Oparty o kominek Alvin przyglądał się, jak Margaret karmi małego Vigora.
— Nieźle się przyssał — zauważył.
— Jak kleszcz — powiedziała. — Nie mogę go oderwać, dopóki nie napije się do syta.
— Jest coraz silniejszy, nie sądzisz?
— Nabiera ciała. Ale nie będzie tłuściutki.
— I dobrze. Nie chcę wychować rozpieszczonego bachora.
— Wychowasz go na tego, kim jest. A jeśli ktoś ma go rozpieścić, to tylko ty.
— Na tym mniej więcej polega mój plan.
— Nie chcesz, żeby był rozpieszczony, ale zamierzasz go rozpieścić.
— Nic na to nie poradzę. Jedyny ratunek dla tego chłopca to kolejne dziecko, które też będzie wymagało czasu i uwagi.
— Zrobię co w mojej mocy.
— Nie tęsknisz do podróżowania? Do świata wielkich spraw?
— Teraz nie widzę nic poza tym miastem. Usiłuję zapomnieć, że świat zmierza ku wojnie. Udaję, że wojna nie przekroczy gra nic naszego małego hrabstwa.
— Nie takiego małego. Very i Abe ustanowili dobre granice.
Jest mnóstwo miejsca na rozwój.
— Martwi mnie raczej to, ile osób może się w nim rozwijać.
— Nie mogę ich zmusić.
— Wiem.
Vigor zakończył śniadanie. Alvin obrał ugotowane jajka i pokroił je dla siebie i żony.
— Burmistrz najszybciej rozwijającego się miasta w Noisy River, a sam musi przyrządzać sobie śniadanie — zauważyła Margaret.
— Przyrządzam śniadanie tobie, a to wielka różnica.
— Oho, aleśmy zakochani.
Dawny ból i samotność wróciły pomiędzy nich.
— Zawsze starałam się robić to, co najlepsze — powiedziała.
— Wiem.
— A czasami najlepiej było nie mówić ci, co wiem.
Alvin nie odpowiedział.
— Nigdy byś nie pojechał do Barcy. Nigdy byśmy nie zebrali tych ludzi, trzonu Miasta Stwórców.
— Może i tak bym pojechał do Barcy.
— Ale nie spotkałbyś Rien.
— Żółta febra rozprzestrzeniła się dlatego, że ją uratowałem? Jesteś pewna?
— Na wszystkich ścieżkach, na których jej nie spotkałeś, umarła i nikt inny się nie zaraził.
Alvin uśmiechnął się blado i włożył do ust całe jajko.
— Przynajmniej umiem się zachować przy stole — powiedział, pryskając drobinkami żółtka.
— Tak, widzę, że opłaciły się lekcje, które ci dawałam. Nie mogę cię zaprowadzić między ludzi.
— Więc będziemy musieli siedzieć w domu.
— Nigdy więcej mnie nie posłuchasz, prawda?
— Słucham cię teraz.
— Ale nigdy nie zrobisz czegoś tylko dlatego, że według mnie powinieneś.
— Nadal uważasz, że tylko ty możesz decydować? — spytał.
— Czy zmieniłaś się i doszłaś do wniosku, że powinienem znać konsekwencje moich czynów?
— Przecież obiecałam ci to już z dziesięć razy.
— Ale mnie nie przekonałaś. Wierzę, że teraz mówisz szczerze, lecz za jakiś czas, kiedy będziesz się zastanawiać, co mi po wiedzieć, a co przemilczeć, znowu zaczniesz przede mną ukrywać informacje, jeśli twoim zdaniem będą mogły mi zaszkodzić.
— Jesteś dla mnie najważniejszy na świecie, przecież wiesz.
— Aha.
— I dziecko.
— Dziecko jest małe, na razie nie może sobie narobić wielkich kłopotów.
— Ty to potrafiłeś.
— Nawyk czuwania nade mną za głęboko się w tobie zakorzenił. Nie mogę uwierzyć, że pozwolisz mi podejmować decyzje.
— Możesz. Poza tym nie muszę ci teraz wszystkiego mówić.
— Nie panuję nad tym, co mi pokazuje kryształowa kula. To nie to samo, co twój talent.
— To coś lepszego.
— Moim zdaniem z wody i krwi powstało raczej lustro niż okno.
— A moim zdaniem pokazuje ono dobrym ludziom, jak czynić dobro, a złym — zło. Nie przyjdziesz pytać mnie, co robić, kiedy zobaczysz w ścianach tego domu, co jest dobre i właściwe.
— Nie wiadomo, czy będziemy mogli nazwać go domem.
— To nie kaplica. Nikt tam nie będzie odprawiać nabożeństw.
— Może raczej fabryka. Albo gabinet krzywych luster, jak w wesołym miasteczku w Nowym Amsterdamie. Wtedy byłby domem śmiechu.
— Więc jednak to jakiś dom. Miałam rację.
— Nie powiedziałem, że nie masz racji, tylko że chciałbym o tym zadecydować sam.
— Ty byś wybrał źle, ale świadomie, chętniej niż dobrze i nie świadomie.
— No, skoro tak to widzisz… Czyli celowo robię z siebie idiotę?
— W rzeczy samej.
— Naprawdę muszę być burmistrzem? Wolałbym przez cały dzień robić… kryształ.
— Wszyscy i tak pytają cię o zdanie, czy jesteś burmistrzem, czy nie. A ty nad nimi czuwasz, strzeżesz granic. To ty sprawiasz, że odszukiwacze niewolników nieustannie gubią drogę. To ty wpadłeś na pomysł, że osuszenie bagien zapobiegnie malarii.
— Measure podsunął mi ten pomysł.
— To ty pilnujesz wszystkich niczym kwoka.
— Więc niech mnie nazywają kwoką.
— Co z tego, że nie dbasz o tę godność? I tak będziesz robić to, co do burmistrza należy. Byłoby niegrzecznie zmuszać kogoś do przyjęcia tego tytułu, skoro wszyscy i tak wiedzą, że ty jesteś prawdziwym przywódcą. Nie obarczaj nim nikogo innego, kto nigdy nie będzie miał twojego autorytetu.
