Talent Verily Coopera nie ograniczał się do ścisłego dopasowywania klepek beczki. Pozwalał mu także dostrzec, w jaki sposób różne rzeczy do siebie pasują i gdzie znajdują się nieregularności, które je różnią. Różne rzeczy — i różni ludzie. Wiedział, którzy są przyjaciółmi, a którzy wrogami, gdzie duma lub zazdrość powodują pęknięcie dostrzegalne tylko dla nielicznych. Różnica polegała na tym, że w przypadku dwóch niedopasowanych klepek potrafił sięgnąć w ich wnętrze i niemal bez zastanowienia — a na pewno bez wysiłku — zmienić je tak, żeby do siebie pasowały.
Z ludźmi nie było tak łatwo. Trzeba było ich przekonywać albo znaleźć sposób, by zmienić ich pragnienia lub przekonania. Ale taki talent przydawał się prawnikowi. Verily potrafił szybko ocenić ludzi, nie indywidualności, lecz rodziny lub społeczności.
Wjeżdżając do Springfield w Noisy River, Verily natychmiast wyczuł ducha tego miasta.
Spotkani po drodze ludzie przystawali i go obserwowali — czego szuka obcy na tych granicznych ziemiach? A przynajmniej uchodzących za graniczne. Mizzippy stanowiła granicę dla białych osadników, więc tereny szybko się zagęszczały. Verily widział to za każdym razem, kiedy wybierał się na zachód w te rejony. Springfield tętniło życiem — wiele budynków robiło wrażenie całkiem nowych, budowano już na przedmieściach, gdzie zresztą stało wiele zwykłych prowizorycznych szałasów, które ludzie stawiali na lato, zanim znajdą czas, by zbudować coś porządniejszego na zimę.
Ale ci ludzie nie tylko stawali i na niego patrzyli — oni uśmiechali się, machali ręką, a nawet wołali „szacunek”, „pochwalony” lub „witaj, przybyszu”. Małe dzieci biegły za nim i choć zachowywały się normalnie — to znaczy parę nie zdołało się oprzeć pokusie i rzucało pecynami suchej gliny w konia lub niego, lecz żadne nie ciskało kamieniami ani błotem, więc nie były szczególnie złośliwe.
Rynek także był ładny — kwadratowy, z ratuszem i kościołami. Verily nie poczuł się ani trochę zdziwiony, że baptyści musieli patrzyć na tyły ratusza, podczas gdy kościołowi episkopalnemu dostał się widok od frontu. Prezbiterianie dostali stronę północną, a luteranie południową. Gdyby w Springfield pojawili się katolicy, purytanie lub kwakrzy, pewnie musieliby zbudować kościoły poza miastem. Verily lubił radosną hipokryzję amerykańskiej wolności wyznania. Nie było żadnej obowiązującej religii, ale nikt nie miał wątpliwości, która obowiązuje mniej.
Verily uznał, że o miejscu pobytu Abrahama Lincolna, byłego sklepikarza i handlarza, najprędzej dowie się w ratuszu.
Miejski urzędnik potrafił poznać prawnika na milę; powitał Verily’ego nieufnym uśmiechem.
— Chciałbym znaleźć pewnego obywatela tego miasta — po wiedział Verily.
— Wezwanie do sądu? — spytał radośnie urzędnik.
Jednak wyglądam na prawnika, pomyślał Verily.
— Nie, chodzi tylko o prywatną rozmowę.
— Więc to nie sprawa sądowa?
Verily omal się nie roześmiał. Od pierwszej chwili wiedział, z kim ma do czynienia. Był to ktoś, kto wykuł na pamięć regulamin, znał zakres swoich obowiązków i z największą przyjemnością odmawiał zrobienia wszystkiego, co w przepisach nie figurowało.
— Oczywiście, że nie. I nie chcę marnować pańskiego czasu.
Dlatego pozostanę tutaj, w miejscu publicznym, gdzie ma prawo przebywać każdy obywatel Stanów Zjednoczonych, i będę witać każdą osobę, która przekroczy próg ratusza. Może ktoś z nich po może mi znaleźć tego obywatela. A kiedy mnie spytają, dlaczego nie poproszę o pomoc urzędnika, powiem, że nie chcę marnować czasu tego bardzo zajętego dżentelmena.
