Tego wieczora podczas kolacji panowało zamieszanie. Dzieci wchodziły i wychodziły z kuchni grupkami, popychając się i krzycząc jak zwykle. Alvin przypomniał sobie własne dzieciństwo — ale tu dzieci było tyle, że robiły jeszcze większe zamieszanie. Czasem wybuchały kłótnie, z początku ogniste, które natychmiast gasiła Mama Wiewiórka, chlapiąc wodą na winowajców, bądź Papa Łoś, głośno wymieniając ich imiona. Dzieci nie bały się kary, lecz dezaprobaty.
Jedzenie było skromne, ale obfite. Tak obfite, że w obu wazach została zupa. Mama Wiewiórka zlała ją do wielkiego sagana na ogniu.
— Jeszcze nigdy, odkąd tu mieszkamy, nie ugotowałam tylko jednej porcji zupy — powiedziała.
Do sagana trafił nawet suchy chleb i resztki z talerzy dzieci.
— Jeśli przegotuję to wszystko odpowiednio długo, nie stanie się nic złego, gdy dodam to do zupy.
— Jak w życiu — dodał Papa Łoś zmywający talerze. — Z zupy powstałeś, w zupę się obrócisz, jeden wielki cykl, nigdy się nie kończy. — Mrugnął. — Od czasu do czasu wrzucam w to chili, żeby dało się jakoś zjeść.
Potem rodzice zapędzili dzieci do sypialni, kolejno każde całując. Papa Łoś skinął na Alvina i ruszył w ślad za dziećmi na piętro. Szedł ani szybko, ani wolno. Łomotał w schody zdrową nogą — chorą trzymał trochę odsuniętą, być może dla równowagi. Lepiej było nie iść zbyt blisko niego, bo chora noga mogła się w każdej chwili okazać niebezpieczna jak maczuga.
Dzieci położyły się na matach na podłodze — zamiecionej do czysta i wybielonej — lecz nie po to, by zasnąć. W całym pokoju migotały świeczki. Papa Łoś i Mama Wiewiórka wymknęli się z pokoju. Oczywiście Alvin zajrzał do niego i przekonał się, że wszystkie bez wyjątku dzieci wyjęły spod maty książkę albo pismo i zaczęły czytać.
Zszedł na parter razem z Łosiem i Wiewiórką.
— Szkoda, że żadne wasze dziecko nie potrafi czytać.
Papa Łoś przytrzymywał się balustrady, na wpół ześlizgując się ze schodów.
— Na tym świecie i tak nie ma nic przyzwoitego do czytania.
— Choć wolałabym, żeby czytały Pismo — dodała Mama Wie wiórka.
— Oczywiście mogłyby czytać potajemnie — podsunął Alvin.
— O nie — odparł Papa Łoś. — Coś takiego jest surowo zakazane.
— Papa Łoś pokazał dzieciom naszą skromną kolekcję starych książek i powiedział, że nie wolno ich pożyczać, a poza tym należy je oddać natychmiast po przeczytaniu.
— Słusznie, dzieci powinny znać mores — pochwalił Alvin.
— Posłuszeństwo jest lepsze od poświęcenia — zacytował Papa Łoś.
Usiedli przy stole w kuchni, gdzie czekał na nich Arthur Stuart z książką. Dopiero po chwili Alvin zdał sobie sprawę, że książka jest po hiszpańsku.
— Traktujesz nowy język całkiem poważnie.
— Ponieważ znasz warte poznania angielskie teksty — odparł Arthur Stuart — tylko w ten sposób mogę cię prześcignąć.
Przez jakiś czas rozmawiali o dzieciach — głównie o ich utrzymaniu. Łoś i Wiewiórka polegali w dużej mierze na dotacjach osób o podobnych zapatrywaniach, ale ponieważ w Barcy nie było ich wiele, żyli z dnia na dzień, niczego nie marnując.
— Wykorzystać do cna albo zapomnieć o potrzebach — powie dział Papa Łoś.
— Mamy jedną krowę — dodała Mama Wiewiórka — więc mleka wystarczy tylko dla najmłodszych. Jest też trochę masła. Ale nawet gdybyśmy mieli jeszcze ze dwie krowy, nie moglibyśmy ich wykarmić. — Wzruszyła ramionami. — Nasze dzieci nie będą grubasami.
Po paru minutach rozmowa zboczyła na sprawy Alvina.
— Margaret wysłała cię na rozpoznanie?
— Nie mam pojęcia — przyznał. — Na ogół wiem o jej zamiarach tyle co goniec szachowy.
— Przynajmniej nie jesteś pionkiem — rzekł Papa Łoś.
— Nie, jestem figurą, którą może przestawiać, gdzie tylko ze chce — powiedział Alvin wesoło, ale zorientował się, że te słowa budzą jego gniew, i to niemały.
— Pewnie cię nie wtajemnicza w swoje plany, byś ich nie zaczął poprawiać — odezwała się Wiewiórka. — Łoś zawsze uważa, że wie lepiej.
— Nie zawsze się mylę — obraził się Papa Łoś.
— Margaret widzi moją śmierć na końcu licznych ścieżek — stwierdził Alvin — i wie, że nie zawsze traktuję poważnie jej ostrzeżenia.