— Nie sądziłem, że ktoś inny mógłby to robić — Wiem — oznajmiła Margaret surowo. — Bo nadal jesteś bez nadziejnie głupim wędrownym kowalem.
— Wiem.
— I wiesz, że się z tobą droczę.
— Ale ja naprawdę taki jestem. Nie chcę wznieść katedry z nadprzyrodzonego materiału. Chcę zbudować to miasto, w którym będą żyli ludzie. A ja mogę zrobić bloki najczystszego kryształu, mogę stworzyć pajęczynę krwi, która nada im mocny, nie wzruszony kształt. Możemy wznieść wysokie ściany, możemy przy nich siedzieć przez cały dzień, widzieć wspaniałe wizje lub drobne wspomnienia, zależnie od naszej woli. Ale nie potrafię zmienić na lepsze ani jednego złego człowieka.
— Możesz sprawić, że wielu dobrych ludzi stanie się jeszcze lepszymi.
— Nie. To muszą zrobić sami.
— No oczywiście, ale z twoją pomocą.
— Ja usiłuję z nich stworzyć wspólnotę, ale nie sądzę, żeby to się dało zrobić. Teraz, kiedy podróż dobiegła kresu, Francuzi nagle zaczęli się odsuwać od byłych niewolników. Byli niewolnicy domowi wynoszą się nad tych, którzy pracowali w polu. Czarni, którzy w Barcy byli wolni, wynoszą się nad obie te grupy, a ci, którzy jeszcze pamiętają Afrykę, mają się za królów świata…
— Prędzej królowe — mruknęła Margaret.
— No i są jeszcze ci, którzy od lat mi towarzyszyli. Przyjechali tu i uważają, że pozjadali wszystkie rozumy, ale nie wzięli udziału w marszu, nie przeszli przez kryształowy most, nie biwakowali w kręgu mgły, nie uciekali przez spiętrzoną Mizzippy, nie brali jedzenia od Czerwonych po drugiej stronie rzeki. Rozumiesz? Uważa ją, że znają mnie najlepiej, ale przebyli inną drogę, od tych ludzi dzieli ich wszystko, a ja nie potrafię tego zmienić. Nawet Verily może tylko załatać parę rozdarć tu i tam, a przecież ma do tego talent!
— Daj im trochę czasu.
— Czy to przetrwa? — spytał. — Czy to, co buduję, przetrwa dłużej ode mnie?
— Nie patrzyłam.
— I myślisz, że ci uwierzę?
— Kiedy chodzi o ciebie i twoje dzieło, nie zawsze wszystko jest dla mnie jasne.
— Patrzyłaś i widziałaś. Tylko nie chcesz mi powiedzieć.
Spod jej powieki wymknęła się jedna jedyna łza. Odwróciła głowę.
— Niektóre twoje dzieła cię przetrwają.
— Na przykład?
— Arthur Stuart. Jest twoim dziełem i doskonale się spisałeś.
— On buduje sam siebie.
— Alvinie! — rzuciła ostro. Potem jej ton złagodniał. — Alvinie, mój ukochany, jeśli ktokolwiek na świecie potrafi to zrozumieć, to tylko ty. Wszystko, co tworzysz, buduje samo siebie, a przynajmniej tak sądzi. Na tym polega Stwarzanie, prawda? Na przekonaniu różnych rzeczy, że chcą być takie, jak być powinny. Najtrudniej przekonać ludzi. I to wszystko.
— Czy tylko Arthur Stuart mnie przetrwa?
Pokręciła głową.
— Masz rację. Nie mogę dotrzymać słowa. Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. — Spojrzała mu w twarz. Po policzkach płynęły jej strugi łez, oczy były pełne tęsknoty i żalu. — Ale nie dlatego że chcę tobą manipulować czy zmusić cię do zrobienia czegoś, czego byś normalnie nie zrobił. Daję ci słowo i tego słowa dotrzymam.
— Więc dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
— Bo nie znoszę patrzeć w przyszłość. To okrada teraźniejszość z radości. I nie dam ci takiego życia — żebyś widział koniec wszystkiego, kiedy dla wszystkich innych jest jeszcze nowe i pełne nadziei.
— Więc miasto upadnie.
— Twoje życie jest pełne wielkich osiągnięć — powiedziała. — Najlepsze z nich będą trwać przez wiele pokoleń. — Poprawiła śpiące dziecko w ramionach, wtuliła twarz w jego kocyk i zaczęła szlochać.
Alvin ukląkł obok, objął ją i pocałował jej ramię.
— Jestem złym mężem. Dręczę cię.
— Nieprawda — odparła głosem stłumionym przez kocyk i płacz.
— Prawda., — Jesteś jedynym mężem, jakiego chcę.
— Masz zły gust.
— Wiem.
— Mówisz mi, co powinienem wiedzieć, żeby być dobrym człowiekiem.
— Zawsze nim jesteś, czy ci coś mówię, czy nie.
— Tak mi mów, a nie będę pytać o nic więcej. — Pocałował ją.
— Żal mi, że nosisz taki ciężar.
— Mnie nie jest żal — odparła. — Taka jestem. Ale nie życzę te go nikomu innemu.
Arthur Stuart przyglądał się ludziom kopiącym dół pod fundamenty obserwatorium — Verily nalegał, by tak nazywać budynek. Ta nazwa spodobała się Arthurowi. Mężczyźni drążyli kamieniste podłoże wokół głazu, z którego trysnęła woda. Jego nie ruszano — miał pozostać w budynku, wieczne źródło czystego, chłodnego strumienia, który spływał po zboczu do Mizzippy. Nadeszła pora sucha, inne strumienie nie były już tak głębokie lub w ogóle wyschły, a w tym było tyle samo wody, co przez całe lato.
Czy mężczyźni kopiący rów pod fundamenty wiedzieli, że Alvin mógłby go oczyścić przez parę minut? Że zrobiłby to, pokazawszy ziemi, co powinna zrobić?
