Alvin wyciągnął rękę.
— Jestem Alvin Smith.
Kobieta uścisnęła mu dłoń.
— Słyszałam o pewnym Alvinie Smisie, którego żona Marga ret podróżuje tu i tam, siejąc postrach w sercach tych, którzy kochają kłamać.
— Przeraża także tych, który brzydzą się kłamstwem — odpowiedział Arthur Stuart.
— Co do mnie — odezwał się Alvin — mam do kłamstwa stosunek neutralny, gdyż wiem, że czasem prawda rani.
— Ja także nie jestem fanatyczką prawdomówności — przyznała kobieta. — Na przykład uważam, że każda dziewczynka powinna dorastać w niewzruszonym przekonaniu, że jest mądra i śliczna, a każdy chłopiec — że jest silny i dobry. Z doświadczenia wiem, iż drobne kłamstewko zwykle zmienia się w nadzieję, a jeśli się go nie porzuca, przeważnie staje się prawdą.
— Szkoda, że nie wiedziałem tego piętnaście lat temu — po wiedział Alvin. — Teraz z obecnym tu młodzieńcem niewiele da się już zdziałać.
— Przecież jestem śliczny — zdziwił się Arthur Stuart. — Na tym świecie to wystarczy.
— Teraz rozumiesz? — zwrócił się Alvin do kobiety.
— Jeśli ty jesteś mężem Margaret Larner — odparła — to ten śliczny chłopczyk musi być jej bratem, Arthurem Stuartem, który — sądząc z wyglądu — jest zrodzony, by nosić koronę.
— Nie zrobiłbym kroku, żeby zostać królem — powiedział Arthur Stuart. — Choć gdyby przynieśli mi tron, mógłbym sobie przez jakiś czas posiedzieć.
Weszli do domu. Alvin trzymał swój worek, lecz Arthur bez oporów oddał kobiecie swoją torbę.
— Nie lubicie wchodzić po schodach? — spytała.
— Zawsze przebiegam sześć pięter przed śniadaniem, żeby być bliżej nieba, kiedy się modlę — wyznał Alvin.
Spojrzała na niego przenikliwie.
— Nie wiedziałam, że modlitwa jest ci tak bliska.
Alvin zawstydził się. Jego beztroski żart najwyraźniej ją uraził.
— Niegdyś się modliłem — powiedział. — Nie chciałem się wy razić bez szacunku, jeśli to dom ludzi wierzących.
— Tak.
— A mnie się wydaje — odezwał się Arthur Stuart — że to dom ludzi mówiących sobie „ty”, bo nie wiedzą, że istnieją imiona.
Roześmiała się.
— Miałam już tyle imion, że sama się w nich gubię. Tutejsi nazywają mnie Mamą Wiewiórką. I pomińmy przyczyny, dla których dostałam to imię. Nadał mi je mój mąż, kiedy postanowił być Papą Łosiem.
— Zawsze dobrze jest zasłużyć na gościnność wiewiórki i łosia — powiedział Alvin — choć pierwszy raz zdarza mi się to pod dachem.
— Tu nie ma żadnej gościnności — odparła Mama Wiewiórka. — Płacicie za nią, i to niemało. Mamy mnóstwo gąb do wykarmienia.
Dopiero na drugim piętrze przekonali się, o co jej chodziło. W wielkim pokoju o oknach ciągnących się wzdłuż jednej ściany stał krępy, ciemnowłosy mężczyzna z wyrazem udręczonej cierpliwości na twarzy. Przed nim na czterech rzędach ławek siedziało ramię w ramię trzydzieścioro pięcioro dzieci, od pięciu do dwunastu lat. Mniej więcej jedna czwarta miała czarną skórę, parę czerwoną, niektórzy byli biali z domieszką krwi francuskiej, hiszpańskiej lub angielskiej, lecz ponad połowa stanowiła mieszankę tak wielu ras, że trudno było odgadnąć, której z nich nie reprezentowali ich przodkowie.
Mama Wiewiórka bezgłośnie wymówiła: „Papa Łoś”, wskazując na mężczyznę.
