— Zrobię, co będzie trzeba — powiedział. — Ale chyba wiecie, że nie jestem Stwórcą?

— Nie potrzebujemy Stwarzania — odparł Alvin. — Chodzi o twój dar do języków, a także o to, że jesteś mądry, odpowiedzialny i… jesteś sobą.

Arthur Stuart nic z tego nie zrozumiał, lecz chętnie zgodził się go wysłuchać — nie, raczej usłyszeć, czego właściwie od niego chcą.

Tenskwa-Tawa wytłumaczył mu, co się dzieje w Meksyku i że wulkan wybuchnie, zwłaszcza teraz, gdy do akcji włączyła się La Tia.

— Zamierzałem wysłać kogoś z moich ludzi z ostrzeżeniem, i wyślę — ciągnął Tenskwa-Tawa. — Niektórzy już tam są. Ale wystąpiła pewna komplikacja. Do Mexico City zmierza grupa Białych, którzy zginą — albo z rąk Meksykanów, albo w wybuchu wulkanu.

— Albo i tak, i tak — dodała La Tia. — Niektórzy muszą umrzeć dwa razy, żeby coś do nich dotarło.

— Więc chcemy ci powierzyć dwie sprawy — mówił dalej Tenskwa-Tawa. — Musisz ostrzec Białych i pomóc im uciec, jeśli zechcą.

Arthur Stuart parsknął śmiechem.

— Wysyłacie pół-Czarnego chłopaka, żeby ostrzegł Białych?

— Jest z nimi mój brat Calvin.

— On mnie nie lubi.

— Ale będzie wiedział, że ja cię przysyłam. I przekona innych.

— Aha, chodzi o życie Calvina — powiedział Arthur Stuart z wahaniem. Doskonale wiedział, że jego siostra Margaret nie ma dobrego zdania o Calvinie i może ulżyłoby jej, gdyby zginął. Ale oczywiście Alvin się z nią nie zgadzał. Nadal uważał Calvina za niegrzecznego młodszego brata, który kiedyś wyrośnie na przyzwoitego człowieka.

— Oraz innych — powiedział Alvin — jeśli wystarczy im rozumu, żeby się ratować.

— Jak mam się tam dostać, żeby zdążyć ich ostrzec?

— Będziesz biec z zieloną pieśnią.

— Ale będę musiał przebiec przez pustynię.

— Zielona pieśń niewiele ma wspólnego z zielonym kolorem — wyjaśnił Alvin. — Wypływa z życia, a jak wiesz, na pustyni roi się od żywych istot, tylko bardziej chce się im pić.

— Sam sobie nie poradzę.

— Dam ci uroka, jak przedtem, ale lepszego — odezwała się La Tia.

— A ja będę z tobą biec przez parę pierwszych godzin, żebyś się rozpędził — dodał Alvin. — Przekroczyłeś próg, nie rozumiesz?

Jesteś pierwszym człowiekiem, który nie urodził się Stwórcą, a jednak nauczył się Stwarzania.

— Nie tak dobrze jak ty. W ogóle nie można nas porównywać.

— Może i nie, ale jesteś dobry, a zresztą zielona pieśń to nie Stwarzanie. Dowiedziałem się tego i ty też to zrozumiesz, a im dłużej będziesz ją słyszeć, tym lepiej ją poczujesz. Zobaczysz.

— I nie zabłądzę?

— Im bliżej będziesz Meksyku, tym więcej ludzi pokaże ci drogę.

— A jeśli któryś pomyśli, że całkiem niczego ofiara byłaby z mojego serca?

— Wtedy wykorzystasz moc, której się nauczyłeś. Nie chcę, żebyś tylko dostarczył wiadomość. Masz jeszcze wrócić, cały i zdrowy.

— Aha, chcesz, żebym sprowadził ze sobą tych Białych.

— Chcę, żebyś przyprowadził ich w miejsce, gdzie będą bezpieczni, ale w żadnym wypadku do nas. Zostaw ich na wybrzeżu, zapakuj do łodzi — tylu, ilu z tobą przyjdzie — i wracaj.

— Nikt mnie nie posłucha. Czy Calvin kiedykolwiek posłuchał ciebie?

