11. Powódź

Po drugiej nocy rozeszły się wieści i już było trudniej. Pani Cottoner nic nie mówi, powiedziała La Tia, ale jej syn tak. A ludzie z drugiego domu… Arthur Stuart musiał skorzystać ze stworzycielskiej mocy, by zapieczętować drzwi i okna pokoju, w którym ich zamknął. Nie chcieli się uspokoić i ciągle krzyczeli. Przez was będziemy nędzarzami, nie macie prawa, ci niewolnicy są nasi! Maria miała ochotę zatkać im usta bawełną, całym zbiorem przyniesionym przez niewolników, wypchać ich tak, by stali się jak wielkie poduszki, na których się wysypiali, podczas gdy niewolnicy spędzali noce na twardych deskach i słomie w brudnych, zaszczurzonych chatach.

Takich jak chata, w której Maria musiała dorastać w Barcy, w Bagnie. Ale matka Marii nie była niewolnicą. Jesteśmy z lepszej rodziny niż te szumowiny, mawiała. Pochodzimy z portugalskiej rodziny królewskiej, lecz Napoleon wygnał nas i zmusił do ucieczki do Nowego Orleanu, a potem sprzedał go Hiszpanom, żebyśmy już zawsze były bezdomne. Bo jesteś wnuczką księcia, a on był synem króla. Powinnaś poślubić co najmniej hrabiego, dlatego musisz się uczyć dobrych manier, francuskiego i angielskiego, i dygania, i ładnego chodzenia, i…

Kiedy Maria dorosła, zrozumiała, że nie wszyscy potrafią zaglądać do ludzkich organizmów i widzieć, czy są chore i czy umrą. I raptem matka zaczęła opowiadać coś zupełnie innego. Twój ojciec był wielkim czarnoksiężnikiem. Stwórcą, tak ich tutaj nazywają. Facteur. Createur. Potrafił wyrzeźbić ptaka z drewna, dmuchnąć na niego, a ptak odlatywał. Ty odziedziczyłaś trochę tego daru i trochę mojego, bo moim talentem jest miłość. Kocham ludzi, moja droga Marie, ty masz tę miłość po mnie i dzięki niej zaglądasz do ich serc, a moc twojego ojca pozwala ci zajrzeć w ich śmierć, bo to jest największa moc, spojrzeć śmierci w oczy i się nie przestraszyć.

Co za bujdy! Wtedy Maria wiedziała już, że to same kłamstwa. W Portugalii matka nazywała się Caterina, w skrócie Rina. Kiedy przybyła do Nowego Orleanu, ludzie kpili z niej i nazywali ją Rien, to po francusku znaczy „nic”. Albo nawet de Rien, co Francuzi mawiają po „dziękuję”, mając na myśli „nie ma za co”. Bo Maria rozumiała już, że jej matka była prostytutką, i to niezbyt drogą, a jej ojcem był prawdopodobnie jakiś klient, zanim matka dostała skuteczny heks przeciwko ciąży.

Ale udawała, że wierzy w opowieści, bo matka z taką radością je opowiadała. A to, że są nieprawdziwe, przyjęła z ulgą, bo zawsze się bała, że Napoleon pewnego dnia straci władzę lub umrze, portugalska rodzina królewska wróci na tron, zacznie ich szukać, znajdzie i matka będzie zadowolona, bo będzie mogła wrócić tam, gdzie się wychowała, ale Maria nie potrafiła dobrze dygać, jej francuski nie był elegancki ani wytworny, a ona chodziła brudna i zawsze pogryziona przez komary, więc na dworze wszyscy by się z niej tylko śmiali, tak jak ludzie na ulicach Barcy. Ale jeszcze gorzej, bo śmiałyby się z niej piękne damy i panowie. Dlatego się nie cieszyła, że pochodzi z rodziny królewskiej. Już lepiej być córką taniej portugalskiej dziwki z Nueva Barcelona.

Ale teraz, z dala od najbardziej znienawidzonych ludzi z Barcy, nagle stały się ważne. Alvin, Arthur Stuart i La Tia odnosili się do nich z szacunkiem, bo to one pukały do drzwi dworów. Nosiły piękne stroje i zachowywały się jak damy z rodziny królewskiej, a nawet jeśli nie mogły naprawdę nikogo oszukać, bo stroje nie były aż tak piękne, zabawnie było popatrzeć, jak opowiadanie mamy jednak się trochę sprawdziło.

Trzeciego dnia, kiedy zobaczyli dwór, La Tia powiedziała:

— Ten niedobry. Idziemy dalej.

I tak by zrobili, gdyby na ganek nie wyszli trzej mężczyźni, wycelowali muszkiety i kazali się wszystkim poddać.

Wtedy Arthur Stuart — jaki to mądry chłopak, niech go Bóg błogosławi — sprawił, że lufy wszystkich muszkietów zmiękły i opadły, tak że nie dało się z nich strzelać. Mężczyźni dobyli szabel i ruszyli na nich. Arthur Stuart sprawił, że szable też stały się giętkie niczym wierzbowe witki. La Tia zaczęła się śmiać i nie mogła przestać.

Ale tym razem nie było sensu udawać. Mieszkańcy tego domu, całej okolicy, dowiedzieli się już o ogromnej rzeszy zbiegłych niewolników, którzy opanowują plantacje, gwałcą kobiety, zabijają mężczyzn i pozwalają niewolnikom palić wszystko do fundamentów. Oczywiście nie była to prawda — z wyjątkiem tego, że dwie Francuzki wpraszają się do cudzych domów, a kiedy są już w środku, dwoje podróżujących z nimi niewolników podburza całą plantację.

Więc nie będzie już elementu zaskoczenia przy drzwiach. Od tej pory każda plantacja będzie polem walki.

Trzej biali mężczyźni znaleźli się związani w stodole, a wszystkie białe kobiety zamknięto w pokoju na piętrze. Na całej plantacji nie było ani jednego niewolnika, ponieważ wszystkich odesłano. La Tia, Arthur Stuart, Maria i jej matka zwołali radę pułkowników, by podjąć decyzję.

— Gdybyśmy usłyszeli zieloną pieśń — powiedział Arthur Stuart — moglibyśmy iść nocą i nie czuć głodu, tak jak podczas przejścia przez Pontchartrain.

— Nie pamiętam żadnej zielonej pieśni — odezwała się La Tia.

— Pamiętasz, tylko nie wiedziałaś, że to ona.

— Co takiego jest w tej pieśni? Dlaczego jest zielona?