Uśmiech urzędnika nieco zlodowaciał.
— Pan mi grozi?
— Czym? — zdziwił się Verily. — Pragnę odnaleźć obywatela tego miasta z powodów, które pozostaną między mną, nim i naszym wspólnym znajomym. Nie zamierzam skrzywdzić ani jego, ani nikogo innego. Ponieważ ten budynek stoi w samym środku miasta — a jest to piękna budowla, muszę powiedzieć, nie ustępuje w niczym ratuszom w żadnym podobnym mieście w Hio, Wobbish czy Nowej Anglii — wydaje mi się, że nie ma lepszego miejsca, gdzie mógłbym znaleźć kogoś, kto wskaże mi drogę do pana Abrahama Lincolna.
No i proszę. Wymienił to nazwisko. Teraz zobaczymy, czy urzędnik oprze się pokusie zaprezentowania swojej wiedzy. Nie oparł się.
— Stary Abe? No, dlaczego od samego początku pan nie mówił, że chodzi o starego Abe’a?
— Starego? Ten, którego szukam, nie skończył jeszcze trzydziestki.
— Czyli to ten. Wysoki, chudy, brzydki jak sam diabeł, ale słodki jak miód?
— Słyszałem plotki o jego wzroście, ale resztę opisu pozostaje mi sprawdzić osobiście.
— Jest w sklepie, ale nie własnym, bo własny stracił. Albo w knajpie Hirama. Ale wie pan co? Niech pan wyjdzie na ulicę i posłucha, skąd dochodzi śmiech. Tam musi być Abe Lincoln, bo albo kogoś rozśmieszył, albo sam się śmieje.
— Bardzo dziękuję. Obawiam się, że zająłem panu zbyt wiele czasu, i to wcale nie w sprawie urzędowej, więc lepiej już pójdę, nie będę dłużej przeszkadzał.
— Ależ wcale mi pan nie przeszkodził — odparł urzędnik. — Przyjaciel Abe’a jest przyjacielem wszystkich.
Verily pożegnał się i wyszedł na ulicę tonącą w blasku słońca.
Abe Lincoln wygląda mi na pijaka, a przynajmniej miejscowego nicponia, pomyślał. Zbankrutował i cały czas przesiaduje w knajpie lub sklepie. I kogoś takiego mam znaleźć?
Choć zwykły pijak lub nicpoń pewnie by nie zasłużył na ciepłe słowa kogoś tak zorganizowanego i uporządkowanego jak ten urzędnik.
Dziwne, lecz kiedy Verily zatrzymał dwóch mężczyzn wychodzących od golibrody — ich gładkie policzki zdradzały, że codziennie wydają dziesięć centów na golenie — i spytał, czy wiedzą, gdzie można znaleźć Abrahama Lincolna, obaj uciszyli go gestem ręki, nastawili ucha i rzeczywiście, wkrótce dobiegł ich odległy wybuch śmiechu.
— Chyba jest w sklepie Cheapera — powiedział jeden.
— Prosto przed siebie tą ulicą — dodał drugi. — Po przekątnej.
Zatem Verily poszedł za śmiechem i wkrótce rzeczywiście stanął przed chłodnym wnętrzem sklepu, gdzie siedziało kilku mężczyzn i parę dam, a o ścianę opierał się najbrzydszy człowiek — choć nie chory ani okaleczony — jakiego Verily Cooper widział w całym swym życiu. I był wysoki, tak jak mu powiedziano, prawdziwa żyrafa wśród ludzi. Właśnie coś opowiadał.
— Więc cóż mi mówi: Abe, czy przód tratwy nie powinien być skierowany w dół rzeki? A ja mu na to: no i jest. A on domniemanie, Abe, to jest przód tratwy. I wskazuje w górę rzeki, co w ogóle nie miało sensu. No cóż, taki brak logiki zawsze irytuje, może nie tak strasznie, ale troszkę i owszem, więc mówię: wiesz, Coz, faktycznie dziś rano tak postanowiliśmy, ale to przecież zależy tylko od nas, nie sądzisz? W świetle nowych okoliczności mamy prawo zmienić zdanie i znaleźć sobie nowy przód tratwy!
