Plotkarze nadal nie próżnowali. Żółta febra tylko dodała im tematów do rozmowy: kto zachorował, kto umarł, kto uciekł z miasta, kto zamieszkał na plantacji przyjaciół do czasu przeminięcia zarazy.
Ale najważniejsza historia nie była plotką: wojska gromadzone przez króla nagle dostały rozkaz odwrotu. Najwyraźniej generałowie bali się żółtej febry bardziej niż militarnej potęgi Hiszpanii. To mógł być błąd. W chwili gdy zagrożenie inwazji znikło, hiszpańskie władze w Nueva Barcelona zaczęły aresztować agentów Kawalerów. Najwyraźniej Hiszpanie wiedzieli o spisku — do nich także trafiały plotki, jak do wszystkich — i tylko czekali z atakiem na odpowiedni moment.
A więc nie tylko żółta febra dziesiątkowała angielskojęzycznych mieszkańców Nueva Barcelona. Wielu Amerykanów, Jankesów i Anglików wsiadało na statki opuszczające miasto — Amerykanie podróżowali parowcami w górę rzeki, Jankesi i Anglicy statkami handlowymi zmierzającymi na pełne morze, do Nowej Anglii, Jamajki lub innych angielskich kolonii.
Kawalerowie nie mieli wcale łatwiej niż Francuzi. Prom na jeziorze Pontchartrain i inne środki transportu znajdowały się pod obserwacją, a posiadacze królewskiego paszportu z Kolonii Korony mieli zakaz wyjazdu. Ponieważ Kawalerowie stanowili największą angielskojęzyczną grupę, w ogarniętej zarazą Nueva Barcelona było mnóstwo przerażonych ludzi.
Bogaci Hiszpanie wyjechali na Florydę. Francuzi nie mieli dokąd uciekać. Granice były dla nich zamknięte od czasów pierwszej inwazji Napoleona na Hiszpanię.
W mieście zapanował strach i gniew.
Alvin robił zakupy, co ostatnio stało się trudniejsze; rolnicy niechętnie przywozili swoje produkty do miasta, w którym szalała żółta febra. Alvin właśnie szperał wśród najmarniejszych melonów, jakie zdarzyło mu się widzieć, kiedy zdał sobie sprawę, że w jego stronę przez tłum zbliża się znajomy płomień serca.
— Jim Bowie — powiedział, nie odwracając się.
Bowie uśmiechnął się szeroko i ciepło; na widok tego uśmiechu Alvin odruchowo sprawdził, czy przybysz nie ma w dłoni noża. Nie miał, ale niewiele to znaczyło, co Alvin wiedział z doświadczenia.
— Nadal w Barcy? — zagadnął Bowie.
— Myślałem, że już dawno wyruszyłeś z miasta.
— Prawie nam się udało, ale zamknęli porty. Niech diabli wezmą króla za ten bałagan.
Niech diabli wezmą króla? Przecież Bowie należał do ekspedycji mającej szerzyć królewską władzę na terenach Meksyku.
— No cóż, febra przeminie — powiedział Alvin. — Zawsze mija.
— Nie musimy na to czekać. Właśnie dostaliśmy wieści od gubernatora generalnego Nueva Barcelona. Ekspedycja Steve’a Austina może wyruszać. Wszyscy Kawalerowie, którzy z nami podróżują, dostaną przepustkę na statek do Meksyku.
— Przypuszczam, że macie bardzo dużo chętnych.
— A żebyś wiedział. Hiszpanie nienawidzą Meksykanów jeszcze bardziej niż Kawalerów. Pewnie ma to coś wspólnego z faktem, że król Arthur nigdy nie wyrwał bijących serc z piersi dziesięciu tysięcy hiszpańskich obywateli, by złożyć ofiarę jakiemuś pogańskiemu bożkowi.
— No, to powodzenia.
— Skoro już cię widzę, muszę powiedzieć, że czułbym się o wiele spokojniejszy, gdybyś z nami pojechał.
Żebyś mógł mi wbić nóż w plecy w odwecie za upokorzenie?
— Nie jestem żołnierzem.
— Myślałem o tobie — wyznał Bowie.
O, to na pewno.
— Uważam, że armia, która by miała ciebie po swojej stronie, ma zwycięstwo w kieszeni.
— Tam jest strasznie dużo krwiożerczych Meksykanów, a ja jestem samiuteńki. I pamiętaj, że niezbyt dobrze strzelam.
— Wiesz, o czym mówię. A jeśli broń Meksykanów nagle sta nie się miękka albo po prostu zniknie, jak to się zdarzyło z moim ulubionym nożem?
— Powiedziałbym, że to cud sprawiony przez złego bożka, który pragnie szerzyć niewolnictwo na ziemiach Meksyku.
Bowie gapił się na niego przez chwilę.
— A, więc to tak. Jesteś abolicjonistą.
— Wiedziałeś o tym.
— No, są ludzie, którzy po prostu nie zgadzają się na niewolnictwo, i są abolicjoniści. Czasami dajesz komuś złoto i już mu nie przeszkadza, ilu kto ma niewolników.
— To pewnie ktoś inny. Mnie złoto na niewiele się przydaje.
Podobnie jak wyprawa przeciwko Meksykanom.
— Są okrutni — powiadomił go Bowie. — Mają krew na rękach.
— I dlatego mam z nimi walczyć?