— Więc zamiast cię ostrzegać, prosi cię o pomoc — dodała Wie wiórka.
Alvin wzruszył ramionami.
— Gdyby tak powiedziała, ten trik przestałby się sprawdzać.
— Kobieta jest najbardziej podstępnym stworzeniem na tym padole — mruknął Papa Łoś. — Od czasów kiedy węże przestały mówić.
Alvin uśmiechnął się pod nosem.
— Ale… zakładając, że wysłała mnie tu w jakimś celu… chcecie, żebym jej coś przekazał?
— Przetłumaczę — odezwał się Arthur Stuart, podnosząc głowę znad książki. — Chcecie coś powiedzieć staremu dobremu Alvinowi, żeby w końcu zrozumiał, co się tu dzieje?
— Tak powiedziałem?
— To miasto trzęsie się od intryg — rzekł Papa Łoś. — Kazaliśmy starszym dzieciom podsłuchiwać, ile mogą. Jesteśmy też w kontakcie z przyjaciółmi, więc sporo wiemy. Grupa Hiszpanów chce wzniecić bunt i przyłączyć Barcy do Meksyku. I, oczywiście, Francuzi jak zwykle planują rewolucję, choć niezbyt im wychodzi, bo partie nie mogą się porozumieć.
— Partie?
— Jedna chce przynależeć do niepodległej Kanady, druga podbić Haiti, trzecia ustanowić niepodległe miasto-państwo na Mizzippy, a czwarta osadzić na tronie Francji kogoś z rodziny królewskiej. Dwie inne partie bonapartystów nienawidzą się najgorzej ze wszystkich.
— A jeszcze nawet nie doszliśmy do rozłamu między katolika mi i hugenotami — dodała Wiewiórka. — A także Bretonami, Normanami, Prowansalczykami, paryżanami i tą dziwną grupką fanatyków z Poitevin.
— Co zrobić, tacy są Francuzi — powiedział Łoś. — Może nie wiedzą, kto ma rację, ale wiedzą, że wszyscy inni się mylą.
— A Amerykanie? — spytał Alvin. — Na ulicach słyszałem częściej angielski niż francuski lub hiszpański.
— To zależy od okolicy — wyjaśnił Łoś. — Ale masz rację, w tym mieście mieszka więcej osób anglojęzycznych niż innych. Na ogół wiedzą, że są tu tylko przejazdem. Amerykanie, Jankesi i Anglicy interesują się głównie pieniędzmi. Zbijają fortuny i wracają do domu.
— Najbardziej niebezpieczni są Kawalerzy — wtrąciła Wie wiórka. — Mają chrapkę na więcej ziem pod uprawę bawełny.
— Na których pracowałoby więcej niewolników — dokończył Alvin.
— By przywrócić chwałę jakiegoś króla, który nie potrafi od zyskać własnego kraju — mruknęła Wiewiórka.
— Kawalerzy chcą zacząć walkę — powiedział Papa Łoś. — Ma ją nadzieję, że kiedy zacznie się rewolucja, pojawi się król, żeby ich uratować — a może to on ich opłaca, by stanowili pretekst do wysłania tu wojsk. Podobno w koloniach Korony gromadzą się żołnierze — niby po to, by chronić granice ze Stanami Zjednoczonymi, ale może im chodzić o Barcy. To jedno i to samo, bo jeśli król tu przybędzie i zyska władzę nad ujściem Mizzippy…
Alvin zrozumiał.
— Stany Zjednoczone będą musiały przystąpić do wojny, by zachować dostęp do morza.
— A walka między Stanami Zjednoczonymi i koloniami Korony zmieni się w walkę o niewolnictwo — dokończył Papa Łoś. — Choć w niektórych rejonach Stanów Zjednoczonych także zezwala się na niewolnictwo. Wolni Amerykanie mogą nie być aż tak zatroskani o los Czarnych, żeby przystępować z ich powodu do wojny, ale gdy by ją wygrali, chyba nie mieliby serca nadal trzymać niewolników.
— Czy to ma coś wspólnego z wyprawą Steve’a Austina do Meksyku? — spytał Alvin.
Oboje parsknęli śmiechem.
— Austin Zdobywca! — zawołał Papa Łoś. — Wydaje mu się, że może zawojować Meksyk z pomocą garstki Kawalerów i Amerykanów.
— Myśli, że ciemnoskórzy nie są rywalami dla Białych — dodała Wiewiórka. — Tak samo oszukują się właściciele niewolników.
— Więc nie wierzycie, że Austin ze swymi przyjaciółmi zdoła coś zdziałać.
— Uważam — powiedział Papa Łoś — że jeśli spróbują napaść na Meksyk, zostaną wybici co do nogi.
Alvin pomyślał o swoim spotkaniu z Austinem, a także z Jimem Bowie, jednym z jego ludzi. Mordercą. Świat nic by nie stracił, gdyby Meksykanie go zabili, choć tak okrutnej śmierci nie należałoby życzyć nikomu. A jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co Alvin wiedział o Jimie Bowie, raczej wątpliwe, by dał się zaskoczyć takiemu wrogowi. Raczej ocaleje ze starcia, opromieniony sławą nowego, wyjątkowo krwiożerczego boga.