— To pieśń życia, które cię otacza. Nie ludzkiego, ludzkie życie to przeważnie tylko hałas. I nie maszyn. Muzyka drzew, wiatru, żaru słońca, muzyka ryb, ptaków, robaków i pszczół. Muzyka życia całego świata, który nas otacza, a ty pozwalasz sobie wejść w tę pieśń. Sam tego nie potrafię, ale kiedy jestem z Alvinem, on mnie wrzuca w tę pieśń i wtedy ją słyszę; czuję, jakby moje ciało biegło samo z siebie. Mogę biec i biec, i biec, i pod koniec czuję się, jakbym się obudził z długiego mocnego snu. I dopóki biegnę, nie czuję głodu. Ani pragnienia. Przynależę do świata, który wiruje dniem i nocą, wiatr wieje nade mną, rośliny ze mnie wyra stają, zwierzęta po mnie chodzą…

Cudownie było słuchać, jak opowiada z rozświetloną twarzą. Ten młody pół-Czarny mężczyzna kochał Alvina nawet bardziej niż Maria. Och, trzymać Alvina za rękę i biec przez las, słuchać zielonej pieśni i widzieć, że krzaki i gałęzie usuwają się z drogi, a ziemia staje się gładka i miękka…

La Tia nie poddała się rozmarzeniu. Robiła listę.

— Ryby, ptaki, drzewa — powtórzyła, kiedy Arthur Stuart skończył. — Nie chce się jeść, nie chce się pić. Wiatr. I robaki, tak? I żar słońca. Coś jeszcze? Coś więcej?

— Chcesz rzucić czar, który będzie miał takie działanie?

— Spróbuję. Najlepiej jak mogę. — Uśmiechnęła się podstęp nie. — To mój talent, chłopcze.

Natychmiast wysłała Michele i kilka innych, które widać już poprzednio służyły jej pomocą, po potrzebne rzeczy. Pióro ptaka, płetwa ryby — to najtrudniejsze — żywy żuk, liście drzewa. Szczypta ziemi, kropla wody, popiół z ogniska, a kiedy wszystko to znajdzie się w woreczku, La Tia dmuchnie do niego i okręci go długim włosem kobiety, na przykład Marii.

Rano woreczki dla niej, Arthura Stuarta i wszystkich pułkowników były już gotowe.

— Teraz zobaczymy, czy ta zielona pieśń zagra — powiedziała La Tia.

— A co ze mną? — spytała Maria. — I moją matką?

— Ty weźmiesz mnie za rękę, twoja mama — Arthura. Ja to robię inaczej, ale ty myśl o miłości.

Arthur spojrzał na nią i uniósł brwi, jakby go to śmieszyło. Ignorant.

Maria wzięła za rękę La Tię, Arthur matkę, ruszyli i… nic się nie stało. Było zupełnie inaczej niż podczas przechodzenia przez most.

— Chyba się nie uda bez Alvina — powiedział Arthur Stuart. — Choć tego się można nauczyć. On się z tym nie urodził. Nauczył go sam Ta-Kumsaw.

La Tia jęknęła głośno i lekko uderzyła go w czoło.

— Ty niemądry, ty nie mówisz La Tii to czary Czerwonych, ta zielona pieśń? Dawać pułkowniki, wszystkie, niech przyniosą woreczki.

Zatrzymano pochód; pułkownicy zebrali się w grupce, a reszta ludzi czekała, niechętnie mamrocząc.

La Tia otworzyła woreczki i powiedziała:

— Jedna kropla waszej krwi, już. No, kto by usłuchał czegoś takiego bez sprzeciwu? Ale Arthur Stuart rzekł:

— Mogę utoczyć kroplę krwi z waszych palców i nie będzie bo lało, ale musicie się zgodzić.

Więc wszyscy oczywiście się zgodzili i Arthur ujmował po kolei ich ręce, zamykał oczy, skupiał się i po chwili spod paznokcia spływała jedna kropla krwi, która wpadała do woreczka.

Wtedy La Tia znowu dmuchała w woreczek i zawiązywała go, lecz tym razem dodawała do włosów Marii źdźbło trawy.

— Teraz może — powiedziała.

I tym razem ruszyli, a czar zaczął działać. Maria nie wiedziała, czy reaguje na prawdziwą zieloną pieśń — nie słyszała jej, przechodząc przez most. Raczej pamiętała jakieś napięcie, kiedy pchała taczki, nie czując bólu dłoni ani pleców.

I coś podobnego zaczęło się dziać także teraz. Już dawno zostawiła taczki, teraz na zmianę z matką niosła kulę z krwawej wody, którą zostawił jej Alvin. Ale w tej chwili nie musiała się nikim wyręczać. Kula nadal była ciężka, lecz Maria się nie męczyła. Nie czuła nawet bólu ramion, w które wpijały się paski.

Owszem, w końcu poczuła głód i pragnienie, ale to jej nie przeszkadzało. A jej stopy zawsze odnajdywały odpowiednie miejsce na ziemi.

Czar nie działał tylko na Arthura Stuarta. W końcu chłopiec oddał swój woreczek matce Marii.

— Wszystkie siły koncentruję na mgle, żeby była przed i za nami, i na płomieniach serc tych, którzy mogą nam zrobić krzywdę. Chyba dlatego czar na mnie nie działa.

— Szkoda, dziecko — powiedziała La Tia. — Rób to, co robisz, wszyscy się za ciebie modlimy.

Arthur Stuart uchylił kapelusza i z uśmiechem ruszył przed siebie.

Maria miała ochotę podbiec do niego, wziąć go za rękę i iść razem z nim, ale to by było głupie. Przede wszystkim musiałaby mieć woreczek. Po drugie, on musiał się skupić na swoim zadaniu. Po trzecie, prawdopodobnie by sobie tego nie życzył.

Reszta zareagowała na czar. Małe dzieci szły szybciej. Dorośli niosący niemowlęta się nie męczyli. Nikt nie przystawał, żeby odpocząć, i nie zostawał za grupą, więc choć nie szli szybciej niż dotąd, pokonali dłuższą drogę.

Nie spieszyli się także z wyborem plantacji na nocleg.

— Przeszliśmy daleką drogę — rzekł Arthur Stuart. — Może tutejsi uważają, że są bezpieczni i nie będą na nas czekać.

— Myślisz, że podejdę do domu? Obudź się ze sen — mruknęła La Tia.

— Co innego możemy zrobić?

— Pozabijać ich.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegł głos. Był to stary Bart, kamerdyner z domu Cottonerów.

— Słyszeliście. Ty masz talent, chłopcze. Skorzystaj z niego.

Sięgnij do ich serc i zatrzymaj je, żeby już nie biły.

— To by było morderstwo.

— To nie morderstwo. To wojna, a oni ją wygrywają, chyba że zrobisz to co żołnierze i zabijesz ich, zanim oni zabiją ciebie.

— Nie tutaj. Nie dziś.

— Jak ich zabijesz, wygramy — nalegał Bart. — Nie zasługują na nic innego po tym, co nam zrobili.

— Ty martwy? — spytała La Tia. — Twoje serce nie bije, tak?

Stary Bart odwrócił się gwałtownie.

— Nie mów mi, czy mam prawo czuć gniew. Przez wszystkie te lata byłem martwy w środku. Jestem mężczyzną, a nie mogłem się zachowywać jak mężczyzna.

— Śmieszny trup. Stoi i gada. Pewnie sika trzy razy na dzień!

Ile trupów tak może?