Dopiero kiedy jej mąż zrobił krok, który zakołysał nim niczym wicher łodzią, Alvin zauważył, że jego prawa stopa jest okaleczona. Żaden but by na nią nie pasował, dlatego okryto ją onucą i przewiązano rzemieniami razem z grubą podeszwą. Ale mężczyzna nie okazywał zażenowania ani bólu, a dzieci nie śmiały się z niego. Albo miały niewiarygodnie dobry charakter, albo Papa Łoś był człowiekiem niewzruszonej godności.
Dzieci czytały słowa na tabliczce. Mężczyzna wypisywał cztery, pięć wyrazów, podnosił tabliczkę wysoko, by wszyscy je widzieli, po czym wskazywał ucznia. Ten wstawał i bezgłośnie wymawiał każde słowo. Papa Łoś kiwał lub kręcił głową, po czym wskazywał następne dziecko. W ciszy klaskanie języka i odgłos stykających się ze sobą warg brzmiały dziwnie głośno.
Obecnie na tabliczce widniało: „umiar”, „razem”, „spokojny” i „zagrożenie”. Alvin poczuł, że słowa same układają się w jego głowie w pieśń lub wiersz. Każde z nich jakby stanowiło jego własność. Oczywiście miało to coś wspólnego z tym, że pierwsze słowo oznaczało także imię jego ukochanego starszego brata.[1]
„Razem” — właśnie o tym marzył: o zebraniu ludzi, których nauczyłby Stwarzania, by mogli razem pracować. Ale rozstał się ze społecznością Stwórców w Vigor Kościele, ponieważ nie potrafił znieść, że jest tak nieudolny jako nauczyciel. Spokojny — taki powinien się stać, tego potrzebował najbardziej. A „zagrożenie”? Czekało na niego zawsze, gdziekolwiek się udał.
Mama Wiewiórka zaprowadziła ich na poddasze o ukośnym suficie.
— W upalne dni jest tu gorąco jak w piecu — powiedziała. — A w zimie lodowato, ale deszcz nie pada na głowę, co w tych stronach wiele znaczy, a łóżka i pościel są czyste. Podłogi zamiata się raz w tygodniu… albo częściej, jeśli potraficie się posługiwać miotłą.
— Niegdyś zabijałem nią pająki — rzekł Alvin.
— W tym domu nie zabijamy żywych stworzeń — ostrzegła Mama Wiewiórka.
— Więc jak możecie cokolwiek jeść? Przecież to wszystko kiedyś żyło.
— Rzeczywiście, tu mnie masz. Nie mamy żadnej litości dla królestwa roślin, choć nikt z nas nie zetnie żywego drzewa.
— Za to pająki są tu bezpieczne.
— Dożywają spokojnie swoich dni. To dom spokoju.
— I milczenia, sądząc po tej szkole na dole.
— Szkole? Chyba nas nie oskarżycie o łamanie prawa i prowadzenie szkoły, w której Czarni, Czerwoni i mieszańcy mogliby się uczyć czytać, pisać i liczyć?
Alvin uśmiechnął się.
— Na pewno istnieje jakieś prawo, na mocy którego szkołą jest miejsce, gdzie dzieci głośno czytają.
— Zdumiewające, jak doskonale poznałeś prawo Nueva Barcelona — zachwyciła się Mama Wiewiórka. — Prawo zakazuje nam nakłaniania dzieci do głośnego czytania czy recytowania, jak również pisania na papierze lub tabliczce i dodawania.
— Więc uczycie ich tylko odejmowania, mnożenia i dzielenia? — zgadł Arthur Stuart.
— I liczenia. Pragniemy żyć zgodnie z prawem.
— A te dzieci? Mieszkają w sąsiedztwie?
— W tym domu — oznajmiła Mama Wiewiórka. — Wszystkie są moje.
— Jesteś zdumiewającą kobietą.
— Czy mogę odrzucać to, co mi daje Bóg?
— To sierociniec, prawda?
— To pensjonat — poprawiła go. — Dla podróżnych. Oczywiście mieszkam tu razem z mężem i dziećmi.
— Przypuszczam, że prowadzenie sierocińca jest niezgodne z prawem — domyślił się Alvin.
