6. Exodus

Calvin stał na grobli oddzielającej miasto Nueva Barcelona od Mizzippy. Nad wodą unosiło się parę setek masztów niczym dziwny, bezlistny las; parowce ciągnęły za sobą statki udające się na pełne morze. Nad miastem zawisła chmura zasilana przez dziesiątki smug dymu i pary.

Dzień był pochmurny i mglisty. W powietrzu unosiła się taka wilgoć, że pot nie parował ze skóry. Spływał Calvinowi po karku, plecach i nogach; chusteczkę po wytarciu czoła można było wyżąć.

Więc nikomu by nie zaszkodziło, gdyby nieco ochłodził powietrze.

Wokół niego nagle zrobiło się chłodniej; skwar uciekł do góry. Temperatura spadła o parę stopni i natychmiast opary zgęstniały, tak by utworzyć chmurę, lecz za mało na deszcz czy rosę. Niełatwo utrzymać temperaturę dokładnie na tym samym poziomie; Calvin musiał ją kilkakrotnie zmieniać, zanim uznał, że jest taka, jak trzeba. Ale kiedy mgła była już gotowa, zaczął ochładzać powietrze coraz dalej i dalej, zmieniając niewidzialną wilgoć w widzialną mgłę.

Zatoczył powolny krąg, rozpościerając mgłę nad miastem. Oto prawdziwa władza — zmienić oblicze świata, oślepić ludzi, zasłonić słoneczne światło i skwar, by niewolnicy i prześladowani mogli uciec na wolność. Biedny Alvin, zawsze ograniczał się zasadami — nigdy nie czuł tej niezmąconej radości co Calvin.

To tak jakby bogacz żył niczym nędzarz. Taki właśnie był Alvin, prawda? Skąpiec strzegący swojej ogromnej mocy. Używał jej tylko pod przymusem, i to do trywialnych celów, przestrzegając zasad ustalonych, by słabi mogli zapanować nad silnymi. Ja ich nie uznaję, pomyślał Calvin. Nie będę chodzić w łańcuchach, a tym bardziej takich, które sam wykuję.

Dlatego pomogę ci, Alvinie — bo mogę, bo cię kocham i nie przeszkadza mi uczestnictwo w twoich szlachetnych zamierzeniach, pod warunkiem że mi służą. Ale mam własne zdanie na każdy temat. Zbieraj uczniów, ucz ich niewydarzonej imitacji Stwarzania, tak jak tego żałosnego Arthura Stuarta, któremu odebrałeś jego prawdziwy talent. Ale nigdy nie licz na to, że ja stanę się twoim uczniem. Zbyt wiele lat cię czciłem, chodziłem za tobą krok w krok i błagałem o twoją miłość, uwagę i szacunek. Byłem wtedy dzieckiem. Teraz jestem mężczyzną. Spotkałem się z wielkim cesarzem i zabiłem nikczemnika, któremu ty nie miałeś odwagi odebrać życia, Alvinie.

Nie wystarczy mieć moc. Trzeba jeszcze umieć z niej korzystać.

Mgła pełzła przez miasto, pochłaniała ulicę za ulicą, tłumiła światło zachodzącego słońca.

Niewolnicy czuli oblepiające ich smugi zimnej lepkiej mgły, wyglądali przez okna, przyglądali się znikającym budynkom i myśleli: Dziś przejdziemy przez Jordan do Ziemi Obiecanej.

W dzielnicy francuskiej dzieci i wnuki założycieli miasta, które im ukradziono, wyglądały ze swoich chat i myślały: Nie uwięzicie nas, konkwistadorzy. Możecie zabrać nasze miasto, ale to tylko ziemia. Nie zatrzymacie nas tutaj, kiedy postanowimy odejść.

W najbiedniejszej ze wszystkich dzielnicy Bagno — zamieszkanej przez wolnych Czarnych i nędzarzy Białych — ludzie zobaczyli mgłę i zaczęli pakować swój skromny dobytek. Było im wszystko jedno, kto ich poprowadzi: La Tia, Maria od Zmarłych czy jakiś czarownik z północy. Wszędzie będzie lepiej niż tutaj.

Ale w innych częściach miasta, w pięknych dworach i skromniejszych domach, w hotelach, burdelach i dokach, gdzie ludzie ukryli się przed żółtą febrą, bojąc się wyjść na ulicę — mgła wydawała się biblijną plagą. Nie wyjdę w taką pogodę, myśleli ludzie. Po sprawunki wyślę niewolnika. Niech po ulicach chodzą biedacy i ci, którzy dla interesów są gotowi zaryzykować życie.

Tylko w tawernach, gdzie alkohol na parę godzin budził odwagę i namiętność, strach zmieniał się w nienawiść. Ktoś ściągnął na nas tę żółtą febrę. To te francuskie wiedźmy, ta Maria od Zmarłych i jej matka. Przecież Maria od Zmarłych mówiła, że jej matka zachorowała pierwsza.

Nie, to ci obrzydliwi abolicjoniści, Łoś i Wiewiórka, to oni ściągnęli na nas klątwę, bo nienawidzą nas za to, że traktujemy Czarnych tak, jak Bóg przykazał. Chcecie dowodu? Wszędzie dokoła ich domu ludzie umierają na febrę, ale u nich nikt nie zachorował, nie wyniesiono ani jednego trupa.

— Nie, to nie Łoś ani Wiewiórka — odezwał się mężczyzna, który nosił u pasa nóż tam, gdzie inni mężczyźni mogliby nosić pistolet. — To ich dom, ale zatrzymał się w nim pewien wędrowiec razem ze swym pół-Czarnym kochasiem, którego wykorzystuje tak jak czarownica kota. Nazywa się Alvin i ma worek pełen złota, które ukradł kowalowi, swemu mistrzowi. Powiadam wam, to on przywlókł tu zarazę. Widziano go z chłopcem przy publicznej studni, gdzie pojawiła się zaczarowana woda.