— Mężczyzna nie cofa się przed walką.
— Ten mężczyzna się cofa. A ty też byś tak zrobił, gdybyś myślał.
— Meksykanie nie są przeciwnikami dla ludzi, którzy potrafią strzelać. Poza tym w Meksyku dołączą do nas tysiące Czerwonych z innych plemion. Mają już dość służenia za zwierzęta ofiarne.
— Ale przecież chcecie tam wprowadzić niewolnictwo. To tak że im się nie spodoba.
— Nie, Czerwoni nie będą niewolnikami.
— W Meksyku jest wielu Czarnych byłych niewolników.
— Przecież są z natury niewolnikami.
Alvin odwrócił się i zaczął ładować do worka melony. Bowie trącił go boleśnie w ramię.
— Nie odwracaj się do mnie tyłem!
Alvin nie odpowiedział. Podał tylko parę drobnych monet straganiarzowi, który pokręcił głową.
— No, przecież to dla dzieci z sierocińca — powiedział Alvin.
— Wiem, dla kogo — odparł straganiarz. — Dziś melony kosztu ją po dziesięć centów sztuka.
— Co, aż tak trudno je zbierać? Są w środku wykładane złotem?
— Bierz albo wynocha.
Alvin wysupłał z kieszeni więcej monet.
— Na pewno jesteś dumny, że tak się przysłużyłeś bezbronnym dzieciom.
— W tym domu nikt nie jest bezbronny — rzekł straganiarz.
Alvin odwrócił się. Bowie zastąpił mu drogę.
— Powiedziałem: nie odwracaj się do mnie tyłem.
— Teraz stoję przodem — odparł Alvin — a jeśli nie zostawisz tego noża w spokoju, stracisz coś, co jest ci bardzo drogie — i nie jest ze stali, choć tak wmawiasz damom.
— Więc nie chcesz, żebym był ci wrogiem?
— Nie chcę. Chcę, żebyś był mi nikim.
— Na to za późno. Albo wróg, albo przyjaciel.
Alvin odszedł z workiem pełnym melonów, ale odchodząc, rozgrzał ostrze noża Bowiego, a także guziki jego spodni. Po chwili nitki guzików przepaliły się i spodnie się rozpięły. Kiedy Bowie sięgnął po nóż, pochwa buchnęła płomieniem. Za plecami Alvina rozległy się śmiechy i wiwaty straganiarzy.
Prawdopodobnie popełniłem błąd, pomyślał. Ale Bowie także, znowu się mi pokazując. Dlaczego tacy ludzie nie chcą się pogodzić z przegraną i bez końca zaczepiają lepszych od siebie?
Arthur Stuart obudził się w środku nocy, czując w brzuchu rewolucję. Coś mu się w środku przelewało. Sprawa wyglądała poważniej, więc Arthur wstał z rezygnacją, zszedł na dół, niosąc buty w ręce, włożył je przy tylnych drzwiach i ruszył przez ciemną noc do wygódki.
Spędził tam nieprzyjemne pół godziny, ale za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że to już koniec i wstawał, jelita znowu się buntowały.
Wreszcie wstał po raz kolejny i nie usłyszał bulgotu wnętrzności, choć nie wiedział na pewno, czy kiedy dotrze na szczyt schodów, nie będzie musiał pędzić w dół. Oczywiście niepokoił się, że to może mieć coś wspólnego z żółtą febrą, że Alvin nie uleczył go do końca i choroba znowu atakuje, lecz po zastanowieniu doszedł do wniosku, że prawdopodobnie winowajcą jest raczej sprzedawca, u którego kupił dziś pasztecik, być może nie całkiem dopieczony.
Otworzył drzwi wygódki i wyszedł.
Ktoś pociągnął go za nocną koszulę. Arthur Stuart pisnął i odskoczył.
— Nie bój się! — szepnęła Maria od Zmarłych. — Nie jestem duchem. Wiem, że Afrykanie boją się duchów.
— Ja boję się ludzi, którzy łapią mnie za koszulę, kiedy opuszczam wychodek w środku nocy — warknął Arthur Stuart. — Co tu robisz?
— Jesteś chory — powiedziała.
— Coś takiego.
— Ale tym razem nie umrzesz.
— A już miałem nadzieję.
— Wielu ludzi umrze… I wielu obwini o to mnie.
— Wiem. Chciałem cię ostrzec, ale już was nie zastałem.
— Zobaczyłam cię i pomyślałam: ten chłopiec chce nas ostrzec. Więc dziś pomyślałam: może dasz nam jedzenie. Jesteśmy bardzo głodne.
— Jasne. Chodźcie do domu.
— Nie, nie. To dziwny dom. Bardzo niebezpieczny.
Arthur Stuart skrzywił się z niechęcią.
— Jasne. Więc to, co opowiadają o tobie, to same kłamstwa, za to wszystko, co mówią o tym domu, to prawda. Zgadza się?
— Historie o mnie są prawdziwe tylko w połowie. A jeśli historie o tym domu są w połowie prawdziwe, w życiu do niego nie wejdę.
— Nie czeka tam na ciebie żadne niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony mieszkańców. A koło wychodka cuchnie. Więc sprowadź mamę i chodźcie do domu, gdzie przynajmniej da się oddychać. Ale szybko, bo znowu pobiegnę do wygódki i kto was wtedy nakarmi?