— To mi się chyba do niczego nie przyda — rzekł Alvin. — Margaret nie chciała, żebym zbierał informacje. Zawsze więcej ode mnie wie o zamiarach innych.
— Aż mi ciężar spadł z serca — westchnęła Wiewiórka. — Skoro Peggy cię tu przysłała, chyba jasne, że to najbezpieczniejsze miejsce na świecie.
Alvin pochylił głowę. Pewnie by się rozgniewał, gdyby nie obawa, że Wiewiórka ma rację. Margaret czuwała nad nim już jako dziecko. Jeszcze jako mała Peggy, córka Horacego Guestera, zachowała jego czepek, by dzięki jego mocy ocalić go przed Niszczycielem. Ale irytująca była sama myśl, że ona go ochrania — a świadomość, że inni tak sądzą, była dla niego upokorzeniem.
— Nie znacie Peggy, jeśli tak myślicie — odezwał się ostro Arthur Stuart. — Ona wysyła Alvina nigdzie! Czasem prosi, żeby gdzieś pojechał, bo jego talent jest tam potrzebny. I zwykle jest tam niebezpiecznie, a kto myśli inaczej, nie zna ani Peggy, ani Ala.
Ala, pomyślał Alvin. Chłopiec po raz pierwszy nazwał go tym imieniem. Lecz nie mógł się na niego rozgniewać po tak żarliwej obronie.
Papa Łoś zachichotał.
— Przestałem słuchać po „wysyła Alvina nigdzie”. Margaret Larner kiepsko cię wyuczyła.
— Zrozumiałeś mnie? — spytał Arthur Stuart.
— Och, zrozumiałem, a jakże.
— Więc jestem dobrze wyuczony.
Wszyscy roześmieli się — a po chwili dołączył do nich także sam Arthur Stuart.
W dzień Alvin zajął się pracami remontowymi. W myślach przekonał termity i korniki, żeby opuściły dom. Usunął też grzyb ze ścian. Znalazł słabe miejsca w fundamentach i zmienił ich kształt tak, że stały się mocniejsze. Kiedy skończył badać dach, nie została w nim żadna szpara, przez którą mógłby przeciekać deszcz czy wpadać światło. Wszystkie okna stały się szczelne, nawet wygódka była w doskonałym stanie, choć nadal można było trafić do niej z zamkniętymi oczami.
Naprawiał dom, rąbał i układał drwa, a także zajmował się innymi, zwykłymi pracami: wypędził krowę na pastwisko, wydoił ją, zdjął śmietankę z mleka i ubił masło. Nauczył się być przydatny; nie ograniczył się tylko do jednego zajęcia. A jeśli po wydojeniu krowa stała się wyjątkowo zdrowa i zaczęła dawać o wiele więcej mleka po zjedzeniu takiej samej ilości siana, kto mógłby przypisać zasługę za to Alvinowi?
Tylko jednego Alvin nie uzdrowił: stopy Papy Łosia. Nie wolno wnikać w cudze ciało bez pytania. Poza tym Papa Łoś był znany w całym Barcy. Co by powiedzieli ludzie, gdyby nagle zaczął chodzić normalnie?
Tymczasem Arthur Stuart został obarczony zadaniami, jakie powierza się inteligentnemu, zaufanemu niewolnikowi. A wykonując je, nastawiał ucha. Ludzie mają zwyczaj rozmawiać przy niewolnikach bez skrępowania. Zwłaszcza ludzie mówiący po angielsku, kiedy niewolnik wydaje się znać tylko hiszpański, a ludzie mówiący po hiszpańsku — gdy niewolnik zna tylko angielski. Francuzi rozmawiają swobodnie przy wszystkich bez wyjątku.
Barcy było łatwym terenem dla młodego, pól-Czarnego, dwujęzycznego szpiega. Arthur Stuart, o wiele lepiej wykształcony i doświadczony w wielkich sprawach niż dzieci z domu Łosia i Wiewiórki, potrafił ocenić istotę spraw, które dzieci lekceważyły.
Przyniesione przez niego strzępki wiadomości o różnych partiach nie wniosły nic do tego, co Papa Łoś i Mama Wiewiórka już wiedzieli. Jedyna nieznana im informacja była całkiem innej natury: plotki o ich domu. I nie należały do takich, jakie się chętnie powtarza.
Wszystkie ich wysiłki, by trzymać się litery prawa, opłaciły się. Nikt nie tracił czasu na rozważania, czy ich dom jest sierocińcem, czy też szkołą dla podrzutków; myśl, że Mama Wiewiórka mogła urodzić któreś z tych dzieci — a co dopiero wszystkie — nie budziła reakcji innych niż ironia. Nikt nie zamierzał z tym nic zrobić. Istniało wiele przepisów, na mocy których Czarni mieli pozostać niewykształceni i zniewoleni, ale prawo mogło zadziałać dopiero wtedy, gdy ktoś wniósł skargę, a do tego nikt się nie kwapił, gdyż dom Łosia i Wiewiórki budził znacznie poważniejsze obawy. Natychmiast zauważono lepszy smak wody w studni położonej najbliżej ich domu. Podobnie było z licznymi gośćmi — i nikt nie dał sobie zamydlić oczu faktem, że Wiewiórka i Łoś prowadzą pensjonat. Gości było zbyt wielu i zbyt szybko odjeżdżali. „Jak szybko można się wyspać?”, pytali sceptycy. „To szpiedzy, ot co”.