Słuchali go jak zahipnotyzowani. Rwali się do działania. Przybyli do Barcy, żeby walczyć, ale wizja zarazy sprawiła, że armia króla się wycofała, a oni nie mieli się czym zająć. Pięści same się im zaciskały. Alkohol krążył w żyłach. Dobrze by się zabawili, wieszając kogoś. Złapmy tego mężczyznę i jego niewolnika, powieśmy ich na drzewie albo latarni, niech szarpią pętlę, wierzgają, niech leje się z nich mocz. Akurat jest mgła, dobrze się składa. Nie będzie świadków, a może dzięki temu febra odejdzie, a nawet jeśli nie, i tak warto od czasu do czasu kogoś powiesić. To dobre na krążenie. I dość tych bzdur, że ktoś tam jest niewinny. Gdyby można było czytać w ludzkich sercach, każdy na tym świecie by zasługiwał, żeby go powiesić pięć razy.

Wytoczyli się z tawerny na ulicę i ruszyli, wykrzykując groźby i przechwałki. Paru niosło pochodnie, by nie zgubić się we mgle i ciemnościach; w miarę jak zbliżali się do portu, dołączali do nich pijani, rozgniewani, przestraszeni lub zwyczajnie ciekawscy goście z innych gospód. Dokąd idziemy? Powiesić wędrownego czarownika i jego sługusa.

Na widok tłumu przemykający ulicami niewolnicy uciekali do bram i w zaułki. Ale tamtym nie chodziło o powieszenie pierwszego napotkanego niewolnika. Dziś mieli na oku kogoś wyjątkowego — a wszystko dzięki mężczyźnie z nożem za pasem. Spotkali go pod domem Łosia i Wiewiórki, których najprawdopodobniej także będzie można przy okazji powiesić. W Barcy nie brakuje sznurów.


* * *

Arthur Stuart od razu się zorientował, że nazwa Dok Francuza to okrutny żart. W porównaniu z ciągnącymi się milami dokami nad Mizzippy pomost na jeziorze Pontchartrain wyglądał żałośnie. Cumowało przy nim kilka tuzinów łodzi poławiaczy krewetek; ciągle pojawiały się nowe, poławiacze krzyczeli do siebie, pomagając sobie odnaleźć drogę we mgle. Wszyscy mówili po francusku — w języku, w którym Arthur zyskiwał coraz większą biegłość, choć podejrzewał, że mowa rozbrzmiewająca w Nowym Orleanie różni się nieco od tej, którą Calvin słyszał w Paryżu.

Na tym rojnym nabrzeżu nie było miejsca dla pięćdziesięciorga dzieci, więc Łoś i Wiewiórka ukryli się z nimi wśród domków rybaków, usiłując nie rzucać się w oczy. Wielu poławiaczy już wiedziało, co się stanie tego wieczora. Nikt o tym nie rozmawiał. Wszyscy mijali dzieci, ani słowem nie wspominając o ich obecności. Nawet jeśli żaden z nich nie zdecydował się pójść za Marią od Zmarłych, to żaden też nie miał odwagi stanąć jej na drodze.

Zaczęli się także schodzić Czarni. Ci kryli się jeszcze skrupulatniej. Podobnie jak dzieci, nieśli worki i torby, ale żal było patrzeć, takie były nędzne — zwłaszcza kiedy się wiedziało, że uciekinierzy zabrali cały swój dobytek. Kiedy na drodze poławiacza stanął Czarny, słyszał warknięcie lub przekleństwo; było jasne, że nawet dla prześladowanych Francuzów Czarni są kimś gorszym.

Wszędzie unosiły się chmary much; mogły tu bez końca ucztować wśród porzuconych resztek krewetek. Komarów także było mnóstwo; Arthur Stuart wyobraził sobie, jak mali krwiopijcy piją tak długo, aż pękną. Prawie usłyszał dźwięk małych eksplozji, pop, pop, pop!

Ale nie chciał, żeby komary piły krew tych dzieci.

Usiłował wysłać swój przenikacz w głąb owadziego ciałka, ale nie potrafił go w nim utrzymać. Poza tym nie zamierzał dokonać operacji, tylko przemówić do komara tak jak Alvin, poprosić, by pofrunął gdzie indziej. Ale nie mógł odnaleźć płomieni ich serc, były za małe i słabe. Nawet płomienie serc wielkich, tłustych i leniwych much były dla niego prawie niewidoczne. Ale i tak spróbował przemówić w myślach do owadów. Odejdźcie, powiedział bezgłośnie. Tu nie ma nic do jedzenia.

Jeśli go usłyszały, nie zwróciły na niego uwagi.

Parę łodzi zderzyło się ze sobą we mgle. Rozległy się krzyki i przekleństwa. To głupie, pomyślał Arthur Stuart, sprowadzać mgłę tutaj, gdzie jej nie potrzeba. Mgła przypominała metal lub wodę, potrafił w nią wniknąć i coś w niej zmienić. Lekko wzburzył powietrze, ściągnął delikatny wietrzyk znad jeziora i zdmuchnął mgłę w stronę miasta, gdzie była potrzebna.

Powietrze szybko się oczyściło. Słońce zachodziło czerwono, a parę ulic od jeziora zaczynała się gęsta mgła. Poławiacze krewetek zacumowali łodzie, wyładowali połów i rozeszli się. Niektórzy ciągnęli wózki z krewetkami, inni pewnie poszli po rodziny, by razem z nimi uciec.

Teraz dobra widoczność przestała być potrzebna. Arthur Stuart uspokoił wietrzyk i mgła wróciła. Wraz z nią zjawiła się cisza, ciężka i gęsta, tłumiąca odgłos kroków i zmieniająca głosy w szept.

