5. Kryształowa kula

Jeszcze nie znaleźli się w dokach, a Alvin już zaczął przyglądać się płomieniom serc ludzi, którzy się tam kręcili. Margaret ujrzałaby wydarzenia z ich przeszłości i przyszłości, on tego nie potrafił, lecz rozróżniał, czyj płomień płonie jasno, a który ćmi się rozżarzony i ciemny, który jest mocny, a który słaby, który trwożliwy, który dzielny.

Wiele osób rozpoznał, gdyż był w mieście już od wielu tygodni. Bez trudu znalazł Steve’a Austina i Jima Bowie, którzy akurat nie szli razem. Różnili się od siebie. Austin był marzycielem, Bowie mordercą. Marzyciele zawsze uważają, że ich marzenie jest warte ceny, którą płacą inni. Łudzą się także, że zdołają opanować zło, którym się posługują, by realizować swoje plany.

Wkrótce rozmyślania Alvina przerwał jasny i znany płomień serca, niespodziewany — i niechciany — w Barcy.

Płomień jego młodszego brata Calvina.

Calvin, najbliższy towarzysz dziecinnych lat. Byli nierozłączni. Calvin próbował naśladować Alvina we wszystkim. Alvin rzadko ulegał pokusie, by droczyć się z bratem. Wolał bawić się z nim i strzec jego bezpieczeństwa.

Nikt się nie spodziewał, że Calvin będzie zazdrosny. On także był siódmym synem siódmego syna — gdyż pierworodny Vigor zginął podczas przemierzania rzeki w tym samym dniu, kiedy na świat przyszedł Alvin. Dlatego wszystkie talenty Calvina, należące się mu z urodzenia, nigdy nie dorównywały darowi starszego brata.

Ale talent mniejszy niż dar Alvina nie mógł stanowić aż takiego rozczarowania — na to samo mogłaby się skarżyć większa część ludzkości. A Calvin miał całkiem sporą moc. Tyle że nigdy nad nią nie pracował. Chciał od razu robić to samo co Alvin, a kiedy mu się nie udawało, reagował gniewem i urazą. Gniewał się na Alvina, który uznawał to za idiotyczne i niesprawiedliwe. I dawał temu wyraz.

Calvin był głuchy na tłumaczenia. Nie mógł ich znieść, unikał ich, więc bracia, niegdyś sobie tak bliscy, w ostatnich latach prawie się ze sobą nie kontaktowali. Niechęć Margaret do Calvina tylko zaostrzała konflikt. Może nie niechęć, lecz strach. Margaret nie chciała, żeby Calvin zbliżał się do brata.

I oto Calvin przyjechał do miasta. Zbyt oczywisty zbieg okoliczności. Prawdopodobnie ktoś go tu przysłał. Mogła to zrobić jedynie Margaret. Czy uznała, że Alvin potrzebuje brata? Może raczej był jej potrzebny do wypełnienia misji.

Parę kroków dalej Alvin poczuł, że Calvin zauważył jego płomień serca. Poznał to po jego przyspieszonym biciu. Stara miłość nadal w nim płonęła. Calvin mógł być drażniący, mógł go rozczarowywać, a czasem troszkę przerażać, mógł się dopuszczać niegodziwości, które przyćmiewały i osłabiały płomień jego serca, ale przecież z nim Alvin spędził najlepsze chwile dzieciństwa, zanim spostrzegł wroga czyhającego na jego życie.

Zanim Calvin dał się temu wrogowi uwieść.

Dlatego Alvin przyspieszył kroku i pędził przez zatłoczone ulice, od czasu do czasu odpychając ludzi z drogi, choć nikomu nie przyszło do głowy szukać zwady z człowiekiem jego wzrostu i postawy.

Arthur Stuart gnał za nim.

— Co się dzieje? Co jest?

Ulica się skończyła i ujrzeli długie szeregi statków i łodzi w dokach, unoszące się i opadające żurawie, tragarzy oraz tłum pasażerów — tylko nieliczni schodzili na brzeg, prawie wszyscy wyruszali w podróż. Straganiarze głośno zachwalali swe towary, złodzieje i prostytutki włóczyli się i przemykali w tłumie, a w samym jego środku stał samotny Calvin i skubał bagietkę.

Wreszcie osiągnął pełny wzrost. Nie był tak wysoki jak Alvin, lecz szczuplejszy, więc wydawał się wyższy. Jego włosy w blasku słońca lśniły złotem. Na widok brata oczy mu zamigotały.

— Co ty tu robisz, ofermo?! — zawołał Alvin, chwytając go w objęcia.

Calvin roześmiał się i także go uścisnął.

— Przybyłem cię wyciągnąć z wielkiej biedy. Tak myślę, choć twoja żona nie chciała pisnąć ani słowa więcej.

— Dobrze, że cię widzę! Choć żaden z nas nie ma pojęcia, po co znaleźliśmy się tutaj.

— A nie, to wiem — odparł Calvin. — Nie wiem tylko, po co Peggy nas przysłała.

— Więc…? Powiesz mi?

— Znaleźliśmy się tutaj, ponieważ pora zapomnieć o małostkowych urazach i razem przystąpić do pracy, żeby naprawdę zmienić świat.

Ich rozmowa nie trwała nawet minuty, a Alvin już zaczął cicho zgrzytać zębami. Małostkowe urazy? To Calvin bez przerwy chodził obrażony i to Calvin postanowił opuścić Kościół Vigor i ruszyć Bóg wie dokąd — do Francji i Anglii, Camelotu, Filadelfii, a także wielu innych miast, o których Alvin nie miał pojęcia. To Calvin przestał pracować nad swoim talentem i musiał się wszystkiego nauczyć na własną rękę.

