9. Ekspedycje

Trochę to potrwało, ale w końcu znaleźli sukienki na Marię od Zmarłych i Rien, jej matkę, tak ładne, że nadały im wygląd właścicielek niewolników. Może były nieco znoszone, ale ostatecznie mogły ujść. Maria od Zmarłych i Rien wyglądały, jakby mogły posiadać niewolnicę La Tię i młodego silnego niewolnika Arthura Stuarta.

Na tych terenach czasami spotykano obcych. Jeszcze dziesięć lat temu jedyni Biali byli traperami albo zbiegami. Ale kiedy Czerwoni opuścili te tereny i przeszli na drugi brzeg Mizzippy, napłynęli osadnicy. Każdy, kto mieszkał tu choćby pięć lat, uważał się za zasiedziałego mieszkańca. Nikt nie zdziwi się na widok dwóch dam z nieznanej rodziny — na to liczyli.

Alvin nie chciał iść do domu na plantacji.

— Na nic wam się nie przyda to, co powiem. Jestem mężczyzną i Białym, nie możecie mnie naśladować. Będę was obserwować, na wypadek gdyby coś poszło nie tak, ale musicie sobie radzić same.

La Tia i Arthur Stuart zaczekali w pewnej odległości od ganku. Maria od Zmarłych i Rien podeszły, by klaskaniem w dłonie przywołać kogoś do drzwi. Wkrótce otworzył je stary czarnoskóry mężczyzna.

— Dobry wieczór — rzekł poważnie.

— Dobry wieczór — odpowiedziała Maria od Zmarłych. To ona miała rozmawiać, ponieważ mówiła z mniej charakterystycznym akcentem niż Rien. A także lepiej potrafiła udawać damę. — Moja matka i ja pragniemy porozmawiać z panem tego domu, jeśli to możliwe.

— Pan nie w domu — odparł stary. — Pani chora. Ale młody panicz jest.

— A zatem czy możesz go sprowadzić?

— Panie chcą wejść i spocząć? W domu cień.

— Nie, dziękujemy — odparła natychmiast Maria. Nie miała zamiaru tracić z oczu Arthura Stuarta i La Tii.

Wkrótce stary powrócił z niespełna czternastoletnim młodzieńcem. Towarzyszył mu biały mężczyzna w średnim wieku. Nie był to pan domu ani niewolnik, więc kto?

Maria zwróciła się do chłopca.

— Nazywam się Marie Moore — powiedziała. Uzgodnili, że po winna się przedstawiać angielskim nazwiskiem, przez co stworzy wrażenie, że jej ojciec poślubił Francuzkę. — Moja matka niechętnie mówi po angielsku.

Parlez-vous francais, madame? — wyrwał się mężczyzna.

— Panie guwernerze, ona chce to powiedzieć mi — rzekł chłopiec.

— Mnie, paniczu — poprawił go guwerner.

— To nie lekcja, jeśli pan pozwoli. — A więc chłopiec udawał tak samo jak Maria. Odwrócił się z wyrazem irytacji, który szyb ko zamaskował godnością. — Czego sobie panie życzą? Jeśli chodzi o wodę lub jedzenie, kuchnia jest na tyłach domu.

Nie był to dobry znak. Traktował je jak żebraczki, a powinien w nich zobaczyć damy z tej samej klasy co on.

Na szczęście guwerner natychmiast dostrzegł jego gafę.

— Paniczu, nie można wysyłać dam do kuchni, jakby były służącymi lub żebraczkami. — A do Marii i Rien powiedział: — Proszę mu wybaczyć. Panicz Roy jeszcze nigdy nie przyjmował gości, więc…

— To nie damy — przerwał chłopiec. — Spójrz na ich sukienki.

Niewolnice ubierają się lepiej.

— Paniczu, jesteś nieuprzejmy.

— Panie guwernerze, zapomina pan, gdzie pańskie miejsce — odparł Roy. Znów spojrzał na Marię. — Nie wiem, czego chcecie, ale nie wspomożemy was, a na waszym miejscu byłbym bardzo ostrożny, bo podobno wczoraj w nocy przez Pontchartrain przeszła wielka banda zbiegłych niewolników. Naszych zamknęliśmy już dzisiaj, bo mogłoby przyjść im do głowy coś głupiego, ale wy nie zdołacie powstrzymać swojej parki.

Maria uśmiechnęła się i oznajmiła najbardziej dystyngowanym tonem:

— Więc na dworze jest niebezpiecznie, lecz młody panicz nie zaprosi do domu dwóch dam, ponieważ nie spodobały mu się ich sukienki. Twoja matka będzie zadowolona, kiedy damy z towarzystwa usłyszą, jak musiałyśmy odejść, gdyż młody panicz jest zbyt dumny. — Odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach. — Chodź, mamo, to nie jest dobra rodzina.

— Paniczu! — syknął guwerner.

— Zawsze pan uważa, że nie mam racji, ale ja wiem, że to kłamczuchy! To mój talent.

Maria odwróciła się.

— Więc masz dar rozpoznawania kłamstw?

— Zawsze potrafię poznać — oznajmił Roy. — A ty i twoja matka jesteście kłamczuchami. Wiem, niegrzecznie tak mówić, ale ojciec zawsze mnie ze sobą zabiera, kiedy jedzie kupować konie czy niewolników, bo potrafię powiedzieć, kiedy ktoś kłamie, mówiąc: „Niżej zejść nie mogę” albo „Ten koń jest zdrowiuśki”.

— Jesteś dla ojca wielką pomocą.

— Tak — zgodził się chłopiec z dumą.

— Ale nie wszystkie kłamstwa są do siebie podobne. Moja matka i ja znalazłyśmy się w ciężkiej sytuacji, lecz nadal udaje my bogate damy, ponieważ w ten sposób ratujemy naszą dumę.

Jednak chyba nie jesteśmy pierwszymi paniami w tym domu, które chciały cię zwieść.

Chłopiec uśmiechnął się z zażenowaniem.

— No, to by się zgadzało. Kiedy przychodzą tu jej przyjaciół ki, kłamstwa latają w powietrzu jak muchy.

— Czasami z grzeczności można darować niewinne kłamstewko.

— Sam bym tego lepiej nie ujął — wtrącił guwerner. — Panicz jest taki młody…

— Przecież widzą — warknął Roy, znowu zirytowany. — Więc może zechcecie panie wejść i wypić… na przykład lemoniadę?