Zapadły zupełne ciemności. Arthur zaczął się martwić, że ludzie zgubią drogę albo ktoś wpadnie do wody, dlatego znowu obudził wietrzyk, by oczyścić powietrze w pobliżu brzegu. W oddali rozległy się krzyki; po chwili zrozumiał, że to wściekły tłum idzie ulicami Barcy. Zaniepokoił się losem ludzi, którzy teraz pewnie usiłowali się przedostać nad jezioro. Mgła była im najlepszym sprzymierzeńcem. Nie potrafił wymyślić nic lepszego.

Kiedy mgła się rozproszyła i nabrzeże oświetlił blask księżyca i gwiazd, Arthur Stuart zdał sobie sprawę, że w płytkiej wodzie przy brzegu siedzi Alvin.

Natychmiast podszedł do niego, ale nie odezwał się, bo Alvin wyglądał tak, jakby wpadał w trans. Arthur podszedł do niego i ujrzał w jego ręce nóż. Alvin przecinał właśnie delikatną skórę obok lewej pięty, tuż przy kostce.

Z rany zaczęła powoli wyciekać krew.

Arthur Stuart, niemal odruchowo, wniknął w krew i poczuł, jak się rozpuszcza w wodzie. Raptem przestała; zaczęła tworzyć sztywną strukturę, delikatne rusztowanie, wokół którego gromadziła się gęstniejąca i krzepnąca woda. Utworzyła coś przypominającego nie lód, lecz cienkie, delikatne szkło.

Płaszczyzna utwardzonej wody po obu stronach Alvina zaczęła się rozszerzać, po czym stopniowo się zwęziła, sięgając ku drugiemu brzegowi jeziora. Kiedy miała szerokość rozłożonych ramion Alvina, znieruchomiała i zaczęła się rozciągać na północ. Arthur Stuart czuł jej ruch, ale wiedział także, że skrystalizowana woda jest połączona z żywą krwią Alvina, nadal wypływającą z rany i nadającą koronkową wewnętrzną strukturę.

— Widzisz to? — szepnął Alvin.

— Tak.

— Czy możesz zakotwiczyć drugi koniec mostu i dobrze go zabezpieczyć?

— Spróbuję.

— Trzeba więcej krwi, niż przewidywałem — powiedział Alvin — ale mniej, niż się bałem. Nie wiem, czy się zorientuję, kiedy most będzie już odpowiednio długi. Muszę się skoncentrować na tym, co tu robię. Dlatego ty musisz ich poprowadzić — bo to widzisz. Kiedy będziesz na drugiej stronie, zakotwicz most i spraw, żeby przestał rosnąć. Poczuję to i będę wiedział, że się udało.

— Teraz? — spytał Arthur Stuart.

— Jeśli mamy przeprowadzić ich w jedną noc, to lepiej już zacząć.

Arthur Stuart skinął na Łosia i Wiewiórkę. Nie widzieli go. Zawołał więc stłumionym głosem:

— Sprowadźcie dzieci!

Pojawił się Papa Łoś wsparty na ramieniu Mamy Wiewiórki i jednego ze starszych chłopców. Podeszli na brzeg. Arthur Stuart stanął na kryształowym moście.

Wyglądało to tak, jakby stał na wodzie. Wszyscy otworzyli usta, a jedno z dzieci zaczęło płakać.

— Podejdźcie bliżej — zachęcił Arthur Stuart. — Widzicie? To jest gładkie, można po tym bezpiecznie iść. To już nie woda, tylko kryształ. Ale trzymajcie się środka. I weźcie się za ręce. Jeśli ktoś wpadnie do wody, wciągniecie go. Most jest mocny, utrzyma was.

Arthur parę razy tupnął nogą i spuścił wzrok. To, co zobaczył w krysztale, zmroziło go. Jego matka frunęła z noworodkiem przypasanym do ciała. Leciała nad czubkami drzew, kierując się na północ, ku wolności. I nagle nie mogła już lecieć dalej. Wyczerpana runęła na ziemię, płacząc. Teraz zabije dziecko, zrozumiał Arthur Stuart. Lepsze to niż powrót w niewolę. Zabije dziecko, a potem siebie.

— Nie — szepnął.

— Arthurze Stuarcie — usłyszał ostry głos Alvina. — Nie patrz w kryształ.

Z wysiłkiem podniósł wzrok; Łoś, Wiewiórka i reszta przyglądali się mu wielkimi oczami.

— Niech nikt nie patrzy na most — powiedział głośno. — Będą się wam zwidywać różne rzeczy, których tam nie ma. Na to się nie patrzy, po tym się chodzi.

— Nie widzę krawędzi mostu — odezwała się Mama Wiewiórka. — Dzieci nie umieją pływać.

— Nie będą musiały. Niech najmniejsze idą między starszymi.

I niech wszystkie trzymają się za ręce.

— Najmłodsze nie zajdą tak daleko — rzekł Papa Łoś.

Ktoś przedarł się na brzeg. La Tia.

— O to się nie martwcie. Mamy tu mnóstwo silnych ramion, poniosą tych, co nie mogą chodzić. — Wymieniła parę imion i obok niej stanęli młodzi, silni mężczyźni i kobiety, przeważnie Czarni, choć było między nimi paru Francuzów i innych Europejczyków.

— Nie bójcie się, małe — zwróciła się La Tia do dzieci. — Te wielkie ludzie was poniosą, nie bójcie się nic. Powiedz im, niech się cieszą — zwróciła się do Mamy Wiewiórki.

— Nie bójcie się — powiedziała Wiewiórka. — To teraz nasi przyjaciele, przeprowadzą nas przez most, który zrobił dla nas Alvin.

Parę dzieci pisnęło ze strachu, a kilka się rozpłakało, ale mocno trzymały się za ręce, posłuszne mimo lęku. Arthur Stuart ruszył przez most, uważając, żeby trzymać się środka. Gdyby się ześliznął do wody, przeraziłby ich.