Najwyraźniej wiedział już wszystko i był gotów zająć miejsce u boku brata jako jego równorzędny partner. Lecz Alvin nie miał najmniejszych złudzeń, że będą pracowali razem. Calvin będzie go wspierał, jeśli będzie miał ochotę, a jeśli nie, to nie.

A kiedy naprawdę narozrabia, ja będę musiał naprawiać to, co on zepsuje, pomyślał Alvin.

Nie, nie, to niesprawiedliwe. Trzeba dać szansę chłopakowi.

Mężczyźnie, chciałem powiedzieć.

A może jednak nie.

— No dobrze — odezwał się Calvin. — Może jeszcze nie zapomnieliśmy o naszych małostkowych urazach.

Alvin zdał sobie sprawę, że nie odpowiedział.

— Jakich urazach? Myślałem, jak podzielić nasze zadania.

— Dlaczego nie myślisz na głos? Może zdołałbym wtedy pod rzucić ci jakiś pomysł, zamiast czekać na twój.

Powiedział to z uśmiechem, lecz Alvin omal nie parsknął. Tyle na temat przezwyciężonych uraz.

— A gdzie ten Francuz, z którym podróżowałeś parę lat temu?

— Balzac? Wrócił do Francji. Pisze wywrotowe powieści, w których Napoleon wychodzi na osła.

— Napoleon na to pozwala?

— Jeszcze nie wiadomo. Balzac na razie żadnej nie opublikował.

— Są dobre?

— Trzeba się samemu przekonać.

— Nie czytam po francusku — powiedział Alvin.

— Szkoda. Teraz wszystko godne uwagi jest po francusku.

Nie krępuj się, pomyślał Alvin. Zademonstruj swoją wyższość. Jeśli chodzi o francuski, naprawdę jesteś ode mnie lepszy i wcale mi to nie przeszkadza. Dobre wychowanie wymaga, żebyś mi takich rzeczy nie wytykał, ale skoro uważasz, że ja ci wytykam brak talentu do Stwarzania, to… należy ci się.

— Jesteś głodny? — spytał.

— Zjadłem coś na łodzi — odpowiedział Calvin. — Nie miałem nic innego do roboty. Na rzece widać tylko mgłę.

— Nie została na zachodnim wybrzeżu?

Calvin się roześmiał.

— Od czasu do czasu lubię się z nią pobawić. Zrobić jej trochę więcej. Pewnie z brzegu wyglądaliśmy dziwnie. Jakby chmurka sunęła po wodzie, wypuszczając z siebie strużkę dymu.

Alvin znowu poczuł, że budzi się w nim dawna pogarda. Calvin uparcie używał swojego daru tylko do popisywania się i zabawy.

On sam także znał tę pokusę, ale przynajmniej starał się nad nią panować, i wstydził się, kiedy ktoś go przyłapał. Calvin się nią pysznił. Jakby nie zauważał kpin Alvina. A może właśnie kpiny go prowokowały. Może chciał doprowadzić do kłótni.

I może się doigra. Ale nie pokłócą się o to, nie teraz.

— Fajna zabawa — powiedział Alvin.

Calvin zerknął na niego z rozbawieniem.

— Pewnie nigdy nie robiłeś mgły?

— Czasami. I czasami ją rozganiałem, jeśli miałem ochotę.

— Na pewno w jakiejś szlachetnej sprawie. No więc z jakimi poważnymi problemami się teraz zmagasz i jaką rolę mi przeznaczasz?

Alvin wyjaśnił mu wszystko, jak najlepiej umiał — opowiedział o żółtej febrze, o tym, jak usiłował wyleczyć jak najwięcej chorych. O plotkach o sierocińcu. O bandzie Jima Bowie. O La Tii i o mieszkańcach Barcy chcących uciec z miasta, zanim zacznie się jatka.

— Ale jak? Na tych łodziach?

— Wśród Francuzów, wolnych Czarnych, niewolników i sierot nie znajdzie się marynarzy.

— Możemy przekonać załogę, żeby została.

— La Tia chce, żebym sprawił, by rzeka się rozstąpiła. Tak jak Mojżesz zrobił to z Morzem Czerwonym. Ale ja podejrzewam, że bardziej przypominałbym Jozuego i jego przeprawę przez Jordan.

On utworzył z wody ścianę, a Izraelici przeszli na zachodni brzeg.

— A tego byś nie chciał.

— To bez sensu. Przede wszystkim trzeba mnóstwa wody, która gdzieś musi mieć ujście. Niewątpliwie skończyłoby się zatopieniem całego miasta, co niekoniecznie doprowadzi do pojednania.

A jak już dojdziemy na drugi brzeg, co zastaniemy? Mgłę i bagna.

I jakichś bardzo podejrzliwych Czerwonych, którzy nie przyjmą nas z otwartymi ramionami. I nie zapominajmy, że trzeba będzie nakarmić te parę tysięcy osób.

Calvin pokiwał głową.

— To było do przewidzenia. Wszyscy mają plan, ale ty jeden widzisz, że to idioci, a ich plan jest do kitu.

Gdyby teraz Alvin zarzucił bratu prowokowanie kłótni, chłopiec spojrzałby na niego wielkimi oczami i spytał: „O co ci chodzi? Przecież to naprawdę idioci, a ich plan jest faktycznie do kitu”.

— To nie idioci — powiedział Alvin. — Zwłaszcza że nie mam innego planu. Ale po drodze przypomniało mi się coś, co kiedyś zrobił Tenskwa-Tawa.

— A, tak, Lolla-Wossiky, ten stary, jednooki, zapijaczony Czerwony.

Na takie określenie wielkiego Proroka krew w Alvinie zawrzała, ale się opanował.

— Teraz pewnie zbyt wiele nie pije — ciągnął Calvin. — Wyleczyłeś mu oko? Oczywiście nie wiemy, co porabia po tamtej stronie mgły. Może pędzi bimber i upija się co czwartek. — Roześmiał się z własnego żartu.