Ale jacy szpiedzy? Niektórzy zbliżali się do prawdy, twierdząc, że to abolicjoniści, kwakrzy lub purytanie z Nowej Anglii, którzy przybywają, by zburzyć „naturalny porządek”, jak eufemistycznie nazywano niewolnictwo. Inni uważali ich za szpiegów króla lub lorda protektora, nawet — w najbardziej fantazyjnej wersji — dla Czerwonych z Lolla-Wossiky zza zasnutej mgłą rzeki. Utykanie Papy Łosia nie stanowiło żadnej okoliczności łagodzącej. Dziwny, kołyszący krok czynił go jeszcze bardziej podejrzanym.
Zdarzali się tacy, którzy niczym w Pismo Święte wierzyli w to, że Łoś i Wiewiórka kształcą dzieci na złodziejaszków, kieszonkowców i włamywaczy. Opowiadano niestworzone historie o monetach, srebrach, klejnotach i dziwnych złotych przedmiotach ukrytych w ścianach domu bądź pod wygódką, a nawet zakopanych w ziemi, choć trzeba by wyjątkowego idioty, by cokolwiek zakopywać w Barcy, gdzie grunt był tak podmokły, że podziemne prądy porwałyby ukryte skarby lub wyrzuciły je na powierzchnię niczym zwłoki topielca.
Ale o domu Wiewiórki i Łosia opowiadano jeszcze straszniejsze historie: o dzieciach — jak najmłodszych i Czarnych tylko wtedy, gdy nie da się zdobyć Białych — poddawanych tam strasznym rytuałom, do których potrzebne są ich oczy, języki, serca i genitalia. Za pomocą tych okropnych ofiar Łoś i Wiewiórka przywoływali diabła albo bogów meksykańskich lub afrykańskich, albo trolle z europejskich mitów. Wysyłali na Barcy sukuby i inkuby — jakby trzeba było magii, żeby pomieszać w głowach miejscowym. Podobno też rzucali klątwy na wszystkich obywateli Barcy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z mieszkańcami domu, dlatego najlepiej było zostawić ich w spokoju — zwłaszcza jeśli się nie marzy o wiecznie przypalonej zupie, pladze much i komarów, ataku choroby, zarazie na krowy lub zatonięciu domu w bagnie, co się czasami zdarzało.
Arthur Stuart przypuszczał, że ludzie na ogół nie wierzą w te historie, a ci, którzy wierzą, są tak przerażeni, że nic nie zrobią — by nie narazić się na zemstę. Sytuacja jednak była niebezpieczna i choć Mama Wiewiórka śmiała się i żartowała, chyba nie rozumiała, jak ważne miejsce ma ich dom w mrocznej mitologii Nueva Barcelona.
Z całą pewnością nikt im tego nigdy nie powiedział otwarcie. Kiedy Arthur Stuart przedstawiał się jako służący gościa w domu Łosia i Wiewiórki, ludzie trzymali język za zębami. Dlatego wkrótce zaczął mówić — również nie mijając się z prawdą — że jest służącym amerykańskiego rzemieślnika, który w zeszłym tygodniu przybył do miasta. Wówczas nie musiał długo czekać na opowieść o dziwnych wydarzeniach w Barcy. I nie były to jedynie historie krążące wśród niewolników. Biali mówili to samo.
— Czy to nie jest niebezpieczne? — spytał Arthur Stuart pewnego wieczora, kiedy obaj leżeli już w łóżkach. — Jeśli wydarzy się coś złego, całe miasto oskarży o to tych dobrych ludzi. Czy oni wiedzą, co się o nich mówi?
— Chyba tak, ale jak to jest w przypadku wielu ostrzeżeń i złych znaków, ludzie przyzwyczajają się do nich i przestają traktować poważnie, aż nagle robi się za późno — odpowiedział Alvin.
— W ten sam sposób kot podchodzi do ofiary. Nie kryje się. Skra da się bardzo powoli i nieruchomieje na tak długo, że ofiara się przyzwyczaja i myśli: „no, na razie mnie nie skrzywdził”. A wtedy kot skacze, zupełnie bez ostrzeżenia. Choć oczywiście było mnóstwo ostrzeżeń, gdyby ta biedna mysz czy ptaszyna miała dość rozumu, żeby uciec.
— Więc się zgadzasz. Trzeba ich stąd zabrać — rzekł Arthur Stuart.
— O, jasne. Oni też tak uważają. Jedyna różnica poglądów do tyczy pory tej migracji. I metody przeprowadzenia przez miasto pięćdziesięciorga dzieci najróżniejszych ras tak, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo pogwałcili prawa rasowe. A pieniądze? Myślisz, że stać ich na przeprawę na północ? Myślisz, że zdołają prze płynąć jezioro Pontchartrain i dotrzeć na jakąś zaprzyjaźnioną plantację, gdzie wszyscy z największą radością przenocują w sto dole całą tę chmarę wolnych czarnych dzieci?