— Calvin robi to, co chce. Ale nie pozwolę mu umrzeć tylko dlatego, że o czymś nie wiedział, choć mogłem mu to powiedzieć.

— Mam nadzieję, że zdążę przed wybuchem wulkanu. A jeśli się zgubię?

— Nie bój — powiedziała La Tia. — Wulkan będziesz nosić z sobą. Kolejne zadanie?

— Niby jak?

Teraz głos zabrał Tenskwa-Tawa.

— Obudziliśmy podziemnego olbrzyma. Coraz bardziej się rozpala. Nie potrafimy przewidzieć, kiedy wybuchnie. Ani gdzie. Ale La Tia zna stare afrykańskie sposoby przemawiania do ziemi. Zrobiła dwa uroki. Nie będą działać, dopóki się ich nie spali. Ty musisz się nauczyć na pamięć, gdzie je spalić i co przy tym powiedzieć, a potem nauczysz tego moich ludzi.

— Dlaczego są dwa?

— Jeden przyzywa dym z ziemi — wyjaśniła La Tia. — Drugi woła gorącą czerwoną krew ziemi.

— Moi ludzie — mówił dalej Tenskwa-Tawa — powiedzą Meksykanom, kiedy pojawi się dym. Zobaczą go i wtedy uwierzą. Chce my im dać wiele czasu na ucieczkę. Nie zamierzamy ich zabić, lecz pokazać, że potężna moc sprzeciwia się temu, czego — jak wierzą — chce od nich Bóg.

— Chcemy odebrać moc kapłanom, którzy składają ofiary z ludzi — wtrącił Alvin.

— Trzy dni po pierwszym uroku — ciągnął Tenskwa-Tawa — spalą drugi.

— I wulkan wybuchnie.

— Nie wiemy, jak wielki będzie wybuch. Nie potrafimy zapanować nad olbrzymem, kiedy się raz obudzi.

— A co z tymi, którzy zapalą uroki?

— Oby zdążyli w porę uciec.

— Nie wiemy, jak szybko ten urok pracuje — wyjaśniła La Tia.

— Ja go nigdy nie robiłam.

— To skąd wiecie, że się uda? — spytał Arthur Stuart.

Wydawało mu się, że pytanie jest uzasadnione, ale La Tia rzuciła mu straszne spojrzenie.

— Ja jestem La Tia! Inne ludzie robią uroki, co mogą się nie udać.

Arthur Stuart uśmiechnął się szeroko.

— Mam nadzieję, że kiedyś będę tak doskonały jak ty.

— Niech — powiedziała. Najwyraźniej nie zauważyła ironii.

Arthur Stuart przez następną godzinę uczył się, jak złożyć urok — na wypadek jak się on rozpadnie, powiedziała La Tia. Powtarzał słowa i ruchy.

— A jeśli nie zrobię tego, jak trzeba? — spytał. — Jeśli coś zapomnę? Czy zadziała wolniej albo wcale nie zadziała?

La Tia znowu spiorunowała go wzrokiem.

— Nie zapomnisz. To się nie dowiemy, jak on bardzo zaszkodzi, jak jeden głupi chłopak zapomina.

Więc nawet kiedy uznała, że on już wie, Arthur Stuart poszedł do zagajnika nad rzeką i jeszcze raz powtórzył wszystko.

Tam zastała go Maria od Zmarłych. Spał wyczerpany. Zielona pieśń pomogła jemu i innym zachować siły przez noc i ranek, ale sen spadł na niego nagle i nieodwołalnie.

Arthur Stuart poczuł rękę na ramieniu i poderwał się na nogi. Zdziwił się, gdy ujrzał Marię od Zmarłych, ponieważ widział ją we śnie.

— Alvin mnie po ciebie przysłał — powiedziała. — Przepraszam, że cię budzę.

Pokręcił głową.

— Nie szkodzi. Nie chciałem zasnąć.

— Na czym leżysz?

Arthur Stuart spojrzał w dół i z przerażeniem ujrzał, że we śnie przygniótł mniejszy urok i go wygiął. Rzucił przekleństwo, przeprosił, a kiedy Maria od Zmarłych powiedziała, że nie szkodzi, podziękował i zaklął jeszcze raz.