— Chodźcie za mną! — zawołał. — Jak już zaczniemy iść, nie możemy się ociągać.

— Ja tu zostanę — oznajmiła La Tia. — Popilnuję, czy się wszystko toczy jak trzeba. Wy idźcie, tak. My potem.

Arthur odwrócił się i zrobił dobre dwadzieścia kroków po moście. Znowu się obejrzał. Parę starszych dzieci stąpało za nim ostrożnie. Wrócił do nich i wziął za rękę to, które szło pierwsze.

— Trzymajcie się wszyscy za ręce — rzekł. — Idźcie gęsiego. To daleka droga, ale sobie poradzicie.

— Słuchajcie muzyki — powiedział Alvin. — Muzyki wody, nieba i wszystkich żywych stworzeń wokół was. Zielona pieśń was poprowadzi.

Arthur Stuart dobrze znał zieloną pieśń, choć nigdy nie umiał sam jej znaleźć. Ale ledwie Alvin o niej wspomniał, pieśń stała się słyszalna, jakby rozbrzmiewała wokół od dawna, a tylko on nie raczył jej dotąd zauważyć. Ruszył dalej, trzymając za rękę idące za nim dziecko, i narzucił grupie tempo, które uznał za odpowiednie dla wszystkich.

W ciemnościach nie widział, jak daleko rozciąga się przed nim most — było tak, jakby szedł po tafli jeziora. Ale jego przenikacz widział most wyraźnie jak w słoneczny dzień.

Początkowo Arthur Stuart nie potrafił opanować lęku, że coś się nie uda. Ktoś spadnie. Jakoś zgubią drogę. Most skończy się, nie sięgając brzegu. Albo zacznie się uginać i przeciekać. Albo skręcać, tworząc spiralę prowadzącą donikąd. Wszystkie możliwe katastrofy.

Ale marsz, chlupot wody i krzyk ptaków zaczęły koić niepokój. To była zielona pieśń. Ogarnęła go niczym trans. Jego nogi zaczęły poruszać się jakby z własnej woli, nie myślał już o tym, by iść, sunął naprzód, jakby stanowił część mostu, jak podmuch wiatru. Ten most stanowił jedność z Alvinem, teraz to zrozumiał. Ten most był żywy. Arthur Stuart czuł, jakby Alvin niósł go na rękach nad wodą, jakby woda i wiatr go ciągnęły.

Tylko czasami uświadamiał sobie, że śpiewa. Nie nuci, lecz śpiewa na całe gardło dziwną pieśń, którą znał od zawsze, choć dotąd tego nie wiedział. Dziewczynka za nim podchwyciła melodię i także zaczęła śpiewać, w jej ślady poszło następne dziecko i wkrótce rozległa się pieśń zwielokrotniona przez wiele głosów. Śpiewali także dorośli, ale ich głosy brzmiały nikło, niczym nitki w tkaninie tej wielkiej, rozległej pieśni wiatru, fal, ryb w wodzie i ptaków na niebie, i zwierząt po drugiej stronie jeziora, i ludzi na jeziorze, pochodu ciągnącego się przez pół mili, a potem milę.

Szedł coraz szybciej, nie zdając sobie sprawy, że narzuca tempo, ale dzieci nie narzekały. Nogi niosły je tak szybko, jak trzeba. A dorośli z dziećmi na rękach przekonali się, że wcale nie tracą sił. Dzieci zasnęły, wtulone w swoich tragarzy; ich oddechy stopiły się z rytmem pieśni. Szli i szli, a drugi brzeg był coraz bliżej.

A kiedy wszyscy dołączyli do zielonej pieśni, wydało im się, że most zaczął świecić. Teraz wyraźnie widzieli jego krawędzie; pulsowała w nim zielona pieśń. Przy każdym kroku stawała się silniejsza, a kryształowy most jaśniał mocniej w mroku nocy. Arthur Stuart zdał sobie sprawę, że i oni stali się częścią mostu, ich kroki go wzmacniają, sprawiają, że staje się grubszy i bardziej odporny. A ponieważ most stanowił jedność z Alvinem, dodali sił także jemu, a przynajmniej sprawiali, że akt Stwarzania go nie osłabiał.

Arthur Stuart czuł serce Alvina bijące w kryształowym moście. I pojął, że światło, które z niego bije, to blady odblask płomienia serca Alvina.

Wydawało się, że idą przez wieczność. Nagle ujrzeli przed sobą brzeg i było tak, jakby minęła tylko chwila.

Arthur Stuart wysłał swój przenikacz i przekonał się, że most jeszcze nie dotknął brzegu. Dlatego, nie zwalniając kroku, zmierzył przenikaczem przestrzeń pomiędzy krańcem mostu i błotnistym brzegiem i powiedział mostowi Alvinowi: tutaj. Tu jest brzeg. Dojdź do tego miejsca i ani trochę dalej.

Most śmignął naprzód, tak jakby tylko czekał na sygnał. Po chwili zarył się w ziemię.

Arthur Stuart nie przyspieszył kroku, choć miał ochotę przebyć ten ostatni etap biegiem. Za nim szli ludzie, trzymali się za ręce, więc aż do końca utrzymał ten sam rytm kroków, a potem sprowadził idącą za nim dziewczynkę na brzeg.

Poszedł dalej, w stronę lasu. Po drodze mówił do dziecka:

— Wchodzimy do lasu. Inni pójdą za nami. Idź, idź, zejdź na prawo, żeby zrobić miejsce innym. I trzymajcie się wszyscy za ręce!

Puścił jej dłoń.

A wtedy zielona pieśń wypuściła go z objęć.

Zatoczył się i omal nie upadł.

Przez chwilę stał w nieprzyjemnej ciszy, łapiąc powietrze.

Szereg ludzi na moście ciągnął się milami, a wszyscy szli szybko, szybciej niż się spodziewał. Nawet Papa Łoś szedł bez trudu, dzielnie, nie wspierając się na nikim.