— W sierocińcu — wyjaśniła — musielibyśmy uczyć religii katolickiej wszystkie białe dzieci, natomiast dzieci kolorowe musieli byśmy wystawić na aukcję po ukończeniu przez nie szóstego roku życia.
— Więc sądzę, że wiele biednych czarnych kobiet wolałoby zostawić swoje maleństwo pod twoimi drzwiami niż na progu sierocińca.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Osobiście urodziłam każ de z tych dzieci. W przeciwnym razie odebrano by mi je i odesłano do sierocińca.
— Sądząc po wieku, rodziły ci się partiami po pięć lub sześć sztuk?
— Rodzę je, kiedy są jeszcze bardzo małe. Taki mam talent.
Alvin położył worek na ziemi i uściskał kobietę serdecznie.
— Bardzo się cieszę, że mam zaszczyt zapłacić za przywilej przebywania w tak miłosiernym domu.
— Oj… Jakie silne ramiona… — szepnęła Mama Wiewiórka.
— No, to gotowe — odezwał się Arthur Stuart. — Teraz będzie się chwalił tymi ramionami przez cały miesiąc.
— Niepotrzebne wam rąbanie drewna — powiedział Alvin. — Z drzew, które umarły z przyczyn naturalnych, ma się rozumieć.
I nie trzeba zabijać żadnych kleszczy ani węży, które mogłyby wy pełznąć ze sterty drew.
— Najbardziej można nam pomóc, nosząc wodę.
— Podobno w Nueva Barcelona nie ma studni — zdziwił się Alvin. — Ponieważ woda podskórna jest słona.
— Zbieramy deszczówkę jak wszyscy, ale to za mało, choć kąpiemy dzieci tylko raz na tydzień. Więc dla biednych ludzi dwa razy w tygodniu napełnia się publiczną studnię. Dziś ją napełniono.
— Pokaż mi drogę, a zrobię tyle kursów, ile zechcesz.
— Też pójdę, żeby go wspierać duchowo — dodał Arthur Stuart.
— Arthur Stuart ma tak szlachetne serce — wyjaśnił Alvin — że kiedy się napije do syta, przyjdzie tu i wszystko wysiusia.
— Coś takiego. Koncertowi łgarze.
— Powinnaś wysłuchać mojego koncertu na dwóch kłamców i bitego psa — powiedział Alvin.
— Choć tak naprawdę nie krzywdzimy żadnego psa — zapewnił ją szybko Arthur Stuart. — W roli psa występuje specjalnie przyuczony, bardzo niesympatyczny kot.
Mama Wiewiórka roześmiała się głośno i pokręciła głową.
— Przysięgam, nie rozumiem, dlaczego Margaret Larner poślubiła kogoś takiego.
— To był jej akt wiary — wyjaśnił Alvin.
— Ale Margaret Larner jest żagwią takiego formatu, że nie potrzebuje wiary, by ocenić serce mężczyzny.
— Na wiarę wzięła to, co on ma w głowie — wytłumaczył jej Arthur Stuart.
— Idźmy już po wodę.
— Najpierw chcę do wygódki — zażyczył sobie Arthur Stuart.
— Och, a to wstyd! — zawołała Mama Wiewiórka. — Ależ jestem niegościnna, zwłaszcza wobec syna właściciela gospody i jego szwagra. — Zbiegła po schodach, prowadząc za sobą Arthura Stuarta.
Alvin został sam. Rozejrzał się po poddaszu, szukając miejsca, w którym mógłby schować swój worek. Deski podłogi nie stykały się ze sobą ściśle, więc ktoś mógłby się zorientować, gdyby Alvin ukrył złoty pług pod nimi.
Z braku innych możliwości podszedł do komina i wyjął parę obluzowanych cegieł. Na początku nie były bardzo obluzowane. Trochę im pomógł, aż powstał otwór na tyle duży, by zmieścić w nim złoty pług.
Wyjął pług z worka. Był ciepły; wyczuł w nim jakiś ruch, jakby przelewający się złocisty płyn.
— Ciekawe, do czego się możesz przydać — szepnął do niego Alvin. — Od tylu lat noszę cię uśpionego w worku i nadal nie znalazłem dla ciebie zastosowania.
