Rozdział II

ZABAWA W KOTKA I MYSZKĘ

12 – 14 CZERWCA


Do Kostriaków dotarliśmy o zmierzchu.

Strażnicy krzywo patrzyli na dziwną dziewczynę z psem, ale nas przepuścili. Nawet nie musiałam chować broni – tutaj najemników spotykało się często, a miasto-twierdza stało na samym skraju Burzliwej Puszczy i od trzech lat funkcjonowało zasadniczo w stanie oblężenia. Równocześnie jednak kupcy spokojnie handlowali, dziewczyny flirtowały, a strażnicy drzemali na posterunku. Człowiek to odważne stworzenie. Do wszystkiego się przyzwyczai.

– Co robimy?

Pożogar rozglądał się na wszystkie strony. Zupełnie zapomniał, że miał wyglądać jak zwyczajny pies.

– To nie za duże ryzyko, nocować tutaj? Łapacze nie wyczują, że w mieście pojawiły się feyry?

Machnęłam ręką.

– Nie wyczują. To jest jedna z zalet miasta – tu jest za dużo ludzi i zaklęcia poszukiwawcze się rozpraszają. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeśmy nieludzie. Oczywiście jeśli będziesz się zachowywać jak normalny pies.

Pies szczeknął przepraszająco i ruszył dalej z nosem przy ziemi. Żeby to tak zawsze mogło być! Przez miniony tydzień zdałam sobie sprawę, że o wiele bardziej go lubiłam jako zwierzaka. Przynajmniej nie traktował mnie wtedy jak dziecka, na które można patrzeć z góry i strofować – co robił, niezależnie od tego, że twardo zwracał się do mnie per „wy” i na każdym kroku podkreślał, że jest moim sługą. Na „ty” przechodził tylko wtedy, kiedy był zły.

– Idziemy do „Czarnego Piątku” – szepnęłam, udając, że podnoszę z bruku zgubioną monetę. – Zostaniemy tam dzień lub dwa.

– Umawialiśmy się, że nie robimy postojów!

– To nie jest postój, tak trzeba. Muszę się spotkać z paru znajomymi, dowiedzieć, jak wejść do Akademii i czy to w ogóle się da zrobić… I trzeba kupić coś do jedzenia. A może i konia, bo strasznie wyrywasz do przodu!

– Dobra, dobra – zawarczał już o ton niżej. – Trzeba stanąć, to się stanie.

Podniosłam się i ze zdziwieniem zobaczyłam, że wokół nas zgromadzili się gapie.

– Ej, panna, zgubiłaś coś? – spytał jakiś ciekawski.

– Aha – przyświadczyłam zgryźliwie. – Złoty pierścionek z błękitnym oczkiem.

Ciekawe, dlaczego właśnie za moimi plecami wszyscy padali na kolana. Ludzie są dziwni.


* * *

W „Czarnym Piątku” mnie znali, kiedyś nawet tam byłam za wykidajłę. Może i wyglądam na wątłą panienkę, ale to tylko pozory. Mam elastyczne, mocne kości, a wujek – były strażnik – dobrze mnie nauczył się bić. Dziewczyna wojownik już dawno przestała na Rusi budzić sensację – po atakach feyrów pozostało za wiele sierot obojga płci, które musiały zaleźć sobie miejsce w tym okrutnym świecie, żeby przetrwać.

Pożogara zostawiłam na dworze, przykazując nieletniemu koniuchowi zadbać o mojego „cennego psa myśliwskiego”. Feyr warknął coś z urazą, ale nie zwróciłam na niego uwagi. Skoro się rzekło A, trzeba powiedzieć Be. Wyglądasz jak pies, to zachowuj się jak pies.

Trzeba mi było wziąć go ze sobą…


* * *

Siedział bokiem do drzwi, leniwie sącząc piwo z wysokiego kufla. Srebrzyste włosy rozsypały mu się po ramionach ciasno opiętych ciemną koszulą. Nawet tutaj nie zdjął z pleców dwóch mieczy.

Potknęłam się o niski próg, ale zdołałam wziąć się w garść.

– Cześć, Alik. – Machnęłam ręką oberżyście. Podniósł głowę i uśmiechnął się ciepło. Podeszłam do starego znajomego, starając się ignorować łowcę.

– Jak tam, Rejka? Chodź, niech cię uściskam!

Mówisz i masz. W tej samej chwili znalazłam się w niedźwiedzim uścisku Alika. Wcisnął mi w rękę kufel ze spienionym piwem.

– Co ciebie do nas przyniesło?

– A tak, wiesz, lato idzie, w lasach się zrobiło niespokojnie, to poszłam do miasta poszukać roboty.

– Dobry wybór. A nie najęłaby ty się do mnie znowu? Tu niespokojnie, drugi ochroniarz się nada.

– Dzięki, ale nie – z żalem odrzuciłam propozycję. – Idę do Wołogrodu, może się przy okazji najmę do jakiejś karawany. Nie znasz kogoś, kto w tych dniach idzie na Wołogród?

Spojrzał na mnie z wahaniem.

– Znać znam, ale czy tobie taka robota podejdzie, to nie wiem. Widzisz tego łapsa, co tam siedzi? Szuka wojownika. I jak raz idzie do Wołogrodu.

Zakrztusiłam się.

– Tak ja też i myślał, niech on spada skąd przyszedł! – uśmiechnął się Alik. – Chociaż ja się bałem, że ty będzie na tyle głupia, żeby się zgłosić. Płacić to płaci nieźle…

Zamyśliłam się. W sumie, dlaczego nie?

Ryzyko jest, pewnie, ale gdy tylko Kes opuści miasto, rzuci zaklęcie poszukiwawcze. Na towarzyszy rzucającego nie zadziała, a jeśli będziemy szli razem… Oczywiście, pomysł ryzykowny, ale z drugiej strony grzech nie skorzystać z takiej szansy. Sprawdzi mnie, pewnie że sprawdzi, ale na mnie takie zaklęcia nie działają, a nie przyjdzie mu do głowy sprawdzać psa… mam nadzieję. Odstawiłam kufel na stół.

– Wiesz co, w każdym razie pójdę i się z nim napiję, a dalej się zobaczy.

Alik pokręcił głową z niezadowoleniem i złożył ręce na krągłym brzuszku.

– Bry… Mówili mi, że szukasz najemnika? – zagadnęłam, zatrzymawszy się przy stole Kesa.