— Ach, wspaniale. Jednak zanim przyjmiemy pańskie łaskawe zaproszenie… Słyszę, że na imię ma pan Roy, lecz nie znamy pańskiego nazwiska.

— Nazwisko wzięliśmy od naszych upraw. Roy Cottoner, a mój ojciec to Abner Cottoner[2]. Imię ma po generale z Biblii.

— Po francusku pańskie imię oznacza „król”.

— Wiem — burknął Roy, znowu zirytowany. Wyglądał na porywczego chłopca.

Zaprosił je do domu. Maria nie miała pojęcia, jak należy się zachować — pierwsza powinna iść mama czy ona? — ale doszły do wniosku, że Roy też tego nie wie, a zresztą już je uznał za oszustki, więc parę wykroczeń przeciwko etykiecie nie zaszkodzi.

— Jeśli można… — odezwała się do chłopca.

Roy odwrócił się i przystanął.

— Naszym niewolnikom chce się pić. Czy…

Roześmiał się lekceważąco.

— Ach tak. Stary Bart, nasz służący, zaprowadzi ich do cysterny.

Rzeczywiście, czarnoskóry staruszek już szedł w stronę Arthura Stuarta i La Tii. Maria pomyślała, że chciałaby mieć więcej zaufania do talentu Arthura Stuarta. Cóż, Alvin mu ufał, więc czy ona mogła podważać to zaufanie?

W salonie Roy zaproponował, by usiadły. Odwrócił się do guwernera.

— Proszę powiedzieć Petunii, że mamy ochotę na lemoniadę.

Guwerner był dotknięty do żywego.

— Nie jestem służącym.

— Więc co, mam iść sam?

Maria pomyślała, że na ile zna się na dobrych manierach, naprawdę powinien to zrobić, ale guwerner tylko zgrzytnął zębami i wyszedł. Ulżyło jej.

Roy stanął w drzwiach, przybierając dziwną, sztywną pozę. Maria podejrzewała, że naśladuje ojca. U dorosłego mężczyzny ta poza wydawałaby się niewymuszona i elegancka.

— Tak jak pan odgadł — odezwała się — przyszłyśmy prosić o pomoc.

— Ojca nie ma — odparł Roy. — Nie mam pieniędzy.

— Nie potrzebujemy pieniędzy. Chciałybyśmy wprowadzić na wasze ziemie dużą grupę ludzi, nakarmić ich waszymi zapasami i przenocować.

Roy zmrużył oczy i porzucił wystudiowaną pozę.

— Więc to wy przeszliście Pontchartrain.

— W rzeczy samej. Jest nas pięć tysięcy i wolelibyśmy przyjąć pomoc ofiarowaną dobrowolnie. Jednak jeśli będziemy musieli, weźmiemy sobie to, czego nam potrzeba. Są z nami setki głodnych dzieci, musimy je nakarmić.

— Wynocha z mojego domu!

— Jesteś młody — po raz pierwszy odezwała się matka Marii. — Nie wiesz, że godność polega na tym, by udawać, iż pragniesz te go, czemu nie możesz zapobiec.

— Niech tylko mój ojciec wróci, powystrzela was jak psy!

— Roy! — Od strony korytarza dobiegł słaby głos i w progu stanęła krucha kobieta, słaba i rozczochrana, jakby się właśnie obudziła, w szlafroku narzuconym na ramiona. — Roy, w tym domu zachowujemy się uprzejmie.

— One uciekły z Barcy, mamo! Chcą nam zabrać jedzenie i różne rzeczy.

— To jeszcze nie powód, żeby zachowywać się niegrzecznie.

Jestem Ruth Cottoner, pani tego domu. Proszę wybaczyć moje mu synowi grubiaństwo.

— Nie powinnaś za mnie przepraszać, mamo! To złodziejki i kłamczuchy!

— Gdybym nie była tak chora, wychowałabym go lepiej — westchnęła Ruth ze smutkiem.

Uniosła muszkiet, który trzymała za sobą. Wycelowała go prosto w Rien i pociągnęła za spust, zanim Maria zdążyła krzyknąć. Proch syknął i zaiskrzył, z lufy wysypała się garstka śrucin.

— Dziwne — powiedziała Ruth. — Mój mąż powiedział, że jest nabity i gotowy do strzału.

Za jej plecami pojawił się Arthur Stuart.

— Był — rzekł. — Ale czasami broń bywa nieposłuszna.

Ruth odwróciła się w jego stronę. Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się strach.

— Czyim jesteś niewolnikiem? Co robisz w moim domu?

— Nie jestem niewolnikiem żadnego człowieka. Jestem kimś, kto nie lubi, gdy celuje się z muszkietu do jego przyjaciół.

Obok niego stanęła La Tia.

— Pani, odłóż fuzję i siadaj. — Niosła tacę, na której stał dzbanek lemoniady i sześć szklanek. — Porozmawiamy sobie.

— Zostawcie moją matkę w spokoju! — krzyknął Roy i zrobił ruch, jakby chciał się rzucić na La Tię, lecz Arthur Stuart chwycił go za ręce i przytrzymał.

— Umrzesz za to, że podniosłeś rękę na mojego syna — powie działa Ruth.

— Wszyscy kiedyś umrzemy — zauważył Arthur Stuart. — Słyszeliście, co powiedziała ta dama. Siadajcie.

— Wdarliście się do mojego domu.

— To nie dom — oznajmił Arthur Stuart. — To więzienie, w którym trzyma się wbrew ich woli sześćdziesięciu Czarnych. Pani ich więzi i za tę zbrodnię zasługuje pani na straszną karę. Ale nie przyszliśmy tu, by kogoś karać, więc myśli o karze proszę zachować dla siebie. A teraz siadać!

Usiadła. Arthur pchnął Roya na krzesło. La Tia postawiła tacę na małym stoliku i zaczęła napełniać szklanki lemoniadą.

— Ktoś zamknął wszystkich Czarnych w chatach — powiedziała. — Taki upał, to niedobrze.

— Więc ich wypuściłem — dodał Arthur. — Teraz gaszą pragnienie przy studni, ale wkrótce pomogą naszej grupie rozlokować się na waszych trawnikach i w stodołach. Potem przyrządzą kolację na pięć tysięcy osób. Jak w Biblii, prawda?

— Nie mamy jedzenia dla tak wielu osób! — krzyknęła Ruth.

— Jeśli nie, skorzystamy z gościnności waszych sąsiadów.

— Mój mąż może wrócić w każdej chwili!