Verily nie miał pojęcia, o czym jest to opowiadanie, i z całą pewnością nie znał tego jakiegoś Coza, ale kiedy ludzie w sklepie zaczęli się śmiać — a robili to średnio co sześć słów — mimo woli dołączył do nich. Nie chodziło tylko o słowa, lecz o to, w jaki sposób wypowiadał je Lincoln — z cierpkim humorem i tak, że wychodził na głupka, ale obdarzonego swoim rozumem.
Najbardziej interesujące było to, jak pasował do obecnych w sklepie. Od nikogo nie dzieliło go żadne pęknięcie. Wszyscy lgnęli do niego niczym najlepsi przyjaciele. A przecież nie można być najlepszym przyjacielem wszystkich. Nikt nie ma czasu na to, by znaleźć sobie więcej niż paru przyjaciół tak bliskich i drogich, że nie zazdroszczą powodzenia, nie kpią z porażek i nie denerwują ich drobne wady.
To było coś więcej niż sympatyczny charakter. Verily znał parę osób, które miały do tego talent — w profesji prawnika jest ich sporo — i przekonał się, że choćby ich talent był nie wiadomo jak duży, pod ich nieobecność człowiek się wściekał, że dał się omotać, a kiedy ich czar zaczynał działać, ten gniew nie pozwalał o sobie tak zupełnie zapomnieć. Natomiast tutaj nie było nic podobnego. Nie, Lincoln nie omotał tych ludzi i nie korzystał z żadnej ukrytej mocy. On jedynie opowiadał, a im podobały się nie tylko opowieści, ale i opowiadający.
Zauważenie tego wszystkiego nie zajęło mu wiele czasu — w końcu na tym polegał jego talent. Opowiadanie ciągnęło się, a Lincoln niczym nie zdradzał, że zauważył przybysza.
— No i teraz Coz zaczął się nad tym zastanawiać — całkiem znieruchomiał, bo wiecie, że jak Coz myśli, angażuje do tego całe ciało — i w końcu mówi: Abe, spróbowałem myśleć tak jak ty, ale chyba musiałbym włożyć nogi w górę nogawek.
Ludzie zrozumieli dowcip dopiero po chwili, lecz wszyscy wiedzieli, że go zrozumieją i że ten żart ma być zrozumiały dla wszystkich. Verily poczuł, że już lubi Lincolna, nie tą instynktowną sympatią, która pojawia się niemal odruchowo, ale również taką, która przychodzi, gdy pozna się kogoś i zaczyna go podziwiać. Abraham Lincoln nie wynosił się nad nikogo, ale także się nie poniżał.
— Och, mamy gościa — powiedział Lincoln. — To pewnie prawnik i tak mu się spieszy do zakupów, że nawet nie znalazł sobie noclegu ani nie otrzepał ubrania.
— Ani nie zostawiłem konia w stajni — dodał Verily. — Mam pilną sprawę, która nie pozwala mi na te przyjemności.
— A jednak przychodzi pan do sklepu i słucha, co mnie i Cozowi przydarzyło się na rzece. Musi pan pochodzić z miasta nawet mniejszego niż Springfield, jeśli moja opowieść oderwała pana od interesów.
— O nie — odparł Verily Cooper. — Bo pan jest Abraham Lincoln i mam sprawę właśnie do pana.
— Tylko nie kolejny wierzyciel, o którym nic nie wiem!
Pozostali roześmiali się, ale niezbyt wesoło. Nie chcieli, by pana Lincolna spotykały niemiłe rzeczy. Jedna dama powiedziała nawet:
— Jeśli pański klient uważa, że pan Lincoln jest mu coś winien, to może spać spokojnie. Stary Abe nigdy nie zostawia nie spłaconych długów.
— Co mi się udaje głównie dzięki temu, że nigdy nie pożyczam.
— Nie pożyczasz dla siebie — odparła dama. Była wyraźnie starsza od Lincolna, ale Verily wykluczył, żeby mogła być z nim spokrewniona. Nie, prawdopodobnie przyszła tu coś kupić.
— Nazywam się Verily Cooper i mamy wspólnego przyjaciela. Alvina Smitha, którego poznał pan podczas podróży przez Mizzippy zaledwie parę tygodni temu.