Była to jedna z tych przewrotnych sytuacji, które Alvin tak lubił; często zmuszał Arthura Stuarta do pracy, którą sam wykonałby w parę chwil. Na przykład jak wtedy, gdy przez pół lata kazał mu ciosać kanoe z grubego pnia. Teraz Arthur nauczył się Stwarzania na tyle, że potrafiłby to zrobić w dziesięć minut; i nieważne, że Alvin wyrobiłby się w dziesięć sekund. Arthurowi Stuartowi wystarczyłoby i dziesięć minut.
Ale teraz — dopiero teraz! — zaczęło do niego docierać, o co chodziło Alvinowi. Nie o to, że drążenie pnia pomogłoby Arthurowi nauczyć się, w jaki sposób wykorzystywać tajemną moc Stwarzania. O nie. Była to lekcja o głębszym, prawdziwszym przesłaniu: że Stwórca stanowi jedność z tym, co tworzy. Gdyby Alvin po prostu zrobił kanoe, byłoby to kanoe Alvina. Ale ponieważ Arthur Stuart tak ciężko pracował nad jego stworzeniem, było to także jego kanoe. On stał się jego częścią. A gdyby nie poznał drewna — kształtu wnętrza drzewa, jego konsystencji, sposobu, w jaki się z wolna spala, zachowując moc, a osmalone staje się jeszcze twardsze — czy teraz potrafiłby wniknąć w nie przenikaczem i zrozumieć cechy żyjącego drzewa? Czy mógłby się stać Stwórcą, gdyby kiedyś, jako niezdarny chłopiec, nie pracował ciężko, w strugach potu spływających mu po czole i plecach?
Mężczyźni, którzy kopali rów pod fundamenty, nie mogliby wylać swojej krwi do Mizzippy i otrzymać bloków kryształu pełnego wizji. Za to potrafili kopać, więc kiedy ukończone obserwatorium wzniesie się wysoko w niebo, a ludzie będą do niego chodzić, by sprawdzić, co zobaczą, czego się dowiedzą — ci mężczyźni będą mogli powiedzieć: Budynek stoi na fundamentach, które wykopałem. Pomogłem zbudować to cudowne miejsce. Oprócz krwi Alvina Stwórcy jest w nim mój pot.
Na krańcu polanki stał mężczyzna. Przyglądał się nie kopiącym, lecz Arthurowi Stuartowi. Dopiero po chwili chłopiec zdał sobie sprawę, kto to taki.
— Bajarz! — krzyknął i rzucił się ku niemu pędem, przeskoczywszy przez rów w chwili, gdy jeden z mężczyzn miał właśnie wyrzucić szpadel pełen ziemi. Rozległo się wściekłe przekleństwo, gdy kopiący musiał powstrzymać się w pół ruchu i wysypać ziemię sobie pod nogi. — Bajarz! Myślałem, że nie żyjesz!
Bajarz powitał go uściskiem. Ramiona miał mocne, ale słabsze niż wiele lat temu, gdy ostatnio się spotkali.
— Jak umrę, dowiesz się na pewno — powiedział Bajarz. — Nagle wszystkie dowcipy wyschną, plotki ucichną, ludzie posmutnieją i zamilkną, bo nie będą mieli co opowiadać.
— Pewnie słyszałeś, co tu robimy, i przybyłeś, żeby dodać to do swojej książki.
— Raczej nie. Już ją zapisałem do końca. — Bajarz wyjął spod skórzanej kurty gruby tom. — Każdą jej stronę do ostatniego miejsca. Dołożyłem nawet parę dodatkowych. Nie, przybyłem chyba dlatego, że wasz budynek zajmie miejsce książek takich jak moja.
— Mam nadzieję, że nie. Nigdy.
— Zobaczymy. Widzę, że jesteś o wiele wyższy, ale ani trochę mądrzejszy.
— Rozumu nie widać.
— Ja widzę.
— Chodźmy — powiedział Arthur Stuart. — Nawet ja mam dość rozumu, by wiedzieć, że Alvin i Peggy będą chcieli cię niezwłocznie zobaczyć.
— Niezwłocznie? — powtórzył Bajarz.
— Abe Lincoln uczy się prawa z Verilym Cooperem. Pozwala ją mi się przysłuchiwać.
— Wolałbym, żebyś mówił po angielsku jak wszyscy.
— Prawo to największy językowy bigos. Dwa rodzaje łaciny, dwa rodzaje francuskiego, trzy — angielskiego, a razem wychodzi z tego coś niestrawnego dla wszystkich oprócz prawników.
— I tak ma być. W ten sposób prawnicy zapewnili sobie stałą pracę, bo nikt oprócz innego prawnika nie zrozumie, co napisali.
Arthur sprowadził go zboczem ku płaskim terenom nad rzeką. Drzewa w większości znikły, przerobione na chaty i płoty.
— Teraz mieszka tu osiem tysięcy osób — wyjaśnił Arthur.
— I nadal połowa z nich to zbiegli niewolnicy, tak? — spytał Bajarz. — A zatem mogą w każdej chwili wrócić na południe?
— Tu wszyscy są obywatelami. A jeszcze żaden odszukiwacz nie zdołał zażądać oddania ani jednej osoby.
— Podobno hrabstwo Furrowspring sprzeciwiło się prawu Stanów Zjednoczonych, nie zgadzając się z zarządzeniem Sądu Najwyższego, jakoby właściciele niewolników mieli prawo do od zyskania swojej zbiegłej własności.
— No myślę — oznajmił dumnie Arthur Stuart.
— Zbiera się na wojnę, a ci, którzy chcą jej zapobiec, mogliby chcieć poświęcić to miasto.
— Niechby spróbowali. Przecież Alvin nad nami czuwa!
Bajarz tylko pokręcił głową.
Znaleźli Alvina nad rzeką, po kolana w błocie, zajętego wbijaniem słupów pomostu.