Stary Bart miałby pewnie odpowiedź i na to, ale śmiech zebranych go przekonał, że to niedobry dzień na dyskusje. Jednak Maria widziała, że nie porzucił pomysłu, tylko chęć rozmawiania o nim.

— Zabić ludzi — ciągnęła szyderczo La Tia. — Chcemy jedzenie. Chcemy spanie. Zabić kogoś za to w jego własny dom?

Arthur Stuart pokręcił głową.

— Na jego miejscu pewnie myślałbym tak samo.

— Wy, mężczyźni. Wy tylko by zabijali.

— Wiesz, że to nieprawda. Ale kiedy będzie trzeba, chciał bym, żebyś znalazła kogoś innego do tego zadania.

Zaszli już wystarczająco daleko.

— Wiem — odezwała się Maria. — Pójdę sama.

— Nie! — krzyknęła jej matka.

— Szukają dwóch kobiet z dwojgiem niewolników. Pójdę sama, a Arthur Stuart i La Tia nadejdą od innej strony. Arthurze, zaopiekujesz się mną, prawda?

— Tak.

— Ja im wszystko wytłumaczę. Chcemy tylko jedzenia i noclegu. Ale… może kiedy będę mówić, zaprezentujesz im swoją moc.

Zasnuj mgłą wszystkie okna. Pokaż im, że lepiej nam pozwolić, byśmy przenocowali i poszli w swoją stronę.

Zastanowili się i Arthur wprowadził poprawkę:

— Wszystkie okna z wyjątkiem jednego. Przez jedno będzie widać czyste niebo.

— Więc lepiej znajdźmy dom, zanim słońce zajdzie.

Dopiero kiedy wszyscy się zgodzili i grupa ruszyła przed siebie, Maria zdała sobie sprawę, na co się zdecydowała. A jeśli tym razem będą mieli strzelby? Jak szybko potrafi działać Arthur Stuart?

Zanim znaleźli się w polu widzenia mieszkańców domu, Arthur zatrzymał pochód.

— W tym domu jest czterech dorosłych mężczyzn i sześć kobiet. I dużo broni. I żadnych dzieci.

To zły znak, zrozumiała Maria. Prawdopodobnie odesłali dzieci w bezpieczne miejsce.

— Dobry znak — powiedziała La Tia. — Nie odesłali kobiet. Nie myślą, że przyjdziemy dziś.

— Mgła, jak tylko wejdę do środka — przypomniała Maria Arthurowi Stuartowi.

Uścisnął jej dłoń.

— Możesz na mnie liczyć.

Ruszyła samotnie drogą i weszła na długi podjazd. Zauważono ją na długo, zanim zdołała się zbliżyć do drzwi. Na ganek wyszło trzech mężczyzn z muszkietami.

— Oszalałaś, dziewczyno! — zawołał najstarszy. — Nie wiesz, że w tę stronę zmierza banda gwałcicieli i złodziei?

— Wóz mojego papy przewrócił się na drodze, potrzebuję po mocy.

— Twój papa nie ma szczęścia. Nie wyjdziemy z tego domu dla nikogo.

— Ale on jest ranny, jak chce wstać, to upada.

— Co to za akcent? — spytał najmłodszy. — Jesteś Francuzką?

— Moi rodzice są z Nueva Barcelona.

— W tym tygodniu niedobrze być w tych stronach Francuzką. Uśmiechnęła się.

— Czy mogę przestać być, kim jestem? Och, musicie mi pomóc. Przynajmniej dajcie mi paru służących, żeby postawili wóz i przyprowadzili tu mojego ojca. Nie możecie tego zrobić?

— Niewolnicy są zamknięci. Rano ich już tu nie będzie. Na pewno żadnego nie wypuścimy.

— Widzę, że Opatrzność przywiodła mnie do domu, gdzie nie znają chrześcijańskiego miłosierdzia. — Odwróciła się i ruszyła z powrotem.

Można się było spodziewać, że przekona ich dopiero, kiedy przestanie się starać.

— Jeszcze nigdy nie odmówiłem nikomu w potrzebie — powiedział stary.

— Jeszcze nigdy nie było buntu niewolników — odparł drugi, potężny.

— Ale nawet w czasach buntu — zauważył młody — wozy przewracają się, a uczciwi ludzie odnoszą rany i potrzebują pomocy.

Maria nie czuła się dobrze, okłamując tych ludzi. Najstarszy chciał jej okazać życzliwość, a młody chciał jej zaufać. Ten potężny tylko chronił swoich. A skoro jego podejrzenia były całkowicie uzasadnione, to czysta niesprawiedliwość, że właśnie on wyszedł na gbura. No cóż, wkrótce wszystko się wyjaśni. Miała nadzieję, że jedno niedobre doświadczenie nie oduczy ich pomagania sąsiadom. Byłoby źle, gdyby ich wyprawa zmieniła ten świat na gorsze.

— Wróć! — krzyknął stary.

— Nie, zostań! — zawołał ten potężny. — Pójdziemy z tobą. Razem z młodym zbiegli po schodkach i ruszyli ku niej truchtem.

Nie tak to miało być. Powinni ją wpuścić do domu.

— Ale chciałam papie przynieść wody.

— Będzie na to mnóstwo czasu, kiedy go wniesiemy do domu. Byli już przy niej. Nie miała wyjścia, musiała ruszyć przed siebie.

Nagle pojawiła się mgła — znikąd, znienacka. Powietrze ochłodziło się i opary stały się tak gęste, że Maria straciła mężczyzn z oczu.

— Co, do diabła… — odezwał się ten potężny.

— Nie widzę własnych stóp — powiedział ten młody.

Maria milczała; gdy pojawiła się mgła, zawróciła i ruszyła ku domowi.

Po chwili wyszła z oparów. Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, jak wygląda taka pojedyncza gęsta chmura — ciekawe, może tak jak słup dymu z Biblii?

Starego nie było na ganku.

A potem, kiedy zrobiła jeszcze parę kroków, pojawił się z muszkietem w dłoni.

— Od początku wiedziałem, że to diabelskie sprawki, ty wiedźmo! — krzyknął.

Strzelił.

Celował prosto w nią, a lufa wyglądała całkiem normalnie. Maria zamknęła oczy, przekonana, że to jej ostatnie chwile.

Ale kiedy huk przebrzmiał, nic nie poczuła. Ruszyła dalej ku gankowi.

Dopiero po chwili z lufy muszkietu wypadła kula, która upadła z piaskiem i rozlała się na ziemi, płaska jak srebrny dolar.

— Nie jestem wiedźmą — powiedziała Maria. — A pan jest dobrym, uczciwym człowiekiem. Myśli pan, że ktoś skrzywdzi pana lub ludzi, których pan kocha? Nikt nikomu nie zrobi krzywdy.

Z mgły rozległy się głosy:

— Kto strzelał? Gdzie jest dom?

Tym razem Maria się obejrzała. Dwie gęste chmury, nieco większe od człowieka, poruszały się szybko po trawniku, ale żadna nie zbliżała się do ganku i żadna nie trzymała prostego kursu.