Alvin mówił to tak, jakby Arthur naprawdę był dość głupi, by tak myśleć, a to go zdenerwowało.
— Nie powiedziałem, że będzie łatwo.
— Wiem. Złoszczę się na samego siebie. Wiesz, co myślę?
Uważam, że Peggy przysłała mnie tu właśnie po to, żebym ich stąd wyprowadził. Ale nie przyszło mi to do głowy, dopóki nie zacząłeś o tym mówić.
— Trzy sprawy — oznajmił Arthur Stuart.
— Słucham.
— Pierwsza. Pora, żebyś docenił moją olśniewającą osobę i to, jak bardzo ci pomagam.
— Twoja osoba lśni niczym kamień żółciowy — zgodził się Alvin.
— Druga. Nie ma najmniejszej szansy na to, że Peggy wysłała cię im na pomoc. Gdyby naprawdę o to jej chodziło, uprzedziłaby cię. Wtedy mógłbyś im powiedzieć, że Peggy ich ostrzega. Dla niej zrobiliby wszystko. A tak będziesz musiał się z nimi użerać o każdy drobiazg, ponieważ nie uważają nas za takich geniuszy, żebyśmy się lepiej od nich połapali, co się dzieje w Barcy.
Alvin uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Hej, zaczynasz być wart co najmniej tyle, ile zjadasz.
— Dobrze, bo nie zamierzam jeść mniej.
— No, i tak musiałbyś nie jeść przez dziesięć lat, żeby mi wynagrodzić to wszystko, co na tobie straciłem, kiedy nie byłeś wart więcej niż włos na tyłku wieprzka.
— Więc nie tego Peggy od nas chce — ciągnął Arthur Stuart — i możemy mieć całkowitą pewność, że Papa Łoś i Mama Wiewiórka się na to nie zgodzą. Toteż, moim zdaniem, jest to numer jeden na naszej liście.
— Porozmawiam z nimi.
— To zawsze działa.
— Trzeba coś zrobić na początek.
— Potem będziesz mógł im zaśpiewać. Może to prędzej ich stąd wykurzy.
— A trzecia sprawa? Powiedziałeś: trzy sprawy.
Arthur musiał się przez chwilę zastanowić. A tak, chciał spytać Alvina, dlaczego nie zrobił nic ze stopą Papy Łosia, ale to pytanie wydało mu się niemądre. Przecież Alvin ją zauważył. Musiałby być ślepy, żeby jej nie widzieć. I nie było to coś, czego nie potrafiłby uleczyć.
Jeszcze coś. Czy nie był uczniem Stwórcy?
— Nie, chciałem tylko podsunąć ten pomysł ze śpiewaniem — powiedział.
Alvin uśmiechnął się.
— Więc rozmyśliłeś się co do tej trzeciej sprawy.
— Na razie. Już i tak wyczerpałem wszystkie siły, myśląc, jak powinniśmy rozmawiać z Papą Łosiem i Mamą Wiewiórką.
Ale nie mieli szansy z nimi porozmawiać, ponieważ następnego ranka zachorowało pięcioro dzieci. Krzyczały z bólu, miały dreszcze i gorączkę. Do wieczora objawy wystąpiły u sześciorga innych, a tym, które zachorowały pierwsze, zażółciły się białka.
Skończyły się szkolne zajęcia. Sala zmieniła się w izolatkę, ławki ustawiono pod ścianami. Pozostałe dzieci miały zakaz zbliżania się do chorych. Wysłano je na dwór, gdzie bawiły się wśród komarów. Słyszały krzyki chorych. Miały je w uszach nawet wtedy, gdy nikt nie krzyczał.
Tymczasem Papa Łoś i Mama Wiewiórka kursowali po schodach z wodą, okładami, maściami i herbatkami. Zioła wydawały się przynosić nieco ulgi, a woda oczywiście zbijała gorączkę, ale Alvin wiedział, że nawet w przypadku tych dzieci, u których wystąpiła wysypka, okłady i maści na nic się nie zdadzą.
Oczywiście razem z Arthurem Stuartem służyli pomocą — biegali po schodach, wyręczając Papę Łosia, załatwiali sprawunki w mieście, doglądali paleniska, nosili nocniki. Łoś i Wiewiórka nie wpuszczali ich do sali chorych, żeby się nie zarazili.
Co nie przeszkodziło Alvinowi poświęcić sił chorym dzieciom. Widział tę chorobę w ostatnim stadium u matki Marii od Zmarłych, wiedział więc, czego szukać. Nieustannie naprawiał szkody czynione przez febrę, a także obniżał gorączkę, by nie robiła dzieciom krzywdy.
Obserwował chorych, usiłując zrozumieć przyczynę choroby. Widział maleńkie, walczące z chorobą stworzonka we krwi, ale nie rozumiał, czy zabijały ją tak, jak by on zabijał gangrenę czy inne schorzenia. A jednak dostrzegał, że pomagają zbić temperaturę i panują nad krwotokami. Kiedy je wzmocnił, choroba toczyła się swoim torem, lecz nie stawała się śmiertelnie niebezpieczna.
U zdrowych dzieci, które zbadał jedno po drugim, trwała już produkcja tych małych wojowników. Alvin dopomógł im, na ile mógł.