— Dobry człowiek — potwierdził Lincoln i zamilkł.
— Co, nie usłyszymy historii o tym Alvinie? — spytał ktoś.
Lincoln wyszczerzył zęby.
— Wiecie, że nie opowiadam o innych, tylko o sobie. — Pod szedł i podał rękę Verily’emu. — Miło mi pana poznać. Choć muszę wyznać, że to dziwne nazwisko[3] dla prawnika.
— Wykształcono mnie na bednarza — wyjaśnił Verily. — A kiedy nie mam klientów, mogę dorobić na beczkach.
— A moja rodzina nigdy nie zapomniała o hrabstwie w Anglii — powiedział Lincoln. — Skąd i pan pochodzi, jeśli sądzić po akcencie.
— Owszem, ale teraz jestem obywatelem tego kraju. Wszyscy niedawno zeszliśmy ze statków, które nas tu przywiozły.
— Chętnie z panem porozmawiam, ale teraz pracuję w sklepie państwa Cheaperów i do tej pory zajmowałem czas tym państwu, nie pozwalając im zrobić sprawunków. Czy ta sprawa może poczekać pół godziny?
Mogła i Verily chętnie zaczekał. Przez te pół godziny znalazł stajnię i obrok dla konia, a kiedy wrócił, w sklepie nie było już nikogo. Lincoln nie wyglądał już tak jowialnie.
— To nie czas na dobre wieści z Barcy — powiedział. — Słyszałem straszne historie o wybuchu żółtej febry. Mam nadzieję, że nie przynosi mi pan wieści o chorobie Alvina lub jego młodego przyjaciela o królewskim imieniu.
— Są jak najzdrowsi, o ile mi wiadomo.
— A w codziennej edycji łgarstw znanych jako „Demokrata Springfield” przeczytałem dziwną historię o niewolnikach, którzy przeszli po wodzie, i o hiszpańskiej armii, która ruszyła w po ścig za nimi. Muszę powiedzieć, że niektórzy — na tyle głupi, by wierzyć w takie bajdy — martwią się, że Hiszpanie wtargną do Springfield. Usiłowałem namówić pana Cheapera, by kupił książki do nauki hiszpańskiego, bylibyśmy wtedy gotowi na każdą oko liczność, ale się nie zgodził.
— I domyśla się pan, że Alvin miał z tym coś wspólnego.
— Mam taką nadzieję, bo jeśli ktoś ma się wpakować w tara paty, to lepiej w ważnej sprawie, a Alvin ma w sobie coś takiego, że gdziekolwiek się zjawia, zawsze kogoś zdenerwuje.
— Przyjechałem tu, bo Alvin potrzebuje pomocy, a tylko pan może mu jej udzielić.
— Chętnie pomogę, jeśli będę mógł. Jak pan wie, jestem mu coś winien.
— Nie dlatego prosimy. To nie dług, bo choćby był mu pan winien nie wiadomo co, poprosimy pana o coś o wiele ważniejszego.
— Co może być ważniejszego od uratowania mi życia?
— Życie pięciu, sześciu tysięcy Francuzów i byłych niewolników, którzy nie mają się gdzie podziać.
— Trzech mogę umieścić w moim pokoju nad gospodą, ale żaden więcej się nie wciśnie, a i to pod warunkiem, że nie obrażą się, gdy się będzie po nich deptać w drodze do wygódki.
— Zamierzają przekroczyć rzekę i będą potrzebować schronienia. Żona Alvina, Margaret Larner, może pan o niej słyszał…
— Jest wielce poważana wśród abolicjonistów — powiedział Lincoln — choć nie tych, którzy uważają, że niewolników można wyzwolić tylko poprzez wojnę.
— Margaret jest, co zapewne pan już wie, żagwią.
— O tym nie wspomina się nawet w gazetach abolicjonistów, a powinni to sobie cenić.
— Nie korzysta publicznie ze swego talentu, ale widzi to, co widzi, a zobaczyła, że ekspedycja zbiegłych niewolników i Francuzów znajdzie bezpieczne schronienie tylko z pańską pomocą.
Koścista twarz Lincolna posmutniała.
— Mam nadzieję, że pańska przyjaciółka jest gotowa na rozczarowanie.