Powoli zmierzył mnie wzrokiem, trochę leniwym, trochę przenikliwym. Prawie słyszałam jego myśli: „Przygód się babie zachciało”.

– Może i szukam. – Skinął jednak głową. – Tylko że ja potrzebuję najemnika, zawodowca, a nie… – urwał, szukając odpowiedniego określenia.

– To się nieźle składa, bo ja jestem najemnik zawodowiec! – odpaliłam, szczerze urażona. Widzicie go, ja mu tu proponuję siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza, a on nie chce brać!

– Aaa, tak?!

– A tak!

– A ile razy w życiu panienka miała w ręku miecz?

Alik znikł za kontuarem. Albo nie umiał powstrzymać się od śmiechu, albo przypomniał sobie, jak się skończyła moja identyczna rozmowa z werbownikami rok wcześniej.

Powoli położyłam dłoń na rękojeści miecza, ciesząc się, że oddałam bagaż Alikowi na przechowanie. Chce mieć przykrości? Proszę bardzo. Może jak potem odkryje, kim jestem, trzy razy pomyśli, zanim wyskoczy do mnie z żelastwem.

– Co to ma być? – Nawet nie odstawił kufla, tylko uniósł brew. – Pojedynek?

– Skądże. Chcę tylko przedstawić swoje referencje.

Z pociętych cienkimi szramami palców maga trysnął impuls energii, który spłynął po moim ciele i wrócił zakłócony, informując autora, że nie jestem feyrem ani starszym. Człowiek jestem, człowiek. Dla ciebie dzisiaj jestem człowiekiem! Nie właź z butami w moją delikatną osobowość!

Wynik badania uspokoił Kesa. Mag powoli wstał i wyciągnął zza pleców miecze. Po namyśle odłożył jeden z nich. Łaskawca! Serdeczne dzięki szanownemu panu!

Powoli wyciągnęłam własną broń. Cienką głownię typu żądło zrobił mi znajomy płatnerz na specjalne zamówienie. Mieczyk był podobny do swojej właścicielki – na pierwszy rzut oka całkiem niepozorny, ale zdolny zafundować przeciwnikowi sporo nieprzyjemnych niespodzianek.

Reszta gości wcisnęła się w ściany, próbując zlać się z nimi kolorem i fakturą. Tu jeszcze nie zapomnieli, kto to jest Rejka i czym jest jej Szpileczka. Krąg stałych klientów Alika z roku na rok prawie się nie zmieniał.

Kes skoczył na stół bez podparcia ręką, jakby podfrunął. Srebrzysta peleryna furkoczących kosmyków rozsypała mu się na ramionach. Niech go diabli! Nie darmo przybrał sobie drugie imię Wiatr. Ale patrzcie tylko, co za szpaner!

„Niezły jest” – szepnął mi cichy wewnętrzny głos. Kazałam mu spadać jak najdalej. Z drugiej strony trudno mi było nie przyznać mu racji. Niezły, to mało powiedziane. „Wybitny, genialny w swojej grozie, dziki i wspaniały” – to było trafniejsze.

Ale i ja nie wypadłam sroce spod ogona. Jego nauczono w walce wykorzystywać siłę, będzie bił jak najmocniej, a nie precyzyjnie. I to go zgubi. Poza tym on się nie spodziewa nieprzeciętnej zwinności i koordynacji ruchów, wynikającej z innej konstrukcji fizycznej. Owszem, w dzieciństwie byłam w stanie stawić mu czoła najwyżej przez minutę, ale wtedy byłam jeszcze człowiekiem, a nie tylko wyglądałam jak człowiek.

– I co tam, panie łapacz? Wskoczyłeś na stół i pogroziłeś mi mieczem. Umiesz coś jeszcze?

Energicznie odbiwszy się od podłogi, wylądowałam na sąsiednim stole, już z ugiętymi kolanami. Rozprostowałam się jak sprężyna i znów wzbiłam się w powietrze, czubkiem buta musnęłam oparcie krzesła, zmieniając kierunek, doleciałam do filara, złapałam wolną ręką za belkę pod sufitem i usiadłam na niej okrakiem. Budynek był na szczęście parterowy, z wysokim dachem, między belkami a kalenicą było miejsca na półtorej takiej jak ja.

– A tak umiesz? – zachichotałam, patrząc na niego z góry.

Mag przyjął wyzwanie. Znowu nieuchwytne echo mocy – uniósł się w powietrze, zawisł po mojej lewej stronie… Ej, to nie fair! Ja nie wysuwam pazurów, to on też nie ma prawa używać magii!

– A może byś tak przestał szpanować jarmarcznymi sztuczkami i zaczął walczyć jak facet?

Odepchnąwszy się dłonią od belki, wykręciłam salto i stanęłam na nogach. Sprowokowałam go, wsuwając miecz do pochwy. Uśmiechnął się i wylądował na belce.

Przez następne kilka minut skakaliśmy po konstrukcji, wymieniając złośliwości i próbne ciosy. Kes jednak nie wzdragał się przed korzystaniem z magii. Na mój gust po prostu inaczej nie umiał – latanie było dla niego równie oczywistą czynnością jak oddychanie. Ciekawe, w takim razie dlaczego w walce ze zjawami nie korzystał z tej jakże dogodnej możliwości? A, prawda, przecież one w powietrzu poruszają się równie łatwo jak na ziemi.

Kes zrobił się zły i zaczął atakować na serio. Wyczekawszy odpowiedni moment, podstawiłam pod jego ostrze swoje. Przez chwilę nawet się siłowaliśmy. Kes nie rozumiał, jakim cudem ja jeszcze mam miecz w ręku, a ja rozkoszowałam się jego zdziwieniem. Nie jestem pewna, czy już wspominałam, że moje kości mają twardość porównywalną ze stalą. Wykorzystując dezorientację przeciwnika, odepchnęłam go. Kes nie utrzymał się, poleciał w dół, wyhamował upadek nad samą podłogą. Nie namyślając się długo, skoczyłam w ślad za nim, prosto na jego plecy. Mag stęknął i zachwiał się pod mym ciężarem. Uznałam, że wygodniej mu będzie upaść samemu, więc w ostatniej chwili przemieściłam się na najbliższy stołek, a stamtąd na podłogę. Schowałam miecz i wskoczyłam na stół.

– No jak, przekonała cię prezentacja? – spytałam drwiąco, patrząc na maga masującego sobie ramiona. No dobrze, to nie było do końca w porządku. Przecież wiedziałam, że ręce jeszcze mu się do końca nie zagoiły.