Alvin mu nie zawtórował.

— Och, ty sztywniaku — przestał się śmiać Calvin. — Wszystko bierzesz poważnie.

Tylko ludzi, których kocham, pomyślał Alvin.

— Tenskwa-Tawa zmieszał swoją krew z wodą i nadał jej stały kształt — powiedział.

Calvin skinął głową.

— Nie znam się na talentach Czerwonych — odparł.

— Oni nie mają talentów, tylko jakoś czerpią moc z natury.

— No, to już całkiem głupie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, tak?

Czerwoni mogą się żenić z Białymi, tak? Więc co miałyby ich dzieci, pół talentu? Jak wygląda takie pół talentu? I co, czerpią z na tury połowę mocy?

— A ja myślałem, że nie znasz się na talentach Czerwonych — mruknął Alvin. — Tymczasem okazuje się, że według ciebie ich talenty są takie same jak nasze.

— No, jak się będziesz ciągle kłócić, pożałuję, że przyjechałem.

To będzie nas dwóch, pomyślał Alvin.

— Więc uważasz, że potrafisz zrobić to samo, co stary Lolla- Wossiky — mówił dalej Calvin. — A potem? Nadasz stały kształt całej rzece? Zrobisz na niej most, pod którym będzie płynąć reszta nurtu?

— Nie, myślałem o jeziorze Pontchartrain.

— Gdzie to jest?

— Na północ od miasta. Wielkie słone jezioro, ale płytkie.

Można w nim łowić krewetki i raki, kursuje po nim prom, lecz nieczęsto przewozi ludzi, bo na drugim brzegu nie ma nic godne go uwagi. Ludzie na ogół podróżują łodziami w górę rzeki lub statkami w dół. Ale przynajmniej na drugim brzegu jeziora są do my, jedzenie, dach nad głową i nie ma wściekłych Czerwonych, którzy nas spytają, co robimy na ich ziemiach.

— Za to jest cały komplet wściekłych gospodarzy, którzy nas spytają, po diabła sprowadzamy na ich plantacje bawełny trzy tysiące ludzi, w tym wolnych Czarnych i zbiegłych niewolników.

No, taką dyskusję warto toczyć, pomyślał Alvin. To nie zwykła przepychanka, lecz naprawdę ważne argumenty.

— Hm… Wściekliby się, gdybyśmy przyprowadzili trzydziestu uciekinierów. Ale my przyjdziemy z trzema tysiącami. Podejrzewam, że mogą się zdecydować na pokojowe rozwiązanie. Dadzą nam jedzenie i grzecznie poproszą, żebyśmy ruszali w swoją stronę.

— Możliwe — przyznał Calvin. — A możliwe, że poślą po królewskich żołnierzy, by was nauczyli rozumu.

— A królewscy żołnierze mogą gdzieś natrafić na mgłę.

— Aha! Wiedziałem, że pomysł z mgłą okaże się twój!

— Myślałem, że chcesz, żebym brał twoje pomysły pod uwagę — odparł Alvin, uśmiechając się, choć miał ochotę walnąć brata w nos.

— Tylko nie zapominaj, że są moje.

— Cal, pomysły nie są jak ziemia, wiersze czy dzieci. Jeśli mi podsuniesz pomysł, który mi się spodoba, stanie się mój, a nie przestanie być twój. I będzie należeć do wszystkich na tym bożym świecie, którzy go uznają za dobry.

— Ale ja pierwszy na niego wpadłem!

— No, jeśli jesteś taki zasadniczy, to przypuszczam, że Bóg wpadł na niego na długo przed naszym urodzeniem.

— I pewnie to ja będę muszę robić mgłę, a sobie zostawisz cuda z wodą.

— Nie wiem. Nigdy nie otoczyłem miasta mgłą. A ty nigdy nie zmieszałeś krwi z wodą, żeby zmienić ją w szkło. Więc jeśli obaj zajmiemy się tym, co jest nam znane…

— Już mi wyznaczyłeś rolę — rzekł Calvin.

— Coś ci powiem. Ja wezmę na siebie mgłę i wodę, a ty wsiadaj na pokład i wracaj tam, gdzie żyłeś przez sześć ostatnich lat.

— Więc mnie nie potrzebujesz? Peggy znowu się pomyliła.

— Owszem, potrzebuję… Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi wyprowadzić niewinnych albo prawie niewinnych ludzi z Barcy, nim zacznie się rzeź. Ale nie potrzebuję kogoś, kto się kłóci i od wraca moją uwagę od tego, co muszę zrobić. Taki ktoś może sobie wsadzić głowę w koński zadek.

Calvin tylko się roześmiał.

— Koń byłby pewnie jeszcze mniej zadowolony ode mnie.

— Masz rację. Zapomniałem, że konie też mają prawa.

— Spokojnie, stary, spokojnie. Nie znasz się na żartach?

— Znam się bardzo dobrze. Wydaje ci się, że jesteś jak zwinny pies, który drażni powolnego byka. Ale chyba nie przyszło ci do głowy, że czasami psy nie są takie zwinne, a byki takie powolne.

— Grozisz?

— Przypominam, że nie jestem najcierpliwszym człowiekiem na świecie.

— Nie masz cierpliwości do mnie? Ukochanego młodszego braciszka?

— Do ciebie trzeba mieć osiem beczek cierpliwości. Jeszcze nie wiesz, co się dzieje z człowiekiem, któremu się skończy ósma beczka.

— Owszem, czasami denerwuję ludzi — przyznał Calvin. — Ty też.

— Pewnie tak — zgodził się Alvin, myśląc o Jimie Bowie.

— Więc przerzucisz most nad tym Pożar Trę?