Maria od Zmarłych zastanawiała się przez chwilę. Potem podkasała spódnicę i pobiegła w ciemność. Arthur poszedł do kuchni.
Parę minut później przy świetle świecy Maria od Zmarłych i jej matka zajadały nieco sczerstwiały chleb i ser, popijając ciepławą wodą. Zresztą smak ich nie interesował. Chyba nie odróżniały chleba od sera, tak szybko je połykały.
— Kiedy jadłyście ostatni posiłek? — zaciekawił się Arthur Stuart.
— Zanim opuściłyśmy dom — wyjaśniła Maria od Zmarłych. — Nie miałyśmy nic do jedzenia, bo zabrałybyśmy ze sobą.
— Jestem cała pogryziona — poskarżyła się jej matka. — Nie mam już ani kropli krwi.
Rzeczywiście, Arthur Stuart zauważył na jej skórze bąble po komarach.
— Jak się pani czuje? — spytał.
— Jestem bardzo głodna. Ale nie chora, nie. Twój pan mnie uzdrowił.
— To nie mój pan, tylko szwagier.
Maria od Zmarłych spojrzała na niego z ukosa.
— Alvin poślubił Afrykankę?
— Rodzice jego żony mnie adoptowali.
— Jesteś wolny?
— Nie należę do żadnego człowieka. Ale to właściwie nie wolność. Wszyscy mi mówią: jesteś na to za młody, jesteś za czarny, żeby tam iść, zbyt niedoświadczony, żeby to zrobić.
— Ja nie jestem Czarna, ale wolałabym zostać niewolnicą niż tym, kim jestem.
— No, no, nie tak źle być Francuzką.
— Chodzi mi o to, że widzę tych, którzy są chorzy.
— Wiem. Żartowałem. Oczywiście, jak mówi Alvin, jeśli trze ba wyjaśniać, że się żartowało, to żart nie był śmieszny.
— Kim jest Alvin? — zapytała Maria od Zmarłych.
— Moim szwagrem.
— Non, non — odezwała się jej matka. — Jak mnie uleczył?
Nagle Arthur nabrał podejrzeń. Przychodzą w środku nocy, pytają o Alvina… Oczywiście można to zrozumieć — kto by nie był ciekawy! — ale być może chodzi także o to, by Arthur Stuart powiedział za dużo.
— Jutro rano same go o to spytacie.
— Do rana musimy odejść — odparła Maria od Zmarłych. — Przed świtem. Ludzie obserwują ten dom. Zobaczą nas, pójdą za nami, zabiją. Powieszą za czary, jak w Nowej Anglii.
— W Nowej Anglii od lat się tego nie robi.
— Czy Alvin dotykał tego chleba? — wtrąciła matka.
To Alvin kupił bagietki. Arthur zawahał się przez chwilę.
— Skąd mam wiedzieć?
Wiedział, że ta chwila wystarczyła za odpowiedź. I nie rozumiejąc dlaczego, miał ochotę zabrać bułki, a kobiety pożegnać czym prędzej. Maria od Zmarłych chyba odczytała jego myśli — a może uznała, że matka jest zbyt natarczywa, bo powiedziała:
— Musimy już iść.
— Immediatement — dodała jej matka i dziękując, zgarnęła do fartucha jeszcze parę bagietek. Arthur chciał ją powstrzymać — miały być na śniadanie — ale pomyślał, że na bagnach nie ma nic do jedzenia, i ugryzł się w język. Rano kupi nowe.
Odprowadził kobiety do drzwi.
— Non — powiedziała matka.
— Nie idź z nami — szepnęła Maria od Zmarłych.
— Nie idę. Muszę znowu do wygódki, więc się pospieszcie. Nie chcę urazić waszego delikatnego zmysłu powonienia.
— Co? — Maria od Zmarłych nie zrozumiała.
— Muszę natychmiast do wychodka, więc uciekajcie, jeśli nie lubicie smrodu.
Uciekły, a Arthur Stuart zasiadł na opuszczonym na chwilę miejscu.
Najpierw w stronę domu poleciało parę kamieni. Było to późnym wieczorem następnego dnia. Potem rozległ się stłumiony krzyk, którego nikt nie zrozumiał.
Następnego ranka przed domem szła grupa mężczyzn z trumną.
— Dlaczego u was nikt nie choruje?! — wołali.
Papa Łoś i Mama Wiewiórka nadal opiekowali się trojgiem dzieci, które leżały z gorączką pomimo zapobiegawczego leczenia. Perspektywa pokazania chorych była kusząca, ale wszyscy wiedzieli, że troje chorych dzieci to niezbyt przekonujący argument, kiedy dzieci sąsiadów umierają.
Nie działo się tak dlatego, że Alvin leczył tylko dzieci z sierocińca. Szukał innych płomieni serc w domach i ocalił wiele z nich, jednak zadanie było czasochłonne. Nie wszystkie dzieci zdołał odszukać i uleczyć. Na niektóre nawet nie spojrzał. Jego moc miała granice.