– Jesteś człowiekiem? – spytał, nie chowając miecza.

Nie mam zwyczaju kłamać bez wyraźnej potrzeby.

– Nie.

– Półelfka? – raczej stwierdził, niż zapytał. No tak, tego się należało spodziewać, nie można mieć ciągle pecha. Musiało mi się wreszcie przytrafić coś dobrego!

– Kwarteronka.

Elfy dawno zaszyły się w Wiecznych Dąbrowach, więc nie miał jak tego sprawdzić.

– Po czym poznałeś?

– Nie masz duszy feyra, a człowiekiem nie jesteś. Nawet myślałem… ale to nie ty, na pewno.

No, tom zdołała odwrócić uwagę prześladowcy.

Usiedliśmy przy stole Kesa, czekając, aż reszta gości zajmie się swoimi sprawami. Ludzie roztrząsali między sobą to, co widzieli, monety przechodziły z rąk do rąk. Kiedy oni zdążyli porobić te zakłady? Alik spoglądał w naszą stronę badawczo, choć cieszył się, że obeszło się prawie bez strat. Jedną zadymę na wieczór zawsze mi wybaczał, wiedząc, że nie zniżam się do poziomu banalnych mordobić. Jeszcze w zeszłym roku zrobił całkiem niezłe pieniądze na takich właśnie „prezentacjach”. Nie na darmo powiadają, że od zarania dziejów lud domagał się nie tylko chleba i wina, lecz i igrzysk.

Stuknęłam w stół, uaktywniając amulet, który otoczył nas sferą ciszy.

– A kogo ścigasz? – spytałam.

– A jedną taką. Dziewczyna, wygląda prawie jak człowiek, a jest feyrem. Rozumnym feyrem.

– E tam. Rozumne feyry wymarły prawie dwadzieścia lat temu, każde dziecko o tym wie.

– To jest Księżniczka. Wiesz, jak oni wyglądają?

– Wiem. Czułki jak u motyla, pazury, grzebień na plecach i oczy świecące w ciemności?

Skinął głową.

Boże, w co też ludzie potrafią wierzyć! To mają być znaki szczególne?

Nawet domowy kot potrafi chować pazury. Grzbietu przez koszulę nie widać. Oczy świecą, owszem, ale tylko wtedy, kiedy tego chcę! A już wypatrywanie czułków, które tak łatwo schować we włosach, jest po prostu śmieszne. Oj, Kes, marny z ciebie łapacz… Gdyby ten tuman wpadł na pomysł, żeby się uważnie przyjrzeć mojej szyi, zauważyłby cieniutki biały prążek świeżo zasklepionej rany. A potem wystarczyłoby dodać dwa do dwóch.

– Sama jest?

– Sama.

Uff, przeszło bokiem. Znaczy, o psie nie wie. Naprawdę, mam ja dzisiaj szczęście.

– Świetnie. To co, rozumiem, że mnie przyjmujecie?

– A mam co lepszego? – Uśmiechnął się pierwszy raz od naszego spotkania. W oczach stanęły mi łzy. Kiedyś tam, dawno temu, tak się uśmiechał do mnie. – Tak przy okazji, czy mi się zdaje, czy myśmy już się gdzieś spotkali?

– Wszystko możliwe.

Spotykaliśmy się, spotykaliśmy, tylko miałam wtedy szare oczy i złociste włosy. Jestem podobna do tamtej dziewczynki, ale mniej więcej tak, jakbym była jej starszą siostrą albo kuzynką, nie bardziej. Tamto ciało było ciałem człowieka czystej krwi. Skąd się wzięło? Kto mnie, feyrkę, w nie wpakował? Pytania. Same pytania. I zero odpowiedzi.

– Ile czasu potrzebuje…cie?

– Mów mi Rey. Mogę ruszać choćby zaraz.

– Rey? Jak „Ryzyko”? Bardzo trafne. Ja jestem Kessar Wiatr, zwracaj się do mnie, jak ci lepiej pasuje.

– Może być Kes?

– Może być, ale nie warto. Komu by się spodobało, gdyby go nazywali „Tryper” [9]?

– Ba, ja też nie jestem zachwycona, chyba nie zaczniesz mi mówić Rejka? Dobrana para by z nas była: tryper i pułapka.

Uśmiechnął się i machinalnie odgarnął sobie włosy z twarzy.

– No, to imiona mamy z głowy. A teraz konkretnie, Rey. Stówka złotem na czysto, ja pokrywam wszystkie koszty. Pasuje?

– Takiś hojny? To aż podejrzane.

– Byłoby, gdybym ci obiecywał niefatygujący spacerek po Burzliwej Puszczy. A my ścigamy Księżniczkę. To nie jest bezmózgi potwór, którego chłopi widłami mogą zabić, jak dobrze pójdzie. Jest niebezpieczna i nie ręczę, że wrócisz żywa z tej podróży.

– Jakbym się bała śmierci, tobym nie została najemniczką. – Wzruszyłam lekceważąco ramionami. – Jednak mam wrażenie, że do takiej roboty przydałoby się jeszcze nająć paru ludzi.

– Może by się i przydało, ale więcej samobójców w tym mieście nie stwierdziłem, ty jesteś pierwsza. Może jeszcze znasz jakiegoś?

– Tutaj nie. – Pokręciłam głową i zamyśliłam się na moment. – Nie, tutaj to na bank nikt się nie zgłosi.

– Znaczy, idziemy we dwójkę.

– We trójkę.

– Mówiłaś…

– Nie jestem sama, w charakterze premii masz w zestawie mojego psa. Pies bojowy to on oczywiście nie jest, ale w razie czego na pewno będzie bronił swojej pani.

To oświadczenie najwyraźniej ostatecznie rozwiało u Kesa wszelkie podejrzenia. Każdy wie, że psy szczerze nienawidzą feyrów. I to prawda, nienawidzą – ale niższych. Mnie psy bardzo lubią, nie mam pojęcia, dlaczego.

Ech, łowcy, łowcy…! Moglibyście się czegoś dowiedzieć o swoich wrogach, zamiast wysyłać za nimi nieopierzonych młodziaków przekonanych o swojej nieporównywalnej przewadze moralnej i intelektualnej nad nieprzyjacielem. Ludzie… Kto tam za nimi trafi?

– Konia masz?

To takie buty! Dlatego nas przegonił! A ja już myślałam, że wreszcie się nauczył teleportacji…

– Mieć nie mam, ale i tak zamierzałam kupić. Nie bój się, dobrze jeżdżę, ale włóczyłam się prawie trzy miesiące po lasach i musiałam konia sprzedać.