Pług nie odpowiedział. Może na swój sposób był żywy, ale nie miał daru mowy.
Alvin wepchnął go w zakopcony chłód komina. Ponieważ nie znalazł odpowiedniej półki, a nie miał ochoty zrzucić pługa w palenisko na parterze trzy i pół kondygnacji niżej, pozostało mu tylko jedno: wepchnąć go mocno w kąt. Sięgnął przenikaczem w głąb cegieł, by zmiękczyć je do konsystencji korka, po czym wbił w nie pług i znowu je utwardził, by utrzymały go na miejscu. Następnie ułożył na powrót cegły i połączył je zaprawą. Komin wyglądał jak przedtem; nikt by się nie domyślił, że coś w nim zmieniono. Równie dobra kryjówka jak każda inna.
Teraz w worku zostało tylko czyste ubranie i przybory do pisania. Mógł go spokojnie zostawić na łóżku.
Na dole znalazł Arthura Stuarta, który mył ręce po skorzystaniu z wygódki. Dwie trzyletnie dziewczynki przyglądały się mu tak zachłannie, jakby jeszcze nigdy nie widziały mycia rąk.
Kiedy skończył, zamiast wytrzeć się ręcznikiem — który wisiał o krok od niego na haku — wyciągnął ręce nad miednicą. Na oczach Alvina woda wyparowała tak gwałtownie, że Arthur Stuart nagle krzyknął i potarł dłońmi o spodnie — żeby je rozgrzać.
— Czasami — odezwał się Alvin — nawet Stwórca zostawia rzeczy naturalnemu biegowi.
Zażenowany Arthur Stuart łypnął na niego spode łba.
— Nie wiedziałem, że zrobi się aż tak zimno!
— Mogłeś się nabawić odmrożeń.
— Teraz mi mówisz?
— Skąd miałem wiedzieć, że nie będzie ci się chciało sięgnąć po ręcznik?
Arthur Stuart prychnął z urazą.
— Przecież muszę ćwiczyć. Racja?
— Oczywiście przy świadkach. — Alvin spojrzał na dziewczynki.
— One nie rozumieją, co się stało.
— Tym bardziej popisywanie się przed nimi jest żałosne.
— Pewnego dnia znudzą mi się te twoje mądrości i pouczanie.
— Może wtedy nie będziesz mi towarzyszyć w podróżach, na które cię nie zapraszam.
— Wtedy okazałbym posłuszeństwo. To mnie nie interesuje.
— Więc usiądź na tyłku i zaczekaj tu na mnie. Nie pomagaj mi, kiedy będę nosić wodę z publicznej studni.
— Nie nabierzesz mnie. Mówisz mi, żebym zrobił to, na co mam ochotę, ale jeśli to zrobię, znowu okażę posłuszeństwo.
— A ja myślałem, że jesteś tylko śliczny.
Był to dzień rozdzielania wody, w którym liczni mieszkańcy miasta nie musieli korzystać tylko z własnych zapasów deszczówki. Alvin nie musiał nikogo pytać o drogę. Wszyscy na ulicy nieśli puste dzbany. Nie był pewien, czy Arthur udźwignie oba, ale lepiej byłoby, gdyby niósł na ramionach dwa napełnione do połowy niż jeden pełny przed sobą.
Studnia nie przedstawiała się imponująco. Była dość ładna — Ba swój skromny sposób: na dole poidło dla zwierząt, wyżej zbiornik z dwoma kurkami. Ale woda w poidle była zielonkawa, a nad studnią krążył rój komarów.
Alvin przyjrzał się wodzie uważniej. Tak jak podejrzewał, roiło się w niej od maleńkich żyjątek, roślin i jaj komarów, a także innych owadów. Wiedział z doświadczenia, że po takiej wodzie ludzie na ogół chorują, jeśli nie przegotują jej przed wypiciem. Ale skoro żyjątka były tak małe, że niedostrzegalne gołym okiem, ludzie mogli nie stosować środków ostrożności.