Nie udawał już, że pracuje czy załatwia sprawunki. Ostatnim jego zakupem były bagietki, którymi Arthur Stuart podzielił się z Marią od Zmarłych i jej matką. Spał tylko wtedy, gdy nie mógł już utrzymać otwartych oczu. Drzemał niespokojnie; budziły go koszmary, w których dzieci umierały pod jego rękami. A najgorszym koszmarem ze wszystkich była wizja matki Marii od Zmarłych, której ciało toczy niewidzialna choroba, a ona chodzi wśród ludzi i zaraża ich febrą, dotykając ich, mówiąc lub szepcząc im do ucha. Pogłaskała po włosach dziecko, które natychmiast upadło martwe. I każda martwa osoba odwracała się do Alvina i pytała: „Dlaczego ją ocaliłeś i pozwoliłeś nas zabijać?”.
Wtedy się budził i szukał przyćmionych chorobą płomieni serca, usiłując naprawić wyniszczone ciała.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby szukać w najbliższej okolicy, ale okazało się, że umieralność wzrastała odpowiednio do odległości od sierocińca. Tak jakby Bóg go pobłogosławił i to błogosławieństwo rozprzestrzeniło się na sąsiednie domy.
Albo, jak wyraźnie sugerowali ludzie przed domem, jakby diabeł chronił swoich.
Tej nocy było więcej kamieni, krzyków i pijaków rzucających butelkami. Dzieci obudziły się z płaczem. Papa Łoś i Mama Wiewiórka przenieśli je do położonych dalej pokojów.
A Alvin leżał bez ruchu, niezmordowanie lecząc, skupiając się na dzieciach, ratując wszystkie, jakie mógł uratować.
Arthur Stuart nie ośmielił się mu przeszkadzać — albo budzić, jeśli spał. Rozumiał, że Alvin z jakiegoś powodu siebie obwinia o wybuch zarazy, można to było poznać po jego ponurej determinacji. To była rozgrywka osobista: Alvin usiłował naprawić jakiś straszny błąd. Tyle wydusił z siebie, zanim zupełnie przestał się odzywać. Teraz milczał i zostawił Arthura Stuarta samemu sobie. Arthur nie miał mocy uzdrawiania, ale nauczył się podstaw Stwarzania i uznał, że pora wykorzystać swoje umiejętności do obrony domu. Wiewiórka powiedziała coś, co mu nasunęło pomysł: — Boję się tych pochodni. A jeśli oni chcą nas spalić? Więc Arthur Stuart sięgnął ku ludziom z pochodniami i spróbował zrozumieć ogień. Do tej pory pracował tylko z metalem. Drewno i tkaniny były pochodzenia organicznego, z trudem w nie wnikał. Wkrótce zrozumiał, że źródłem ognia jest olej, którym nasączono pochodnie, i że płyn ten jest bardziej zrozumiały dla jego na poły ślepego, poruszającego się po omacku przenikacza.
Nie pojmował, jak działa ogień, więc nie mógł zapobiec jego płonięciu, ale mógł rozproszyć płyn, zmienić go w gaz, tak jak zmieniał metal w płyn. A kiedy go ulotni, pochodnia wkrótce zgaśnie. I wkrótce płomienie wokół domu kolejno zaczęły gasnąć. Dopiero kiedy Papa Łoś powiedział: „Co się dzieje? Boże, ratuj, dlaczego oni gaszą pochodnie?”, Arthur Stuart zrozumiał, że coś jest niedobrze. Otworzył oczy. Ugasił jakiś tuzin pochodni. Osmalone czarne kije zaścielały ulice, rozrzucone niczym kości jakiegoś dawno umarłego stworzenia.
— Jeśli szukali dowodu, że ten dom jest przeklęty, to go mają — odezwała się Mama Wiewiórka. — Każdemu, kto się do niego zbliżył, gasła pochodnia.
Serce Arthura Stuarta zabiło boleśnie. Już miał się przyznać, kiedy zobaczył, że tłum się wycofuje.
— Na dziś mamy spokój — rzekł Papa Łoś. — Ale wrócą. I będzie ich więcej. Mają kolejny cud.
Mama Wiewiórka spojrzała na Arthura Stuarta.
— Nie sądzisz chyba, że Alvin popełnił taką nieostrożność, co?
— Nie, nie sądzę — wymamrotał.
— Niech dzieci wracają do łóżek — powiedział Papa Łoś. — Ucieszą się, że tłum odszedł.
Tylko jeden człowiek pozostał na ulicy. Nie obserwował domu, ale nie ruszał się z miejsca. Arthur Stuart doszedł do wniosku, że poznaje te niedźwiedzie ruchy, świadczące o skumulowanej energii. To ktoś, kogo niedawno poznał. Abe Lincoln? Cóż?
Ostrożnie sięgnął do jego płomienia serca. Nie miał biegłości Alvina, nie wiedział, jak tylko musnąć, tylko zerknąć. Przed chwilą widział go jako odległą iskierkę, aż raptem, gwałtownie ogarnęła go osobowość tamtego człowieka, wszystko, co tamten czuł, widział i słyszał, czego pragnął. Był pełen nienawiści, wściekłości i wstydu. Ale nie miał w sobie słów, imion, to było trudniejsze do znalezienia. Peggy widziała takie rzeczy, lecz Arthur Stuart nie. Alvin chyba też nie.
Trudno było się wydrzeć z płomiennego serca tego człowieka, ale teraz Arthur Stuart już wiedział, kto to jest, bo w środku chaosu jedna rzecz stała się jasna — nieustanna świadomość noża u pasa, narzędzia, na którym polegał jak na niczym innym. Bez wątpienia Jim Bowie.