– Pomóc ci wybrać?

– Dam sobie radę, ale dzięki za dobre chęci. Mam tu jednego znajomego handlarza, i jak dobrze pójdzie, to powinien mieć coś sensownego. Kiedy chcesz ruszać?

– Jak najszybciej. Do rana zdążysz?

– Jeżeli zastanę Denara w stajni, a ty weźmiesz na siebie zakup zapasów, to tak.

– To ruszamy. Rzeczy możesz zostawić u mnie.

– Świetnie. Idź, ja jeszcze pogadam z Alikiem i też spadam.

Skinął głową, dopił jednym haustem, zdezaktywował amulet i ruszył w stronę drzwi.

– Już całkiem ci odwaliło? – odezwał się zza moich pleców Alik. – Życie ci zbrzydło? Dobra z ciebie dziewczyna, ale głupia i chciwa…

– Pudło. Chciwość tu nie ma nic do rzeczy. Nie mogę ci wszystkiego wyjaśnić, dość, że w tej chwili mnie jest bezpieczniej z łowcą niż samej.

– Co ty, masz na pieńku z feyrami?

– Coś koło tego. Słuchaj, Alik, ja z interesem: zanieś moje graty do pokoju Kesa i nakarm mojego psa.

– Psa?

– Zostawiłam go w stajni. Wabi się Pożogar.

– Coraz lepiej. Nic z tego nie rozumiem, ale skoro uważasz, że ci warto zaryzykować…


* * *

– Do czego ci konik potrzebny?

– Potrzebuję jednego z twoich pegazów, Denar. Żaden inny koń mnie nie urządza.

– Klacz?

– Lepiej ogier.

– Fajnie… – westchnął, spoglądając koso na niepozorne drzwi w ścianie stajni. – Niech będzie moja krzywda… oddam za jedyne pięćdziesiąt złociszy. Wyłącznie z wdzięczności za tamto.

– Nie za dużo sobie liczysz? Za pięć dych to trzy konie można kupić!

– Nie za dużo, sama się przekonasz.

Weszliśmy do stajni i zamarłam. Denar miał rację. Za takiego wierzchowca mógł krzyknąć dwa razy tyle i też by nie było za drogo.

Wysoki, delikatny, dostojny ogier patrzył na nas, jakby czegoś się domyślał. Był cały czarny jak smoła. Pod lśniącą skórą wyraźnie rysowały mu się mięśnie – wiedziałam, że jest mocny jak stal. Nie znałam lepszych koni niż rasa, którą wyhodował Denar. Jego pegazy nie znały zmęczenia – leciały nad ziemią szybciej niż wiatr, mogły całymi dniami obchodzić się bez jedzenia, wody i odpoczynku. W moją Ważkę wpatrywał się jak w tęczę każdy, kto miał cień pojęcia o koniach. Kiedy ją sprzedawałam, wzięłam za nią prawie siedemdziesiąt dukatów.

Ale ten koń… Czegoś takiego w życiu nie widziałam.

– Jak ma na imię? – wydyszałam w zachwycie.

– Pegaz, a jak ma być? Z tej samej linii, co twoja poprzednia klaczka.

– Pegaz… – powtórzyłam, smakując to imię jak cukierek. Usłyszawszy je, koń parsknął cicho – miałam wrażenie, że z zadowoleniem.

– No jak, podoba ci się?

– A jak myślisz?!


* * *

– Kupiłaś?

Weszłam do pokoju i stanęłam za plecami Kesa, który w skupieniu przeglądał swój obfity – nawet jak na łapacza – arsenał. Czego tam nie było! Gwiazdki do rzucania, wąskie sztylety, noże mocowane rzemiennymi pętlami wewnątrz rękawów, dobrze mi już znajome mieczyki na plecy, których rękojeści wystawały przez wycięcia w skórze płaszcza. Były i amulety na każdą klątwę, jaką można sobie wyobrazić, woreczki z ziołami, butelki z cieczami niewiadomego przeznaczenia – już to przezroczystymi, podobnymi do zwykłej wody, albo też dziwnymi, w których pływały oczy, łapki i inne podejrzane atrakcje.

– Kupiłam. A twój gdzie?

– W stajni. Deresz.

Wytężyłam pamięć. Faktycznie, widziałam takiego przelotnie, odstawiając Pegaza do stajni. Nie był zły, ale nie mógł się równać z Pegazem, na którego wydałam prawie wszystkie pieniądze. Miejmy nadzieję, że choć dobrze wytresowany. Pegaza zwykłe konie nie interesują i rybka mu nawet, który jest jakiej płci, ale w kaszę sobie dmuchać nie da.

Włożywszy kurtkę, dokonałam przeglądu własnego, o ileż skromniejszego uzbrojenia. Schować noże pod koszulą było trudno, zresztą i materiał za cienki, więc wsunęłam je za cholewy. Jeszcze miecz – i to już mój cały arsenał. Wiem, wiem, niewiele tego. Kes był na tyle nieostrożny, żeby mi o tym napomknąć. Uśmiechnęłam się tylko, nic nie mówiąc. Po co mu wiedzieć, że mam jeszcze dziesięć ostrzy, po jednym w każdym palcu? Kiedy pewnego dnia poczuje je na swojej skórze, zrozumie, co mnie teraz tak rozbawiło.

Skończyłam pakowanie plecaka i zarzuciłam go sobie na plecy.

– Idziemy?

Z twarzy Kesa jeszcze nie znikł wyraz niezadowolenia, ale skinął głową i podreptał za mną. Zresztą zapomniał o niezadowoleniu, gdy tylko wyprowadziłam z boksu Pegaza. No ba… sama przełykałam ślinę jak głupia.

– To jest Pegaz. – Przeciągnęłam ręką po aksamitnym pysku. Koń chrząknął i ufnie dotknął nosem mojej dłoni. – Piękny, co?

– Faktycznie. Pegaz?

– Tak. Denar mówi, że najlepszy, jakiego kiedykolwiek miał, chluba hodowli.

Pegaz, jakby rozumiejąc, że o nim mowa, wygiął szyję, wyrywając mi wodze z rąk, stanął dęba, wierzgnął kopytami niebezpiecznie blisko twarzy Kesa. Łowca pobladł, ale nawet nie drgnął.

– Pegaz! – upomniałam swojego nowego towarzysza najostrzej jak potrafiłam. Spojrzał spode łba, chrząknął protestująco, ale się uspokoił.