— Ona mnie zabije, jeśli tego nie złożę!

— La Tia? Czasem mi się wydaje, że mogłaby kogoś zabić dla wprawy. Jaką ona ma moc!

— Dobrze, że jest po naszej stronie.

— Jeszcze.

— To samo można powiedzieć o tobie. Co będzie, jak znajdzie my się w bezpiecznym miejscu? Gdzie wszyscy pójdą?

— A gdzie mogą pójść? Gdzie zbiegli niewolnicy będą bezpieczni? A moi, Francuzi, nie potrafią mówić tak jak w Paryżu.

Myślisz, że nas zechcą w Kanadzie? Wszędzie będziemy obcy. Może zostaniemy w Stanach Zjednoczonych. Może zostaniemy z Alvinem.

— Alvin ciągle podróżuje. Rzadko spędza dwie noce z rzędu w tym samym łóżku.

— Więc może i my będziemy podróżować.

O, na pewno. Alvin już ją zaprasza.

— Wiesz, że jest żonaty.

Spojrzała na niego jak na wariata.

— Wiem, głupku.

— Jestem głupi?

— Tak, kiedy tak mówisz. Myślisz, że chcę męża? Myślisz, że wszystkie kobiety chcą mężczyzn na mężów albo wcale?

— No, przecież nie masz męża.

— A kiedy go zechcę, powiem mu to, a tobie nie będzie nic do tego.

Tyle na temat jego snu.

— Teraz też mi nic do tego. — Obejrzał mały urok ze wszystkich stron. Wyglądał całkiem dobrze, a jednak coś z nim było nie tak.

— Czy to miało w nim być? — spytała Maria. Podniosła suche czerwone ziarno kukurydzy.

— Tak, tak, dziękuję. — Włożył je pomiędzy dwa kawałki brzozowej kory. — Trudno sobie przypomnieć to, czego nie widać.

O rety, wszystko popsuję, po prostu wiem. To ważne zadanie, oni chyba oszaleli, że wysyłają głupka. Położyła mu na ramieniu rękę.

— Tak naprawdę wcale nie jesteś głupi.

— Jestem, miałaś rację.

— Jesteś, kiedy chcesz odgadnąć, jak myślą kobiety. Ale nie w sprawach mężczyzn.

— Pewnie wtedy jestem jeszcze większym głupkiem — burknął, ale jej dotyk sprawił mu przyjemność, choć była zakochana w żonatym mężczyźnie.

— Widziałam cię w kryształowej kuli. Widziałam, jak biegniesz i biegniesz, przez pustynię, po zboczu góry, do wielkiej do liny wśród wysokich gór, z jeziorem na środku i miastem na środku jeziora. Widziałam, jak biegniesz, zapalasz ogień i ten ogień zmienia wszystkie góry w wielkie kominy, z których bucha dym, a potem ziemia się trzęsie i góry zaczynają krwawić.

— Plan polega na tym, żeby mnie tam wtedy nie było.

— Ta kula nie pokazuje tego, co się naprawdę wydarzy, tylko znaczenie tego, co się może wydarzyć. Ale będziesz biec, tak? I tysiące ludzi unikną ognia.

— Ognia, którego nie będzie, jeśli nie będzie tego. — Pokazał jej większy urok. — Wiesz, jaka straszna jest La Tia?

— Widziałam moją matkę, jak dosiada rekina — odparła Maria od Zmarłych. — Widziałam, jak pływa z rekinami i bawi się z nimi jak ze szczeniakami. Nie boję się La Tii.

— Dlaczego niektórzy mają taką moc, a inni prawie wcale?

— Dlaczego widzę choroby i śmierć, i nie potrafię nic zrobić?

Dlaczego potrafisz mówić każdym językiem, jakim zechcesz, ale nie masz nic do powiedzenia? Talent to brzemię; brak talentu to brzemię. Bóg chce zobaczyć, co zrobimy z naszym brzemieniem.

— Więc wiesz, czego chce Bóg?

— Wiem, że taka jest prawda. Ty też o tym wiesz. — Maria wstała. — Alvin po ciebie posłał, więc przyszłam.

— Pamiętam. Wrócę, jak to naprawię.