Przepełniony złością Jim Bowie zjawił się tu w jakimś niegodziwym celu. Ciekawe, czy nadal ma urazę o to na rzece. Ale dlaczego wtedy Arthur Stuart nie zauważył jego strachu?
Może trzeba mu dać nauczkę. Arthur Stuart nie potrafił sprawić, jak Alvin, żeby nóż zniknął, ale potrafił coś innego. Czasem udawało mu się podgrzać nóż tak, żeby Bowie go poczuł. Aha, udało się! Bowie obrócił się na pięcie i pędem uciekł.
Jednego tylko Arthur Stuart nie potrafił zrozumieć. Dlaczego Bowie biegł, trzymając się mocno za spodnie, jakby bał się, że mu spadną?
Alvin spał, nie wiedząc, kiedy opuści go sen i zacznie się koszmarna jawa pełna nieudanych prób ocalenia kolejnych chorych. Przez ołowiany letarg dotarł do niego czyjś głos.
— Uzdrowicielu!
Brzmiał rozkazująco i dziwacznie. Alvin nigdy wcześniej nie słyszał tego głosu. Osoba, która go wołała, przemawiała jakby ze środka płomienia jego serca.
— Obudź się, ty, co śpisz!
Powieki Alvina uniosły się jakby wbrew jego woli. Za oknem zaczynało świtać.
— Obudź się, ty, co trzymasz w kominie złoty pług!
W jednej chwili wyskoczył z łóżka i popędził przez długi pokój, by dotknąć ręką cegieł. Złoty pług nadal był na miejscu, ale ktoś się o nim dowiedział.
Albo nie. To pewnie sen. Zasnął po uleczeniu dziecka mieszkającego cztery ulice dalej. Jego matka także umierała; ją miał zamiar uleczyć później. Czy zdążył, zanim spadł na niego sen?
Wytężył zmysły. Znalazł dziecko, pięcioletniego chłopca. Ale tam, gdzie powinna się znajdować jego matka, zastał pustkę. Więc ciało go jednak zdradziło. Dziecko przeżyło, lecz stało się sierotą. Zakłuły go wyrzuty sumienia.
— Zabierz złoto z komina, uzdrowicielu, i zejdź porozmawiać ze mną!
To nie mógł być sen. Głos był tak silny, że Alvin usłuchał go jakby z własnej woli. Ale zaraz się zorientował, że jest inaczej.
Jednak nie miał powodu nie posłuchać. Ktoś wiedział o złotym pługu, więc kryjówka nie była już nic warta. Pora znów go wydobyć i włożyć do worka.
Rozsunięcie i zmiękczenie cegieł zabrało mu trochę czasu i kosztowało wiele wysiłku, tak był zmęczony. Pług zadrżał w jego dłoniach, jak zawsze pełen życia, czujny, choć niepragnący niczego. Alvin wyjął go i przytulił do piersi. Bliskość pługa ogrzała mu serce. Nie wiedział, czy to działanie pługa, czy też radość na widok przyjaciela i towarzysza podróży.
— Zejdź do mnie, uzdrowicielu!
Kim jesteś? — spytał bezgłośnie, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ten, kto wołał go z głębi płomienia serca, albo nie słyszał jego myśli, albo nie chciał odpowiadać.
— Zejdź i przełam się ze mną chlebem.
Chleb. Coś o chlebie. Tu chodzi o coś więcej niż jedzenie. Ta kobieta chce od niego o wiele więcej niż posiłku.
Kobieta. Wzywała go kobieta. Skąd wiedział?
Zszedł po schodach, niosąc w worku pług wraz z paroma innymi rzeczami. Papa Łoś zauważył go na drugim piętrze, Mama Wiewiórka na pierwszym. Kiedy zszedł na parter, oboje szli tuż za nim.
— Co robisz? — spytała Wiewiórka.
— Dokąd idziesz? — dodał Papa Łoś.
— Ktoś mnie wzywa — odpowiedział. — Zaopiekujcie się Arthurem Stuartem, dopóki nie wrócę.
— Skąd wiesz, że to nie pułapka? Wczoraj w nocy zjawili się z pochodniami. Jakaś dziwna moc zgasiła ognie, gdy się zbliżyli.
Na pewno obserwują dom. Chętnie by nas wywabili na zewnątrz.
— Ona nazywa mnie uzdrowicielem. Chce, żebym się z nią przełamał chlebem.
W drzwiach kuchni stanął Arthur Stuart.
— To kobieta, którą uleczyłeś na bagnach — powiedział. — Przyszła tu dwa dni temu, w nocy, razem z Marią od Zmarłych.
Dałem im chleb, a one spytały, czy to ty go kupiłeś.
— Ach tak… — westchnęła Wiewiórka. — Straszną moc ma Maria od Zmarłych.
— Świadomość pewnych spraw może być strasznym ciężarem, lecz nie stanowi zagrożenia dla nikogo, kto nie boi się prawdy.
Ale to nie Maria od Zmarłych mnie woła.
— A jej matka? — spytał Arthur Stuart.
— Też nie sądzę.
— A jeśli to urok? — odezwała się Wiewiórka. — Masz się za tak potężnego, że żadne moce nie mogą cię tknąć?
— Urok… Tak, to prawdopodobne.
— Więc nie możesz iść — rzekł Arthur Stuart. — Dobrzy ludzie nie rzucają uroków na innych. Ani nie składają takich okropnych ofiar, jakich do tego potrzeba.