Łoś i Wiewiórka także się zachwiali, kiedy puścili ręce dzieci, ale natychmiast odzyskali równowagę, nie zapominając o swoich obowiązkach.

Ja też nie zapomnę o moich, pomyślał Arthur Stuart. Rozejrzał się wokół, szukając płomieni serc małych zwierząt. W przeciwieństwie do komarów, węże znalazły się łatwo, choć trudniej było je przekonać, żeby ich zostawiły. Tu niebezpieczeństwo, po wiedział im bez słów. Uciekajcie, ratujcie się. Usłuchały, choć niechętnie. Ogarnęła go radość. Może zachował jeszcze trochę mocy Alvina, dzięki której mógł więcej niż do tej pory. A może przejście po moście Alvina do rytmu zielonej pieśni obudziło w nim coś, co spało aż do tego dnia?

Czy wszyscy, którzy przeszli przez most, staną się Stwórcami?

Tu i ówdzie odciągnął wodę z trzęsawiska, by utworzyć twardą ścieżkę. Od czasu do czasu wysyłał swój przenikacz na most, by sprawdzić, jak sobie radzi Alvin. Most nadal był solidny, a to oznaczało, że płomień serca Alvina płonie jasnym płomieniem. Ale jego ciało było za daleko, żeby Arthur Stuart mógł je znaleźć; nie potrafił się zorientować, czy Alvin słabnie. Nie mógł także policzyć, ile osób zostało jeszcze na tamtym brzegu ani ile już przeszło.

Jego zadaniem było zapewnienie im bezpiecznego, suchego terenu, na którym mogliby się zebrać.

Wielu ludzi usiadło, potem się położyło i z wciąż rozbrzmiewającym w sercu echem zielonej pieśni zasnęło w bladym świetle księżyca. Ich sny wypełniała melodia życia.


* * *

Calvin nie potrafił pohamować ciekawości. W końcu nie musiał stać ciągle na grobli, żeby utrzymać mgłę na miejscu.

Właściwie mgła teraz radziła już sobie sama. A widząc rozgniewane i przerażone płomienie serc sunące ulicami Barcy, Calvin wolał nie stać tu samotnie. Kto wie, co ten tłum zamierza zrobić? A czy nie jest obowiązkiem Stwórcy zapobiegać takim sytuacjom?

Grupa ludzi szła przez dzielnicę francuską; ich wściekłość rosła z każdym napotkanym pustym domem. Druga grupa, głównie portowi pijacy, szukała niewolników, by wrzucić ich do wody. Nie znalazłszy ich, atakowali każdego przechodnia z cudzoziemskim akcentem — albo i bez. Nie było w tym wielkiej logiki, ponieważ miasto nawet nie należało do Amerykanów.

Calvin widział gniew w ich płomieniach serc, a także, oczywiście, strach wrzucanych do wody ludzi.

Najbardziej rozgniewany tłum — który poruszał się w najbardziej zorganizowany sposób — zmierzał wprost do sierocińca, gdzie Alvin nie mógł się powstrzymać, żeby nie udowodnić Calvinowi swojej wyższości, poprawiając po nim stopę wyleczonego mężczyzny. O co ten krzyk? — myślał Calvin. Niby gdzie miałem się nauczyć anatomii? Oczywiście Alvin wiedział wszystko — z wyjątkiem tego, jak naprawdę funkcjonuje ten świat.

Dlatego niech sobie siedzi w słonym jeziorze i wtapia płomień swego serca w most, by mogły po nim przejść najgorsze szumowiny. Cały Alvin! Wszystkim pokazuje, jaki to jest skromny i jak wszystkim służy. Ale Jezus powiedział, że ten, który najbardziej pragnie panować, musi być sługą wszystkich. Czy to nie mówi wiele o Alvinie? I kogo tu zżera ambicja? Calvin nie miał nic przeciwko temu, by stać na uboczu — jak przystało na prawdziwego Stwórcę, co zawsze powtarzał Alvin. Ale Alvin mówi jedno, a robi drugie.

Calvin spokojnie truchtał zamglonymi ulicami — trzeźwi, przyzwoici ludzie siedzieli w domach, przestraszeni nagłą mgłą i krzykami. Pojawili się też żołnierze. Hiszpanie rzekomo szukali buntowników, by ich wyłapać, ale starannie sprawdzali wyłącznie najspokojniejsze uliczki, ponieważ starcie z tłumem nikomu nie przynosi zaszczytu. Jeśli się strzela, dochodzi do masakry; jeśli nie, można oberwać cegłą w głowę.

Więc nie było trudno omijać żołnierzy; Calvin dogonił tłum akurat pod domem Łosia i Wiewiórki. Ludzie aż tak go nie interesowali — tłum to tłum, wszystkie twarze były równie głupie i brzydkie jak zawsze, kiedy ludzie pozwalają podejmować decyzje komuś innemu. Okrutne marionetki i tyle. Najciekawszy wydawał się ciemny, rozpalony płomień serca, który prowadził i podjudzał tłum.

Przywódca z wielkim, masywnym nożem u pasa kpił z przyszłych podpalaczy.

— Co, nigdy nie widzieliście ognia? Dzieci bez przerwy bawią się ogniem, a wy nie potraficie spalić jednej wyschniętej chałupy?

Calvin stanął obok niego.

— Czasami trzeba zrobić coś samemu.

Mężczyzna spojrzał na niego z szyderczym uśmiechem.

— Żeby ktoś doniósł na mnie Hiszpanom? Dzięki, ale nie.

— Nie to miałem na myśli. — Calvin wyciągnął rękę i wskazał dach. W tej samej chwili podgrzał drewniane deski tak, że buchnęły płomieniem.

Tłum wrzasnął z zachwytem; wszyscy najwyraźniej byli zbyt pijani, by zauważyć, że pożar wybuchł bez niczyjej interwencji.