— Podobno mówisz po francusku.

— To miało być po francusku? — roześmiał się Calvin. — A! Już rozumiem. Pont Chartrain!

Wymówił to z przesadnym akcentem. Alvin nie mógł się opanować.

— Pół Żarł Tę? Nie potrafię wymówić tych kanciastych francuskich słów.

Znowu jakby wróciły dawne czasy, kiedy wymieniali docinki.

— To najlepszy francuski akcent, jakiego można się spodziewać po wędrownym kowalu.

— Oj! Przez ciebie będę musiał się zabierać z workiem do Paree.

— Jeśli się porządnie umyjesz, zabiorę cię na spotkanie z samym Bonapartem.

— Nie, dziękuję. Raz go spotkałem i drugiego razu nie będzie.

Raptem twarz Calvina spochmurniała, a w płomieniu jego serca Alvin ujrzał gniew.

— Och, wybacz, zapomniałem, że pozjadałeś wszystkie rozumy na długo przed tym, jak pojawił się mały Calvin.

— Nie bądź taki…

— Jaki? Jak chciałeś mnie nazwać, braciszku?

— Spotkałem go, kiedy byłem dzieckiem, i mi się nie spodobał. Tobie najwyraźniej tak. I co z tego? Przyjechał do Ameryki, zanim obalił monarchię. Co mam robić, udawać, że go nie znam, żeby cię nie sprowokować? Czy tylko ty masz prawo spotykać sławnych ludzi?

— Zamknij się! — burknął Calvin i poczłapał przed siebie.

Ponieważ Calvin potrafił bez najmniejszego trudu znaleźć płomień serca brata, Alvin nie zmartwił się jego odejściem. Ruszył do domu, modląc się, żeby Margaret przysłała mu innego pomocnika. Na przykład Verily Coopera — to był dobry człowiek, nie w głowie mu głupie kłótnie. Albo Measure’a. Każdy z braci byłby bardziej przydatny niż Calvin.

Ale prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, czy potrafi zrobić i utrzymać gęstą mgłę i jednocześnie wykonać sztuczkę z wodą — tak żeby kogokolwiek oszukać. Arthur Stuart był zdolny, lecz nadal nie potrafił pojąć istoty Stwarzania. Alvin powinien się uważać za szczęściarza, jeśli nauczy go podnosić parę z imbryka, a co dopiero prawdziwą, fachową mgłę. Dlatego Calvin był mu potrzebny. Dobra, gęsta mgła nie tylko ich ukryje — spadnie dziś w nocy na całe miasto. Dzięki temu ludzie ich nie znajdą, dopóki cała grupa nie przeprawi się bezpiecznie przez jezioro i nie odejdzie.

Margaret słusznie przysłała tu jego brata. Alvin będzie musiał zacisnąć zęby i nie reagować, kiedy Calvin doprowadzi go do szaleństwa.


* * *

Wielkim osiągnięciem Arthura Stuarta okazało się skombinowanie piętnastu płóciennych toreb, w których starsze dzieci mogły nieść zapasy jedzenia. Papa Łoś i Mama Wiewiórka doglądali pakowania, sprzeczając się bez końca, czego naprawdę potrzebują. Papa Łoś upierał się, że powinni zabrać zapasowe ubrania, natomiast Mama Wiewiórka chciała tylko jedzenie.

— Zgłodnieją szybciej, niż zedrą ubrania — powiedziała.

— Ale choćbyśmy wzięli jak najwięcej zapasów, i tak wkrótce się skończą, a jeśli będziemy musieli zdobywać jedzenie, dzieci nie powinny chodzić w łachmanach.

— Jeżeli możemy sobie pozwolić na kupowanie jedzenia, to i na ubrania nam wystarczy. A jedzenie przyda się najpierw.

— Możemy brać jedzenie z drzew i pól.

— No, jeśli mówisz o kradzieży, to ubrania możemy zabierać ze sznurków z praniem.

— Jeśli znajdziemy takie, które będą pasować.

— W tym domu nie ma dziecka, które nosiłoby ten sam rozmiar przez pół roku.

I tak w kółko. Tymczasem, ku uciesze Arthura Stuarta, rozpakowywali sobie nawzajem torby niemal tak szybko, jak pakowali własne. Dzieci były chyba przyzwyczajone do takich scen i większość toreb znajdowała się w sąsiednim pokoju, gdzie dzieci starannie pakowały do nich jedzenie z kuchni. Najwyraźniej zgadzały się z Mamą Wiewiórką.

— I tak mi się nie podobają nasze ubrania — powiedziało jedno do Arthura Stuarta. — Już wolę iść na golasa.

W tej samej chwili w kuchni rozległ się krzyk. Wszyscy popędzili w tamtą stronę.

Papa Łoś leżał zgięty wpół na podłodze, trzymając się za okaleczoną nogę i krzycząc z bólu.

— Co się stało?! — krzyknął Arthur przez wrzask dzieci.

— Nie wiem, nie wiem! — odkrzyknęła Mama Wiewiórka.

Arthur Stuart ukląkł przy Papie Łosiu, odsuwając sobie z drogi kilkoro dzieci. Ujął w dłonie jego stopę i zaczął rozwiązywać rzemienie przymocowane do podeszwy. Jęki ucichły niemal natychmiast — ale nie z ulgi. Arthur Stuart zorientował się, że Papa Łoś zemdlał.

Nikt nie usłyszał pukania do drzwi — jeśli w ogóle się rozległo. Zauważyli gościa dopiero wtedy, kiedy się odezwał.

— Tak to się kończy, jak kuchnia jest za mała.

Arthur Stuart podniósł wzrok. Młodszy brat Alvina.

Calvin pokręcił głową.

— Sparzył się o płytę?

— Nie wiem — powiedział Arthur Stuart.