— Wystarczyło spalić kawałek chleba — odparł Alvin. — A ja pójdę albo nie, jeżeli tak postanowię.
— Czy nie tak myślą wszyscy, na których rzucono urok? — ode zwał się Papa Łoś. — Czy nie znajdują usprawiedliwienia na swoje posłuszeństwo wezwaniu?
— Może i tak. Ale idę.
Wyszedł. Arthur Stuart pospieszył za nim.
— Wracaj do domu — nakazał mu Alvin.
— O nie. Jeśli masz wpaść w pułapkę, chcę to zobaczyć na własne oczy, żeby później móc opowiadać ludziom, jak to nawet najpotężniejszy człowiek na świecie potrafi być czasem głupi jak stołowa noga.
— Jestem jej potrzebny.
— Tak jak szatanowi potrzeba dusz grzeszników — dodał Arthur Stuart.
— Ona mi nie rozkazuje, tylko prosi.
— Nie rozumiesz, że tak właśnie się przymusza dobrego człowieka? Przychodzisz, kiedy ludzie cię potrzebują, więc kiedy ktoś ci każe przyjść, myślisz, że cię potrzebuje.
Alvin zatrzymał się i spojrzał Arthurowi Stuartowi w oczy.
— Wczoraj wieczorem zostawiłem sierotę bez opieki, ponieważ nie mogłem opanować senności. Jeśli jestem tak słaby, że nie wygram z własnym ciałem, dlaczego sądzisz, że oprę się urokowi?
— Więc sam rozumiesz, że nie jesteś bezpieczny.
— Rozumiem, że muszę iść. A ty jesteś za słaby, żeby mnie za trzymać.
Ruszył pustą o poranku ulicą. Arthur Stuart potruchtał za nim.
— To ja zgasiłem pochodnie — wyznał.
— Nie wątpię. To było diabelnie głupie.
— Bałem się, że chcą spalić dom.
— I chcą, nie ma wątpliwości, ale jeszcze przez jakiś czas będą się zbierać na odwagę. Albo walczyć ze strachem. Tak czy tak, kiedy te uczucia w nich urosną, dom stanie w płomieniach. Ty prawdopodobnie sprawiłeś tylko tyle, że teraz bardziej się boją.
Przestań o tym myśleć.
— Musisz się wyspać, żeby także nie myśleć o swoich kłopotach.
— Nie udawaj, że rozumiesz moje grzechy.
— Nie udawaj, że wiesz, co rozumiem, a czego nie.
Alvin roześmiał się niechętnie.
— Niewyparzona gęba.
— Wczoraj był tu Jim Bowie. Tylko on został, kiedy tłum uciekł.
— Zapraszał mnie, żebym wyruszył z jego ekspedycją. Powiedział, że albo będę jego przyjacielem, albo wrogiem.
— Więc może to on podburzał ludzi, żeby skłonić cię do wyjazdu razem z nim?
— Taki człowiek uważa, że strach zwycięża lojalność.
— Wielu panów z batem potwierdzi słuszność tych słów.
— To nie lojalność, lecz posłuszeństwo, i to tylko dopóki w pobliżu jest bat.
Opuścili dzielnicę malowanych budynków i znaleźli się w innym Nowym Orleanie, wśród spłowiałych domów i chałup prześladowanych Francuzów. Za nimi znajdowały się szałasy wolnych Czarnych i bezpańskich niewolników — świat tanich, zdesperowanych dziwek, najemnych morderców za parę centów i wyznawców afrykańskiej czarnej magii, którzy wrzucają w ogień strzępki żywego ciała, by natura złamała własne prawa.
Magia Czarnych różniła się od talentów Białych. Alvin wyczuwał to w płomieniach ich serc — był to rodzaj zdesperowanej odwagi. Gdyby zdarzyło się najgorsze, potrafiliby złożyć ofiarę płomieniom, by ocalić to, co jest dla nich najdroższe.
— Czujesz moc wokół nas? — spytał.
— Czuję smród — odparł chłopiec. — Jakby wszyscy wylewali nocniki na ziemię.
— Cysterny tu nie dojeżdżają, więc jakie mają wyjście?
— A mocy nie czuję ja — dodał Arthur Stuart.
— Ale zacząłeś mówić jak Francuz.
— To nic nie znaczy. Wiesz, że powtarzam wszystko, co usłyszę.
— Więc ich słyszysz. Są wszędzie.
— To czarne miasto, panie — powiedział Arthur Stuart głosem niewolnika. — Tu nie ma Francuza.
— Francuscy niewolnicy uciekają tak samo jak hiszpańscy czy niewolnicy Kawalerów.
Z domów zaczęły wychodzić czarne dzieci, a za nimi ich matki, zmęczone kobiety o smutnych oczach. I mężczyźni wyglądający groźnie. Zaczęli podążać za nimi niczym pochód. Szli, aż zatrzymali się przed kobietą przy palenisku. Nie była gruba, ale i nie chuda. Była zmysłowa niczym żyzna ziemia. Kiedy podniosła wzrok Kryształowe Miasto znad ognia, uśmiechnęła się do Alvina promiennie jak słońce. Ile mogła mieć lat? Może dwadzieścia, sądząc po gładkiej brązowej skórze. A może sto, sądząc po mądrych, roziskrzonych oczach.