— Wiem. Ale teraz już naprawiłeś, no więc chodźmy. Na co czekasz?

— Rozmawiamy, to wszystko.

Wtedy ku jego zaskoczeniu położyła ręce na jego ramionach, pochyliła się i pocałowała prosto w usta.

— Czekasz na to — powiedziała.

— Pewnie tak. A może na drugi, taki sam?

Pocałowała go znowu.

— Więc twierdzisz, że nie jesteś zakochana w Alvinie?

Roześmiała się.

— Chcę, żeby nauczył mnie wszystkiego, co umie. Ale ciebie… ciebie ja chcę nauczyć wszystkiego, co umiem.

I pobiegła ku miastu Czerwonych.

Kiedy Arthur Stuart wrócił, La Tia natychmiast zażądała, żeby jej pokazał uroki. Choć cmokała z ubolewaniem i poprawiała coś tu i tam, robiła to w uroku, którego nie przygniótł, więc doszedł do wniosku, że dobrze się spisał, a ona pewnie tylko robi wiele hałasu.

Alvin wyszedł z nim z miasta po kolacji.

— Już się przespałeś — powiedział — a zielona pieśń cię wzmocni.

— Chcesz mi dać rozpęd — odparł Arthur Stuart — ale przecież będę musiał robić przystanki, choćby tylko po to, żeby spytać o drogę. Jak mam się wtedy rozpędzić?

— Możesz się zatrzymywać i nie przestaniesz słyszeć zielonej pieśni. Tylko się jej trzymaj, ciągle jej nasłuchuj. Zobaczysz. Ale łatwiej ci będzie, jeśli będziesz się trzymać z dala od maszyn.

— Zapamiętam.

— To jedyne, co mi przeszkadza — wyjaśnił Alvin. — Bo ko cham maszyny i kocham zieloną pieśń, a często nie mogę ich mieć jednocześnie. Tenskwa-Tawa kpi z Irrakwa, którzy wolą kolej żelazną od muzyki ziemi, ale powiadam ci, Arthurze Stuarcie, żela zna droga ma własną muzykę i ja ją kocham. Parowe silniki, koła i przekładnie, tłoki, ogień i prędkość… czasami żałuję, że nie mogę się osiedlić i zostać inżynierem.

— Inżynierowie docierają tylko tam, gdzie są tory.

— No i widzisz. Jestem podróżnikiem i tak wygląda prawda.

— Dlatego ty powinieneś wyruszyć w drogę, nie ja. Ja wszystko popsuję i ludzie będą żałować, że nie ty poszedłeś.

— Nikt nie chciał, żebym poprowadził tych ludzi.

— Ja chciałem.

— Poradzisz sobie. A teraz przestańmy gadać i niech się rozpocznie twoja podróż.

Zaczęli biec; kiedy Arthur Stuart raz usłyszał zieloną pieśń, dobiegła go głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ziemie uprawne Czerwonych nie były podobne do plantacji Białych. Kukurydza i fasola rosły obok siebie, wymieszane; były także inne rośliny, a w nich żyło mnóstwo zwierząt, więc tam gdzie ziemia była zaorana i zasiana, muzyka nie cichła. Może istniał sposób, by dźwięki maszyn zabrzmiały w harmonii z ziemią. Wtedy Alvin nie musiałby między nimi wybierać.

Po chwili Arthur Stuart zauważył, że Alvina już przy nim nie ma. Przez chwilę się bał, ale wiedział, że niepokój niczego nie zmieni, najwyżej zerwie jego łączność z zieloną pieśnią, więc pozwolił się jej pochłonąć i biegł równym krokiem na południowy zachód, wśród pagórków, wzgórz, strumieni, w tak prostej linii, na jaką pozwalał teren, a wszystkie żyjące stworzenia mu pomagały i usuwały się z drogi.

Przyszło mu do głowy, że może biec szybciej, i tak rzeczywiście było. I jeszcze szybciej — teraz prawie frunął. Ale jego stopy zawsze odnajdywały właściwe miejsce, każdy jego skok był pewny i nieomylny, każdy wdech przyjemny, a każdy wydech brzmiał jak cicha pieśń radości.

Загрузка...