— Alvin niczego cię nie nauczył?

Arthur Stuart zgrzytnął zębami, ale nie dał się odciągnąć od tematu.

— Coś mu się stało w nogę.

Calvin ukląkł koło Arthura i zaczął badać Papę Łosia.

— Stopa jest zniekształcona — oświadczył.

Arthur Stuart spojrzał na Mamę Wiewiórkę. Podniósł brew, jakby mówiąc: jak to dobrze, że jest z nami prawdziwy lekarz, który nam powie to, co wiemy od dawna.

Calvin podniósł głowę i wyszczerzył zęby.

— Jestem Calvin Stwórca, brat pewnego wędrownego kowala, który chyba zamieszkał w tym domu.

Tym razem naprawdę rozwścieczył Arthura Stuarta. Nazwał się Stwórcą, podczas gdy Alvin nie rościł sobie do tego praw, a przecież był dziesięć razy lepszy od Calvina.

Ale Arthur ugryzł się w język. Nic by nie zyskał, wadząc się z Calvinem.

— Sprawdzam położenie kości w jego stopie. Mięśnie wokół nich nabrały niewłaściwego kształtu. — Calvin przez chwilę obmacywał stopę Łosia.

— Co robisz? — spytała Mama Wiewiórka.

— Nie do wiary! Alvin tak długo mieszka z wami i nawet się nie zainteresował stopą twojego męża.

— Mój mąż radzi sobie znakomicie.

— No, teraz będzie sobie radził lepiej. Wszystko ułożyłem, jak trzeba. — Wstał i podał jej rękę. — Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczai, ale za parę tygodni będzie chodził lepiej niż kiedykolwiek w życiu.

— Za parę tygodni? — syknęła, nie zwracając uwagi na wyciągniętą rękę. — Widzę, że jesteś strasznie dumny ze swojej mocy, ale mógłbyś nas spytać, czy to dobry dzień na leczenie. Dziś w nocy musimy przejść wiele mil! Dziś i przez wiele następnych tygodni.

— A on miał iść z tą kulawą nogą? — spytał Calvin.

Arthur Stuart usłyszał w jego głosie kpinę i zorientował się, że niewdzięczność Mamy Wiewiórki mocno go zirytowała.

— Niektórzy — powiedziała Mama Wiewiórka — są tak dumni ze swoich talentów, że nawet im nie przyjdzie do głowy, iż ludzie mogą sobie nie życzyć, by je publicznie demonstrowano na ich przykładzie.

— No cóż. Dobrze pamiętam, jak wyglądała ta stopa. Mogę jej przywrócić dawny kształt.

— Nie możesz — odezwał się Arthur Stuart.

Calvin spojrzał na niego chłodno.

— Nie?

— Ta stopa została zmieniona, zanim tu wszedłeś. Dlatego krzyknął z bólu i upadł. Coś przemieściło wszystkie kości jego stopy, kiedy była jeszcze opasana rzemieniami. A to wszystko wy darzyło się dobre pięć minut temu.

— Bardzo ciekawe.

— Więc sam rozumiesz, że kości, które teraz zbadałeś, nie wyglądają tak jak poprzednio.

Calvin pokręcił głową ze smutkiem.

— Arthurze Stuart, czy Alvin wie, że usiłowałeś leczyć tego biedaka, nie pytając go o zdanie?

— Nieprawda!

— Więc skąd wiesz, jak ta stopa wyglądała przedtem? Nie zaprzeczaj, zawsze byłeś kiepskim kłamcą.

— A skąd ty wiesz, jaki zawsze byłem?

— Och, w takim razie pewnie zawsze byłeś dobrym kłamcą.

Nie ma się czym szczycić, ale skoro ci tak zależy… — Calvin pod szedł do drzwi i wyjrzał na podwórko. — Mogę skorzystać z wygód ki? Już dawno zszedłem z pokładu statku. Pisuar się przyda.

Mama Wiewiórka machnęła ręką. Ledwie Calvin zniknął, znowu uklękła przy Papie Łosiu.

— On to zrobił, prawda? — spytała. — Zanim wszedł.

— Lubi efektowne wejścia — zgodził się Arthur Stuart. — I uwielbia imponować Alvinowi przy każdej okazji.

— Jak śmiał sprawić mojemu mężowi taki ból! Wydaje mu się, że nie wiemy, kim jest Alvin? Że nie poprosilibyśmy go o wy leczenie nogi, gdybyśmy tego chcieli?

— Calvin nigdy nie przyzna, że on to zrobił. Lepiej niech Papa Łoś zacznie się uczyć chodzić z taką nogą. Macie drugi but od tej pary?

— Drugi but? Od pary? — parsknęła Mama Wiewiórka. — On nigdy w życiu nie kupił pary butów.

— Więc to jego jedyny but?

— Ma drugi, na niedzielę.

— Niech włoży na drugą stopę.

— Nie będzie pasować.

— Boso będzie mu jeszcze bardziej niewygodnie.

Mama Wiewiórka posłała parę dzieci na poszukiwanie niedzielnego buta Papy Łosia. Potem znowu spojrzała na Arthura Stuarta.

— Pewnie nie wiesz, jak go ocucić?

— Nie grzebię w cudzych głowach ani stopach — odpowiedział z naciskiem. — Poza tym Calvin nie sprawił się najlepiej. W tej stopie nadal nic nie jest na swoim miejscu, nawet jeśli z zewnątrz wygląda mniej więcej dobrze. Kiedy Papa Łoś się ocknie, będzie go bardzo bolało.

— Więc niech śpi. Ja tylko… Odkąd go znam, nie widziałam, żeby tak leżał. Tyle razem przeżyliśmy, a ja nigdy się nie bałam… aż do teraz.