— Przybyliście do La Tii — powiedziała.
Zza paleniska wyłoniła się drobniejsza kobieta, Francuzka z wyglądu.
— Oto królowa — oznajmiła. — Ukłońcie się.
Alvin nie usłuchał. La Tia niczym nie zdradziła, że tego właśnie oczekuje.
— Na kolana, biały człowieku, jeśli ci życie miłe! — rzuciła ostro Francuzka.
— Cicho, Michele — odezwała się La Tia. — Niech nie klęka, nie chcę. Chcę cudu, nie klękania. Ja go wzywam, on przychodzi.
— Wszyscy muszą przyjść, kiedy ich wzywasz — odparła Michele.
— Nie on. On przychodzi, ja go nie zmuszam. Ja tylko przemawiam. On sam postanowił przyjść.
— Czego chcesz? — spytał Alvin.
— W Barcy będzie ogień — powiedziała La Tia.
— Wiesz to na pewno?
— Słyszę. Niewolniki słuchają, niewolniki mówią. Wiesz. Jak w Camelocie.
Alvin przypomniał sobie stolicę Kolonii Korony i to, że plotki rozchodziły się po niej szybciej od biegnącego chłopca. Ale skąd wiedziała, że tam był?
— Na tym chlebie twoja skóra — wyjaśniła. — Dziewczyny jak ja normalnie nie widzą takiej skóry, bo mała. A ja widzę. A jak widzę, to cię mam. Dopóki płonie ogień, mam wszystko, co kryjesz. Widzę twój skarb.
Widziała w płomieniu jego serca więcej niż on w jej. On dostrzegał tylko krzepkość jej ciała i jakieś silne obawy, ale także intensywne poczucie misji. Jakiej misji? Nie wiedział. Znowu jego talent okazał się niewiele wart.
— Nie lękaj się, mi hijo — ciągnęła. — Nie wygadam nikomu. I nie, nie chodzi mi o to, co masz w worku. To nie twój skarb. On jest swój własny. Twój skarb jest w łonie kobiety, daleko stąd, bezpieczny.
Te słowa, wypowiedziane przez obcą osobę, uderzyły Alvina w samo serce. W oczach stanęły mu łzy, w głowie zaszumiało. Osunął się na kolana. To był jego skarb. Wszystkie te istnienia, które uratował w Barcy, były tym jednym, dzieckiem, które umarło zaraz po urodzeniu. A jego odkupieniem, jedyną nadzieją, jego… tak, skarbem było to drugie dziecko, które znajdowało się tak daleko, pod opieką kogoś innego.
— Wstań — szepnął Arthur Stuart. — Nie klękaj przed nią.
— On nie klęka przede mną — odezwała się La Tia. — Klęka przed miłością, przed patronem miłości. Nie świętym Walentym, nie, nie. Przed patronem miłości ojcowskiej, świętym Józefem, mężem Matki Boskiej. Przed nim klęka. Tak jest, co?
Alvin pokręcił głową.
— Klęczę, bo coś mi się złamało w środku — szepnął. — A ty chcesz, żeby taki złamany człowiek coś dla ciebie zrobił. Nie mogę nic zrobić. Świat jest z każdym dniem coraz bardziej chory, a ja nie mam mocy, by go uleczyć.
— Masz moc, której potrzebuję. Maria de los Muertos mi po wiedziała. Jej matka zdrowa, ty leczysz.
— Ty nie jesteś chora.
— Całe Barcy chore. Mieszkasz w domu, co umrze na tę chorobę. To czarne miasto umrze też. Francuzy w Barcy umrą. Chorują złe ludzie, głupie ludzie, co się boją. Szukają, kogo tu oskarżyć.
To będziesz ty i ten szalony Łoś, i Wiewiórka też. To będę ja i my wszyscy, co nie dajemy Afryce umrzeć. To będą Francuzy, jak Maria de los Muertos i jej mama. Co zrobią, kiedy tłum powie: szukajmy winnych, spalmy ich? Dokąd uciekną?
— A co niby mogę zrobić twoim zdaniem? Nie mam wpływu na tłum.
— Wiesz, czego chcę, o, wiesz.
— Nie.
— Może nie wiesz, że wiesz, ale te słowa są w twoim sercu, jak wypalone. Słowa twojej mamy, dawne słowa, jak ty był mały.
„Wypuść mój lud”.
— Nie jestem faraonem, a to nie Egipt.
— Właśnie że Egipt, a ty nie faraon, Mojżeszu.
— Czego chcesz? Żebym zesłał plagę karaluchów? Plaga już spadła na Barcy i nikogo to nie obeszło.
— Spraw, niech rozstąpi się morze. Przeprowadź nas po suchym lądzie pod osłoną nocy, tego chcę.
Alvin pokręcił głową.
— Mojżesz dokonał tego z pomocą Boga, której nie mam.
I miał dokąd iść, na pustynię, na której go nie znajdą. A dokąd wy pójdziecie? Jest was dużo. Za dużo.
— A niewolniki ze statku, dokąd oni idą, jak ty ich uwalniasz?
Alvin spojrzał na Arthura Stuarta.
— Nikomu nie mówiłem — obruszył się chłopiec. — Nie zwariowałem!
— Ty myślisz, ja muszę pytać — powiedziała La Tia. — Ja to widzę w środek, w płomień, w ty. Przeprowadź nas przez rzekę.