Ale przywódca nie był pijany i tylko na nim Calvin chciał zrobić wrażenie.

— Wiesz co? — odezwał się mężczyzna z nożem. — Wydaje mi się, że jesteś bardzo podobny do pewnego złodzieja i oszusta, nie jakiego Alvina Smitha, który jeszcze dziś rano mieszkał w tym pensjonacie.

— Mówi pan o moim ukochanym bracie — odparł Calvin. — Nikt oprócz mnie nie ma prawa obrzucać go wyzwiskami.

— Proszę o wybaczenie. Jestem Jim Bowie, do usług. A jeśli się nie mylę, właśnie się przekonałem, że Alvin nie jest jedynym niebezpiecznym członkiem swojej rodziny.

— Tylko nie próbuj judzić tłumu przeciwko mnie. Mój brat nie znosi zabijać ludzi, ale ja nie mam takich oporów. Spróbuj coś pisnąć, a wszyscy eksplodują, jakby się najedli prochu. No, zaczynaj, proszę bardzo!

— Niby jak mnie powstrzymasz, jeśli zechcę cię zabić? — warknął Bowie. Nagle pobladł. — Nie, tylko żartowałem, zostaw mój nóż w spokoju.

Calvin roześmiał się mu w twarz.

— Chcesz, żeby ten dom spłonął w wyjątkowo efektowny sposób?

— Wszystko w twoich rękach.

Calvin zbadał strukturę budynku, ciężkie masywne belki i słupy tworzące jego szkielet. Podgrzał je jednocześnie — i stały się tak gorące, że nie spłonęły, raczej się stopiły. Zewnętrzna warstwa każdej deski spaliła się tak szybko, że popiół opadł na ziemię niczym pierze z tysiąca poduszek.

Dom zapadł się i runął w tak potężnej chmurze dymu, popiołu i gorącego powietrza, że osmalił włosy, rzęsy i brwi ludzi stojących najbliżej. Niektórzy doznali poparzeń, a nawet stracili wzrok, ale Calvin nie poczuł specjalnego współczucia. Zasłużyli sobie na to, prawda? Chcieli mordować i palić, prawda? Ci, którzy oślepli, nigdy więcej nie dołączą do podpalaczy — więc wychodzi na to, że Calvin wyleczył ich z żądzy mordu.

— Zdaje się, że dobrze cię mieć za przyjaciela — powiedział mężczyzna z nożem.

— Skąd wiesz? — odparł Calvin. — Nie widziałeś mnie z żadnym moim przyjacielem.

Bowie wyciągnął rękę.

— Panie, nazywam się Jim Bowie i chciałbym być twoim przyjacielem.

— Panie, nie sądzę, żebyś miał wielu przyjaciół na tym świecie, podobnie jak ja. Więc nie udawajmy, że się kochamy. Mogę ci się do czegoś przydać i chętnie dam się wykorzystać, jeśli po wiesz mi, co będę z tego miał i dlaczego jest to dobre i szlachetne przedsięwzięcie.

— Nie jest dobre ani szlachetne — wyszczerzył zęby Bowie.

— Czego pan ode mnie chce, drogi panie?

— Pańskiego towarzystwa. Podczas pewnej ekspedycji. Jest to propozycja, którą pański brat odrzucił, jak sądzę, ze strachu.

— Al niczego się nie boi.

— Nikt się nie boi, że Meksykanie rozwalą mu głowę. Widać nie ma tam nic ciekawego.

— Meksykanie?

— Niektórzy z nas uważają, że pora, by do Meksyku wróciła cywilizacja.

Cywilizacja? Taka? Calvin spojrzał na tych, którzy zostali wśród dopalających się ruin, i wybuchnął śmiechem.

— Tłum to tłum — powiedział Bowie. — A Meksykanie są źli i trzeba ich wybić.

— Nie wątpię. Ale dlaczego akurat ty?

— Zmęczyło mnie czekanie na Boga.

Calvin uśmiechnął się do niego.

— Może jednak mamy o czym rozmawiać. Nigdy nie byłem w Meksyku.


* * *

Alvin poczuł szturchnięcie. Ktoś potrząsnął go za ramię.

— Słońce wstaje — odezwała się jakaś kobieta.

La Tia.

— Wszyscy już przeszli — dodała druga.

Kto to? Aha, matka Marii od Zmarłych.

— Jak masz na imię? — wymamrotał Alvin. — Bo nie wiem.

— Rien — odpowiedziała.

Maria od Zmarłych ujęła jego krwawiące ręce.

— Wstań, czarowniku. Wstań i przejdź przez most z krwi twojej.

Usiłował się podnieść, wspierając się na niej, lecz omdlał. Upadł twarzą w dół, na dłonie, a potem na kryształowy most. Pług w worku ześliznął się mu z ramienia. Cały most zatętnił życiem; Alvin poczuł, że ogarnia go ciepło. I spokój. Dokonało się. Teraz może zasnąć.

Most zaczął się pod nim uginać.

— Nie! — krzyknęła La Tia. — Wytrzymaj! Nie możesz zasnąć!

Podniosła worek; tętno natychmiast ustało i Alvin odzyskał jasność myśli. Nie, jeszcze nie pora na odpoczynek.

— Wojsko nadchodzi, chłopcze! — powiedziała La Tia. — Wiedzą już, że niewolniki poszły precz, ranek nadchodzi i nikt nie pracuje. Dziś to już nie pijaki, nie. Dziś żołnierze, musimy uciekać!

Ale to nie jej słowa dodały mu sił. Poczuł moc talizmanów, jakie miała przy sobie. Zawsze widział drobne zaklęcia, uroki i heksy, potrafił je powstrzymać, jeśli chciał, więc przyzwyczaił się do myśli, że nie mają na niego wpływu. A teraz z wdzięcznością przyjął moc, która na niego spłynęła, gdy Czarna Królowa zawiesiła mu amulet na szyi.