— Szacuneczek! — zawołał Alvin. — W samą porę! I tak przepadły ci najlepsze historie, biedaku. Co, za starzy jesteśmy, żeby na dążyć za młodzieńcami?
— Pewnie tak — odpowiedział Bajarz. — Choć mam dość rozumu, żeby nie pakować się po uszy w błoto.
— To nie jest zwykłe błoto — oznajmił Alvin. — To glina z Mizzippy. Chwyta człowieka i z miejsca ściąga mu buty z nóg.
— A to ci rekomendacja. Wystarczy zrobić kubek z takiej gliny, a wyssie ci herbatę z ust, tak?
Wszyscy się roześmieli.
— A jakby zrobić z niej dzban, wyssie wodę z suchego powietrza.
— Więc możesz nosić ze sobą nieco Mizzippy nawet na pustynię — dokończył Bajarz. — No, przy takiej reklamie pewnie byś sprzedawał dzbany po dolarze i w każdym mieście zarobił co najmniej pięćdziesiąt, pod warunkiem że zdążyłbyś prysnąć, zanim ludzie się zorientują, że to wszystko szwindel.
— To nie będzie szwindel, jeśli Alvin je zrobi! — krzyknął ktoś.
Wszyscy zaczęli wiwatować na cześć Alvina Stwórcy — ku je go wielkiemu zażenowaniu.
— No, jeśli zamierzacie marnować czas na wiwaty na cześć kogoś utytłanego w błocie, to lepiej zostawię was w spokoju i pójdę pokazać mojemu przyjacielowi, jak wygląda najpiękniejsze dziecko na świecie.
— To przy okazji pokaż mu swojego syna! — krzyknął jeden z robotników, co sprowokowało kolejną falę śmiechu i wiwatów.
Alvin wygrzebał się z błota i wspiął się po zboczu; Arthur zauważył, że błoto ześliznęło się z jego ubrania, a woda wyschła. Alvin nie zrobił nawet trzydziestu kroków, a nikt by nie odgadł, gdzie przed chwilą pracował. Nie skorzystałby ze swego talentu, by oszczędzić tym ludziom chwili wysiłku, ale zrobił to, by uniknąć kąpieli! A może by Peggy nie musiała prać zabłoconych ubrań… więc chyba jednak wszystko było w porządku.
Minęli Measure’a, który dowodził grupą mężczyzn karczujących pniaki. Arthur Stuart doskonale wiedział, że Measure korzysta ze wszystkich wyuczonych stworzycielskich umiejętności, by wyciągnąć korzenie z głębokiej ziemi — ale ponieważ ludzie mieli mnóstwo ciężkiej roboty, Alvin nie skomentował tego ani słowem. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że dopóki Measure używa talentu potajemnie, nikt nie będzie mu robić wyrzutów, że karczowanie idzie tak szybko.
Ale Measure zostawił pracę i poszedł z nimi. A kiedy znaleźli się w chacie Alvina, zastali w środku tłum kobiet. La Tia wyglądała niczym królowa kobiet w Furrowspring, wokół niej zgromadziło się coś w rodzaju wielkiej rady: przywódczynie marszu, w tym Marie d’Espoir, Rien i Mama Wiewiórka, a także kobiety, które znały Alvina i Peggy z dawnych czasów: Purity, młoda kobieta z Nowej Anglii, zwalczająca purytanizm w swoich kazaniach, nadal chyba zakochana w Verilym Cooperze — który ledwie ją dostrzegał — i Ryba, była niewolnica z Camelotu, która od czasu swojej ucieczki stała się kimś w rodzaju legendy abolicjonistów z północy. I, oczywiście, była też Peggy.
— Nie mogę zostać w tym pokoju — powiedział Bajarz. — Tyle tu wspaniałych pań. Nie mam szans, muszę się zakochać w was wszystkich. Jestem w rozterce.
— Wytrzymasz — powiedziała Peggy sucho. — Chyba je wszystkie już znasz?
— A te, których nie znam, mam nadzieję wkrótce poznać — oznajmił Bajarz. — Jeśli zaraz nie umrę z czystego szczęścia.
— Ten człowiek umie gadać — powiedziała La Tia z uznaniem.
— Nie wiedziałem, że macie spotkanie — odezwał się Alvin.
— Nie było zapraszam — zaznaczyła La Tia. — Moje spotkanie.
Ale dobrze, ty zostań.
— O czym mówicie?
— Jak nazwać to, co się buduje — wyjaśniła. — Nie lubię, jak Verily nazywa.
Peggy się roześmiała.
— Nikomu nie podobają się cudze nazwy. La Tia czyta Biblię.
Znalazła nazwę.
— Wyprowadziłeś nas jak Mojżesz — podjęła La Tia. — A Arthur Stuart, on jak Jozue, jak ty poszedł. Nie jak Aaron, nie! My złoty cielec nie mamy! Ale my Księga Wyjścia. Wy budujecie, ja znajduję w Biblii. Tabernakulum.
Alvin zmarszczył brwi.
— Brzmi jak sala spotkań kościelnych.
— Oui! — zawołała Rien. — Tylko nie ma kapłana, co udaje Boga. Od razu wchodzimy i dowiadujemy się, gdzie Bóg mieszka.
W naszym sercu!
— Budynek jeszcze nie istnieje, a każdy już dużo wie, jak będzie funkcjonował — powiedział Alvin.
I oczywiście tak było. Alvin już zrobił trzydzieści dwa kryształowe bloki — wielkie, ciężkie, trudne w transporcie. Czekały, aż zostaną złożone jako kamienie węgielne, ale chyba nie było w hrabstwie Furrowspring nikogo, kto nie przespacerowałby się korytarzem pomiędzy nimi i nie zajrzał w ich nieskończoną głębię. Wystarczyło tam wejść i człowiek czuł się, jakby wkroczył w miejsce większe od całego świata, w którym znalazło się wszystko, co było i będzie. Zwykły świat, widoczny na końcu tego lśniącego korytarza, wydawał się mały i ciasny. Jednak kiedy się wyszło spomiędzy bloków, stawały się małe i brzydkie. Tak, lśniły, odbijały drzewa, niebo, chmury i nawet rzekę, jeśli stanęło się w odpowiednim miejscu. Mały z zewnątrz, wielki od wewnątrz — o, wszyscy wiedzieli, jak będzie wyglądał ten budynek, kiedy budowa dobiegnie końca.