— Nie zgadza się pan?
— Zrobię, co będę mógł, ale musi pan coś zrozumieć: wszystko, do czego się biorę, obraca się w ruinę, ale to wszystko. Chyba mam do tego naturalny talent, bo wszystko psuję, choćbym się nie wiadomo jak przygotowywał.
— No, nie wiem. Opowiedział pan dobrą historię.
— Człowiek z tego nie wyżyje.
— Ja żyję.
— Z opowiadania historii? Proszę wybaczyć, ale nie wydaje mi się pan typem humorysty.
— Nie powiedziałem, że moje opowieści są śmieszne, choć w mojej profesji odrobina poczucia humoru od czasu do czasu wcale nie zaszkodzi.
— Powiada pan, że wszyscy prawnicy to bajarze?
— Na tym polega nasze główne zajęcie. Bierzemy garść faktów i opowiadamy historię, która łączy je ze sobą tak, by sobie nie zaprzeczały. Drugi prawnik bierze te same fakty i opowiada inną historię. A sąd daje wiarę jednej lub drugiej.
Lincoln parsknął śmiechem.
— W pańskich ustach brzmi to tak, jakby prawnicy byli taki mi samymi obibokami co łajzy zabawiające ludzi w sklepie.
— Naprawdę pan się tak widzi?
— Sądzę, że świadectwo pańskich własnych oczu potwierdzi moją wersję.
— Moje oczy widzą co innego niż pańskie. W tym mieście panuje szczęście — jeszcze nigdy nie widziałem go tyle w każdym do mu i człowieku.
— Zawsze mówiłem, że dobrze się tu mieszka i że sąsiedzi dobrze ze sobą żyją.
— Miasto jest jak żywe stworzenie. Wszystko w nim pasuje do siebie jak w ciele — niezbyt pięknym, bo są w nim różne głowy, różne ręce i nogi, i palce, ale chyba rozumie pan, o co mi chodzi.
— Wszystko ma swoje miejsce.
— Tak, lecz w innych miastach ludzie na ogół nie mogą zna leźć swojego miejsca albo nie są z niego zadowoleni, albo usiłują znaleźć sobie takie, do którego nie pasują, albo krzywdzą kogoś, kto ma prawo być w tym mieście tak samo jak oni. Jednak czuję, że w tym mieście się tego nie spotyka.
— I u nas mieszkają skunksy, tak jak w innych miastach. Jak podnoszą ogony, ludzie wiedzą, że muszą się kryć.
— To miasto ma serce.
— Cieszę się, że pan to widzi.
— A tym sercem jest pan.
Lincoln parsknął śmiechem.
— O, tego się nie spodziewałem. Pan jednak ma poczucie humoru.
Verily tylko się uśmiechnął.
— Jeśli zacznie się pan zastanawiać, gdzie może znaleźć schronienie pięć do sześciu tvsięcy uciekinierów, nie tylko znajdzie pan dobrą odpowiedź, ale i będzie pan jedyną osobą, która przekona mieszkańców tego miasta, by ich tu wpuścili. Lincoln zapatrzył się w dal.
— W sprawach handlowych jestem do niczego — wyznał. — Zawsze mówię prawdę o tym, co sprzedaję, a wtedy nikt tego nie kupuje.
— Ale czy potrafi pan przemawiać w obronie pognębionych?
Zwłaszcza gdy pan wie, że każde pańskie słowo jest prawdziwe?
— Jeśli pan tego nie zauważył, im więcej pognębionych, tym mniejsza ich popularność. Człowiek, którego zaczepi jeden że brak, chętnie da mu pensa, ale niech tego samego dnia stanie przed nim pięciu żebraków, to ostatniemu nie da nic. A gdy za czepi go pięciu żebraków naraz, ucieknie i będzie krzyczeć, że go napadają.
— I właśnie dlatego potrzebujemy schronienia dla tych ludzi, zanim ktoś przekona się na własne oczy, ilu ich jest.
— Och, wiem, ile to pięć tysięcy osób. To cztery razy więcej od liczby mieszkańców Springfield i tyle samo, ile jest w całym hrabstwie.
— Więc nie ma tu dla nich miejsca.