— Będziemy go wypatrywać. Proszę się nie lękać, nie pozwoli my, żeby przypadkiem kogoś postrzelił.

Maria z mimowolnym podziwem obserwowała jego spokój. Zachowywał się, jakby ta sytuacja sprawiała mu przyjemność. A jednak nie był złośliwy.

— Mój mąż zorganizuje pościg! Każe was powiesić!

— Nawet kobiety i dzieci? — spytał łagodnie Arthur Stuart. — Bardzo niebezpieczny precedens. Na szczęście my nie jesteśmy mordercami, więc was nie powiesimy.

— Pan guwerner na pewno już pobiegł po pomoc — oznajmił Roy z zadowoleniem.

— Zakładam, że pan guwerner to ten biały mężczyzna o miękkim ciele, ten, który przeczytał więcej książek, niż potrafi zrozumieć?

Roy skinął głową.

— Stoi na podwórku ze spuszczonymi spodniami, a czarni analfabeci czytają mu Biblię. Zdaje się, że twierdził z wielkim naciskiem, iż Czarnych nie można nauczyć czytać, bo mają za małe mózgi, czy też przypieczone na słońcu. W tej chwili udowadniają mu, że się pomylił.

— Nie marnowaliście czasu — odezwała się Rien.

— Jestem chora. Umieram — powiedziała Ruth. — To okrucieństwo tak mnie traktować w ostatnich tygodniach życia!

Arthur spojrzał na nią z uśmiechem.

— A ile tygodni wolności zamierzała pani dać swoim niewolni kom, zanim umrą?

— Naszych niewolników traktujemy dobrze, też coś!

Jakby w odpowiedzi do pokoju wszedł stary Bart. Jego ruchy nie były już powolne. Szedł szybko, energicznie. Podszedł do Ruth i splunął jej na kolana. Roy poderwał się z krzesła, ale stary Bart uderzył go w twarz tak mocno, że chłopiec się przewrócił.

— Nie! — krzyknęła Maria.

Non! — zawtórowała jej matka.

— Nikogo nie bić — powiedziała La Tia łagodnie. — I nie pluć też.

Stary Bart spojrzał na nią.

— Wszyscy nasi chcieli to zrobić, ale ja powiedziałem: Pozwólcie, zrobię to tylko raz w imieniu was wszystkich. Mnie powierzy li to zadanie. Wiecie, że ten chłopiec już przymusił dwie dziew czyny? Jedna nawet jeszcze nie dostała miesięcznych słabości.

— To kłamstwo! — krzyknął Roy.

— Mój syn nie byłby zdolny do…

— Nie opowiadajcie Czarnym, do czego są niezdolni Biali — przerwał Arthur Stuart. — Ale z tym już skończyliśmy. Nie przyszliśmy tu, by przynieść zemstę czy sprawiedliwość. Tylko wolność.

— Przynosicie mi wolność i mówicie, że nie mogę z niej korzy stać?

— Wiem, co robisz — odezwała się La Tia. — Ty domowy niewolnik. Ty chcesz, żeby ci z pola zapomnieli, że śpisz pod dachem, w łóżku.

Stary Bart błysnął strasznym spojrzeniem.

— Codziennie traktują mnie jak śmiecia, cały czas, i łóżko ma mi to wynagrodzić? Nienawidzę ich bardziej niż inni. Uderzyłem go, nie zabiłem, tak wygląda miłosierdzie.

Arthur Stuart pokiwał głową.

— Szanuję pańskie uczucia. Ale teraz nie interesuje nas ani sprawiedliwość, ani miłosierdzie. Chcę bezpiecznie przeprawić pięć tysięcy ludzi do Mizzippy. I nie potrzebuję, by cały kraj za wrzał od plotek o niewolnikach, którzy biją dzieci ich byłych pa nów.

— Nikt nie powie o biciu — wycedził Bart. — Powiedzą, że tego chłopca zabiliśmy, tę kobietę zgwałciliśmy, a tego głupiego nauczyciela pokroiliśmy na kawałki. Więc skoro i tak to powiedzą, może to zrobimy? Tak troszeczkę?

Ruth jęknęła.

— Już zrobił pan wszystko, co trzeba. Jeśli podczas naszej obecności tutaj podniesie pan na kogoś rękę, będę musiał pana powstrzymać.

Stary Bart uśmiechnął się z wyższością.

— Chciałbym to zobaczyć.

— Nie sądzę — odparł Arthur.

Maria usiłowała rozładować sytuację. Wstała i podeszła do Ruth Cottoner.

— Poroszę mi dać rękę.

— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła kobieta. — Nie podam ręki złodziejce i włamywaczce!

— Znam się na chorobach. Wiem więcej niż pani lekarz.

— W Barcy — dodał Arthur Stuart — wszyscy chorzy przychodzili do niej, żeby się przekonać, czy wyzdrowieją.

— Nie zrobię pani krzywdy — dodała Maria. — I powiem prawdę. Pani syn to potwierdzi.

Kobieta powoli wyciągnęła dłoń.

Maria poczuła, że ciało Ruth staje się jej własnym, i od razu znalazła raka. Jego centrum znajdowało się w łonie, ale rozprzestrzeniał się, zjadał kobietę od środka.

— Jest źle — powiedziała. — Zaczęło się w pani łonie, ale teraz jest wszędzie. Ból musi być straszny.

Ruth zamknęła oczy.

— Mamo… — szepnął Roy.

Maria spojrzała na Arthura Stuarta.

— Potrafisz…?

— Ja nie — odpowiedział. — To dla mnie za wiele.

— Czy mógłby Alvin?…

— Spytaj go. Ale dla niego także może być tego za dużo. Nie potrafi dokonywać cudów.

— Macie jakiegoś uzdrowiciela? — spytała Ruth z goryczą. — Już tu bywali, szarlatani.

— Na ogół nie zajmuje się uzdrawianiem — odparł Arthur Stu art. — Robi to tylko wtedy, kiedy spotyka kogoś, no, potrzebującego.

Maria puściła rękę Ruth i podeszła do okna. Ludzie już chodzili wokół grupkami po dziesięć i pięćdziesiąt rodzin. Czarni z plantacji prowadzili ich do budynków i szop. Z kuchni dobiegał brzęk garnków i talerzy, szatkowanie i rozmowy.