Uznał, że zasady Mamy Wiewiórki, zakazujące zabijania zwierząt, nie obowiązują poza granicami jej domu — w dodatku czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dlatego przez parę minut zajmował się wodą. Rozbił wszystkie stworzonka na tak drobne cząstki, że nie mogły już nikomu wyrządzić szkody. Oczywiście nie rozbijał ich osobno, jednego po drugim — to by mu zajęło pół życia. Przemówił do nich bezgłośnie, ukazując im w myślach, czego od nich chce. Rozproszcie się. Wypuśćcie do wody swoje wnętrzności. Wyjaśnił im, że inaczej ludzie by ucierpieli, pijąc wodę. Nie był pewien, czy te maleństwa zrozumiały wszystko — najważniejsze, że posłuchały. Nawet komarze jaja.
Komary, jakby świadome, że Alvin właśnie zniszczył ich potomstwo, krwawo się na nim zemściły. Trudno, od ukąszeń się nie umiera. Nie posłużył się swoim talentem, by złagodzić swędzenie.
— Wiem, że coś robisz — odezwał się Arthur Stuart — ale nie rozumiem co.
— Noszę wodę dla Mamy Wiewiórki.
— Stoisz nad studnią i wytrzeszczasz oczy, jakbyś miał wizję.
Albo starał się nie puścić bąka.
— Trudno odróżnić te dwie sprawy. Dlatego wizjonerzy mają złą opinię.
— Wystarczą porządne gazy i można zakładać nowy kościół.
Napełnili dzbany; niektórzy ludzie w kolejce przyglądali się im z ciekawością, inni byli zajęci własnymi sprawami. Dziewczyna niewiele starsza od Arthura Stuarta wpadła na Alvina, pochylając się nad kurkiem. Napełniwszy dzban, podeszła do Arthura i odezwała się z francuskim akcentem:
— Ci, których stać na niewolnika, nie mają prawa brać wody z tej studni. Dla bogaczy są cysterny w centrum.
— Nie bierzemy dla siebie — wyjaśnił łagodnie Arthur Stuart — tylko dla domu Mamy Wiewiórki.
Dziewczyna splunęła na ziemię.
— Diabelski dom.
— Jesteś źle wyuczony — odezwała się starsza kobieta. — Roz mawiasz z białą dziewczyną i nie okazujesz szacunku.
— Przepraszam — powiedział Arthur Stuart.
— W naszych stronach — włączył się Alvin — ludzie dobrze wy chowani zwracają się do pana, nie do niewolnika.
Kobieta rzuciła mu spojrzenie spode łba i odsunęła się, ale dziewczyna nie mogła pohamować ciekawości.
— Czy to prawda, że Mama Wiewiórka ma kolorowe dzieci?
— Nic mi o tym nie wiadomo — rzekł Alvin. — Niektóre jej dzieci opalają się na ciemno, a inne tylko dostają piegów.
— Kto wie, skąd mają pieniądze — mówiła dziewczyna. — Nie którzy twierdzą, że uczą swoje dzieci kraść i po zmroku wysyłają je do miasta. Ciemnych twarzy w mroku nie widać.
— Nic podobnego — odparł Arthur Stuart. — Mają patent na głupotę. Za każdym razem, kiedy ktoś w mieście powie coś głupiego, zarabiają trzy centy.
Dziewczyna zmrużyła oczy.
— Wtedy byliby najbogatsi w mieście. Więc pewnie kłamiesz.
— A ty pewnie płacisz dolara dziennie temu, kto ma patent na brak poczucia humoru.
— Nie jesteś niewolnikiem.
— Jestem niewolnikiem losu. Jestem więźniem wszechświata, a wyzwoli mnie dopiero śmierć.
— Aha! Chodziłeś do szkoły!
— Uczyła mnie tylko siostra — odpowiedział zgodnie z prawdą Arthur Stuart.
— A ja mam talent — oznajmiła dziewczyna.
— To bardzo ładnie z twojej strony.
— Ta woda była chora! A teraz jest zdrowa. Wyleczył ją twój pan.
Alvin zdał sobie sprawę, że rozmowa zmierza w niebezpieczne rejony.
— Jeśli masz już dość obrażania wszystkich w okolicy, rozmawiając z tą białą panią bez spuszczania oczu, pora zabrać wodę do domu.