— Kiedy Alvin tu wróci, wszystko naprawi — zapewnił ją Arthur Stuart.

— Och… mam nadzieję…

— Lepiej dalej się pakujmy.

Dzieci znowu zabrały się do ładowania żywności do worków. Zapasowe ubrania wypakowano i zostawiono w salonie.

— Dla biednych — wyjaśniła Mama Wiewiórka.

Arthur Stuart zastanowił się, czy zna jakąś definicję słowa „biedny”, która nie dotyczyłaby jej i jej wielkiej głodnej rodziny.


* * *

Alvin siedział na podmokłym brzegu koło domu Marii od Zmarłych, mocząc bose stopy w wodzie. Obok przepłynął aligator. Rzucił na niego okiem i przez chwilę się zastanawiał — Alvin zobaczył to w jego płomieniu serca. Błysk głodu. Ale poprosił go, żeby zapolował gdzie indziej, i zwierzę posłusznie ruszyło dalej.

Dokładniej — Alvin włożył do mózgu aligatora wizję jego wydartych wnętrzności i skojarzył ją z własnym obrazem, a zwierzę od razu dodało dwa do dwóch.

Dobrze jest umieć odstraszać aligatory, pomyślał Alvin. Mógłbym zająć się tym zawodowo. Nazywaliby mnie Al Aligator i zawsze by pytali, dlaczego nie noszę butów albo paska z krokodylowej skóry. A ja bym odpowiadał: Jak mam zdobyć skórę aligatora, skoro żaden się do mnie nie zbliża?

Takie zajęcie podobało mu się bardziej niż to, którym go obarczono — odpowiedzialność za życie setek ludzi i ani jednego pomysłu na to, jak ich uratować.

Parę razy kolnął się nożem, żeby utoczyć trochę krwi. Zawstydził się. Czy jest o krok od złożenia meksykańskiej ofiary? Strącił krople krwi do mętnej wody i poczuł, jak się rozpływa i znika.

Raz już tak zrobił, na „Yazoo Queen”, ale nie z rzeczną wodą. Była to woda pitna, już oczyszczona. Krew nie miała gdzie uciec, natychmiast zmieszała się z wodą i Alvin ukształtował ją tak, jak chciał. Ale jak nadać kształt niemal nieskończonemu zbiornikowi wodnemu, pełnemu zanieczyszczeń?

Więcej krwi? Otworzyć żyłę? Tętnicę?

A może otworzyć tętnicę aligatora, co?

Nie, to na nic. Stwórca staje się jednością z tworzonym dziełem. Tyle wiedział na pewno.

Poza tym przez całe dzieciństwo woda usiłowała go zabić, aż ojciec zakazał mu pić ze strumienia, bo bał się, że syn się zadławi lub utopi.

Przestań myśleć, powiedział Alvin do siebie. To nie nauka ścisła, to nie ma nic wspólnego z badaniem guzów na głowie czy puszczaniem pacjentowi krwi. To poważne sprawy i musisz otworzyć umysł na pomysły, które mogą nadejść — niech znajdą w nim dla siebie miejsce.


Dlatego zajął się oczyszczaniem wody. Nie było to trudne — z płynami i ciałami stałymi szło mu dobrze. Potrafił je oczyszczać, prosząc, by to, co jest ich naturalnym składnikiem, pozostało, a wszystko inne odeszło. Jaja komarów, maleńkie zwierzątka, drobinki szlamu, wszystkie stworzenia duże i małe, a nad tym wszystkim słona zawiesina morskiej wody — poprosił je, by poszły gdzie indziej, i raptem pod odbiciem drzew ujrzał błotniste dno i swoje bose stopy.

Interesująca rzecz: spoglądać w wodę, widząc jednocześnie dwa poziomy — odbicie na powierzchni i to, co się znajduje pod spodem.

Przypomniał sobie, jak znalazł się w środku wiru wraz z Tenskwa-Tawą, a w ścianach ze znieruchomiałej wody ujrzał nie zwyczajne odbicie, lecz rzeczy oddalone w czasie, ukrytą wiedzę. Był zbyt młody, by wtedy to zrozumieć, i nie miał już pewności, czy naprawdę to wszystko pamiętał, czy też pamiętał to, co zapamiętał, jeśli rozumiecie, co chcę powiedzieć.

Siedział całkiem nieruchomo i nagle usłyszał pewnego rodzaju pieśń bez słów. Nie rozlegała się w jego głowie. Była to inna pieśń, znajoma, którą słyszał już wiele razy, biegnąc niczym wiatr przez lasy. Była to zielona pieśń życia, drzew, mchu, ptaków, aligatorów, ryb, węży i maleńkich, przelotnych jak mgnienie stworzonek. Razem tworzyły głęboką harmonię, która przenikała go na wylot i sprawiała, że poczuł się jedynie małą nutką w tej pieśni.

Kiedy tak słuchał zielonej pieśni i wpatrywał się w wodę, z jego dłoni spadła kolejna kropla krwi i zaczęła się rozpływać.

Tym razem pozwolił swojemu przenikaczowi rozpłynąć się wraz z krwią, pójść za tym znajomym płynem, ocieplając go, pozwalając mu się połączyć z wodą, jakby wszystko to było częścią składową tej samej melodii. Nie istniały w niej żadne granice, ale on sięgnął ku krwi i przypomniał jej, że należy do niego i nie jest utracona — tak jakby serce nadal tłoczyło ją przez jego żyły. I krew go usłuchała.

Zaczęła tworzyć ścianę, stawać się ciałem stałym, niczym bardzo cienka tafla szkła. Następnie utworzyła kratę, na którą wpełzły skomplikowane, nieustannie przepływające strużki wody, które nigdy nie oddalały się od orbity niemożliwie rozcieńczonych smużek krwi.