Najbardziej interesowało go jednak, dlaczego garstka dzieci w ogóle się nie zaraziła. Czy były silniejsze? Miały szczęście? Co je łączy?
Codziennie te dzieci badał. Były różnych ras i płci. Niektóre starsze, inne młodsze. Należały do tych, które czytały najwięcej — zawsze znajdował je w jakimś kącie domu z książką, zwłaszcza teraz, kiedy Papa Łoś nie pilnował, żeby nie czytały. Ale w jaki sposób książki mogły je obronić przed chorobą? Ludzie uczeni także umierają. Są nawet słabszego zdrowia niż inni.
Tymczasem Arthur Stuart miał oczy otwarte na wszystko, co się działo poza drzwiami domu. Żółta febra zaczęła się rozprzestrzeniać po całym mieście, choć najpierw pojawiła się w domach najbliższych studni. Ludzie oczywiście zaczęli mówić, że to „cudowna woda” ściągnęła na Barcy zarazę. Ci, którzy jeszcze mieli jej zapasy, wylali je. Inni byli przekonani, że jest ona jedynym lekarstwem, które Bóg zesłał im, wiedząc, że nadejdzie żółta febra jako kara na grzeszników.
Arthur Stuart z zadowoleniem przyjął, że po raz pierwszy odkąd pamiętał, Biali nie zwracali większej uwagi na pół-Czarnego młodzieńca noszącego wodę ze swym panem. Na razie nikt nie zauważył ich związku z cudowną wodą. Nie znaczyło to jednak, że nikt go nie zapamiętał, kiedy siedział na placu, czekając na powrót swojego pana z jakiejś budy na trzęsawiskach, gdzie, jak powiedziała Maria od Zmarłych, jej matka mogła mieć febrę. Nie mogła, miała! Pierwsza padła ofiarą epidemii.
Arthur zrozumiał, że choć dom Wiewiórki i Łosia jest w wielkim niebezpieczeństwie, to Maria od Zmarłych może się znajdować w jeszcze większym. Przyszło mu to do głowy na rynku w starym mieście, gdzie wybierał tanie, lecz jadalne produkty. Zawahał się — co jest pilniejsze, zanieść jedzenie Alvinowi, czy sprawdzić, co się dzieje z dziewczyną?
Co zdecydowałby Alvin?
No, to akurat łatwe. Alvin zawsze nad wyjście rozsądne przedkładał dramatyczne — a raczej najbardziej komplikujące życie i niebezpieczne.
Arthur kupił już słodkie ziemniaki. Worek nie był lekki. Z każdym krokiem stawał się cięższy, ale to dobrze, bo Arthur nie mógł biec. Pół-Czarny chłopiec biegnący z pełnym workiem zostałby z pewnością zatrzymany. Wszyscy wiedzą, że niewolnicy załatwiają sprawy swoich panów jak najwolniej. Więc kiedy kolorowy chłopiec biegnie, to z pewnością coś zbroił.
Dlatego ruszył szybkim krokiem trasą, na której widział płomienie serc Alvina i Marii od Zmarłych. Wiedział, że nie dostrzega ich tak dobrze jak Alvin, a zupełnie się gubił, kiedy oddaliły się na ponad sto metrów lub zmieszały z płomieniami serc innych ludzi. Ale płomień serca Alvina był tak jasny i silny, że można było za nim iść. Arthur Stuart nawet widział jakby powidok terenu, przez który szedł jego przyjaciel. W ten sposób zobaczył drogę do domu Marii od Zmarłych. Widział, jak płomień jej matki migocze i rozpala się mocniej, choć nie rozumiał, co zrobił Alvin.
Teraz, brnąc w błocie i oganiając się od komarów, w końcu dotarł do deski wiodącej do domu. Zatrzymał się i klasnął w dłonie.
— Hej, jest tam kto?! — zawołał.
Oczywiście popełnił błąd. Powinien zawołać „Tu służący Alvina Smitha!”. Albo, gdyby świat nie był taki paskudny: „Tu szwagier Alvina Smitha!”. Ale przecież nie wiedział, czy Alvin zdradził Marii od Zmarłych swoje imię. Może tu imiona nie mają znaczenia.
Dom był pusty.
A jeśli ktoś w nim był, to nie odpowiadał.
Arthur Stuart szybko przeszedł po desce i otworzył drzwi, na poły spodziewając się, że znajdzie zwłoki kobiet zamordowanych przez przerażony tłum. Ale wiedział, że gdyby ludzie obwinili Marię od Zmarłych o sprowadzenie plagi i pragnęli ją za to zabić, spaliliby jej dom.
Dom był pusty. Zupełnie pusty. Czy kobiety nie posiadały żadnych sprzętów? Raczej jednak zdały sobie sprawę z zagrożenia i uciekły. Im nie musiał tłumaczyć, co się mówi o Marii od Zmarłych w mieście.
Zarzucił na ramię worek ze słodkimi ziemniakami i wrócił do miasta. Ruszył do domu Łosia i Wiewiórki, omijając zatłoczone ulice, a zwłaszcza placyk z publiczną studnią. Przez cały czas się drapał, bo pogryzły go komary.