— Nie obraził mnie — sprzeciwiła się dziewczyna. — Ale jeśli potrafisz uleczyć wodę, chodź ze mną i ulecz moją mamę.
— Nie jestem uzdrowicielem — powiedział Alvin.
— Wydaje mi się, że ma żółtą febrę — dodała dziewczyna.
Jeśli w okolicy był jeszcze ktoś, kto nie zwracał uwagi na ich rozmowę, na ten sygnał musiał się ocknąć. Wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę.
— Żółta febra? — powtórzyła stara kobieta.
Dziewczyna spojrzała na nią wzrokiem bez wyrazu.
— Tak mówiła! — zawołała inna kobieta. — Marie la Morte a dit.
— Maria od Zmarłych powiedziała, że jej mama ma żółtą febrę! — krzyknął ktoś.
Teraz wszystkie twarze odwróciły się od dziewczyny — najwyraźniej nazywaną Marią od Zmarłych. Po chwili przy studni został tylko Alvin, Arthur i Maria od Zmarłych. Niektórzy uciekli tak szybko, że zostawili dzbanki.
— Chyba nikt nie ukradnie naszych dzbanów, jeśli zaraz po nie wrócimy — odezwał się Alvin. — Chodźmy do twojej matki.
— Na pewno ukradną — rozczarowała go Maria od Zmarłych.
— Ja ich popilnuję — powiedział Arthur Stuart.
— Tylko z szacunkiem do Białych. Spuść głowę i nie patrz im w oczy.
— A kiedy nikogo nie będzie w pobliżu, czy mogę sobie usiąść i udawać normalnego człowieka?
— Bardzo proszę.
Do domu Marii od Zmarłych było daleko. Szli ulicami, które zmieniły się w ścieżki między nędznymi chałupami i wreszcie zaprowadziły ich na tereny podmokłe, gdzie domy budowano na palach. W powietrzu wisiały czarne chmury komarów.
— Jak można z nimi żyć? — zdziwił się Alvin.
— Wdycham je i wykasłuję — poinformowała go Maria od Zmarłych.
— Dlaczego cię tak nazywają?
— Marie la Morte? Bo wiem, kiedy ktoś zachoruje, zanim on sam się o tym dowie. I wiem, jak się zakończy ta choroba.
— Czy ja jestem chory?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego myślisz, że potrafię uleczyć twoją matkę?
— Umrze, jeśli nikt jej nie pomoże, a tutaj personne nie wie, jak się leczy żółtą febrę.
Dopiero po chwili Alvin zorientował się, co znaczy francuskie słowo.
— Nie znam się na żółtej febrze.
— Jest straszna. Zaczyna się gorączką. Potem nadchodzą lodowate dreszcze. Oczy mojej matki stały się żółte. Kark, ramiona i plecy bolą ją tak, że musi krzyczeć. A kiedy nie krzyczy, jest bardzo smutna.
Alvin wolał nie pytać, co mogło spowodować chorobę. Dwie wiodące teorie mówiły o karze za grzechy i przekleństwie rzuconym przez kogoś urażonego. Oczywiście jeśli to prawda, on nie mógł tu nic pomóc.
Właściwie był uzdrowicielem, na swój sposób — jest to naturalne dla Stwórcy, wliczone w cenę talentu. Ale najlepiej szło mu uzdrawianie złamanych kości i niedomagających organów. Jeśli ktoś miał rozcięty mięsień lub skaleczoną stopę, Alvin potrafił mu pomóc. Albo w przypadku gangreny — oczyszczał tkanki i sprawiał, że chore nie atakowały zdrowych. Wiedział też, że w ropie znajduje się mnóstwo małych żyjątek, i potrafił rozpoznać, które nie powinny się znaleźć w ludzkim organizmie. Ale nie mógł postąpić z ludzkim ciałem tak jak z wodą — powiedzieć wszystkim żywym organizmom, żeby się rozpadły. W ten sposób zabiłby chorego razem z chorobą.
Choroby powodujące katar lub biegunkę były trudne do rozpoznania. Alvin nigdy nie miał pewności, czy chodzi o coś poważnego, czy też wystarczy przeczekać lub dobrze się wyspać. Wszystko, co dzieje się w żywym organizmie, było zbyt skomplikowane.