— W Biblii — powiedziała Marie d’Espoir — tabernakulum to miejsce, gdzie wstęp ma tylko kapłan. Wychodzi i mówi wszystkim, co widział. W naszym tabernakulum wszyscy są jak kapłani, wszyscy mogą wejść do środka, mężczyźni i kobiety, zobaczyć, co zobaczą, i usłyszeć, co usłyszą.
— Podoba mi się — powiedział Alvin. — Wiem, że to nie powinien być kościół, szkoła ani nic w tym rodzaju. Tabernakulum pasuje, podobnie jak inne nazwy. Choć wiem, że Verily będzie zawiedziony, kiedy się dowie, że nie podoba się wam „obserwatorium”.
— Podoba — oznajmiła La Tia. — Ale ja nie mogę wypowiedzieć.
Ten argument zwyciężył. Kobiety zaczęły rozmawiać, w których domach brakuje ubrań dla dzieci, które są zbyt ciasne i niedogrzane, kto zachorował i potrzebuje pomocy. Zajmowały się ważnymi sprawami, ale nie potrzebowały obecności mężczyzn. Wkrótce Arthur Stuart znalazł się na dworze.
Alvin i Bajarz już wcześniej poszli obejrzeć budujący się duży dom, gdzie zamieszkała rodzina Papy Łosia i Mamy Wiewiórki.
— Pięćdziesięcioro siedmioro dzieci — powiedział Bajarz. — I wszystkie urodziła Mama Wiewiórka.
— Mamy na to prawne dokumenty — wyjaśnił Alvin. — W do datku wiemy, że kolejne kilkanaście dzieci już jest w drodze.
— Niezwykła osoba — zauważył Bajarz. — A wydawała mi się taką drobną kobietką.
Arthur Stuart spojrzał na cypel. Dom stał w doskonałym miejscu. Tylne drzwi wychodziły na rzekę; można było przez nie sprawdzić, czy w nowej przystani znajdują się jakieś łodzie. A z frontowych rozciągał się widok na miejsce, w którym stanie… tabernakulum. Teraz widać było dwa rzędy kryształowych bloków.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Podskoczył.
— Marie! Przestraszyłaś mnie.
— I dobrze — powiedziała. — Taki z ciebie Stwórca, a dalej nie zauważasz kobiet.
— O, ciebie zauważam.
— Wiem. Bez przerwy. Sprawdzasz, gdzie jestem, żeby być zupełnie gdzie indziej.
— No, nie powiedziałbym…
Tak właśnie robił. Tylko dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Boisz się, że znowu cię pocałuję? — spytała.
— To mi nie przeszkadza.
— Albo że cię już więcej nie pocałuję?
— Mogę żyć i bez tego, jeśli tak chcesz.
— Głupi! Mówi się: nie mogę żyć bez twoich pocałunków.
— A ja mogę.
— Dobrze. — Żartobliwie musnęła jego ramię, jakby strzepywała z niego pyłek. Potem zawróciła do domu.
— Ale nie chcę — dodał Arthur Stuart.
Nie był pewien, skąd właściwie wzięła mu się odwaga, żeby to powiedzieć. Może stąd, że to była prawda. Nie potrafił przeżyć godziny bez myśli o Marie i o tym, czy pocałowała go w żartach, czy na serio i jak ma się tego dowiedzieć. Te słowa po prostu się mu wyrwały.
Wróciła do niego.
— Jak bardzo nie chcesz żyć bez moich pocałunków?
Wziął ją w ramiona i pocałował, pewnie z większym zapałem niż wprawą, ale Marie nie była nastawiona krytycznie.
— Wystarczy, by to zrobić przed Bogiem i wszystkimi — rzekł.
— Ach! Patrz, co narobiłeś!
— Co?
— Pocałowałeś mnie tak mocno, że teraz jestem w ciąży.
Zanim do niego dotarło, że to żart, znieruchomiał z głupią miną. Marie zaczęła się śmiać — i nic dziwnego.
— Dlaczego zawsze jesteś taki poważny?
— Bo kiedy cię całuję, to nie jest dla mnie zabawa.
— Życie jest zabawą — odparła. — Jest grą, a ty i ja… razem możemy wygrać.
— Coś proponujesz?
— Może.
— Na przykład małżeństwo?
— To powinien zaproponować mężczyzna.
— A gdybym tak zrobił, zgodziłabyś się?
— Tak — powiedziała. — Jak tylko Purity zgodzi się wyjść za Verily Coopera.
— Ale on nie poprosił jej o rękę.
Marie roześmiała się wesoło i uciekła do domu. Arthur Stuart był przekonany, że pomiędzy nim a Marie d’Espoir dzieje się coś bardzo głębokiego — tylko nie miał pojęcia co.
Odwrócił się i spojrzał na rzędy kryształowych bloków na cyplu. Pomiędzy nimi stali dwaj mężczyźni. Wpatrywali się w ściany. Rozpoznał ich natychmiast, nawet nie wysyłając przenikacza, by się upewnić. Jim Bowie i Calvin Miller.
— Alvin! — szepnął Arthur Stuart i ruszył biegiem wokół cha ty w miejsce, z którego mógł zobaczyć nowy dom Łosia i Wiewiór ki. Alvin i Bajarz stali przed frontem, Papa Łoś opowiadał — miał wiele planów, aż trzeba mu było przypominać, że dom to tylko dom — ale Arthur Stuart widział, że Alvin spogląda w stronę bloków i widzi to samo co on.
Odłączył się od grupy i pobiegł na cypel. Bajarz i Papa Łoś poszli za nim — nieco wolniej.
Arthur Stuart znowu zajrzał do chaty.