– Pewna jesteś, że to bydlę cię nie poniesie? – spytał Kes, niespokojnie spoglądając to na mnie, to na konia.

Spojrzałam na Pegaza, a on na mnie. Z trudem powstrzymałam się od wybuchnięcia śmiechem.

– On do ciebie mówił! – wyjaśniłam, krztusząc się. – Ja jestem jego panią, a on jedynym mężczyzną, dla którego przy mnie jest miejsce. Tak, że radzę ci… trochę grzeczniej. Pegaz jest… nerwowy. Prawdziwy mężczyzna.

– Niepotrzebnie – warknął Kes i poszedł siodłać deresza. Gwizdnęłam. Pożogar szczeknął krótko. Cholera, na śmierć zapomniałam go uprzedzić.

Nerro [10].

Wpatrywał się intensywnie w Kesa. Korzystając z okazji, przyklęknęłam przy nim i grzebiąc mu w kudłach, niby w poszukiwaniu kleszczy, szepnęłam pospiesznie:

– Nie pytaj o nic. Idziemy z nim. Nic nie mów. Nie leź mu w oczy. I nie odchodź od nas dalej niż na sto metrów.

Pożogar nic z tego nie rozumiał, ale nieznacznie skinął głową.

– To twój zwierzak? Podobniejszy do charta niż do psa bojowego.

– To jest Pożogar.

Wstałam z kolan, osiodłałam i objuczyłam Pegaza. Pewnie, trzeba było juczną klacz, ale teraz najważniejsza była szybkość.

– Lepiej przyjmij do wiadomości, że czasami siła i waga to nie wszystko. Możesz być dziwnie spokojny, że jeśli Pożogarowi coś nie przypasuje, to bez trudu rozedrze cię na kawałki.

– Czy mi się zdaje, czy ty mi grozisz?

– Zdaje ci się. Ja ci tylko przypominam, że twoi towarzysze nie są niewolnikami, i gdybyś próbował nas wykiwać…

Nie zawracając sobie głowy słuchaniem komentarzy oburzonego Kesa, wskoczyłam na siodło i pomknęłam w stronę wschodniej bramy. Nieliczni przechodnie ledwo nadążali uskakiwać mi z drogi.

– To na razie! – zawołałam w przelocie do zdumionych strażników. Dopiero zaczynało świtać, więc droga była jak wymieciona. Obejrzałam się za siebie i uśmiechnęłam. Deresz nie był taki najgorszy – Kes jechał już kilka metrów za mną. Poły płaszcza unosiły się za nim w pędzie; zauważyłam, że mają trzy rozcięcia – po bokach ciągnące się prawie pod pachy. Koń niemalże unosił się nad drogą, jakby nie czuł wagi jeźdźca. I kto tu jest dziwny? W porównaniu z tym nieważkim jeźdźcem, przypominam dziewkę od krów!

Ale w rzeczy samej trudno było się nim nie zachwycić. Kes już zrównał się ze mną, więc mogłam jednocześnie patrzeć na niego i obserwować drogę.

Anioł… Zawsze kojarzył mi się z aniołem. Choć teraz dodałabym jeszcze: anioł smutku. Cztery czarne płachty furkotały za plecami jeźdźca, jak połamane skrzydła. Wiatr rozwiewał srebrzyste kosmyki włosów, które wymknęły mu się z warkocza. W różnobarwnych oczach przeglądał się świt.

Nie wytrzymałam.

– Ej, Kes! A przegonisz wiatr?! – zawołałam ze śmiechem.

– A po co? – Uśmiechnął się i dał ostrogę koniowi, który natychmiast wyprzedził Pegaza o pół długości. – Ja sam jestem Wiatr!

Pochyliłam się nad szyją swego czarnego wierzchowca.

– Pokażemy mu? Pokażemy temu ćwokowi, jak się lata?

Pegazowi nie trzeba było powtarzać.

Upojona galopadą, nie dostrzegałam zdumionych spojrzeń napotkanych podróżnych, którzy nie rozumieli, jakim cudem konie obciążone jeźdźcami i ładunkiem pędzą z taką prędkością. Nie zwracałam uwagi na Pożogara, ledwo dotykającego łapami ziemi i pędzącego łeb w łeb z Pegazem, iskier tryskających z jego grzywy i znaczących złocistym szlakiem naszą drogę.

– Hej! – Wiatr w twarz, pierwsze promienie wschodzącego słońca kłują w oczy. – A my jesteśmy Huragan!

Za nami słychać było śmiech Kesa. Wiedziałam, że nie będzie miał mi za złe tego szaleństwa, nie powie ani słowa. Wiedział, jak to jest, kiedy się leci z wiatrem w zawody.


* * *

Gdy słońce zaszło, zjechaliśmy z drogi i znaleźliśmy sobie miejsce w jednym z niewielkich gajów, z których tak słynął kiedyś ten kraj. Dlaczego słynął? Ano dlatego, że w istocie te zagajniki były siedliskami driad, porzuconymi osiemnaście lat temu.

Ogólnie biorąc, wszyscy tak zwani potomkowie feyrów - zarówno starsi, jak i elfy, wspomniane driady, gnomy, orki, trolle oraz inne magiczne narody i plemiona zaraz na początku także padły ofiarą ataku. Ludzie pospiesznie próbowali zawrzeć z nimi przymierze. Tylko że… Gnomy nieuważnie wysłuchały posłów, burknęły coś w stylu „dawno trzeba było z wami zrobić porządek, chwała feyrom, że się za to wzięły” i zaszyły się w swoich kopalnianych szybach. Driady – najbliższe prawdziwym feyrom – skryły się wewnątrz zaczarowanych drzew i nosa stamtąd nie wystawiały. Orkowie poradzili posłom, żeby się przeszli za Wrota – czyli innymi słowy „do wszystkich diabłów”. Z tej ogólnej polityki chowania głowy w piasek wyłamały się tylko elfy. To oni, rdzenni mieszkańcy Burzliwej Puszczy, najsilniej odczuli pierwsze uderzenie. Zginęła ich wówczas niemal połowa. Dysząc żądzą zemsty, elfy sformowały armię i wraz z ludźmi ruszyły pod Wrota.