Gdyby był prawdziwym uzdrowicielem, mógłby ocalić swoje nowo narodzone dziecko, które urodziło się za wcześnie i nie potrafiło oddychać. Ale on nie rozumiał, co się dzieje w jego płucach. Dziecko umarło, zanim zdołał coś postanowić.
— Nie przydam się na wiele — powiedział. — Trudno jest uzdrawiać.
— Dotykam jej i widzę tylko śmierć, którą sprowadzi na nią żółta febra — odparła Maria od Zmarłych. — Ale kiedy przy studni dotknęłam ciebie, zobaczyłam moją matkę żywą.
— Wcale mnie nie dotknęłaś.
— Wpadłam na ciebie, kiedy nabierałam wodę. Musiałam użyć podstępu. Teraz już personne nie pozwala mi się dotykać.
Nic dziwnego, choć Alvin pomyślał, że lepiej chyba wiedzieć, że się umiera, by w porę pożegnać się z ukochanymi. Ale ludzie uważają, że dopóki się o czymś nie wie, tego czegoś nie ma. Dlatego ktoś, kto mówi o chorobie, może ją wywołać.
Choroba lub zdrada — w obu przypadkach niewiedza ma wielkie znaczenie. Jeśli się o niczym nie wie, sytuacja zmieni się na gorsze.
Między spłachetkiem suchej ziemi i maleńkim gankiem przerzucono deskę. Maria od Zmarłych prawie po niej przebiegła. Alvin się na to nie zdobył, widząc w dole gęste grzęzawisko. Jednak deska nie kołysała się przesadnie i jakoś zdołał dotrzeć do domu.
W środku cuchnęło, ale nie gorzej niż samo bagno. Zapach rozkładu był tu naturalny, choć wokół łóżka wydawał się gęstszy. W pierwszej chwili Alvin uznał, że w łóżku leży staruszka, najsmutniejsza, jaką kiedykolwiek widział. Potem zdał sobie sprawę, że kobieta wcale nie jest taka stara. Zniszczyło ją coś gorszego niż podeszły wiek.
— Usnęła. To dobrze — szepnęła Maria od Zmarłych. — Na ogół ból jej nie pozwala spać.
Alvin sięgnął przenikaczem w głąb ciała kobiety i ujrzał na wpół przegniłą wątrobę. Ze wszystkich organów sączyła się krew, która zalegała pod skórą i już się rozkładała. Kobieta była bliska śmierci — pewnie by umarła, gdyby się poddała. Alvin nie potrafił odgadnąć, co ją tu zatrzymuje. Może miłość do tej dziewczyny. Może tylko upór, każący jej walczyć do ostatniej chwili.
Alvin nie potrafił znaleźć przyczyny tego strasznego stanu. Była zbyt mała albo nie umiał jej rozpoznać. Ale to nie znaczyło, że był bezradny. Mógł naprawić naczynia krwionośne, osuszyć gromadzącą się krew. Już to kiedyś robił i wiedział, jak sobie poradzić. Pracował szybko. Wkrótce poczuł, że przegonił chorobę i naprawia szybciej, niż ona niszczy.
Ale w końcu musiał się zabrać do wątroby. Ten organ stanowił dla niego zagadkę; mógł tylko sprawić, żeby chore części wyglądały nieco podobniej do zdrowych. I może to wystarczyło, bo wkrótce kobieta odkaszlnęła — i w kaszlnięciu tym zabrzmiały nowe siły. Usiadła.
— J’ai soif — odezwała się.
— Chce pić — przetłumaczyła dziewczyna.
— Ma Marie d’Espoir! — powiedziała chora i wyciągnęła ku niej ręce, szlochając. Alvin nie rozumiał, ale uścisk i łzy wyjaśniały wszystko. Ruszył do drzwi, by zostawić kobiety same. Sądząc z położenia słońca, był w chacie od godziny. To długo dla po zostawionego przy studni Arthura Stuarta.
A jeśli stąd nie ucieknie, komary wyssą z niego całą krew.