Łatwo było go znaleźć wśród tego mrowia. Był potężny jak legendarny heros — Achilles lub Herkules — a mądry i dobry jak Prometeusz. Na pewno potrafi uleczyć tę kobietę. A jeśli odpłacą jej latami życia, czy ktoś oskarży ich o kradzież?


* * *

Verily Cooper zawsze obcierał sobie uda, kiedy jechał konno. I naciągał sobie mięśnie. Niektórzy uwielbiają konną jazdę. Verily ich nie rozumiał. I nie musiał. Prawnicy dobrze zarabiają, prawda? Prawnicy jeżdżą powozami. Pociągami.

Jadąc konno, trzeba przez cały czas myśleć. Koń sam nic nie zrobi, nie ma szans. Zawsze trzeba zachowywać czujność; w przeciwnym razie koń zrozumie, że on tu rządzi, i znajdziesz się w drodze do czegoś, co koń uznał za interesujące.

No i te otarte uda. Siodło nie urażało ich tylko wtedy, kiedy się stanęło w strzemionach. Ale to z kolei męczyło mięśnie. Może z czasem wyrobiłby w sobie nieco więcej siły i odporności, ale na ogół nie wybierał się w tak długie konne wycieczki. Dlatego najpierw stał w strzemionach, a potem siadał i dawał sobie obcierać uda.

Tak czy tak, nogi bolały.

Dlaczego mam się tak poświęcać dla Alvina? Albo Margaret Larner? Co ja im właściwie zawdzięczam? Czy ich sprawy nie wypełniają mi życia, odkąd zostałem ich przyjacielem? I co ja z tego mam?

Te nielojalne myśli go zawstydzały, lecz przecież to nie jego wina, co przychodzi mu do głowy, prawda? Przez jakiś czas był przyjacielem i towarzyszem podróży Alvina, niestety, te dni minęły. Usiłował się nauczyć Stwarzania wraz z innymi w Vigor Kościele, ale choć miał talent, pozwalający mu dostrzegać, jak różne rzeczy do siebie pasują, i sprawiać, żeby stopiły się ze sobą — co, jak mówił Alvin, stanowiło kluczową umiejętność Stwarzania — nadal nie mógł dorównać Alvinowi.

Potrafił nastawić złamaną kość — całkiem niezła umiejętność — ale zabliźnić otwartej rany już nie. Potrafił zrobić beczkę tak szczelną, że nigdy nie przeciekała, ale nie potrafił otworzyć metalowego zamka, rozpuszczając metal. A kiedy Alvin porzucił szkołę i ruszył w drogę, Verily nie widział powodu, by dalej ćwiczyć.

A jednak Alvin o to prosił, więc go posłuchał. On i Measure, starszy brat Alvina — dwóch kretynów, niestety. Uczyli się nawzajem tego, co umieli.

A jako prawnik nie zarabiał niemal nic.

Jestem dobrym prawnikiem, powiedział sobie. Idzie mi tak dobrze jak z bednarstwem. Może nawet lepiej. Ale nigdy nie stanę przed Sądem Najwyższym ani innym szacownym zgromadzeniem. Nigdy nie dostanę sprawy, dzięki której stanę się sławny — chyba że będę bronił Alvina, i to oskarżonego o najgorsze czyny.

Znowu się zamyślił i koń to wykorzystał. Nie byli już na głównej drodze, ale gdzie? Czy teraz musi się cofnąć?

Drogę, na której się znalazł, przecinał strumień. Zamiast brodu, jak na większości dróg, biegł nad nim mocny most — w dodatku kryty — zaledwie na trzy metry szeroki, lecz wysoki i bez śladów zniszczenia. Verily wiedział, że wszystkie kryte mosty na tej drodze zbudował ojciec Alvina i jego starsi bracia, by nikt więcej nie stracił syna i brata tylko dlatego, że pewnego dnia jakaś mało ważna rzeczka, na przykład Hatrack River, przybierze i stanie się głęboka i porywista.

A więc koń skręcił i teraz zmierzali nie na zachód do Carthage i Noisy River, lecz na północny zachód do Vigor Kościoła. Była to dłuższa droga, lecz skoro już Verily się nad tym zastanowił — lepsza. Będzie mógł wypocząć i uzupełnić zapasy. Usłyszy nowiny. I może spotka także miłość swojego życia, która go pozna i odciągnie od tych skomplikowanych spraw.

Alvin ma żonę i dziecko w drodze, a ja co? Otarte nogi. I żadnych klientów.

Muszę znaleźć w Noisy River prawnika, który poszukuje pomocnika. Chyba umiałbym pracować w zespole. Dla Alvina Stwórcy nigdy nie byłem prawdziwym partnerem — nikt nim nie jest, może z wyjątkiem żony, a skoro są tak od siebie daleko, ich także trudno nazwać partnerami.

Rozejrzę się w Springfield i sprawdzę, czy nie mógłbym tam zamieszkać.

Nie pojadę przez Vigor Kościół. Nie tam czeka na mnie miłość mojego życia. Miłość do Alvina Stwórcy, na dobre czy na złe, nadaje kształt mojemu życiu. Będę mu służyć w Springfield. Nie pojadę okrężną drogą.

Zawrócił konia i wkrótce odnalazł rozstaje, na których koń skręcił w złą stronę. Nie, bądź uczciwy, pomyślał. To ty skręciłeś w złą stronę, niczym Jonasz uciekając od swojego obowiązku.


* * *

Arthur Stuart przyglądał się uważnie Alvinowi, by nauczyć się, jak leczyć taką chorobę. Nie zdołał wychwycić szczegółów wyleczenia stopy Papy Łosia, ale mniej więcej potrafił się zorientować, o co chodziło. Ta kobieta była trudniejszym przypadkiem. Kiedy Maria od Zmarłych powiedziała, co się dzieje w jej ciele, Arthur także to zobaczył, ale nie potrafił określić granic raka, zrozumieć, gdzie kończy się dobra tkanka, a zaczyna zła. W jej wnętrzu widział mnóstwo małych plamek i co do niektórych nie potrafił się zorientować, czy to rak.

Więc kiedy Alvin wszedł do domu i przywitał się z nim, La Tia, Rien i Marią od Zmarłych, Arthur Stuart nie mógł się doczekać, kiedy zabierze go do pani Cottoner.

Alvin skłonił się nad jej dłonią i poważnie uścisnął dłoń naburmuszonego Roya.

Potem spytał, czy może usiąść obok i wziąć ją za ręce, ponieważ „byłoby mi łatwiej, gdybym pani dotykał, choć jeśli to pani niemiłe, mogę sobie poradzić bez tego”.