— Musiałeś tu zostać, robić most — powiedziała La Tia. — Ale nie czujesz, że twój brat leje krew z drugiej strony?

Alvin zbadał cały most i zrozumiał, że płonie w nim nie tylko płomień jego serca, ale i drugi, wcale nie słaby. Arthur Stuart wlał do wody własną krew, by wzmocnić most z kryształu.

La Tia i matka Marii od Zmarłych — Rien, tak? — wzięły go pod ręce, a Maria od Zmarłych wtoczyła taczki na most. Ludzie idący na końcu pochodu znikli już we mgle, lecz opary rzedły, a na wschodzie pojawiły się pierwsze przebłyski światła. Arthur Stuart nie ustawał w wysiłkach, ale Calvin dał sobie spokój.

Za nimi szła Michele, przyjaciółka i strażniczka La Tii. Rzucała uroki na most. Nie migotały tak jak pług. Były raczej jak sól sypana na lód.

— Piecze — poskarżył się Alvin. — Ja tak nie chcę.

— Tak trzeba, wtedy wrogi się boją — powiedziała La Tia. — Ona rzuca moje uroki od strachu i ognia.

— Ten most powstał, by przyzywać ludzi. Kryształ ma im otwierać oczy. Nie możesz kłaść na niego ciemności i strachu.

— Jak tak, to tak — powiedziała La Tia. — Robisz rzecz, co ja nigdy nie widziała, więc póki stoję na twojej krwi, robię tak, jak mówisz. Michele! — rzuciła przez ramię. — Pozbieraj to, już, i zrób pierścień na brzegu, powstrzymaj ich!

Michele wróciła biegiem na ląd i rozłożyła uroki w wielkim półkolu, by powstrzymać żołnierzy jak najdłużej.

— Dla nich to ogień — powiedziała La Tia. — Nienawiść i strach, a oni zrobią z tego ogień.

Krew nadal skapywała z rąk Alvina. Maria od Zmarłych odstawiła taczki i zaczęła obwiązywać mu dłoń, by powstrzymać krwotok, ale Alvin ją odsunął.

— Moja krew musi padać na most — powiedział. — Sam Arthur go nie utrzyma.

— Więc to, co uczyniłeś, niedługo się odczyni? — spytała Maria od Zmarłych.

— To mój pierwszy raz i chyba nie wszystko się udało. Ale może to nigdy nie jest trwałe? Może w ten sposób nie można zbudować niczego trwałego?

— Przestań z nim gadać — odezwała się Rien. — Marie, pokazuj nam drogę.

— Znam drogę — powiedział Alvin.

— A co będziesz, jak zemdlejesz? Co?

Alvin nie znalazł odpowiedzi.

Maria od Zmarłych ruszyła na czele pochodu. Nie odeszli daleko, kiedy dogoniła ich Michele.

— Żołnierze idą, i dużo innych, bardzo złych. Ogień na razie ich powstrzymuje, ale niedługo się przedostaną. Musimy biec.

— Nie mogę — powiedział Alvin.

Ledwie skończył mówić, usłyszał zieloną pieśń, która pomogła innym tak szybko przeprawić się na drugi brzeg. Skoro już nie musiał sam podtrzymywać mostu, mógł ją do siebie dopuścić, pozwolić się wzmocnić i trochę uleczyć. Uciszył kobiety.

— Słyszycie? — spytał.

I po chwili usłyszały. Przestały rozmawiać, a Alvin przestał się na nich opierać. Wkrótce wraz z czterema kobietami szedł szybko, długimi krokami, jakimi kobiety zwykle nie chodzą. Dogonili ostatnich ludzi w pochodzie na długo, zanim dotarli na drugi brzeg Pontchartrain, a wtedy pieśń rozbrzmiała mocniej także w ich sercach i szybszym krokiem ruszyli przed siebie.

I dobrze, bo kiedy pierwszy żołnierz wpadł na most, Alvin odczuł to jak uderzenie. Jakby ktoś miażdżył mu serce; buty uciekinierów były lekkie, lecz żołnierze deptali go brutalnie. A kiedy biegli po wąskim moście, Alvin słyszał, jak walczą z zieloną pieśnią — tak jakby dwie orkiestry nawzajem się przekrzykiwały.

Odebrali mu siły. Szło kilkuset żołnierzy, każdy uzbrojony w muszkiet. Na drugim krańcu mostu ktoś usiłował wprowadzić na kryształową drogę konia ciągnącego lekkie działo artyleryjskie.

— Nie utrzymam ich — jęknął Alvin.

— Już prawie jesteśmy! — krzyknęła Maria od Zmarłych. — Widzę brzeg!

Zaczęła biec.

Ale na drugim brzegu jeziora nie było mgły, więc widok ognisk nie oznaczał, że naprawdę są już na miejscu. Alvin zwolnił krok, zachwiał się. Znowu musiał się oprzeć o kobiety; prawie wlokły go za sobą. Znowu poczuł się samotny. Zielona pieśń go opuściła, a może to on nie mógł jej już usłyszeć. Ale z każdym słabnącym krokiem czuł, że w szkielecie mostu tętni inna siła. Arthur Stuart oddał mu prawie całą moc, lecz Alvin nie miał wyjścia. Musiał z niej korzystać, dopóki nie będą bezpieczni.

W chwili gdy zaczął podejrzewać, że most ciągnie się w nieskończoność, przeszli ostatnie sto, pięćdziesiąt, dziesięć kroków i dobrnęli na brzeg. Maria od Zmarłych postawiła taczkę na twardym lądzie i rozejrzała się, gotowa pomagać.