Wysypał ziemniaki do skrzyni w kuchni, co mieszający zupę Alvin skwitował podniesieniem brwi. Arthur Stuart poczuł wyrzuty sumienia, że nie załatwił tak wielu spraw.
— No co? — spytał. — Nie miałem dużo pieniędzy, a poza tym martwiłem się o Marię od Zmarłych i jej matkę, więc poszedłem sprawdzić, co u nich.
— Przypuszczam, że uciekły.
— Słusznie przypuszczasz.
— Ale nie dlatego podniosłem brew.
— Nie chciało ci się pomachać?
— Nie wrzucaj tych ziemniaków do skrzyni. Trzeba je umyć.
Lub obrać.
— Niby dlaczego, skoro potrafiłbyś zdjąć brud i skórki z ziemniaków na odległość?
— Bo talent nie został dany dla zabawy.
— Aha, tak jak wtedy, kiedy kazałeś mi pracować przez pół lata nad kanoe, choć mogłeś je zrobić w pięć minut.
— To ci wyszło na dobre.
— To było marnowanie mojego czasu. I o mało cię nie zastrzelił ten myśliwy.
— Stary Davy Crockett? Pod koniec prawie go polubiłem.
— Obieranie ziemniaków nie przeszkodzi ci w leczeniu dzieci.
Alvin odwrócił się powoli.
— Skąd wiesz? — spytał. — Skąd wiesz, ile mnie kosztuje ta praca?
— Przychodzi ci bez trudu, jak oddychanie.
— A czy łatwo ci oddychać, kiedy wbiegniesz na szczyt góry?
— Może dowiedziałbym się, jak to jest, gdybyś mnie nauczył.
— Dopiero zacząłeś rozgrzewać metal.
— Więc jestem gotowy do następnego kroku. Leczenie dzieci tyle cię kosztuje. Wiem o tym. Więc pokaż mi, jak to się robi.
Alvin zamknął oczy.
— Myślisz, że bym nie chciał? Ale nie dasz rady, jeśli nie widzisz, co się dzieje w ich ciałach. I powiadam ci, musiałbyś zobaczyć bardzo małe rzeczy.
— Jak małe?
— Spójrz na najcieńszy, najmniejszy włosek na twojej ręce.
Ten włos jest jak piórko.
Chłopiec usiłował wysłać swój szczątkowy przenikacz w głąb włosa, by go poczuć tak, jak czuł żelazo. Prawie mu się udało. Nie dostrzegł jego piórkowatości, ale wyczuł, że nie jest gładki. To już było coś.
— Każdy włosek tego piórka jest zrobiony z mnóstwa maleńkich fragmencików — mówił dalej Alvin. — Całe twoje ciało składa się z takich cząstek, a każda z nich żyje. W tych cząstkach dzieją się różne rzeczy. Rzeczy, których jeszcze nie rozumiem, ale mam świadomość, jak te cząstki powinny pracować i jakoś… no wiesz…
— Wiem. Mówisz im, jakie mają być.
— Albo… jakby im pokazuję.
— Nie widzę tak małych rzeczy.
— Najłatwiejsze są kości. Kości są jak metal. Albo drewno.
Złamane kości. Na pewno potrafiłbyś je złożyć.
Arthur Stuart natychmiast pomyślał o stopie Papy Łosia. O co chodzi z tymi kośćmi? Może Alvin daje mu jakiś znak?
— Ale żółta febra… — ciągnął Alvin. — Sam ledwie rozumiem, co mam zrobić. Na razie to ponad twoje siły.
Arthur Stuart uśmiechnął się.
— To co z tymi ziemniakami? Mam je umyć?
— Tak. Rękami.
— A jak mam je obrać?
— Tylko nożem, przyjacielu.
— Bo to mi wyjdzie na dobre — odgadł Arthur Stuart bez za chwytu.
— Bo jak to zrobisz inaczej, znowu je ubiorę w skórki razem z brudem.
Arthur Stuart nie znalazł odpowiedzi. Usiadł i wziął ziemniak do ręki.
— No dobrze, co teraz? Myć czy obierać? Nie potrafię robić obu rzeczy naraz.
— Mnie pytasz? Wiesz, jaki ze mnie kucharz. I nie sądzę, żeby Wiewiórka chciała wrzucić ziemniaki do tej wiecznej zupy. Pewnie by zdominowały jej smak na parę lat.
— Więc je upieczmy.
— Jak dla mnie, może być.
Arthur Stuart zrozumiał, że Alvin nie spędził dzieciństwa przy Starej Peg Guester, która potrafiła umyć i obrać ziemniaki dla dwudziestu lub trzydziestu osób w mgnieniu oka. Wszystko to było dla niego nowością. Oczywiście gdyby Arthur Stuart mógł wybierać, byłby ekspertem od leczenia febry lub zniekształconych stóp.
— Więc je umyję — powiedział.
— A ja tymczasem narwę fasolki z ogrodu, lecząc osobę, która właśnie zaraziła się febrą.
— Kogo?
— Ciebie.
— Nie jestem chory.
— Owszem, jesteś. Twoje ciało już walczy.
Arthur Stuart zastanawiał się przez chwilę. Spróbował nawet zajrzeć w głąb własnego ciała, ale zobaczył tylko plątaninę dziwnych powierzchni.