W odpowiedzi chwyciła go za ręce. I tak, siedząc w salonie, otoczeni gwarem obozowiska na podwórzu, a także wewnątrz domu, ponieważ ludzie wpadali czasem, pytając o coś La Tię lub Rien, Alvin zaczął pracować nad zmianą wnętrza Ruth.

Arthur Stuart usiłował za nim nadążyć. Tym razem Alvin pracował powoli. Zupełnie jakby chciał pokazać Arthurowi metodę — i może tak właśnie było. Ale zawsze najważniejsze szczegóły umykały. Arthur widział, na co patrzy Alvin, czuł, w jaki sposób szuka czegoś na granicy między dobrą i złą tkanką, ale nie potrafił się zorientować, jak rozpoznaje, która jest chora, a która zdrowa.

Na szczęście niektóre rzeczy potrafił dostrzec. Na przykład, że kiedy Alvin rozbijał chorą tkankę, kazał się jej rozpłynąć we krwi, by można ją było wydalić. Jak łączył wszystko w miejscach, skąd zniknął rak. Jak dodawał kobiecie sił.

— Niedobrze mi — szepnęła.

— Ale nie boli — odszepnął.

— Nie, nie boli.

— Prawie skończyłem. Pani ciało mi pomaga znaleźć wszystkie chore miejsca. Nie potrafiłbym tego zrobić bez pomocy pani ciała. Pani wie, jak się leczyć — nie umysłem, lecz ciałem, kośćmi i krwią. Trzeba je było trochę… nakierować. Widzi pani? To nie cud. Mój dar polega na tym, że wiem, co chce zrobić pani ciało, choć tego nie potrafi… i pokazuję mu ten sposób.

— Nie rozumiem.

— Mdłości miną, kiedy ostatki chorych tkanek wyjdą ze stolcem. Najpóźniej rano. Może wcześniej.

— I nie umrę?

— Nie czuje pani? — spytał łagodnie Alvin. — Nie czuje pani, że wszystko w środku wyzdrowiało?

Pokręciła głową.

— Ból minął, to wszystko.

— No, to już coś, prawda?

Zaczęła płakać.

Roy natychmiast podbiegł, położył jej rękę na ramieniu i spojrzał gniewnie na Alvina i Arthura Stuarta.

— Ona nigdy nie płacze! To przez was!

— Płacze z ulgi — wyjaśnił Arthur Stuart.

— Nieprawda — powiedział Alvin.

— Cierpi przez was! — krzyknął Roy.

— Płacze, ponieważ się boi. Czego się pani boi?

— Boję się, że kiedy odejdziecie, to wróci.

— Nie mogę obiecać, że nie, lecz nie wydaje mi się. Ale jeśli tak się stanie, proszę do mnie napisać. List należy zaadresować do syna Alvina Millera, w Vigor Kościele w stanie Wobbish.

— Nie może pan tu wrócić.

— Pewnie że nie — odezwał się Roy. — Wtedy będę większy i go zabiję!

— O nie — powiedziała pani Cottoner.

— Właśnie że tak! Ukradł nam niewolników! Nie rozumiesz, mamo? Będziemy biedni!

— Ciągle mamy ziemię. A ty masz matkę. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?

Jej spokojne spojrzenie musiało przekazać chłopcu coś, czego Arthur Stuart nie zrozumiał. Roy wybuchnął płaczem i wybiegł z pokoju.

— Jest taki młody — szepnęła.

— Wszyscy mamy na sumieniu ten grzech — powiedział Alvin.

— A niektórzy nigdy go nie porzucają.

— Nie ja — odparła. — Ja nigdy nie byłam młoda.

Arthur Stuart domyślił się, że kobieta ukrywa jakąś historię, ale nie potrafił jej odgadnąć. Gdyby była tu jego siostra Peggy, poznałaby ją i może później mu opowiedziała. Albo gdyby Bajarz tu był, poznał jej historię i opisał w książce, może Arthur zdołałby ją zrozumieć. Na razie mógł się tylko domyślać, co Ruth miała na myśli.

Albo co chciał powiedzieć Alvin, kiedy oznajmił:

— Teraz jest pani młoda.

— Może przez parę godzin.

Alvin otworzył dłonie, by ją uwolnić, ale ona szybko chwyciła go za nadgarstki.

— Och, proszę… jeszcze nie.

Więc przez jakiś czas siedział, trzymając ją za ręce.

Arthur Stuart nie mógł na nich patrzeć. Tu już nie chodziło o leczenie. Alvin nie używał swojego talentu. Po prostu trzymał za ręce kobietę, która patrzyła na niego jak na Boga lub cudem odnalezionego brata. Arthur Stuart czuł, że coś jest nie tak. Jakby jego siostra Peggy coś traciła. Miał ochotę powiedzieć: Ruth Cottoner, nie masz prawa trzymać tych rąk.

Ale się nie odezwał. Wyszedł z domu i ujrzał La Tię, po cichu wydającą rozkazy i kierującą wszystkim bez podnoszenia głosu. Czasami nawet się śmiała i witała uśmiechem i żartami wszystkich, którzy do niej przyszli.

Zobaczyła go.

— Chodź! — zawołała. — Nie znam hiszpański, nie rozumiem te go tu!

Więc Arthur Stuart zajął się sprawami obozu i zostawił Alvina z kobietą, która była w nim prawie zakochana. A dlaczego by nie? Właśnie ocalił jej życie. Zajrzał w jej ciało, zobaczył, co jest zepsute, i naprawił to. Kogoś takiego chyba trzeba pokochać, prawda?


* * *

Ekspedycja do Meksyku nie wyruszyła w drogę parowcem. Steve Austin musiał znaleźć jakiegoś hojnego darczyńcę, bo dostali trzymasztowy szkuner, doskonały na statek handlowy, z wiosłami niczym galera, ponieważ w Zatoce Meksykańskiej często panowała bezwietrzna pogoda. Na pokładzie znajdowała się prawdziwa armata oraz działa, które mogli znieść na ląd. Artyleria!

Calvin czuł coraz większy szacunek do Steve’a Austina, który wyraźnie potrafił załatwić wszystko. Oczywiście wiele osób chętnie dałoby pieniądze na podbój Meksyku, gdyby powodzenie wyprawy wydało się im pewne. A ponieważ szanse powodzenia równały się niemal zeru — tylko jeden statek i setka niezdyscyplinowanych „żołnierzy” — oznaczało to, że Steve Austin ma wielki dar przekonywania.