— Słyszeliśmy, co zrobiliście innym! — krzyknął stary.

— Słyszeliście kłamstwa. Wystarczy się zastanowić. Skoro wszystkich pozabijaliśmy, kto by mógł powtórzyć, że do drzwi pukają dwie Francuzki i dwoje niewolników? Przecież ich właśnie wyczekiwaliście, tak?

Stary nie był głupi. Potrafił uważnie słuchać.

— Chcemy jedzenia — ciągnęła Maria. — I weźmiemy je z tego domu. Macie go dużo, ale nie zabierzemy wszystkiego. Sąsiedzi pomogą wam uzupełnić braki. A wy i tak nie potrzebujecie dużo żywności.

— Bo zamierzacie zabrać naszych niewolników, tak?

— Zabrać ich? Nie możemy ich zabrać. Niby gdzie mamy ich zabrać, do kieszeni? Pozwolimy im z nami podróżować, jeśli ze chcą. Jeśli postanowią zostać z wami, zostaną. Zrobią, co zechcą, bo są dziećmi Boga.

— Przeklęci abolicjoniści!

— Tak, abolicjoniści. A pan potrafi być miły dla obcych, lecz uważa ludzi za swoją własność. Bracie, zastanów się.

— Za kazania dziękuję. Możecie kraść, co się wam spodoba, ale nie udawajcie świętych.

Maria stanęła na ganku, zwrócona twarzą do starego. Usłyszała, że za jej plecami otwierają się drzwi. Potem rozległo się szczęknięcie kurka strzelby. Syknął proch.

I znowu o deski plasnęła rozmiękczona kula.

— A niech to! — rozległ się kobiecy głos.

. — Zabiłaby mnie pani — powiedziała Maria, nie odwracając głowy.

— W tych okolicach strzelamy do intruzów.

— My nie krzywdzimy personne, a wy macie w sercach morderstwo. — Maria spojrzała na kobietę. — Co wy tu jecie, skoro strzelacie kobiecie w plecy za to, że prosi o trochę tej żywności? — Wyciągnęła dłoń do drżącej kobiety, która oparła się o drzwi. Do tknęła jej ramienia. — Jesteś zdrowa. To dobrze. Ceń sobie ten skarb, to zdrowie, nie masz żadnej choroby. Żyj długo.

Potem odwróciła się do starego i wzięła w dłonie jego ręce.

— O, jesteś silny. Ale brakuje ci tchu, tak?

— Jestem stary. Nietrudno się domyślić, że mam zadyszkę.

— I masz bóle w piersiach. Chcesz o nich zapomnieć, tak? Ale mija parę miesięcy i one znowu są. Uporządkuj sprawy, pożegnaj się, dobry człowieku. Za parę tygodni staniesz przed Bogiem.

Spojrzał jej twardo w oczy.

— Dlaczego mnie przeklinasz? Co ci zrobiłem?

— Nie przeklinam cię. Nie mam mocy, by zabijać lub nie. Do tykam i wiem, czy jesteś chory i czy umrzesz. Jesteś chory.

Umrzesz. We śnie. Ale wiem, że jesteś dobry i wielu będzie opłakiwać twoją śmierć, a rodzina będzie cię wspominać z miłością.

W oczach stanęły mu łzy.

— Co z ciebie za złodziejka?

— Głodna. W przeciwnym razie bym nie kradła. Ani ja, ani reszta.

Stary odwrócił się i spojrzał na trawnik. Maria sądziła, że spogląda na swoich towarzyszy, których otuliły chmury, ale nie. Podczas ich rozmowy Arthur, La Tia i matka musieli otworzyć chaty niewolników. Dom otoczyli czarni mężczyźni, kobiety i dzieci. Dwie chmury znikły; mężczyźni stali wewnątrz kręgu, rozbrojeni. Arthur Stuart wystąpił naprzód i wyciągnął rękę, jakby się spodziewał, że biały właściciel niewolników uściśnie dłoń Czarnemu.

— Nazywam się Arthur Stuart.

Stary parsknął śmiechem.

— Mówisz, że jesteś królem?

Arthur wzruszył ramionami.

— Mówię, jak się nazywam. I mówię, że żadna broń w tym do mu nie zadziała, a mężczyzna, który czeka za drzwiami z drągiem, żeby zdzielić w głowę mnie lub Marię, może go już odłożyć, bo nie wyrządzi nikomu większej krzywdy, niż gdyby bił gąbką lub papierem.

W głębi domu ktoś zaklął i przez drzwi na trawnik przed domem wypadł gruby kawał drewna.

— Wpuśćcie nas do środka — poprosiła Maria. — Moją matkę, przyjaciół i mnie. Pozwólcie nam usiąść i porozmawiać, jak rozwiązać tę sytuację tak, żeby nikomu nie stała się krzywda i żebyście nie zostali z niczym.

— Wiem, jak to zrobić — powiedział stary. — Odejdźcie i zostawcie nas w spokoju.

— Musimy dokądś iść. Musimy coś jeść. Musimy gdzieś spędzić tę noc.

— Ale dlaczego u nas?

— Dlaczego nie? Bóg zwróci wam dziesięćkroć to, czym się z nami dziś podzielicie.

— Skoro mam umrzeć tak szybko, jak powiedziałaś, zostawcie chociaż dobry dom moim synom i córkom.

— Dopiero bez niewolników ten dom stanie się wreszcie dobry.

Później, kiedy wszyscy byli już nakarmieni i spali, także gospodarze, których nie trzeba było zamknąć, Maria miała okazję porozmawiać z Arthurem Stuartem.

— Dziękuję, że dałeś mi mgłę, kiedy była mi potrzebna, i nie czekałeś, aż wejdę do domu.

— Nasze plany nie mogą się powieść, kiedy druga strona nie wie, jak się zachować — odparł z uśmiechem. — Świetna robota.

Odwzajemniła uśmiech. Rzeczywiście, dobrze się spisała. Nie wiedziała, jakie to miłe, kiedy ktoś ją chwali. Nie znała tego uczucia aż do tej wyprawy. Dopóki nie poznała Alvina i Arthura Stuarta. Och, jak wielką mają moc, jaki talent! Ale największe wrażenie robiło na niej to, że potrafili ogrzać serce dobrymi słowami.


* * *

Czerwoni przewieźli Alvina na drugi brzeg Mizzippy w kanoe — tym razem podróż była znacznie przyjemniejsza. Zabrali go w dół rzeki, w pobliże portowego miasta Red Stick. Rzeka tworzyła tam sporą zatokę, więc Alvin musiał przemierzyć niewielki odcinek drogi suchym lądem do miasta. Tymczasem Czerwoni zawrócili, niezauważeni przez nikogo. Na północy Stanów Zjednoczonych stanowili dość powszechny widok, gdyż to głównie oni zamieszkiwali stany Irrakwa i Cherriky, jednak ubierali się jak Biali. Tu, na dalekim południu, gdzie Kolonie Korony wywierały większy wpływ, Czerwoni nieczęsto się pokazywali, zwłaszcza ci z drugiego brzegu rzeki, ubierający się tradycyjnie. A kiedy już się zjawiali, budzili strach. Wyglądali jak dzikusy; na ich widok Biali chwytali za broń i bili w dzwony na alarm.