Woda wirowała coraz szybciej, tysiące milionów maleńkich wirów wokół nieruchomych nitek. Alvin ujął wodną kulę w obie ręce i uniósł ją nad czyste wody jeziora Pontchartrain.

Była ciężka — musiał natężyć wszystkie siły, żeby ją podnieść. Pożałował, że uczynił ją tak wielką. Była o wiele cięższa od pługa, który nosił w worku. Ale była także dziwnie nieruchoma. Choć wiedział, że w jej wnętrzu nieustannie wiruje woda, w dotyku wydawała się nieruchoma jak głaz. A kiedy w nią spojrzał, ujrzał wszystko naraz.

Zobaczył, z jakim trudem przychodził na świat, poczuł naciskające na niego ściany łona matki i własny opór, słyszał jej krzyk, ujrzał płócienne ściany wozu, który kołysał się, podskakiwał i skrzypiał. Raptem znalazł się na zewnątrz i zobaczył wielkie przewrócone drzewo sunące niczym taran prosto na wóz, prosto na niego, na to pełne nadziei, rozzłoszczone, rozgorączkowane nowo narodzone dziecko — a potem rozległ się głośny krzyk i jakiś mężczyzna skoczył wprost na drzewo. Odepchnął je na bok, tak że minęło wóz o włos i pomknęło nurtem rzeki…

Teraz ujrzał dziewczynkę, która wyciąga rękę do noworodka. Jeszcze nie zdołał zaczerpnąć oddechu, ponieważ całą jego twarz opinał czepek niczym straszna maska. Zdarła go i noworodek zaczął płakać. Dziewczynka trzymała czepek czule w dłoniach, jakby był sercem meksykańskiej ofiary. Poczuł, że między dzieckiem i czepkiem jest jakaś więź, i zrozumiał, że to mała Peggy, która w chwili jego narodzin miała pięć lat, a teraz jest jego żoną. Z tego starego, wysuszonego czepka nie zostało już prawie nic, ponieważ Peggy rozcierała go w palcach na proszek za każdym razem, gdy chciała sobie pożyczyć moc Alvina i uratować mu życie.

A teraźniejszość? — pomyślał. Gdzie teraźniejszość?

Ciężka kula jakby odpowiedziała na jego myśli, a może po prostu spełniła jego życzenie. Zobaczył samego siebie klęczącego w wodzie na brzegu Pontchartrain. Do wody kapała ciężko jego krew, a w jeziorze krystalizowała się ścieżka szeroka na sześć stóp i cienka niczym tafelka lodu na miednicy zostawionej na oknie w jesienną noc, gdy chwyta pierwszy mróz. Ludzie zaczęli na nią wstępować — parami, trójkami, dziesiątkami, setkami, ogromny, długi szereg. Ale raptem zdał sobie sprawę, że ten szereg zwalnia, zatrzymuje się i ludzie stają, wpatrzeni w szklaną taflę, w której zobaczyli to samo co Alvin.

Nie mogli ruszyć, tak bardzo pochłonęły ich oglądane wizje. Stali zbyt długo, a jego krew ciągle spływała do wody.

Rapem ujrzał siebie, jak mdleje, pada na most, który natychmiast zaczyna się kruszyć i załamywać. Ludzie wpadają z krzykiem do wody, miotają się w niej i…

Upuścił kryształową kulę. Wpadła do wody z pluskiem.

W pierwszej chwili wydawało mu się, że natychmiast się rozpłynęła, ale kiedy sięgnął do wody, namacał ją znowu.

I jeszcze raz ją wydźwignął.

Myślałem, że to, co w niej widzę, to rzeczywistość, pomyślał. A jednak to nie może być prawda. Margaret by mnie tu nie przysłała, gdybym nie miał dość mocy, by stworzyć most zdolny wytrzymać przejście wszystkich ludzi.

Spojrzał na kryształową kulę. Nie mogę jej tu zostawić, pomyślał. Ale nie mogę jej też zabrać. Jest zbyt ciężka. Nie udźwignę jej razem z pługiem. Nie teraz, kiedy mam takie zadanie.

— Ja ją wezmę — odezwał się cichy głos za jego plecami.

Zobaczył jej odbicie w krysztale. Dziwne, ale krzywa płaszczyzna nie zniekształciła obrazu.

Zresztą nie widział jej na powierzchni kryształu, lecz w jego wnętrzu — i natychmiast wiele się o niej dowiedział.

— Nie jesteś Francuzką — rzekł. — Jesteście Portugalkami, ty i twoja matka. Ona ma talent do rekinów. Zabierali ją w kolejne rejsy, bo potrafiła odstraszać morskie potwory. Ale jeden żeglarz wykorzystał ją i zaszła w ciążę. Uciekła ze statku, przypłynęła na grzbiecie rekina na wybrzeże. Urodziła cię u ujścia tej rzeki.

— Nigdy mi nie mówiła — odparła Maria od Zmarłych. — Może tak, może nie.

Alvin wstał; nogi nadal miał w wodzie. Podał dziewczynie kulę.

— Jest ciężka.

— Poniosę każdy ciężar — odparła. — Byle z własnej woli.

I tak było. Brzemię nieco przygięło ją do ziemi, ale go nie wypuściła.

— Nie patrz na nią.

— Mam ją przed oczami. Jak mam nie patrzeć? — zaprotestowała, a jednak mocno zacisnęła powieki. — Wystarczy mi to, co już wiem o ludziach. Nie chcę wiedzieć nic więcej.

Alvin zdjął koszulę i owinął nią kulę.

— Teraz ja ją poniosę.

— Nie — odparła Maria od Zmarłych. — Dziś w nocy będą ci potrzebne wszystkie siły.