Był już na końcu deski, kiedy poczuł jej drżenie pod stopami. Coś wpadło na niego od tyłu i po chwili leżał już w błocie, a Maria od Zmarłych obsypywała go pocałunkami.
— Vous avez sauve ma mere! — zawołała. — Uratowałeś ją, uratowałeś, vous etes un ange, vous etes un dieu!
— No, no, zejdź ze mnie, jestem żonaty — jęknął.
Dziewczyna wstała.
— Przepraszam, ale radość mnie roznosi.
— Nie wiem, czy coś pomogłem. Twoja matka może się czuć lepiej, ale nie usunąłem powodu, który sprowadził na nią żółtą febrę. Nadal jest chora i ciągle musi odpoczywać, żeby jej ciało samo rozprawiło się z tym, co w nim niedomaga.
Wstał i obejrzał się na chatę. W drzwiach stała matka. Po policzkach wciąż płynęły jej łzy.
— Mówię poważnie. Ma leżeć. Jeśli będzie tam stała, te komary pożrą ją żywcem.
— Kocham cię — odparła dziewczyna. — Będę cię zawsze kochać, dobry człowieku!
Arthur Stuart siedział na czterech dzbanach na wodę, które przeniósł jakieś dwadzieścia metrów od studni. I dobrze, bo wokół niej kłębiło się ze sto osób.
Alvin nie zaniepokoił się na widok tłumu — ulżyło mu tylko, że nie otacza on pewnego przemądrzałego czarnego młodzieńca.
— Długo to trwało — szepnął Arthur Stuart.
— Jej matka była ciężko chora.
— Aha. Po całym Barcy rozeszła się wieść, że w studni pojawiła się najsmaczniejsza woda w historii miasta. Teraz ludzie twierdzą, że albo ma moc uzdrawiania chorych, albo że Jezus przemienił ją w wino, albo że to znak powtórnego nadejścia szatana. Pięć razy tłumaczyłem pięciu różnym osobom, że nasza woda została nabrana w studni, zanim ktoś ją pobłogosławił, przeklął czy w co tam jeszcze wierzą. Miałem już wsypać do niej garść ziemi, żeby ich przekonać.
— Przestań wreszcie gadać i bierz się do dzbanów.
Arthur Stuart wstał i wyciągnął rękę. Znieruchomiał.
— Jak mam wziąć drugi dzban, kiedy już oprę pierwszy na ramieniu?
Alvin rozwiązał problem, stawiając mu na ramionach dwa wypełnione do połowy dzbany. Potem sięgnął po własne, pełne. Bez trudu oparł je na barkach.
— W twoim wykonaniu to wygląda bardzo prosto — zauważył Arthur Stuart.
— Nic na to nie poradzę. Mam siłę kowala i ciężko na nią za pracowałem. Ty też byś mógł, gdybyś chciał.
— Nie zauważyłem, żebyś mi proponował miejsce czeladnika kowala.
— Bo jesteś uczniem Stwórcy, w dodatku niezłym.
— Uleczyłeś tę kobietę?
— Raczej nie. Ale uzdrowiłem to, co choroba zepsuła.
— Czyli mogłaby teraz przebiec kilometr bez zadyszki, tak?
— Tam, gdzie mieszka, raczej przebrnąć parę kroków. Te ba gna mogłyby połknąć całą armię i wypluć ją w postaci komarów.
— No dobrze. Zrobiłeś, co należało, i na tym koniec.
Wrócili do domu Wiewiórki i Łosia, gdzie wypełnili cysterny wodą. Zmieszana z deszczówką tylko trochę poprawiła jej smak, lecz Alvin się tym nie przejął. Ludzie naprawdę przesadzają, jeśli chodzi o jego talent.
Tymczasem w domu Marii od Zmarłych — albo Marie d’Espoir — nikt nie pamiętał o radzie Alvina. Kobieta, którą uratował, chodziła, sprawdzając pułapki na raki, kąsana przez niezliczone komary. Kto by się przejmował owadami na bagnach rojących się od aligatorów i jadowitych węży?
A komary, wzdęte od jej krwi, roiły się nad bagnem. Niektóre dolatywały aż do miasta. Każdy, kogo ukąsiły, otrzymywał zabójczą dawkę żółtej febry.