Ale samotny Biały, ubrany jak wszyscy, podróżny kowal z ciężkim workiem na plecach nie budził niczyjej ciekawości.

Poza tym ludzie mieli co innego na głowie. Właśnie przybyła ekspedycja gubernatora i nagle w Red Stick zaroiło się od setek znudzonych wojaków; niektórym już się odechciało wlec przez pustkowia i walczyć ze zbiegłymi niewolnikami. Ich entuzjazm słabł, w miarę jak trzeźwieli. Pułkownik Adan nie był aż takim zwolennikiem dyscypliny, by nie rozumieć, że jego żołnierze powinni być nieco nietrzeźwi. Dlatego wszyscy znaleźli się w knajpach, a hiszpańscy żołnierze usiłowali wyegzekwować zakaz picia więcej niż dwie kolejki, żeby wojsko nie upiło się do nieprzytomności. Nikt nie zauważył przywódcy grupy, którą ścigali.

Alvin bez trudu ocenił sytuację. Z zadowoleniem zauważył, że w mieście nie ma członków wyprawy Steve’a Austina. Byli twardzi, potrafili zabijać i chętnie to robili. Natomiast ci z grupy pościgowej chętnie się chwalili tym, co zrobią i co zrobili, lecz nie spieszyli się z działaniem.

Zastanowił się, czy odwiedzić pułkownika Adana w kajucie na parowcu i powiedzieć: Pokażcie się tu pojutrze, to zobaczycie, jak przekraczamy rzekę, a was zostawiamy po szyję w błocie. Ale istniała możliwość, że Adan każe go powiesić albo zastrzelić, zamiast tylko zamknąć. Alvin potrafiłby uniknąć niebezpieczeństwa, lecz co z tego? Starcie z Niszczycielem pod postacią aligatora prawie zupełnie pozbawiło go woli walki. Ta jego strona, która tylko czekała na jakąś rozróbę, chwilowo się zużyła. Teraz szukał bardziej pokojowych rozwiązań.

Dlatego wszedł do knajpy i oparł się o bar koło hiszpańskiego oficera.

— Gdzie są zbiegowie? — spytał.

— Nie powiedzieli — odparł oficer z mocnym akcentem.

— No, a ja wiem — powiedział Alvin. — A przynajmniej słyszałem bardzo prawdopodobną plotkę. Ale nie powiem samemu pułkownikowi Adanowi, bo jeszcze mu przyjdzie do głowy, że byłby ze mnie dobry żołnierz i mnie wcieli.

Oficer zmierzył go zimnym spojrzeniem.

— Co nas obchodzą plotki?

— Wszystko zależy od tego, kto je opowiada. Te tutaj moczymordy mogłyby powiedzieć nawet, że uciekinierzy są na księżycu, bo o niczym nie mają pojęcia. Ale ja usłyszałem plotkę od Czerwonych szmuglujących skóry przez rzekę. Powiedzieli, że niedaleko od brzegu widzieli sporo wolnych Czarnych.

Oficer nadal mu nie wierzył.

— Szmuglują skóry? I nie zabili cię?

— No, może by i zabili, ale było ich tylko dwóch, a ja nie jestem taki najmniejszy. Poza tym chcieli, żebym wam przekazał tę wiadomość.

— A co ich to obchodzi?

— Bo jeśli zbiegowie dojdą do rzeki, może im wpaść do głowy, żeby ją przejść, tak jak przeszli jezioro Pontchartrain. Chyba idą z nimi czarownicy. Królowa La Tia. Więc jeszcze rozpędzą mgłę i wejdą na ich tereny. A Czerwoni nie chcą, żeby po ich stronie rzeki biegali jacyś Czarni i francuskie szumowiny.

— Kim ty jesteś? Posłańcem?

Alvin wzruszył ramionami.

— Powiedziałem, co miałem powiedzieć. A ty już to powtórz, komu chcesz.

Oficer chwycił go za ramię. Był silny. Oczywiście Alvin mógłby strzepnąć z siebie jego rękę, nawet tego nie zauważywszy, ale nie chciał wszczynać bójki.

— Lepiej wyjdź ze mną na dwór i powiedz coś więcej — powie dział oficer., — Jak wyjdziemy, ci tutaj wypiją więcej niż dwie kolejki i przez całą drogę będą sikać i rzygać.

— Chodź!

Alvin poszedł bez sprzeciwu. W knajpie byli jeszcze dwaj żołnierze, którzy także wyszli. Za drzwiami od razu zrobiło się głośno — bez wątpienia składano zamówienia na zakazane drinki. W Red Stick pewnie podskoczy cena rumu i whiskey, bo do zmroku powinno ich zabraknąć.

Na dworze oficer kazał żołnierzom chwycić Alvina.

— Sam to opowiedz pułkownikowi Adanowi.

— Przecież mówiłem, że tego właśnie nie chcę.

— Jak nie kłamiesz, musi się o tym dowiedzieć.

— Nie kłamię. I nie wiem, dlaczego Czerwoni mieliby kłamać, ale powiem, o którym miejscu mówili. Trzeba obejść to pierwsze duże zakole rzeki, a potem drugie, i tam, gdzie Mizzippy skręci znowu na wschód, to będzie to miejsce.

— Nie mów tego mnie, bo tracisz czas.

— Powiem tylko tobie i nikomu innemu — oznajmił Alvin. Następnie wyszarpnął się i łokciami uderzył obu żołnierzy w brodę, aż walnęli głowami w drewnianą ścianę knajpy. Jeden padł na ziemię niczym kłoda, drugi się zatoczył. Alvin odsunął od siebie broń oficera, ale on wyciągnął szablę.

— Nie, nie — napomniał go Alvin. — Jeśli mnie zabijesz, co po wiesz pułkownikowi?

W odpowiedzi oficer zadał cios.

Alvin usunął się w bok, wyjął szablę z dłoni oficera i złamał ją na kolanie. Przykro mu było niszczyć tak doskonałe ostrze — hiszpańska stal była prawdziwym skarbem — i nie ucieszyło go też, że musiał pobić żołnierzy, ale musiał się uwolnić w tradycyjny sposób, bez żadnych sztuczek, żeby pułkownik nie zorientował się w podstępie.

Oficer krzyknął, jakby złamano mu rękę, nie szablę. Alvin uciekł, słysząc za sobą jego wrzask:

Siga lo! Siga lo!

Ale żołnierze nie byli w stanie ścigać nikogo. Po chwili Alvin znikł im z oczu za budynkami i co sił w nogach pobiegł do lasu.


* * *

Arthur Stuart obudził się, ponieważ ktoś go chwycił za ramię.

— Co zno…

— Ciii, nie budź innych.

Alvin! Arthur Stuart usiadł.