— Ale nie mówimy tu o dwóch tuzinach niewolników, tylko o całym czarnym mieście, sierocińcu i… Francuzach? Ile to osób?
— I wszystkie niewolniki, co zechcą iść. W nocnej mgle. Spraw, niech mgła przyjdzie nad Barcy. My wszyscy skryjemy się we mgle, a ty nas przeprowadź przez rzekę. Znasz Czerwonych, przeprowadź nas bezpiecznie na drugi brzeg.
— Nie mogę! Myślisz, że potrafię zapanować nad całą Mizzippy? Za kogo mnie uważasz?
— Za człowieka, co chce wiedzieć, czemu żyje. Chce wiedzieć, na co mu moc. Teraz La Tia ci mówi, a ty nie chcesz słuchać!
— Nie jestem Mojżeszem. A ty nie jesteś Bogiem.
— Chcesz widzieć płonący krzew?
— Nie! — warknął. Mogłaby wyczarować jakieś fajerwerki, ale nie chciał ich oglądać. I tak nie ma sensu przechodzić na drugi brzeg. Jak tam wykarmić ludzi? — zastanawiał się. Tam są bagna, błota, węże, aligatory, komary, tak jak tutaj. I nie będzie manny z nieba. Moi czerwonoskórzy przyjaciele mieszkają daleko na pół nocy. Tego nikt nie dokona. A już na pewno nie ja.
— Ty najbardziej ze wszystkich — oznajmiła La Tia.
Przez jakiś czas milczeli.
— Usted es tia de quien? — zapytał Arthur Stuart.
— Nie mówię po hiszpańsku, chłopcze — odparła La Tia. — Nazywają mnie La Tia, bo Hiszpanie nie mogą wymówić moje afrykańskie imię.
— My także go nie wymawiamy — odezwała się druga kobieta. — Jest naszą królową. Jak mówi: „wypuść mój lud”, to rób, co każe.
— Cicho, dziecko — powiedziała La Tia. — Nie mów takiemu człowiekowi, co robić. On już chce zrobić. Pomożemy mu znaleźć odwagę. Powiemy mu: idź do doków i tam tego ranka znajdzie na dzieję. Znajdzie brata, jak Mojżesz, brat da mu odwagę i kłopoty.
— O, świetnie — mruknął Alvin. — Nowe kłopoty.
Ale wiedział, że powinien jej posłuchać — przynajmniej iść do doków i sprawdzić, co oznacza jej proroctwo.
— Dziś o zmroku będzie mgła — mówiła dalej La Tia. — Jak zrobisz mgłę, wszyscy wiedzą: pora iść.
— Iść dokąd? Przestańcie. Nie możemy się przeprawić na drugi brzeg.
— Opuścimy to miasto tak lub inaczej.
Kiedy odchodzili pospiesznym krokiem, czując na sobie wzrok Czarnych, Arthur Stuart spytał:
— Czy ona miała na myśli to, co mi się wydaje?
— Odejdą stąd albo zginą — odpowiedział Alvin. — I nie po wiem, żeby się myliła. W tym mieście dojrzewa coś brzydkiego.
Ci ludzie rwą się do zwady. Steve Austin zbiera mężczyzn, którzy lubią się bić. I nie zabraknie też innych, w których strach budzi chęć do walki, do zabijania i La Tia o tym wie. Czarni nie mogą tu zostać, nie mają się u kogo schronić. Jeśli znajdę jakiś sposób, że by wyprowadzić z Barcy Papę Łosia i jego rodzinę, miastowi ukarzą Czarnych albo Francuzów.
— A może huragan? W Camelocie zrobiłeś powódź, która po wstrzymała bunt niewolników. Tym razem mógłbyś ją powtórzyć z wichrem i deszczem.
— Jeden podmuch i zabijemy tych samych, których powinniśmy uratować.
Arthur Stuart rozejrzał się.
— O — mruknął. — Chyba wszystkie domy stoją w dolinie.
— Chyba tak.
Z okien biednych domów w dzielnicy francuskiej także ich obserwowano. Wiadomość La Tii już się rozeszła. Wszyscy mieli nadzieję, że Alvin ich uratuje — a on nie miał pojęcia, jak to zrobić.
Jak zwykle, pomyślał Alvin. Patrzą na mnie z nadzieją, a mnie brakuje mocy i mądrości, żeby te nadzieje spełnić. Potrafię sprawić, żeby komuś nóż wypadł z dłoni, potrafię roztopić kajdany niewolników, ale to wszystko jest jak kropla krwi w wiadrze wody, nie można jej znaleźć, a co dopiero odzyskać.
Kropla krwi w wiadrze wody.
Przypomniał sobie, jak Tenskwa-Tawa zrobił wir na jeziorze, wylał do niego swoją krew, a w ścianach wiru ujrzał przyszłość, szybując w górę wraz z nim.
Przypomniał sobie, że właśnie w wizjach na ścianach wodnego wiru po raz pierwszy zobaczył Kryształowe Miasto. Czy to coś z dalekiej przeszłości, czy też przyszłość? Nieważne. Liczy się tylko to, jak Tenskwa-Tawa utworzył z wody potrzebny kształt i utrzymał go, wirujący niby z ogromną prędkością, lecz tak naprawdę nieruchomy.
Krew w wodzie, wir, a ściany gładkie i przejrzyste jak szkło.