Muszę się tego nauczyć, pomyślał Calvin. Będę go obserwować i nauczę się, jak się namawia ludzi, żeby inwestowali pieniądze w szalone projekty. Całkiem pożyteczna umiejętność.

Obrócono statek za pomocą lin trzymanych na brzegu, dzięki czemu nie mógł się zgubić w wiecznej mgle po drugiej stronie rzeki. Potem liny opadły i statek pożeglował w długą drogę do ujścia Mizzippy.

Tuż za Barcy mgła na prawym brzegu się przerzedziła, a zanim dotarli na otwarte morze — znikła zupełnie. Interesujące. Zatem nie ma związku z rzeką, lecz z granicami ziem chronionych przez Tenskwa-Tawę. To nasunęło Calvinowi pytanie, czy mgła zalega także wzdłuż wybrzeża i na granicy z Meksykiem.

A może Tenskwa-Tawa zawarł z Meksykanami jakieś przymierze? Może i on składał ofiary z ludzi? A jeśli tak, czy Alvin o tym wie? Bardzo ciekawe zagadnienie. Tu wzniosłe cele, walka z niewolnictwem i krwawą wojną, a tam najlepszy przyjaciel, czerwonoskóry prorok, brata się z meksykańskimi dzikusami, którzy wydzierają ludziom serca.

Oczywiście Calvin wiedział o tym od samego początku. Alvin jedynie udaje cnotliwego, mówi, że korzysta ze swojej mocy wyłącznie w służbie dobra, ale nie wie, co jest dobre, tak samo jak Calvin czy ktokolwiek inny. Pewnie uważa, że to, co robi, jest szlachetne, ale to nieprawda. Alvin jest taki sam jak inni — robi to, co chce, mając nadzieję, że mu to ujdzie na sucho. I tratuje wszystkich, którzy mu staną na drodze.

Calvin przynajmniej potrafi przyznać, że sam tak robi. Nie ma żadnych złudzeń.

Spojrzał na rozmigotaną wodę; wietrzyk wydął żagle i statek ruszył zygzakiem. Ocean był roziskrzony, olśniewający. Świetlne refleksy oślepiały. A na jaskrawoniebieskim niebie sunęły małe białe chmurki.

Ale pod powierzchnią wody panuje mrok, myślał Calvin. Dno jest błotniste i roi się od stworzeń, które się nawzajem pożerają. A potem lądują w sieciach poławiaczy krewetek, jakby Bóg zstąpił z nieba, by ukarać grzeszników. Ale to nie kara, a one nie zgrzeszyły, są tylko głodnymi krwiożerczymi stworzonkami, które dały się złapać.

Alvin usiłuje żyć na powierzchni błękitnego morza. Ja nie.

Wokół żołnierze śmiali się i żartowali. Przechwalali się, czego dokonają w Meksyku. Austin pewnie zamierza zejść na ląd i wykorzystać moc Calvina, by zrobić wrażenie na potencjalnych sprzymierzeńcach i przerazić Meksykanów. Ci rechoczący, przechwalający się mężczyźni byli najemnikami, co do jednego. A niewielu najemników wynajmuje swoją odwagę wraz z ciałem. Dopóki nikt do nich nie strzela, dopóki nie widzą, jak towarzysze broni padają trupem, będą dzielni. A kiedy zaczną się kłopoty, uciekną.

Dlaczego by nie? Ja też ucieknę.

Biedny Steve Austin. Tyle pieniędzy tylko po to, by zawieźć działa do Meksyku.

Ale przecież może także wygrać. W końcu ma Calvina Stwórcę, człowieka obdarzonego mocą, który nie waha się jej używać.

Czy to nie ja sprawiam, że ciepły i miły wiatr wieje w kierunku, w którym zmierzamy? Nikt na pokładzie nie podejrzewa, że to moje dzieło. Dopóki jestem na tym statku, nikt nie będzie musiał siadać do wioseł.


* * *

Nadszedł wieczór; wszyscy już zjedli posiłek. Plantację Cottonerów otoczyła gęsta mgła, choć na samej plantacji powietrze było tak przejrzyste, że można było podziwiać gwiazdy.

Arthur Stuart był z siebie dumny; nauczył się robić mgłę. Trudno uwierzyć, że zaledwie parę tygodni temu uczył się dopiero zmiękczać żelazo i szło mu okropnie powoli. Widać był jak dziecko, które z wysiłkiem stawia pierwsze kroki, a dwa tygodnie później radośnie śmiga po całym domu i podwórku.

Mgła lub czyste powietrze. Decyzja należała do niego.

— To tylko mgła — powiedział Alvin, kiedy Arthur Stuart oszalał z zachwytu. — Nie zrobiłeś nowego księżyca ani nie ruszyłeś z posad góry.

— To pogoda! Robię pogodę!

— Robisz płot wokół ludzi, których trzeba chronić. Nie popisuj się i nie zacznij decydować, kto dostanie deszcz, a kto nie.

Trudno zatrzymać burzę, którą się raz rozpęta.

— Nie będę rozpętywać żadnej burzy — burknął Arthur Stu art. — Znasz mnie tak długo i uważasz, że jestem Calvinem?

Alvin uśmiechnął się.

— Tu nie mam żadnych wątpliwości. Ale nigdy nie będziesz mi mógł powiedzieć: Nie wiedziałem, to nie moja wina.

— Więc nauczysz mnie wszystkiego?

— Wszystkiego, co mi przyjdzie do głowy.

— A kto nauczył ciebie?

— Moje głupie błędy.

— Jeśli głupie błędy tyle ci dały, dlaczego nie pozwolić mnie się uczyć u tego samego nauczyciela?

Alvin nie znalazł odpowiedzi. Roześmiał się.

— Musisz spać — powiedziała Maria od Zmarłych. — Nie od chodź do rana.

— Noc jest dla mnie najlepsza — odparł. — A prześpię się, idąc.

Maria od Zmarłych spojrzała pytająco.

— Nauczył się tego od Czerwonych — wyjaśnił Arthur Stuart. — Biegnie we śnie. Wczoraj też tak zrobił, przechodząc przez jezioro. Nie słyszałaś?

— Słyszałaś? Jaki to dźwięk? — roześmiała się, sądząc, że Arthur Stuart żartuje.