— Peggy — powiedział, dając znak ręką.
— Nie, tak nie rób — odezwała się La Tia. — Ty ją zabierzesz, my zgadujemy, po co ona idzie. Zabierz nas wszystkie!
— Calvin wrócił — wyjaśnił Arthur Stuart. — I jest z nim pewien człowiek, zabójca. Poznałem go na rzece i w Meksyku. Powinienem się domyślić, kiedy zostawiłem go w True Cross, że znowu zejdzie się z Calvinem.
Kobiety zaczęły wstawać i iść za nim, ale nie czekał. Wbiegł na cypel; dotarł na miejsce równocześnie z Alvinem. Stanęli na końcu korytarza pomiędzy blokami.
— Calvin — odezwał się cicho Alvin. — Dobrze, że jesteś.
— Możesz mi pomóc? — odpowiedział Calvin. — Stary Jim Bo wie nie może się oderwać od tego, co widzi w twoich lusterkach.
— Widzi siebie — rzekł Alvin. — Tak jak ty.
— Chyba widzi coś więcej, choć nie potrafię odgadnąć co.
Czy to możliwe, że Calvin nie zobaczył w krysztale nic poza swoim odbiciem, takim jak w lustrze? Arthur Stuart pomyślał, że to możliwe — Calvin nie słynął z głębokich przemyśleń. Może lustrzane ściany mają taką głębię jak osoba, która w nie spogląda? Ale bardziej prawdopodobne, że Calvin ujrzał takie same wizje jak wszyscy, lecz nie mówił prawdy — jak zwykle.
Alvin wszedł w korytarz, a kiedy stanął przy Jimie Bowie, położył mu rękę na ramieniu. Bowie natychmiast się obejrzał.
— No proszę, widzę cię tam i tu, jakby w podwójnej wizji.
Z jedną małą różnicą.
— Nie chcę o tym słyszeć — powiedział Alvin. — Wychodzimy stąd.
Ruszył do wyjścia.
— Z taką różnicą, że w ścianie byłeś cały podziurawiony kula mi — ciągnął Jim Bowie. — Jak by to było możliwe? Tylko pomyśleć, że kule mogłyby w ciebie trafić!
— To twoje pobożne życzenia — mruknął Alvin.
— Kule! — odezwał się Calvin. — Piękny fresk, w sam raz dla publicznej rozrywki.
Dotarli na koniec korytarza, gdzie czekał Arthur Stuart.
— Dzieńdoberek, Calvinie — powiedział. — Widzę, że jednak opuściłeś Mexico City.
— Bez twojej pomocy — odparł Calvin. — Zostawiłeś mnie na pewną śmierć, jak innych.
Arthur nawet nie próbował z nim dyskutować. Wiedział, że Alvin zna prawdę i nie uwierzy w wersję Calvina, wypowiedzianą oczywiście w nadziei poróżnienia Alvina z Arthurem Stuartem.
— Alvin się ucieszył, że przeżyłeś — rzekł. Nie dodał, że tylko Alvin… i może jeszcze ich rodzice.
— Wybaczyłem Jimowi, że mnie zostawił, choć Meksykanie mogli mi wyrwać serce.
Jim Bowie także nie zareagował na prowokację.
— Calvin powiedział, co tu budujecie — odezwał się do Alvina.
— Chcę w tym uczestniczyć.
— Tak — dodał Calvin. — Jeśli to Miasto Stwórców, to chyba nie obejdziesz się bez jedynego oprócz ciebie Stwórcy. — Uśmiechnął się do Arthura Stuarta.
— Tu jest wielu Stwórców — powiedział Alvin, nie zwracając uwagi na obraźliwe słowa Calvina. — Chodźmy, tam stoi mój dom.
Po drodze minęli się z kobietami. Alvin przedstawił wszystkim wszystkich. Jim Bowie okazał się — ku zaskoczeniu Arthura — czarusiem umiejącym zabłysnąć, kiedy chciał zrobić na kimś wrażenie. Calvin zachowywał się nieprzyjemnie jak zwykle, ale jego przechwałki zdawały się bawić Rien. Kiedy zaczął prawić komplementy Marie d’Espoir, Arthur Stuart zastanowił się, czy nie zafundować mu subtelnego, lecz nieuleczalnego obrażenia wewnętrznego — ale oczywiście nic nie zrobił. Nie zaczyna się pojedynku ze Stwórcą o większym talencie i mniejszych skrupułach.
W domu Alvin zaproponował im, żeby usiedli. Meble — z wyjątkiem fotela na biegunach Peggy — były z surowego drewna, ale nadawały się do siedzenia. Arthur słyszał kiedyś Peggy mówiącą, że nie pragnie wygodniejszych, bo gdyby krzesła były bardziej miękkie, ludzie dłużej by na nich siedzieli.
Calvin wyraźnie miał ochotę opowiedzieć o swojej ucieczce z Mexico City, lecz ponieważ Alvin i Arthur Stuart już wiedzieli wszystko od Tenskwa-Tawy, nikt nie miał ochoty wysłuchiwać innej wersji historii, w której Calvin zaprezentowałby się jak bohater.
— Dobrze, że ci się udało — rzekł Alvin szczerze. — Jim, chyba wiesz, że idąc z Arthurem Stuartem, prawdopodobnie uratowałeś życie tych wszystkich, którzy zdecydowali się ze względu na ciebie. Pewnie by nie poszli, gdybyś odmówił.
— Nie zamierzam ginąć za żadną sprawę — oznajmił Jim Bo wie. — Ani za nikogo, z wyjątkiem samego siebie. Wiem, niezbyt to szlachetne, ale wydłuży mi życie, a to dla mnie wystarczająco głęboka filozofia.
Arthur Stuart pomyślał, że Bowie spodziewał się większego aplauzu lub rozbawienia, ale to nie była knajpa, nikt nie był pijany, więc jego słowa zabrzmiały dość pusto. Słuchali tego ludzie gotowi umrzeć za sprawę lub dla kogoś.