— I wygrywa?
— Za kogo mnie bierzesz, za Marię od Zmarłych?
I tak rwali fasolę i myli ziemniaki, a Arthur Stuart usiłował dociec, dlaczego zachorował. Bo ktoś go przeklął? Bo wszedł do domu, w którym przed tygodniem ktoś chorował na febrę? Bo dotknęła go Maria od Zmarłych? Bo dotykał ziemniaków?
Gdzie jest Maria od Zmarłych? Ukrywa się na bagnach? Przeniosła się w jakieś bezpieczniejsze miejsce? A może błąka się gdzieś w nadziei, że ludzie nie zabiją jej za to, że ma talent, który ostrzega przed śmiercią?
A może już nie żyje? Może jej ciało jest gdzieś zagrzebane? I ciało jej matki? Może schwytali je jacyś przesądni głupcy i oskarżyli o niepopełnione winy?
Każda straszliwa rzecz na świecie jest wynikiem całego szeregu wydarzeń, a jednak ludzie uparli się zawężać ten szereg do tylko jednej przyczyny — i to nieprawdziwej. To o wiele wygodniejsze: jedna przyczyna, jedna osoba do ukarania. Wtedy zaczynają się dziać sprawy nie do zniesienia.
Więc dlaczego Alvin, Margaret i ja, a także tylu innych przyzwoitych ludzi znosi to, czego nie można znieść, nie czując potrzeby ukarania kogoś? — myślał Arthur Stuart.
Chociaż jeśli się nad tym zastanowić, Alvin zabił odszukiwacza, który zabił matkę Arthura i Peggy. Zabił go w porywie gniewu — i do dziś tego żałuje. Nie podniósł ręki na Bogu ducha winnego poczciwinę. Odszukiwacz dostał, co mu się należało, to pewne. Ale Alvin także musiał kogoś ukarać za to, czego nie sposób znieść.
A ja? Głośno gadam, mam niewyparzoną gębę, jakiej nie powinien mieć żaden pół-Czarny chłopiec, urodziłem się zhańbiony, z niewolnicy zgwałconej przez jej pana. Czy nie widziałem rzeczy, których nie można znieść? Moja matka umarła, podarowawszy mi wolność, moją przybraną matkę zamordowali odszukiwacze, którzy chcieli mnie oddać właścicielowi. Nawet na Północy ludzie usiłowali mi zabronić wstępu do szkoły. Nie jestem nikim więcej niż trzeciorzędnym uczniem, w cieniu największego Stwórcy, jakiego widział ten świat od wielu pokoleń. Tyle straciłem — w tym także nadzieję na normalne życie. Z kim się ożenię? Jak będę żyć, kiedy zniknie cień Alvina?
A przecież nie chcę za to nikogo ukarać — może najwyżej słowami, a nawet wtedy zawsze udaję, że to żart, żeby nikt się nie rozgniewał.
Może tak właśnie załatwi to Bóg, kiedy zgromadzi nas w dniu Sądu Ostatecznego i spróbuje nam wyjaśnić, dlaczego pozwolił, by przydarzyło się nam tyle okropnych rzeczy. Może powie: „Nie znacie się na żartach?”.
Choć bardziej prawdopodobne, że powie prawdę. „To nie ja”, powie. „Ja tylko po was sprzątam”. Jak służący. Nikt nigdy nie spyta: „Jak możemy ułatwić życie Bogu?”. Robimy tylko bałagan i spodziewamy się, że On przyjdzie i posprząta.
Tego wieczora, już leżąc w łóżku, Arthur Stuart wysłał swój przenikacz w głąb domu. Odszukał płomień serca Papy Łosia i znalazł go bez trudu, śpiącego czujnie, podczas gdy Mama Wiewiórka opiekowała się dziećmi.
Arthur Stuart nie miał doświadczenia w badaniu ludzkich ciał. Z trudem utrzymywał przenikacz w granicach ciała Papy Łosia. Wkrótce jednak zorientował się, o co w tym mniej więcej chodzi, i znalazł chorą stopę. Kość wyraźnie odróżniała się od innych tkanek — i wyglądała okropnie, roztrzaskana na dziesiątki kawałków. Nic dziwnego, że stopa była kaleka.
Może zacząłby składać te kości, ale nie było to tak, jakby patrzył na nie oczami. Nie potrafił dostrzec całego kształtu każdego kawałka. Poza tym nie wiedział, jak powinna wyglądać kość zdrowej stopy.
Znalazł drugą stopę Papy Łosia i prawie jęknął, pognębiony własną głupotą. W zdrowej stopie było dokładnie tyle samo kości co w chorej. Więc stopa nie była chora z powodu złamania. A kiedy porównał obie, uświadomił sobie, że stopa Papy Łosia była wykrzywiona przez całe życie, więc żadna z kości nie miała odpowiedniego kształtu.
Nie chodziło tylko o poskładanie kości. Każdej należało nadać odpowiedni kształt. Bez wątpienia mięśnie, więzadła i ścięgna także są przemieszczone i odkształcone. A w tych tkankach naprawdę trudno się zorientować. Samo przyglądanie się im było bardzo męczące. Arthur Stuart zasnął, nie zdoławszy niczego zrozumieć.