Po chwili o nim zapomniała. Wpatrywała się w Alvina; Arthur uświadomił sobie, że ostatnio Maria od Zmarłych robi tylko to, chyba że ma jakieś pilne zadanie. Nie patrzyła na niego z takim uczuciem jak Ruth Cottoner. To było coś innego. Kompletne uniesienie. Zachłanność. Jakby pożerała go oczami.

Ruth Cottoner kochała Alvina, to pewne — miłością zrodzoną z wdzięczności, ulgi, strachu i zaufania do człowieka, który ją ocalił. Maria od Zmarłych także go kochała, ale inaczej. Jakby miała jakiś cel. Jeszcze tego celu nie osiągnęła, ale dążyła do niego.

Nie mogę nic o tym wiedzieć, pomyślał Arthur Stuart. Nie jestem Peggy. Nie jestem żagwią, by spoglądać w płomienie ludzkich serc.

Poza tym Peggy nie posłałaby Alvina tam, gdzie zakocha się w nim inna kobieta.

A zresztą, o ile się orientuję, kobiety zawsze kochały Alvina, tylko ja byłem zbyt młody i głupi, żeby to zauważyć. Ale parę przypadków pamiętam, a jakże. Nic z tego nie wyszło. Alvin nigdy nie reagował.

Tym razem chyba nie zauważał, jak Maria od Zmarłych na niego patrzy. Może dlatego że była bardziej subtelna. W końcu ja sam zauważyłem to dopiero dziś. Więc może nie dostrzegł, że jej spojrzenie zawsze za nim idzie, że Maria wsłuchuje się w każde jego słowo, że go czci. Jednak czy to widział, czy nie, jej zachowanie miało na niego wpływ. Ciągle się do niej odwracał. Mówił do kogoś innego, ale zerkał na nią, jakby sprawdzał, czy go usłyszała. Jakby był to jakiś żart zrozumiały tylko dla nich dwojga.

Ale między nimi nie ma żadnych żartów ani nic. Na nic nie mieli czasu. Przecież zawsze przy nich byłem, prawda? Niemal zawsze, z wyjątkiem tego pierwszego razu, kiedy się spotkali, a ona zaprowadziła go do chaty na bagnach, żeby uleczył jej matkę.

Ta Maria od Zmarłych widzi w człowieku tylko to, czy jest chory i czy umrze na tę chorobę. Ale co widzi w Alvinie? Mężczyznę, który sprawi, że jej koszmary się nie urzeczywistnią.

Nie, ona widzi moc. Moc zmieniania świata, przyszłości.

A może tylko te szerokie ramiona.

Zresztą co mnie to obchodzi. Alvin się w niej nie zakocha. Nie zauważa żadnych kobiet z wyjątkiem Peggy — wiedziałbym, gdyby było inaczej.

Przecież nie tylko Alvin coś potrafi. Ja może nie potrafię leczyć, ale utrzymałem most od drugiej strony, a to już coś. I sprawiłem, że muszkiet Ruth Cottoner nie wypalił. I zrobiłem mgłę!

Co ja sobie wyobrażam? Ona jest pewnie z pięć lat starsza ode mnie. Poza tym to Biała. Francuzka. Choć teraz potrafię już całkiem nieźle mówić po francusku. I jestem pół-Biały, a zresztą co za różnica? Przecież niedługo opuścimy ziemie, na których panuje niewolnictwo.

Nie. W jej oczach jestem dzieckiem, w dodatku pół-Czarnym, a przede wszystkim uczniem Alvina, on jest mistrzem, więc dlaczego miałaby na mnie patrzeć?

Ale dobrze, że Alvin wyjeżdża. Dobrze, że ma zadanie. Nie należy się rozpraszać, kiedy trzeba załatwić ważne sprawy.

Alvin nie robił wielkiego hałasu ze swoim odejściem. Spełnił wszystkie obietnice. La Tia, Arthur, Maria od Zmarłych i Rien znali swoje zadania — Maria i Rien miały odwracać uwagę ludzi z dworu, dopóki Arthur Stuart i La Tia nie uwolnią niewolników i nie powiedzą im, co się dzieje. Oczywiście nie zawsze tak będzie — nie zawsze pan domu będzie nieobecny, niewolnicy zamknięci w chatach, a nadzorca pijany do nieprzytomności. Bez Alvina nie będą już mogli leczyć. Ale jakoś dadzą sobie radę.

Alvin nie chciał, by tysiące uchodźców zobaczyły jego odejście. Zwłaszcza jeśli ktoś miałby go prosić o pozostanie. W obozie zapanowałby nastrój niepewności. Przecież ludzie, którzy dziś odegrali najważniejszą rolę, byli nadal z nimi. A kiedy uciekinierzy zaczną o niego pytać, usłyszą: Alvin poszedł na zwiady, niedługo wróci.

Więc kiedy nadeszła pora odejścia, po prostu cicho odszedł.

Widział to tylko Arthur Stuart, ale nie podbiegł, by się pożegnać. Z uśmiechem patrzył, jak Alvin zarzuca worek na ramię, wchodzi w las i znika we mgle. A kiedy odwrócił wzrok, okazało się, że nikt nie zwrócił uwagi na zniknięcie Alvina.

Nikt oprócz Marii od Zmarłych. Udawała, że rozmawia z matką i paroma Francuzami, ale wzrok miała wbity w punkt, w którym zniknął Alvin.

To miłość, pomyślał Arthur Stuart. Dziewczyna szaleje z miłości.

Ludzie nie od razu ułożyli się do snu. Byli zmęczeni, więc można by się spodziewać, że zaraz pójdą spać. Dzieci rzeczywiście zasnęły natychmiast, kiedy zaspokoiły głód, ale inni rozmawiali, dziwili się i martwili, i jeszcze przez jakąś godzinę w obozie panował gwar.

Arthur Stuart czuł, że potrzebuje snu jak wszyscy, może nawet więcej, lecz najpierw sprawdził, czy mgła jest na swoim miejscu. To było jego zadanie; co byłby wart, gdyby je zaniedbał? Dlatego po raz ostatni obszedł obóz. Paru Czarnych, uwolnionych z plantacji Cottonerów, podeszło i chciało mu dziękować, ale powiedział, że nie dał im niczego, czego nie mieliby od Boga. Potem przeprosił ich i ruszył dalej.

Kiedy wrócił do dworu, prawie wszyscy już spali. Dopiero teraz zorientował się, że nie zadbał nawet o koc dla siebie.