Armia złotowłosych przystojniaków przekroczyła Wrota, nie napotykając żadnego oporu. Przez trzy godziny ludzkie oddziały czekały pod Wrotami, ale magowie nie otrzymywali żadnych wiadomości. Wreszcie elfy wyszły z powrotem – i niezwłocznie skierowały się w stronę Wiecznych Dąbrów. Później władca elfów przysłał do Akademii list z kwiecistymi, wyszukanymi usprawiedliwieniami, stwierdzając w nim, że Książęta czynią swoje prawo, a elfy nie zamierzają odtąd angażować się w tę wojnę. I tak to się skończyło. Elfy zaszyły się w swoich leśnych miastach, a feyry omijały je szerokim łukiem.

– Nad czym tak rozmyślasz? – spytał Kes, niedbale rzuciwszy na trawę zwinięty koc i przeciągnął się, aż wszystkie stawy mu zatrzeszczały. Po chwili wahania zrzucił płaszcz, zostając tylko w cienkim podkoszulku rozchełstanym na piersi.

– A tak sobie myślę. Nie wiem, przejść się po krzakach i zrobić mały zwiad, czy przelecisz je czarami?

– Przejdź się, a ja tymczasem skombinuję coś do jedzenia. Tylko ostrożnie, jesteśmy za blisko twoich ulubionych lasów, a że broń masz taką samą jak wszystkie elfy…

– Ze co proszę?!

– A bo wy z tych feyrzych pokoleń zawsze tacy sami: srebro, serwantki, serwetki i fintifluszki.

Zgrzytnęłam zębami. Oj, stanowczo kiedyś zamienimy się miejscami. Niech ja tylko powstrzymam ludzi i feyry od wzajemnego wyrzynania się, a wtedy zajmę się planowym polowaniem na konkretnego łapsa, żeby mu wbić do tego pustego łba chociaż jedną rozsądną myśl.

– Pożogar, idziemy!

Chwyciłam psa za kark.

– Złapiemy paru wrednych feyrów i zamordujemy ich ze szczególnym okrucieństwem.

Nagle dotarło do mnie, że jak odejdziemy z polany, to trafi w nas zaklęcie poszukiwawcze. Do licha!

– Ej, Kes, a może by jednak magią, co?

– Dajże spokój, na parę mil dookoła nikogo nie ma! – Machnął ręką, zajadle grzebiąc w jednym z worków. – Jeśli nie masz szpiegomanii, to możesz się tu spokojnie rozgościć i odpocząć.

Co jemu się zdawało? Że usłyszawszy coś takiego, zawstydzę się i rzucę się mu pomagać w urządzeniu obozu?! Naiwniak.

– Kes, a co ty właściwie chcesz jeść? – spytałam, opierając się o gruby pień starego dębu. Pożogar położył mi łeb na kolanach. – Żeby palić ognisko w środku gaju driad, trzeba być samobójcą.

– Albo magiem. Jak ci się zdaje, dlaczego wybrałem właśnie to miejsce na nocleg?

Zdążył już nazbierać chrustu i teraz w skupieniu pstrykał palcami, próbując rozpalić ognisko. Mhm… Pamiętam, że jak przyjeżdżał do domu, ciągle się skarżył, że nie cierpi lekcji piromagii.

Nagle jego starania przyniosły skutek. I to jaki! Słup ognia wystrzelił w górę na metr czy dwa, lecz nie z przygotowanej sterty patyków, a z własnej ręki Kesa. Wstrząsnął płonącą dłonią, ale ogień nie miał najmniejszego zamiaru gasnąć.

Skupiwszy się, zdołał jednak przerwać działanie zaklęcia. Rękę, jak było do przewidzenia, miał całą, bez najmniejszego śladu oparzenia. Zaklinacz, jak się patrzy, szlag by go trafił!

Z żalem zepchnęłam z kolan łeb i łapy Pożogara, ciężkie, lecz, o dziwo, uspokajające, i wstałam.

– Ej, a może by go tak krzesiwem? Czy może u czarodziejów taki fason, że kartofle się piecze tylko na własnej dłoni?

Posłał mnie za Wrota, zamknął oczy i wyrzucił z siebie jakąś inkantację. Gdy wreszcie skończył, ogień płonął raźno, a ja opiekałam na cienkim badylu znalezioną we własnych jukach piętkę chleba, już trochę czerstwą, ale jeszcze jadalną. Po co się ma marnować, jak sama nie zjem, to dam Pożogarowi. Ten jaskiniowiec jadł wszystko i wszędzie. Zupełnie jakby chciał odjeść się za wszystkie lata wojny.

– Nic nie rozumiem! – Kes zerwał z mojego patyka chleb i wepchnął sobie od razu połowę do ust. – To nie ja! – ciągnął, nie zwracając uwagi na moje oburzenie. – Jakiś czarodziej-żartowniś to zapalił, nie ja! Ale na ileś mil wokół nie ma magów! Nic… mniam… nie rozumiem…

Patrzyłam smętnie, jak chleba ubywa. No, dobrze, mag. No, dobrze, rozpalił. No, pożartował sobie. Dobrze, na milę wokół nie ma magów. I co z tego?

Chwila! Jeśli ich nie ma nigdzie w pobliżu, to znaczy, że tajemniczy żartowniś znajduje się gdzieś na tej polanie! Kes najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku. Wypowiedział parę zaklęć, których nie mogłam odbić.

Potrząsnął głową jak ogłuszony.

– Dziwne. Ty nie masz mocy. A już myślałem… ale w takim razie kto?

– Nie wiem – mruknęłam z największym przekonaniem, na jakie potrafiłam się zdobyć. – Nie masz nic przeciwko temu, że się na chwilę oddalę?

– Gdzie?

– W krzaczki! – nie wytrzymałam. – Zamierzasz mi towarzyszyć, czy jednak przygotujesz coś do jedzenia?

Ja wiem, że tak nie można z ludźmi, a już zwłaszcza z tymi, którzy uważają się za przedstawicieli tak zwanej silniejszej płci. Mężczyźni to w ogóle strasznie wrażliwe towarzystwo, mają delikatną konstrukcję psychiczną, są nerwowi i bardzo łatwo ich urazić. Kes należał do chlubnych wyjątków. Zamiast wysunąć kolce, roześmiał się i zaraz zapomniał o tajemniczym kawalarzu. Skinąwszy na Pożogara, ruszyłam w stronę zarośli rosnących w bezpiecznej odległości od Kesa, oszacowawszy, że mimo wszystko jeszcze znajdują się w strefie, w której zaklęcie poszukujące mnie nie wykryje.