Peggy, niech ją Bóg błogosławi, przeszła od razu do rzeczy.
— Więc dokąd się teraz wybierasz, Calvinie?
— Wybieram? — powtórzył. — Przecież to Miasto Stwórców. No to przybyłem. Niedawno spotkało mnie pewne wydarzenie… właśnie miałem o nim wspomnieć, ale wiem, że nie pora na gawędy… a zatem pewne wydarzenie, dzięki któremu uświadomiłem sobie, że powinienem był bardziej uważać, kiedy Alvin chciał mnie na uczyć różnych rzeczy. Jestem niecierpliwy, więc nic dziwnego, że wyrzucił mnie ze szkoły.
Nawet to było kłamstwem, o czym wszyscy wiedzieli. Arthur Stuart po raz kolejny w swoim życiu pomyślał, że Calvin kłamie dla czystej przyjemności, nie po to, żeby kogoś przekonać.
— Cieszę się, że jesteś — powiedział Alvin. — Chętnie będę cię uczył, jeżeli podołam. Albo ktoś inny, jeśli będzie lepszy ode mnie.
— Niewielu ich się znajdzie — zachichotał Calvin. Powinno to zabrzmieć jak komplement pod adresem wielkiego talentu brata, tymczasem stało się oskarżeniem jego próżności.
Arthur wiedział bez pytania, że jego siostra jest wściekła, iż Calvin zostaje, a Alvin się z tego cieszy. Uważała, że Calvin pewnego dnia spowoduje śmierć brata. Ale nie wspomniała o tym ani słowem. Odwróciła się do Jima Bowie.
— A pan? Dokąd teraz?
— Ja chyba też zostanę. Spodobało mi się tutaj. No, nie to, co widziałem w lustrze, nie zrozum mnie źle, Alvinie, ale samo lustro. Królowie i królowe chętnie oddaliby swoje królestwa za godzinę w takim miejscu.
— Obawiam się — powiedział Alvin — że kiedy tabernakulum zostanie zbudowane, nie będziesz w nim mile widziany.
Bowie sposępniał.
— Hm… przykro mi to słyszeć. Czy mogę spytać dlaczego?
— Niektórzy widzą tam swoją przyszłość. Człowiek, który za bija swoich wrogów, nie powinien mieć dostępu do lustra, które pokaże mu, gdzie mogą się znajdować jego przyszłe ofiary.
Bowie zarechotał.
— A, za wielki ze mnie zabójca jak na to tabernakulum, tak?
To ja mam taki pomysł: niech wystąpi każdy, kto zabił kogoś w gniewie! — Wstał i rozejrzał się. — Co, tylko ja? — Wyszczerzył zęby do Alvina. — Naprawdę?
Alvin wstał niechętnie.
— Aha! — rzucił Bowie. — Dobrze, że to przyznajesz. Od początku to wiedziałem. Zabiłeś człowieka, i to sprawiło ci przyjemność.
— Zabił człowieka, który zabił moją matkę! — krzyknęła Peggy.
— I sprawiło mu to przyjemność — powtórzył Bowie. — Ale to twoje wizje, Al. Nie będę z tobą dyskutować. Możesz wypraszać każdego, kogo zechcesz, ale odnosi się to tylko do budynku. To wolny kraj i jego obywatele mogą się wprowadzać do dowolnego stanu lub miasta i nikt nie może im przeszkodzić. Mam rację?
— Myślałam, że jesteś poddanym króla, z Kolonii Korony — powiedziała Peggy.
— Wiesz, że Anglik staje się obywatelem Stanów Zjednoczonych w chwili, gdy przekroczy granicę. Ale ja poszedłem dalej i złożyłem przysięgę jak… Francuz. — Uśmiechnął się do Rien. — Ja panią chyba znam.
Spojrzała na niego lodowato.
— Będę waszym sąsiadem, czy to wam się podoba, czy nie — ciągnął. — Choć mam nadzieję, że się cieszycie, bo zamierzam żyć spokojnie i znaleźć tu wielu przyjaciół. Może nawet zacznę karierę polityczną. Zawsze mnie to pociągało, zwłaszcza odkąd próbo wałem zostać cesarzem Meksyku.
— Jak powiedziałeś, to wolny kraj — odparł cicho Alvin.
— Przyznaję, spodziewałem się cieplejszego powitania po starych znajomych. — Uśmiechnął się do Arthura Stuarta. — Ten chłopiec ocalił mi życie w Meksyku. Choć z pewnością wolałby te go nie robić, nie zapomnę mu tego.
Arthur Stuart skinął głową. Wiedział, czego konkretnie Bowie mu nie zapomni.
— No — ciągnął Bowie — wystarczy tych radosnych okrzyków.
Muszę poszukać miejsca, gdzie będzie mniej wrzawy, a więcej alkoholu, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Podobno trzeba będzie się udać do hrabstwa Warsaw, by zaspokoić to szczególne pragnienie. Ale wrócę i wybuduję sobie chatkę na jakimś wolnym placyku. Miłego dnia.
Wstał i wyszedł.
— Nieznośny typ — powiedział Calvin głośno. Bowie z pewnością usłyszał go nawet przez drzwi. — Nie wiem, jak wytrzymałem w jego towarzystwie od samego Barcy. Może o pokój dbał ten je go wielki nóż. — Calvin miał niezwykłą zdolność śmiania się z własnych dowcipów tak radośnie, że można by nie zwrócić uwagi na fakt, iż nie śmieje się nikt oprócz niego.
Calvin spojrzał na Arthura Stuarta.
— Oczywiście mógłbym tu dotrzeć szybciej, gdyby komuś ze chciało się zabrać mnie w drogę, jak ty zabrałeś Jima i całą grupę. Podobno biegliście tak, jakbyście frunęli. Jakby ziemia wy biegała na spotkanie waszym stopom, a drzewa usuwały się z drogi. Ale ja pewnie nie byłem tego godny.