— Rany, jak dobrze…

— Czego konkretnie nie zrozumiałeś z „ciii”?

— Nikogo nie ma — odparł Arthur, choć już ciszej.

— Tak ci się wydaje. Ale Maria od Zmarłych jest tuż obok.

— Nie była, kiedy zasypiałem.

Wstali i ruszyli we mgłę otaczającą obóz.

— Wracam od pułkownika Adana. Jutro po południu jesteśmy umówieni nad rzeką.

— Przechodzimy?

— Tenskwa-Tawa nam pozwolił. Dadzą nam jedzenie i nocleg, i nie będziemy już musieli napadać na cudze domy.

— I dobrze, bo mam dość. Ludzie się nas strasznie boją.

— Chyba nie jesteś urodzonym łobuzem. A tak nad tobą pracowałem!

— No, na razie nam się udawało. Maria od Zmarłych ma ta lent do oszukiwania, a mnie nieźle idzie robienie mgły i zgina nie luf.

— A La Tia rzuciła czary.

— Pomogły. Ale to nie to samo co marsz z tobą.

— Teraz będę iść z wami. Nie chcę robić kolejnych przystanków. Musimy tam dotrzeć pierwsi. A to znaczy, że trzeba wszystkich obudzić i już się zbierać.

— Po ciemku?

— Zobaczymy, czy nadal będzie ciemno, zanim ich wszystkich pobudzimy.

Zebranie grupy do wymarszu trwało niespełna godzinę, głównie dlatego że Alvin nie pozwolił nikomu przygotować żadnego posiłku. Matki karmiły swoje niemowlęta, a wszyscy mogli po drodze jeść chleb, ser i owoce, lecz nic wymagającego gotowania, mycia i czekania.

Oczywiście wszyscy narzekali, ale czary La Tii sprawiły, że czuli się wypoczęci i gotowi nawet po krótkim śnie.

A kiedy Alvin prowadził pochód, czary zaczęły działać jeszcze lepiej. Teraz to już naprawdę była zielona pieśń, nie jej blade echo. Arthur Stuart nie musiał już myśleć o mgle, więc przyłączył się i poczuł, jak pieśń go obejmuje.

Zanim nadszedł świt, wszyscy już biegli — dorośli truchtem, dzieci ze wszystkich sił, lecz nikt nie zostawał w tyle i nikt nie czuł zmęczenia. W ciemnościach nikt się nie przewrócił ani nie odłączył od grupy, ponieważ w zielonej pieśni zawsze wie się dokładnie, gdzie się jest i gdzie są wszyscy inni, ponieważ pieśń staje się częścią ciebie, a ty częścią pieśni.

Biegli przez cały ranek. Biegli przez całe popołudnie. Nie zatrzymywali się, by jeść i pić. Z chlupotem przemierzali strumienie, zatrzymując się tylko po to, by wziąć na ręce małe dzieci. Uciekinierów było już sześć tysięcy — wszyscy niewolnicy z plantacji, przez które przeszli, dołączyli do nich. Biegli przez lasy, nie szukając dróg ani znaków.

Ostatnia czerwona łuna zachodzącego słońca właśnie znikała z nieba, kiedy dotarli do niskiego cypla nad zakolem Mizzippy i ujrzeli ją, szeroką na milę, zabarwioną szkarłatem słońca.

— Rano przejdziemy? — spytał Arthur Stuart.

— Przejdziemy, jak tylko ostatnia osoba dojdzie na cypel.

Przez cały dzień ich pochód nieco się rozproszył, dlatego ostatni pułkownicy zgłosili się dobrze po zapadnięciu zmroku.

Alvin jeszcze raz zarządził, by pierwsi szli Papa Łoś, Mama Wiewiórka i ich dzieci, lecz dziś prowadziła ich La Tia.

— Tym razem nie będzie mostu — wyjaśnił Alvin radzie. — Spiętrzymy rzekę. Będzie wyglądała przedziwnie, jak ściana wody po waszej prawej stronie. Nikt nie powinien na nią patrzeć, nie mamy na to czasu.

Następnie stanął na cyplu tuż nad wodą i uniósł pochodnię. Arthur Stuart czekał za nim.

Mgła na drugim brzegu się rozpłynęła i pojawiło się światełko drugiej pochodni.

— Kto tam jest? — spytał Arthur Stuart.

— Tenskwa-Tawa. Pomoże mi spiętrzyć Mizzippy.

— Bardzo dobrze. Niech rzeka się spiętrza aż do nieba!

Alvin roześmiał się, rozciął dłoń paznokciem i cisnął krew nad wodę.

Wyglądało to tak, jakby woda skoczyła mu prosto w dłoń, ale to nie była woda, o nie. To znowu był kryształ, a kiedy Alvin go ujął, kryształ zaczął się rozciągać jak cienka tafla szkła, sięgając na drugi brzeg rzeki. W połowie drogi spotkał się z taką samą, pełznącą z naprzeciwka taflą. Woda po lewej stronie zapory odpłynęła, wsiąkła, znikła.

Ale w górze rzeka się spiętrzyła; Arthur pomyślał, że lada chwila przeleje się przez zaporę. Jednak tak się nie stało. Pewnie dlatego że wystąpiła z brzegów i zalała tereny po stronie należącej do białych ludzi.

Teraz Arthur Stuart zrozumiał, dlaczego wybrano akurat to miejsce. Po drugiej stronie rzeki brzeg był wyższy. Powódź nie zaleje ziem Czerwonych.

— Mam dla ciebie zadanie — odezwał się Alvin.

— Biorę… jeśli sobie poradzę.

— Pułkownik Adan zbliża się do nas rzeką w paru łodziach.

Lądem wysłał oddział żołnierzy. Oni pewnie powchodzą na drzewa, ale martwię się o tych w łodziach.

— Czy nie wylądują na mieliźnie?

— Wylądują, lecz może ich podkusić, żeby wysiąść i ruszyć ko rytem pieszo. A kiedy zdejmiemy zaporę, utoną.

— Jak rydwany faraona.

— Nie chcę więcej żadnych trupów. I nie ma takiej potrzeby.

Trzeba ich ostrzec.

— Zatrzymam ich w łodziach.

— Proszę cię tylko, żebyś im posłużył radą.

— Posłużę im tak mocną radą, że dotrze do każdego.

— No, a zanim zaczniesz się popisywać przed oddziałem z muszkietami i artylerią, mógłbyś osuszyć to błotniste koryto, że by nikt nie ugrzązł.

I rzeczywiście, pierwsze osoby brnęły już w głębokim błocie. Jednak Arthur Stuart nauczył się przez ostatnie dni tak wiele, że szybko odparował wodę z górnej warstwy dna, które zmieniło się w ubitą drogę szerokości około pięćdziesięciu stóp — na tyle szeroką, że ludzie mogli iść po nim ławą. W ten sposób przejście mogło potrwać o wiele krócej niż przemierzenie Pontchartrain.

La Tia zorientowała się, co zrobił Arthur, i krzyknęła z radości.

— Wszyscy prędko! Hop, hop, jak żaby!