– Co ty kombinujesz?! – syknęłam, gdy tylko gałęzie nas zasłoniły. – Całkiem ci rozum odebrało, kundlu zatracony? A gdyby on nie był taki naiwny?

Pożogar spojrzał na mnie i z widocznym rozdrażnieniem zamachał ogonem na boki.

– A co ja mam do tego? Lepiej nie pozwalaj mu używać magii ogniowej, bo po nas wszystkich zostanie tylko trochę popiołu i żałobne wiersze!

– Bo co? Przestań mówić ogródkami, powiedz jasno, co się stało!

– Księżniczko, a toż sami mogliście się domyślić! Jesteście Płomieniem Jesiennych Ognisk, mówiłem to już ze sto razy! To nie wasz czas, moc jest uśpiona, ale przez to nie staniecie się kimś innym, nie przestaniecie być ogniem.

– Pożogar! – jęknęłam. – Prosiłam! Jasno, zrozumiale, zwięźle i bez zagadek? Co: ja? Jaka ja?

– Jeszcze trzeba wyraźniej? Dziewczyno, słuchaj: jesteś płomieniem, co przyciąga do siebie dusze, które nie zaznały spokoju, jesteś jego duszą i istotą, tak jak Łowiec jest duszą i istotą jesieni.

Niby kim ja jestem…? Dobre pytanie. Sama bym chciała wiedzieć!

– Ale ja niczym się nie różnię od człowieka! No, prawie niczym… Jaki znowu płomień? Jakie dusze?

– To zewnętrzna powłoka, może oszukać każdego, ale nie ciebie samą. Zajrzyj w siebie, to zrozumiesz.

– W siebie? Znaczy co, mam sobie rozpruć brzuch i zrobić przegląd flaków?

– Księżniczko, przestań! Po prostu pomyśl o tym, za kogo siebie uważasz, a znajdziesz odpowiedź…

Tak bym też na pewno zrobiła, gdyby nie Kes, który właśnie z trzaskiem przedzierał się przez gęstwinę.

– Czy mi się zdaje, czy z kimś rozmawiałaś? – Rozglądał się, próbując ustalić, gdzie się podział mój rozmówca.

– Sama ze sobą – burknęłam. – A tak przy okazji, nie przyszło ci do głowy, że trzeba było mnie uprzedzić, zamiast tłuc się tutaj jak troll po składzie porcelany?

Wymownie spojrzałam na swój rozpięty pas (dzięki Bogu, wpadłam na pomysł, żeby się ubezpieczyć). Kes zarumienił się, jego uszy na tle srebrzystych włosów zrobiły się wręcz malinowe. Wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak zdawkowe przeprosiny. Machnąwszy ręką na natręta, zapięłam pas i ruszyłam w stronę ogniska, od którego dochodziły smakowite zapachy. Okazało się, że Kesa łatwo uspokoić i odsunąć od siebie podejrzenia. A w ogóle, robi się strasznie miły, kiedy jest mu głupio. Aż po prostu żal mnie ogarniał na myśl, że w ostatecznym rozrachunku tak czy owak będę go musiała zabić. Albo on mnie – to już jak się trafi. Na razie skłaniałam się do myśli, że on jest silniejszy.

Silniejszy… bo też ja nie stałam się feyrem. Poruszam się, zachowuję i myślę jak człowiek, właściwie uważam się za człowieka. Ta myśl walnęła mnie jak obuchem. Co to mówił Pożogar? Zapytaj samą siebie?

Rzuciłam się na koc i, nie zwracając uwagi na dalszy ciąg usprawiedliwień zakłopotanego maga, zadałam sobie proste i jasne pytanie: „Kim jestem?”.

Odpowiedź przyszła od razu – w postaci wizji…


* * *

Galop graniczący z lotem, wiatr chłoszcze po twarzy. Dziadziu! Dziadziu, jeszcze szybciej! Szybciej!

Za plecami trzepoce podarowany przez ojca płaszcz, utkany z północnych wiatrów, spadania liści i blasku księżyca. Obok mknie jesienna sfora – wierne gończe złotego słońca.

Gra Róg dzikich łowów, dalej i dalej mknie jesienna kawalkada.

– Leć, Rey-line, leć, dziewczę…

Płaszcz sam ze mnie sfruwa, porywa go ognisty jastrząb. Za mymi plecami rozpościerają się ogromne skrzydła, jakby ptaka, ale zamiast piór tańczą w powietrzu języki płomieni.

– Leć, Oginiu [11] Jesiennych Ognisk, wezwij ich! Wezwij tych, którzy nie żałowali swojej krwi dla marzeń i honoru! Wezwij ich, Wielkich Wojowników, którzy padli w dawnych walkach Ładu z Chaosem… Wskaż im drogę.

– Rey! Rey!!! Co tobie?

– Wszystko w porządku! – Machnęłam ręką, uciszając natrętny głos wyrywający mnie z odnalezionego wspomnienia. – Przypomniało mi się trudne dzieciństwo i chciałam pomedytować. Co jest?

– No… jedzenie właściwie gotowe. Chciałaś jeść…

– To czego nic nie mówisz?

Otóż i nasza kobieca logika. W całej okazałości.


* * *

Leżeliśmy po dwóch stronach syczącego ogniska, mogłoby się zdawać, że dzielą nas tylko płomienie.

Mogłoby.

– Kes, a skąd ta Księżniczka wzięła się na ludzkim terenie?

Przewróciłam się na bok, odsuwając przytulonego do mnie Pożogara. Cicho grały cykady. Gdzieś w dali zahukał puchacz.

– Nie mam pojęcia – odparł, powtórzył mój ruch, westchnął i owinął się płaszczem. Mnie wystarczało ciepło ogniska podpełzające do moich zziębniętych rąk, które wyciągnęłam mu naprzeciw. Kes podłożył sobie rękę pod głowę i spojrzał na mnie przez języki ognia. – Po prostu cztery lata temu pojawiła się, weszła do wsi, wyrżnęła wszystkich i uciekła.

– I dlatego nienawidzisz jej tak, że jesteś gotów szukać zemsty, choćbyś sam miał zginąć? Mścisz się za swoich bliskich? Rodzice, rodzina…? To była twoja wieś?

Zauważyłam, jak przełknął wielką gulę w gardle.

– Moja. Cała moja rodzina zginęła. I dziewczyna, z którą się miałem żenić za trzy dni. Możliwe, że także nasze dziecko… jeżeli było, bo tego nie wiem na pewno.