* * *

Dzieci siedziały na podłodze w każdym pokoju na parterze. Starsze trzymały worki pełne wszystkich zapasów, jakie znalazły w domu. Arthur Stuart z podziwem przekonał się, że wszystkie bez wielkich awantur wykonywały polecenia Mamy Wiewiórki.

Nie wiadomo było tylko, co robić z Papą Łosiem. Leżał na podłodze w kuchni, już całkiem przytomny, mocno zaciskając oczy. Usiłował nie jęczeć, nie krzywić się, ale z oczu płynęły mu strumienie łez, które ginęły we włosach za uszami. Arthur Stuart dałby wszystko, żeby mu ulżyć. Wiedział, że wszystkie małe kosteczki jego stóp mają zły kształt i nie pasują do siebie, ścięgna i więzadła są czasami za krótkie, a czasem za długie. Jednak nie wiedział, jak nadać im właściwy kształt.

Alvin wszedł do kuchni. Był nagi do pasa; teraz Arthur Stuart zauważył, o ile Alvin zeszczuplał od czasów, kiedy codziennie pracował w kuźni. Oczywiście w porównaniu z Arthurem nadal był masywny.

Zanim Arthur Stuart zdążył się zdziwić, co Alvin zrobił z koszulą, pojawiła się Maria od Zmarłych, niosąc jakiś przedmiot owinięty w przyodziewek Alvina.

Calvin, który sprawił Papie Łosiowi tyle bólu, nie pojawił się ani na chwilę, ale ledwie Alvin wrócił do domu, oczywiście nadszedł, nawołując brata.

— No, w samą porę! Szkoda, że nie widziałeś, jak narozrabiał twój szwagier, który zabrał się do leczenia stopy tego dobrego człowieka.

Arthur Stuart nie raczył odpowiedzieć. Alvin za dobrze znał Calvina, żeby uwierzyć.

Alvin stanął nad Papą Łosiem. Zamknął oczy. Arthurowi Stuartowi przez chwilę wydawało się, że czuje przenikacz Alvina we wnętrzu stopy Łosia. Alvin odezwał się cicho, nie patrząc na nikogo:

— W tę wyjątkową noc potrzebne mi wszystkie siły, a teraz mam je marnować na coś, co mogło poczekać tydzień albo i rok.

— Więc niech zaczeka! — odezwała się zapalczywie Mama Wie wiórka. — Myślisz, że brak mu męstwa, żeby to znieść? O nie. Ja go poniosę, jeśli będzie trzeba, ja i starsi chłopcy. Mój Łoś nie chce od nas wiele. Umarłby za te dzieci, Alvinie, przecież wiesz. Wszyscy wiedzieli, że to prawda.

— Ale ja chcę, żeby mógł chodzić — odparł Alvin. — Potrzebuję jego siły. Użyczę mu trochę własnej, a potem on użyczy jej mnie.

Arthur Stuart starał się śledzić poczynania Alvina, ale nie nadążał. Alvin miał zbyt wielką wprawę. Kości, które nie miały właściwego kształtu, nagle go odzyskały. Zaplątane ścięgna wślizgiwały się na miejsce niczym węże. Nie minęła minuta, a wszystko było gotowe. Papa Łoś krzyknął.

Nie, to nie był krzyk. To było głośne westchnienie ulgi, tak gwałtowne, że zabrzmiało jak krzyk.

— Niech Bóg cię błogosławi, panie — powiedziała Mama Wie wiórka.

Papa Łoś wstał i natychmiast się przewrócił, usiłując zrobić krok.

— Nie wiem, jak to się robi. Umiem chodzić tylko po staremu.

Prawa noga jest za długa.

— Oprzyj się na mnie — powiedziała Mama Wiewiórka. Zrobił to i udało mu się utrzymać równowagę.

— Idźcie do Doku Francuza — polecił Alvin. — Razem z dziećmi. Będę tam przed wami.

— Ja też? — spytała Maria od Zmarłych.

— Ty idź po matkę. Weź bryczkę od Francuzów, żeby to prze wieźć. Ja poszukam drugiej koszuli.

— Ja? — odezwał się Arthur Stuart.

— Do La Tii, powiedz jej, żeby o zmroku zjawiła się ze wszystkimi w Doku Francuza.

Odeszli i Alvin został sam na sam z Calvinem w domu, który po odejściu Łosia i Wiewiórki stał się tylko wielką starą ruderą.

— Pewnie mnóstwo rzeczy spartaczyłem — odezwał się krzywo uśmiechnięty Calvin.

— Jesteś mi potrzebny do zrobienia mgły — powiedział Alvin.

— Takiej, żeby zakryła całe miasto. Z wyjątkiem okolic Doku Francuza.

— Nie wiem, gdzie to jest.

— Nieważne. Zrób mgłę wszędzie, a ja ją odepchnę od miejsc, w których mi niepotrzebna. Tylko jej nie spychaj z powrotem.

Nie dodał: „chociaż raz”.

— To mogę zrobić — zgodził się Calvin.

— Dobrze, że Margaret cię przysłała — dodał Alvin. — I cieszę się, że przyjechałeś.

Stojący pod kuchennymi drzwiami Arthur Stuart usłyszał jego słowa. Nie do wiary! Po tylu sprzeczkach i przykrościach, które sprowokował Calvin, nie wspominając już o tym, co zrobił z Papą Łosiem!

To mogło oznaczać tylko jedno. Alvin nie uwierzył, że to Calvin jest winien zamieszania z Papą Łosiem. A zatem uwierzył w kłamstwo brata i uznał, że Arthur Stuart usiłował leczyć stopę Papy Łosia.

Pełen gryzącej urazy do Calvina, rozżalony, że prawdziwy brat może w ułamku chwili zastąpić w sercu Alvina przybłędę, który powinien być niewolnikiem, Arthur Stuart ruszył biegiem do La Tii.

Загрузка...