I ruszyła biegiem.

Arthur tylko rzucił okiem na tamę. Była zrobiona z czystego kryształu, więc nie przypominała żadnej innej. Wyglądało to tak, jakby woda nagle stanęła dęba. Nawet w ciemnościach widział poruszające się w niej kształty. Najpierw sądził, że to ryby, ale zdał sobie sprawę, że jest za ciemno, by je dostrzec. Nie, to coś znajdowało się w krysztale. Były to te same wizje, które niepokoiły i hipnotyzowały ludzi podczas przekraczania Pontchartrain.

— Nie patrzcie na tamę! — krzyknął Alvin. — Niech nikt nie pa trzy na tamę!

Więc oczywiście wszyscy spojrzeli. Tylko raz i natychmiast odwrócili wzrok, bo La Tia, Łoś, Wiewiórka, Maria od Zmarłych i Rien popędzili ich naprzód, setkami, po drodze Arthura.

Arthur ruszył biegiem w dół rzeki — nie spieszył się, bo musiał utwardzać przed sobą drogę, żeby nie ugrzęznąć. Już za pierwszym zakolem ujrzał dwie duże łodzie, smętnie osiadłe w grzęzawisku. Wyskakiwały z nich dziesiątki żołnierzy, którzy natychmiast wpadali w głębokie błoto.

— Wracać do łodzi! — krzyknął Arthur Stuart.

Żołnierze usłyszeli go; niektórzy zatrzymali się i rozejrzeli, by sprawdzić, z którego brzegu dochodzi głos.

Vuelvan-se en los navios! — krzyknął jeszcze raz, podchodząc bliżej.

Nie był nieostrożny. Zaczął właśnie sprawdzać, czy na pokładzie łodzi jest broń, kiedy usłyszał rozkaz atiren! — i na pierwszej łodzi błysnęło pół tuzina muszkietów. Czy był poza zasięgiem kul?

No cóż, był i nie był. Kule dotarły daleko, ale wyraźnie zwolniły, a ta, która go trafiła, nie miała dużego pędu. Jednak wbiła się w brzuch, tuż nad pępkiem i ból był straszny. Arthur zgiął się wpół i padł na ziemię. Bezmyślny idiota! — przeklinał się, krzycząc z bólu.

Bez względu na ból musiał wypełnić misję. Tyle że przy przebitych mięśniach brzucha nie potrafił znaleźć sił, by krzyczeć. Cóż, przewidział, że po dobroci ich nie przekona, dlatego opracował drugi plan. Biegnąc z zieloną pieśnią, usłyszał, poczuł i wreszcie zobaczył płomienie serc setek aligatorów mieszkających w rzece i jej dopływach.

Nie było trudno je zwabić. Przyjdźcie do łodzi, powiedział. Na łodziach dużo jedzenia.

I przyszły. Nie wiadomo, co pomyślały swymi małymi gadzimi móżdżkami, kiedy ujrzały, że rzeka znikła, ale z pewnością zrozumiały, że kolacja została podana.

Problem tylko w tym, że nie miały pojęcia, co to jest łódź. Wiedziały jedynie, że ktoś je woła, i mniej więcej orientowały się, skąd dochodzi wołanie. Wkrótce wszystkie ruszyły prosto na Arthura Stuarta. A ponieważ pachniał krwią i wyglądał kropka w kropkę jak ranne zwierzę — nic dziwnego, naprawdę był ranny — nie mógł im mieć za złe, że uważają go za obiecany posiłek.

W życiu nie słyszałem o tak durnej śmierci, pomyślał Arthur Stuart. Sam siebie poszczułem aligatorami. Dobrze, że umrę, zanim spłodzę dzieci, bo taka głupota nie powinna się odrodzić w następnym pokoleniu.

Wtedy aligatory jak na komendę zawróciły i ruszyły w stronę łodzi. Minęły Arthura Stuarta obojętnie, jakby zmienił się w spróchniały pień. A kiedy szły, orząc błoto groźnymi aligatorzymi łapami, poczuł, że coś się dzieje z jego brzuchem. Rozpiął koszulę i spojrzał na ranę akurat w chwili, gdy kula wyjrzała z niej niczym świstak z nory, po czym wypadła na ziemię.

Krew przestała płynąć, skóra się zabliźniła, ból ustał. Arthur Stuart pomyślał: Dobrze, że Alvin nadal mnie pilnuje, bo wystarczy, żeby mi powierzył jedno głupie zadanie, a ja znajduję dwa sposoby, żeby stracić życie.

Aligatory pędziły ku łodziom, ale w ciemnościach żołnierze ich nie zauważyli.

— Aligatory! — krzyknął. — Wracajcie do łodzi!

Spojrzeli w jego stronę i ci, którzy znajdowali się najbliżej, zorientowali się, co się dzieje. No cóż, człowiek biega szybciej od aligatora — ale na suchym lądzie, nie w grząskim bagnie. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że powinien wysuszyć dno wokół łodzi, lecz znajdowały się bardzo daleko i nie mógł być zbyt precyzyjny. Jednak chyba mu się udało i z ulgą przekonał się, że wszyscy żołnierze na czas wrócili do łodzi. Ci, którzy w nich zostali, wciągnęli innych na pokład. Ostatni ledwie uciekli przed rozwartymi szczękami, ale jeśli ktoś coś stracił, to najwyżej stopę albo nawet tylko but.

Aligatory otoczyły łodzie, kłapiąc szczękami i usiłując się wedrzeć na pokład. Arthur Stuart uznał, iż nie powinny zginąć tylko dlatego, że zwabił je obietnicą posiłku. Tak więc podkradł się bliżej, odnalazł przenikaczem muszkiety i zgiął ich lufy. Lufy dział były tak grube, że łatwiej było mu je stopić na tyle, by zwęzić ich wyloty.

Teraz żołnierze mogli walczyć z aligatorami, używając muszkietów jak maczug. Co wydało się Arthurowi Stuartowi wyrównanym starciem.

Ruszył więc ku zaporze, wracając po osuszonej przez siebie ścieżce.

Prawie wszyscy przeszli już na drugi brzeg. Biegli po dwadzieścia, trzydzieści osób w jednym rzędzie, nadal z ostatnim echem zielonej pieśni w uszach; dotarłszy na drugi brzeg, biegli dalej, by zrobić miejsce następnym. Arthur obszedł ich i wkrótce stanął obok Alvina.

— Dzięki, że mi wyjąłeś kulę.

— Następnym razem wymyśl coś subtelniejszego niż wrzaski w zasięgu strzału. Nie chcę się wymądrzać, ale myślę, że to dobra rada.

— I dzięki, że odpędziłeś ode mnie aligatory.

— Przyszło mi do głowy, że tak naprawdę nie wołasz ich do siebie. Miło, że nie pozwoliłeś żołnierzom do nich strzelać. Nie że by świat stał się jakoś wyraźnie lepszy, kiedy ocali się parę aligatorów, ale zawsze mi się zdawało, że zwierzęta nie powinny ginąć tylko dlatego, że uwierzyły w nasze kłamstwa.