Arthur Stuart leżał bezwładnie na piasku. Papa Łoś i Mama Wiewiórka klęczeli obok niego. Papa Łoś się modlił, Mama Wiewiórka śpiewała pierwsze słowa, jakie ktokolwiek ułożył do zielonej pieśni, słowa o żywicy, liściach, kwiatach, owadach, rybach, ptakach i — tak! — wiewiórkach śmigających po boskiej sieci.

Chłopiec mocno trzymał most palcami, z jego nadgarstków spływała krew na kryształ. To nie powinno być możliwe, ale teraz most stał się także częścią jego, a wokół jego zakrwawionych palców całkowicie stał się nim, więc usłuchał jego żądania.

Alvin osunął się na piasek, położył ręce i głowę na plecach Arthura Stuarta.

— Puść go, musisz go puścić pierwszy. Kiedy ja go puszczę, cały jego ciężar spadnie na ciebie, a ty go nie utrzymasz, puść go teraz!

Arthur Stuart go nie słyszał, tak bardzo pogrążył się w transie.

— Oderwijcie jego ręce od mostu! — zawołał Alvin.

Łoś i Wiewiórka nie zdołali tego zrobić, La Tia i Maria od Zmarłych też.

— Oni nadchodzą — szepnął mu do ucha Alvin — i nie możemy ich utrzymać, most nie utrzyma takiego obciążenia, musisz go puścić! Ja już nie mogę, a jeśli spróbujesz go utrzymać o własnych siłach, umrzesz.

Arthur Stuart zdołał wykrztusić ledwie dosłyszalnym głosem:

— Oni zginą.

— Tak sądzę. Nie umieją pływać. Zginą, ścigając niewolników, by znów ich zniewolić. Nie do ciebie należy walczyć o życie takich ludzi.

— To tylko żołnierze.

— Czasami i dobrzy ludzie giną w walce o niesłuszną sprawę.

Arthur Stuart zaczął płakać.

— Jeśli puszczę, zginą przeze mnie.

— Sami postanowili wejść na most prowadzący do wolności, mając w sercach żądzę mordu i pogardę.

— Daruj im życie, bo nie puszczę.

— Zrobię, co mogę — obiecał Alvin. — Zrobię, co mogę.

Arthur Stuart oderwał zakrwawione ręce od kryształu. Alvin poczuł, że płomień jego serca znika z mostu i w tej samej chwili wycofał swój.

Płomień pozostał na miejscu jeszcze przez chwilę, zatrzymany we krwi.

A potem most zniknął.

— Nie pozwól im utonąć! — krzyknął Arthur Stuart. Potem za padł ni to w omdlenie, ni to w głęboki sen.

Papa Łoś i Mama Wiewiórka odciągnęli go dalej od wody i obandażowali mu rany; Maria od Zmarłych i jej matka zrobiły to samo z rękami i nogami Alvina.

Alvin prawie tego nie zauważył; usiłował znaleźć płomienie serc żołnierzy. Nie mógł uratować wszystkich, ale tych, którzy mieli dość rozumu, by wyrzucić broń, zdjąć buty lub próbować pływać, mógł utrzymać na powierzchni. Ci, którzy nawet nie próbowali i nie wyrzucili muszkietów, czyniących ich żołnierzami, nie mieli sił, by sobie pomóc.

La Tia zrozumiała, co robi Alvin, i stanęła na brzegu jeziora w miejscu, gdzie niedawno znajdował się most. Odchyliła głowę do tyłu, wsypała do otwartych ust szczyptę proszku. Potem spojrzała przed siebie i krzyknęła głosem jak grom, głosem, który wzburzył spokojną taflę jeziora.

— Rzućcie broń! Płyńcie! Zrzućcie buty! Wracajcie!

Wszyscy ją usłyszeli i uratowali życie. Tego ranka na most weszło trzystu żołnierzy oraz koń z działem. Koń nie miałby żadnych szans, lecz Alvin w ułamku chwili przeciął uprząż łączącą go z zabójczym balastem. Koń ocalił życie, działo poszło na dno. Do brzegu nie dopłynęło tylko dwudziestu żołnierzy. Ocaleni wypełzli na ląd, dysząc, plując wodą i kaszląc. Żaden nie miał ani broni, ani butów.

Dopiero wtedy, gdy ostatni walczący o życie wróg został uratowany, Alvin pozwolił sobie na utratę przytomności.

Na północnym brzegu jeziora znalazły się tysiące ludzi o najróżniejszych kolorach skóry, mówiący wieloma językami. Rozpaczliwie potrzebowali kogoś, kto im powie, dokąd iść i co zrobić, żeby znaleźć wodę pitną i jedzenie. Ale nikt nie zaproponował, by obudzić Alvina i Arthura Stuarta. Mężczyzna i chłopiec, którzy stworzyli kryształowy most z wody i krwi, budzili podziw i szacunek. Nikt nie ośmielił się ich niepokoić.


* * *

Tymczasem w Barcy Calvin zobaczył, co się dzieje z płomieniem serca Alvina. Ujrzał jego głęboki sen i osłabienie.

Teraz mogę go zabić. Zrobić dziurę w jego sercu, wypełnić jego płuca krwią… umrze, zanim ktokolwiek zauważy, co się dzieje. Nikt nie będzie wiedział, że to ja go zabiłem, a nawet gdyby, żaden sąd tego nie udowodni.

Ale dziś go nie zabiję, pomyślał Calvin. Ani nigdy. Choć on zabija mnie codziennie — swoją pogardą, pouczaniem i nieświadomością, kim naprawdę jestem. Bo jestem od niego różny.

On nie chce zabijać ludzi, bo uważa, że to coś złego. Ja nie chcę zabijać ludzi nie z posłuszeństwa jakimś prawom, ale z własnej woli, bo żal mi tych, którzy mnie krzywdzą i wykorzystują.

I kto jest faryzeuszem? A kto jest taki jak Jezus? Może nikt inny się ze mną nie zgodzi, ale tak właśnie jest, Bóg mi świadkiem.

Загрузка...