Nieważne. Noc była ciepła, trawa sucha, a owady mu nie przeszkadzały. Znalazł pusty spłachetek ziemi nieopodal miejsca, w którym zaczynała się mgła, usiadł i zaczął pocierać stopami o trawę; po całodziennym marszu to mu przyniosło ulgę. Przypomniał sobie, że buty zostawił gdzieś koło domu. Rano je znajdzie albo obejdzie się bez nich. Buty są dobre na zimę, ale trudno je nosić ze sobą przez całe lato, kiedy chce się czuć ziemię pod stopami.

— Więc odszedł — odezwała się Maria od Zmarłych.

Nie zauważył jej nadejścia. Przeklął się w myślach. Alvin zawsze wiedział, kto jest w pobliżu. A on przecież widział płomienie serc, przynajmniej te najbliższe. Tylko nie przyzwyczaił się ich szukać. Wokół były ich setki, wszystkie uśpione. Nie zwracał na nie uwagi.

— Teraz ty jesteś Stwórcą — dodała.

— Uczniem — mruknął. — Jeśli w ogóle. Moim prawdziwym ta lentem są języki.

Powiedziała coś w języku przypominającym trochę hiszpański, a trochę francuski.

— Najpierw muszę się ich nauczyć — dodał. — Nie mam ich wszystkich w głowie.

Roześmiała się cicho.

— Jak to jest, kiedy się z nim ciągle podróżuje?

— Jakby się miało szwagra, który czasem traktuje cię jak dziecko, a czasem jak człowieka.

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

— To musi być cudowne… widzieć, jak robi te szlachetne rzeczy.

— Na ogół robi tylko jedną przed kolacją i daje sobie spokój na resztę dnia.

— Droczysz się ze mną.

— Chcesz wiedzieć, jak to jest? Spytaj mamę, czy to bardzo ciekawe, kiedy znajduje chorobę w kimś, kto potem umiera.

— Można się do czegoś takiego przyzwyczaić?

— Nawet nie próbuję. Chcę się tego nauczyć.

— Dlaczego? Dlaczego, skoro on potrafi to zrobić o wiele lepiej?

Czy wiedziała, jak bardzo go zraniła?

— Ale chyba dobrze, że się czegoś nauczyłem, nie sądzisz?

W przeciwnym razie musielibyśmy postawić straże, a jak ci się wydaje, ilu wartowników byśmy znaleźli?

— Więc naprawdę zrobiłeś mgłę? Nie on?

— On zaczął, żeby mi pokazać, jak to się robi. Ja dokończyłem.

— I potrafisz ją zrobić jutro?

— Mam nadzieję, bo tę mgłę musimy zostawić. Jeśli zostanie my tu na drugą noc, na plantacji nie zostanie nic do jedzenia i Cottonerowie umrą z głodu.

— Nie umrą. Nie muszą już karmić niewolników, pamiętasz? — Położyła się na trawie. — Gdybym mogła z nim podróżować, była bym szczęśliwa w każdej minucie każdego dnia.

— Ze mną jest inaczej. Mniej więcej co drugi dzień kaleczę się w palec albo jem coś nieświeżego. Ale w pozostałe dni to szczyt szczęścia.

— Dlaczego ze mnie żartujesz? Otwieram przed tobą serce.

— On jest żonaty. A jego żoną jest moja siostra.

— Nie martw się. Nie kocham go w ten sposób.

Owszem, kochasz, pomyślał.

— Miło mi to słyszeć.

— Czy możesz mi pomóc?

— W czym?

— Ta kryształowa kula… ta, co ją ze sobą noszę…

— O ile pamiętam, paru chłopców z radością pomaga ci pchać taczki.

Niecierpliwie machnęła ręką.

— Spoglądam w nią i to, co w niej widzę, przeraża mnie.

— Co widzisz?

— Śmierć wszystkich ludzi na świecie. Tylu, że nie widzę już twarzy.

Arthur Stuart zadrżał.

— Nie wiem, co jest w tej kuli. Może widzisz tylko to, co umiesz zobaczyć. Ty wiesz, jak zobaczyć śmierć, więc tylko to widzisz.

Kiwnęła głową.

— Możliwe. Chciałam spytać, co ty zobaczyłeś.

— Moją matkę — powiedział. — Frunęła. Niosła mnie na wolność.

— Więc urodziłeś się w niewoli.

— Matka oddała wszystkie siły i życie, żeby mnie uratować.

— Była bardzo dzielna. A ty pewnie jesteś bardzo smutny.

— Miałem rodzinę. Kilka rodzin. Czarną — Berrych, którzy uda wali przez jakiś czas moich prawdziwych rodziców, by ludzie się nie domyślili, że jestem zbiegiem. I Guesterów, rodzinę Białych, która mnie wychowała. Zaadoptowała mnie teściowa Alvina, stara Peg. I zrobiła to z całego serca, choć Alvin był mi bardziej ojcem niż ojciec Peggy. Guester jest karczmarzem i dobrym człowiekiem.

Pomógł wielu niewolnikom uciec z niewoli. I zawsze mnie ciepło wita, ale to Alvin zabiera mnie wszędzie i wszystko pokazuje.

— I wszystko to zanim skończyłeś dwadzieścia lat.

— To jeszcze nie koniec.

— Ach, więc ty możesz ze mnie żartować, a ja z ciebie nie?

— Nie wiedziałem, że żartujesz.

— Więc jednak nie mówisz we wszystkich językach — roześmiała się.

— Wybacz, ale chyba pora spać.

— Nie gniewaj się na mnie, uczniu Stwórcy. Przed nami wiele wspólnej pracy. Powinniśmy być przyjaciółmi.

— Jesteśmy. Jeśli tego chcesz.

— Chcę.

Chcesz mnie wykorzystać, żeby być blisko Alvina, pomyślał, ale tego nie powiedział.

— A ty? — spytała.

Czy to ważne?

— Oczywiście — powiedział. — Wszystko pójdzie łatwiej, jeśli będziemy przyjaciółmi.

— Pewnego dnia pomożesz mi zrozumieć, co widzę w kuli Alvina?

— Nie rozumiem nawet, co widzę we własnej zupie — mruknął.

— Ale spróbuję.

Oparła się na łokciu i pocałowała go w czoło.

— Będę spała spokojniej, wiedząc, że jesteś moim przyjacielem i mogę się od ciebie uczyć.

Wstała i odeszła.

Ty może będziesz spać spokojnie, pomyślał Arthur Stuart. Ja nie.

Загрузка...