— To nie było kłamstwo. Na tej łodzi naprawdę jest mnóstwo mięsa.

— Tylko parę aligatorów zdołało się ku nim przebić, a żołnierze już je odpędzili. Ale pewnie będą bardzo zadowoleni, kiedy woda znowu popłynie korytem rzeki.

— Czyli kiedy?

— No, na tym brzegu nie widzę już żadnych płomieni serc oprócz twojego i mojego. I Marii od Zmarłych, która nie potrafi się z tobą rozstać.

— Ze mną! — prychnął Arthur Stuart, ale kiedy się odwrócił, rzeczywiście ujrzał Marię od Zmarłych wspinającą się po zboczu.

— Wszyscy przeszli — powiedziała.

— Posiedzę tu sobie, dopóki wszyscy nie znajdą się na tam tym brzegu. Mam na myśli również was dwoje.

— Nie zostawię cię tu samego! — obraził się Arthur Stuart.

— Nie chcę się o ciebie martwić, kiedy nadejdzie pora usunąć zaporę. Przynajmniej raz w życiu niech będzie po mojemu. Męczy mnie wstrzymywanie tej rzeki, a im dłużej się ze mną kłócisz, tym dłużej to trwa.

— Uratowałeś mi życie, ostatecznie mogę cię posłuchać.

— Uratowałem ci je dwa razy, więc pamiętaj, że należy mi się jeszcze jeden akt posłuszeństwa.

Arthur Stuart wziął Marię od Zmarłych za rękę i razem śmignęli w dół po zboczu. Przebiegli korytem rzeki tuż przed zaporą. Pędzili tak szybko, że wkrótce dogonili ostatnich ludzi w pochodzie. Arthur Stuart wypatrywał płomieni serc tych, którzy mogli zgubić drogę, ale kapitanowie, majorowie i pułkownicy dobrze spełniali swe obowiązki. Nikt nie odłączył się od pochodu.

Papa Łoś wyciągnął rękę do Marii od Zmarłych, by pomóc jej wspiąć się na brzeg. La Tia roześmiała się radośnie, gdy Arthur Stuart wbiegł na strome zbocze, nie szukając łagodniejszego wzniesienia, po którym wychodziła większość ludzi.

Na szczycie cypla stał Tenskwa-Tawa. Arthur Stuart zobaczył go po raz pierwszy w życiu. W pierwszej chwili pomyślał: Wcale nie jest taki wspaniały. A w drugiej: Wygląda jak potężny anioł, kiedy tak wstrzymuje rzekę taflą kryształu, stworzonego częściowo z jego krwi.

Tenskwa-Tawa machnął pochodnią, którą trzymał w drugiej ręce. Potem widząc, że Alvin rzucił własną pochodnię i ruszył biegiem, także upuścił swoją i wyciągnął rękę, jakby coś ku sobie przyciągał.

Na przeciwnym brzegu — Arthur Stuart widział to nie oczami, lecz obserwując płomień serca Alvina — Alvin biegł, trzymając w ręce swój koniec zapory.

Odciągnął ją od wybrzeża; za jego plecami chlusnęła woda. Arthur Stuart jeszcze nie widział, żeby Alvin biegł tak szybko. Koniec zapory osłaniał jego plecy.

— Rzucaj do mnie! — krzyknął Tenskwa-Tawa.

Alvin cisnął swój koniec tamy niczym kamień lub oszczep. Nie mógł dorzucić tak daleko, ale Tenskwa-Tawa przyciągnął go do siebie wyciągniętą ręką, choć od tamy dzieliło go pół mili. Przyciągał tamten koniec szybciej, niż Alvin biegł. Wreszcie oba końce znalazły się w rękach Tenskwa-Tawy, a Alvin biegł wąskim przejściem między dwoma ścianami tamy.

Arthur Stuart pozwolił sobie na jedno spojrzenie w dół rzeki. Znowu posłużył się raczej przenikaczem niż oczami; ujrzał, jak pierwsze języki wody obmywają łodzie, unoszą je i wyrywają z grząskiego dna. Ale woda napływała coraz szybciej i łodzie zaczęły wirować wokół własnej osi, nie dając się opanować.

Alvin dotarł na brzeg i tak jak Arthur wbiegł po nim prosto do Tenskwa-Tawy. Nawet wtedy się nie zatrzymał, lecz padł prosto w objęcia Czerwonego Proroka. Obaj przewrócili się na ziemię. Końce kryształowej tamy wymknęły się z rąk Tenskwa-Tawy i niemal natychmiast kryształ pękł na tysiące okruchów, które rozpłynęły się w wodzie bez śladu. A Alvin i Tenskwa-Tawa leżeli w trawie, ściskali się i śmiali z radości, że udało się im spiętrzyć wody Mizzippy i sprowadzić uciekinierów na wolność.

Tylko La Tia znalazła w sobie dość odwagi, by podejść do tych, którzy przed chwilą dokonali cudu, i powiedzieć:

— Co, szalejecie jak chłopcy? My mówimy merci beaucoup Bogu.

Alvin legł na plecach i spojrzał na nią.

— Ciekawe, któremu Bogu.

— Może wy, chrześcijany, macie rację z tym Bogiem — odparła. — A może ja, a może on, a może nikt, ale Bóg i tak przyjmie nasze merci beaucoup.

Widziała Tenskwa-Tawę, kiedy wspinała się na brzeg, ale najwyraźniej nie przyjrzała się mu dokładnie. Bo teraz, kiedy poderwał się na nogi — o wiele sprężyściej, niż pozwalał mu na to wiek — w jej oczach coś błysnęło.

— Ty — powiedziała.

Skinął głową.

— Ja.

— Widzę cię w kuli.

— Jakiej kuli? — spytał Alvin.

— Tej co zrobiłeś, tej co ona nosi! — La Tia wskazała na Marię od Zmarłych, która rzeczywiście szła z ciężarem na ramieniu. — Bez przerwy go widzę. Mówi do mnie.

Tenskwa-Tawa skinął głową.

— I dziękuję ci za pomoc — powiedział. — Nie wiedziałem, że jesteś z nimi.

— Nie wiedziałam, ty Czerwony Prorok.

— Więc już się znacie?

— On podgrzewa ziemię, daleko stąd — wyjaśniła. — Prosi mnie pomagać, budzić ziemię. Podgrzewać, żeby wybuchło. Chyba wiem jak.

— Więc cieszę się, że cię widzę we własnej osobie.

— Wielu mężczyzn cieszy się, jak mnie widzi we własnej osobie, ale nic z tego nie mają.

Tenskwa-Tawa uśmiechnął się, co w jego przypadku należało rozumieć jako wybuch śmiechu.

Arthur Stuart pomyślał — nie po raz pierwszy — że ci ludzie, obdarzeni naprawdę potężną mocą, są jak ekskluzywny klub. Wszyscy się znają. A ludzie tacy jak on zawsze będą stać na uboczu.

Загрузка...