— Ani w żadnym innym mieście nad Mizzippy. I sądzę, że jeśli zamierzacie ich przewieźć w łodziach, będziecie chcieli znaleźć dla nich schronienie blisko miejsca, w którym wylądują.
— Nie w łodziach.
— Na piechotę? Jeśli mają przejść aż do Noisy River, kiedy będzie ich ścigać straż obywatelska z każdego hrabstwa, w którym panuje niewolnictwo, to nie moja pomoc wam potrzebna.
— Oni nie przejdą po wschodnim brzegu rzeki.
Lincoln wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A, więc Alvin namówił Czerwonych, żeby ich przepuścili.
— Przepuścili, ale nie pozwolili zostać.
— Wcale mnie to nie dziwi. Dziś wpuszczasz pięć tysięcy, jutro do twoich drzwi puka dziesięć.
— Wiem, nie wierzy pan, żeby mógł pan pomóc, ale Margaret Larner jest innego zdania. Trochę zdążyłem pana poznać i sądzę, że doskonale pan sobie poradzi, a w tej chwili brakuje panu jedynie chęci, by spróbować.
— Przecież wie pan, że przegram.
— Nie możemy przegrać bardziej z pańską pomocą niż bez niej.
— Wie pan, że Coz będzie chciał pomóc, a on jest nawet bar dziej tępy ode mnie.
— Z radością przyjmę pomoc Coza, kimkolwiek on jest, jeśli mogę na pana liczyć.
— Coś panu powiem.
— Czy chce pan czegoś w zamian?
— O, i tak to zrobię, a raczej zrobię wszystko co w mojej mocy. Ale skoro mamy spędzić ze sobą nieco czasu, a prawdopodobnie czeka nas wiele godzin wspólnej podróży, może zechciałby mnie pan nauczyć podstaw prawa?
— Przepisy prawne nie służą do opowiadania, tylko do czytania.
— Czyta je ten, kto się już zdecyduje, że chce być prawnikiem. Ale przedtem o nich mówi, żeby się dowiedzieć, w co się pakuje i czy chce poświęcić na nie całe życie.
— Wątpię, żeby mógł pan poświęcić całe życie na jedną rzecz.
Wątpię, by miał pan to w sobie, jeśli w ogóle znam się na ludziach.
Ale myślę, że jeśli się pan uprze, to będzie pan dobrym prawnikiem. Zwłaszcza że nigdy nie będzie pan wyglądał jak prawnik.
— Więc to nie wada?
— Każdy prawnik, który będzie pańskim przeciwnikiem w sądzie, weźmie pana za wieśniaka i uzna, że nie warto się przygotowywać.
— Ale ja jestem wieśniakiem.
— A ja bednarzem. Bednarzem, który wygrywa większość swoich spraw.
Lincoln parsknął śmiechem.
— Więc powiada pan, że będąc sobą i nie udając nikogo inne go, oszukam tych wielkich panów prawników lepiej, niż gdybym chciał ich okłamać?
— Nie ma pan wpływu na to, co inni o panu myślą, zanim do staną do ręki wszystkie dowody.
Lincoln wyciągnął dłoń.
— Jestem z panem, dopóki nie znajdziemy schronienia dla tej gromadki Alvina. Chyba obóz na peryferiach miasta to za mało.
A jeśli Alvin postanowi rozdzielić tych ludzi pomiędzy dwadzieścia miast, będzie jeszcze gorzej, bo nikt ich nie zechce.
— Może nie obejdzie się bez tego, choć to także niebezpiecznie. Wie pan, że odszukiwacze niewolników zjawią się tu natychmiast, gdy rozejdą się plotki.
— Tak… musimy znaleźć miejsce, skąd odszukiwaczenie zdołają ich wywieźć na południe.
— Miejsce, które zapewni im ochronę.
— A zatem potrzebujemy całkowicie abolicjonistycznego hrabstwa. Z własnym sędzią, żeby wiadomo było, jak zakończy się pozew o każdego niewolnika.
— To by był wielki plus, owszem.
— Hrabstwo, w którym sędzia pokoju nie będzie współpraco wał z odszukiwaczami.
— Czy jest gdzieś takie? — spytał Verily.
— Jeszcze nie — odparł Lincoln i uśmiechnął się szeroko.