— Proponowałem, żebyś ze mną poszedł — wyrwało się Arthurowi Stuartowi, który natychmiast tego pożałował. Opór tylko do dawał Calvinowi entuzjazmu.
— Gdybyś mi o tym powiedział — o tej zielonej pieśni, tak się nazywa? — na pewno bym z tobą poszedł. Ale iść tylko dlatego, że Czerwony Prorok mi grozi? Pewnie chciał podbić Meksyk tak samo jak my i dotarł na miejsce pierwszy. Teraz on ma imperium, a ja jestem zwyczajnym człowieczkiem — no, na tyle zwyczajnym, na ile może być Stwórca. Ty, Alvinie, także udajesz, że jesteś zwyczajny. Ale zawsze pokazujesz ludziom, co potrafisz. Rozumiem cię! Chcesz, żeby cię uważano za skromnego, a przecież ludzie nie mogą uznać, że ktoś jest skromny, dopóki się nie dowiedzą, jaki mi wspaniałymi rzeczami nie chce się chwalić, zgadza się?
I Calvin zaczął się śmiać i śmiać, bez końca.
Tej nocy dziecko kaprysiło. Ponieważ Margaret już je nakarmiła, a Alvin zmienił mu pieluszkę, można było tylko je nosić na rękach i śpiewać. Alvin szybko się zorientował, że mały Vigor chce słyszeć jego głos — może chodziło o głębokie tony wibrujące w piersi tuż przy główce niemowlęcia. Dlatego powiedział Margaret, żeby spała dalej, i wyszedł na dwór, w ciepły wrześniowy wieczór.
Myślał, że tylko on nie śpi, może z wyjątkiem nocnych strażników z latarniami, a oni powinni się znajdować na skraju miasta: jeden nad rzeką, drugi na cyplu. Ale ku jego zaskoczeniu wkrótce ktoś do niego podszedł. Jego brat Measure.
— Dobry wieczór, Al — odezwał się.
— Dobry — powiedział Alvin. — Dziecko kaprysiło.
— W moim domu ja kaprysiłem. Wyszedłem, żeby nie doszło do nieszczęścia.
— Calvin zamieszkał u ciebie?
— Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego rodzicom zachciało się jeszcze jednego dziecka. Przecież ich nie brakowało.
— Nie wiedzieli, jakie będzie. W domu nigdy za dużo dzieci, Measure. Ale to nie twoja wina, że są, jakie są. Odpowiadasz tylko za to, czego je nauczysz.
— Alvin, boję się.
— Takie wielkie chłopisko. Wstyd.
— To, co tu robimy, jest wspaniałe. Ale ludzie nienawidzą nas, boją się i spiskują przeciwko nam. Prawo jest przeciwko nam — o, wiem, że nasze dokumenty są diabelnie dobre, lecz na nic się nie przydadzą, kiedy łamiemy zasady Traktatu o zbiegłych niewolnikach. A skoro jest tu Calvin… nie wiem jak, ale narobi nam kłopotów.
— To przez Niszczyciela — odparł Alvin. — Tak jest zawsze.
Choćbyśmy nie wiadomo jak szybko budowali, on czuwa i stara się jeszcze szybciej niszczyć.
— Więc musi wygrać, prawda?
— I to jest właśnie śmieszne. Przez całe życie widzę, że potrafię tworzyć maluteńko, a on burzy mnóstwo. A jednak… nadal tworzą się nowe rzeczy, prawda? Dobre rzeczy. I wreszcie zrozumiałem, tu taj, w tym mieście, patrząc na tych ludzi, dlaczego na dłuższą metę Niszczyciel musi przegrać. Nie dlatego że ktoś taki jak ja czy ty zdobędzie się na wielki heroiczny czyn i dopiecze mu do żywego. Przegra, bo ci ludzie — setki, tysiące ludzi — tworzą coś każdy na swój sposób. Rodzinę, małżeństwo, dom, gospodarstwo, solidną maszynę, tabernakulum, klasę pełną uczniów, którzy wyjdą z niej trochę mądrzejsi, niż weszli. Cokolwiek. I po chwili człowiek zaczyna rozumieć, że każde malutkie coś składa się na wszystko, a wszystkie nicości Niszczyciela składają się na nic. Rozumiesz, co mam na myśli?
— Musisz być mądrzejszy od Platona — mruknął Measure. — Bo jego rozumiem.
— O, rozumiesz mnie. Pytanie tylko, czy kiedy wejdziemy na tę niebezpieczną drogę i będziemy mieć wielu przeciwko sobie, będziesz ze mną? Czy staniesz obok mnie?
— Będę, do końca. I nie tylko dlatego że wtedy uratowałeś mi życie, wiesz.
— O, to nie było nic wielkiego. O ile pamiętam, ty chciałeś uratować moje, więc od razu się wyrównało.
— Ja też tak to widzę.
— Więc dlaczego staniesz u mego boku? Bo tak mnie kochasz?
— Alvin powiedział to żartobliwie, ale pomyślał, że to może być prawda.
— Nie. Kocham wszystkich moich braci. Nawet Calvina.
— Więc dlaczego?
— Bo chcę, żebyś stworzył to, co tworzysz. Rozumiesz? Ko cham twoje dzieło. Chcę, żeby się stało.
— I jesteś gotów za to zapłacić tak jak ja?
— Zobaczysz.
Stali przed kryształowymi blokami, gotowymi stać się lśniącym tabernakulum Kryształowego Miasta. Dziecko spało, lecz Alvin przechylił je tak, by jego uśpiona buzia była zwrócona na bloki.
— Spójrz na to miejsce — powiedział do Vigora i do Measure’a.
— Nie wybrałem go. Nie wybrałem sobie życia ani mocy, jaką mam, a już na pewno nie wybrałem sobie tego, co mi się przytrafia. Ale choć wszystko to mi narzucono, nadal jestem wolny.
A wiesz dlaczego? Bo i tak to wybieram. Wybieram to, co mi na rzucono. — Spojrzał na Measure’a. — Tak jak ty. Postanawiam być Stwórcą, bo kocham Stwarzanie.