– Czynisz swoje prawo – odpowiedziałam to, co na moim miejscu powiedziałby każdy nieludź. To była podstawowa zasada feyrów, elfów, gnomów – kto czyni swoje prawo, temu nikt i nic nie stanie na drodze. Tyle, że tu sprawa wyglądała inaczej. O jakim prawie my tu mówimy? Mam mu pomóc zabić mnie samą?

– A ty, ty lubisz ludzi? Ty chyba nie zaliczasz siebie do nas, tylko do starszych?

– W każdym razie nie nienawidzę ludzi, chociaż byłoby za co – uchyliłam się od odpowiedzi.

– O… A za co?

– A po co ci to wiedzieć?

– Dobre pytanie. Niby znam cię raptem dwa dni, a mam wrażenie, jakbyśmy się znali od zawsze. Proszę, ani się obejrzałem, jak ci powiedziałem coś, czego nawet mistrzowie nie wiedzieli.

– O dziecku?

– No… Którego może nawet i nie było… Mniejsza o to. A co tobie ludzie zrobili?

– Zabrali mi wszystko, co kochałam. Nie byłam wojownikiem, a stałam się jednym z najsilniejszych. Nie umiałam nienawidzić, a wyście mnie nauczyli.

– Ale ja jestem człowiekiem…

– Ty mi płacisz za robotę i tyle. Idziemy razem, pracujemy razem, a potem podróż się skończy, pójdziemy każde w swoją stronę i wszystko wróci na swoje miejsce. W Wołogrodzie znowu każdy będzie tym, czym powinien.

Milczał. Ja też.

– Kes… – szepnęłam, ale usłyszał. – Kes, proszę… kiedy nasze drogi się rozejdą, nie odwracaj się do mnie plecami i nie próbuj mnie uderzyć. Kiedy nasza podróż się skończy, po prostu zapomnij o mnie.


* * *

Nie chciało mi się spać. Kesowi chyba też. Wierciliśmy się, przewracaliśmy z boku na bok, ale upragniony sen nie przychodził.

– Rejka, a z tobą jest tak jak ze wszystkimi waszymi, czy nie wzięłaś po przodkach?

– O czym ty mówisz?

– Śpiewasz?

– A, o to chodzi. Tak trochę. Ale nie mam gitary, a bez gitary, obawiam się, wyszłoby nie bardzo.

– Gitara, powiadasz? Wyobraź sobie, że ci ją zmaterializuję.

– Co takiego? Umiesz stwarzać przedmioty?

– Nie – odparł, ale miałam wrażenie, że poczerwieniał. – Po prostu trzy mile stąd ktoś rozbił obóz, pożyczę sobie.

Usiadłam i wzięłam do ręki gitarę, którą Kes wyciągnął wprost z powietrza i podał mi. Nagle błysnęła mi świetna myśl.

– Co ci zaśpiewać?

– Zaśpiewaj o sobie.

– Nie, Kes, lepiej zaśpiewam o tobie. O tobie… wiecznie obcym…

– Tak dobrze mnie zdążyłaś poznać przez ten czas?

– Zawsze cię znałam. Jesteś wiatrem, który nie może zatrzymać się nawet na chwilę. Idziesz przez świat, biegniesz i ścigasz… wołają cię głosy przeszłości i przyszłości…

Każdy bard jest po trosze prorokiem. Nie wiedzieliście?

Te głosy mnie wzywają,

Choć sens w pamięci ginie,

Skazują, przebaczają,

Choć o to nie prosiłem,

Więc czemu jestem winien?

To, czego nie wypowiem,

Idąc przez świat jak ślepy,

Zastygło w wiecznym lodzie –

A mnie znikąd pociechy.


Znowu iść, tam, za rzekę, horyzont…

Uciec, odejść, na zawsze, zapomnij,

W kraju obcych bogów samotny

Umrę – tułacz na świecie ogromnym.

Tu gdzie czyste lecz cudze powietrze,

A tych ludzi – jakby wcale nie było

Nie ma siły ode mnie mocniejszej.

Moja słabość największą jest siłą.


Wschód, zachód, wiatr i potok

W pamięci mej zostaje.

Siadam zmęczony drogą

Gdzieś w trawie na rozstajach.

Szedłem, przeszedłem swoje

Na krzyżu i po wodzie

I wciąż próbuję pojąć

O co w tym wszystkim chodzi?


Chcę o Ziemi, o Wiecznej Tułaczce,

O wędrówce bez końca zaśpiewać,

Siąść na brzegu morza i patrzeć

Jak czas wodę w piasek rozwiewa.

O wiatrach na spotkanie,

O wiecznym wędrowaniu,

O naszych mlecznych drogach,

I o Ziemi śpiewam.


Czasu braknie, obrócę się w trawę,

Jeszcze zanim usłyszą, wyśmieją

Moje puste, daremne błaganie.

Przyjdą chmury i zachód pokryją.

Nie powrócę na szlak.

I nie wstanę. Bo jak?


Noc rozpływa się nadzieją.

Zmienię się, gdy płacz usłyszę,

Lecz ten głos… on się nie zmienia

Gdy mnie woła w nocną ciszę.

Ze snu śmierci się ocucę,

Zrobię krok – i znowu idę.

Obiecuję, że powrócę,

Gdy obudzi mnie Twój widok. [12]


* * *

Rano wstaliśmy niewyspani i źli. Tylko konie i Pożogar cieszyli się pierwszymi promieniami słońca i ochrypłym śpiewem nie do końca jeszcze rozbudzonych ptaków. Pegaz urządził całe przedstawienie, żeby mnie rozweselić. Ledwie Kes poszedł w krzaczki, a ten drań podkradł się do nich – gdyby koń nie był z natury palcochodny, powiedziałabym, że na paluszkach – i z rykiem godnym groźnego drapieżnika jął się przedzierać przez gęstwinę. W chwilę później z tychże krzaków wyleciał mag, przytrzymując opadające spodnie. Jak na złość, kosmyk włosów, niewpleciony jeszcze w warkocz, zahaczył o gałąź. Bilans całej przygody: wściekłych magów patrzących na nas wzrokiem pełnym nienawiści, z poobijaną częścią ciała mającą zasadnicze znaczenie w podróży – sztuk jedna; dziko zadowolonych Pegazów szczerzących zęby we wrednym uśmiechu – sztuk jedna; śmiejących się w kułak i łapę feyrów – sztuk dwie; flegmatycznie żujących trawę Dereszy – sztuk jedna.

He, he… Od razu poprawił się humor. Dobry konik, dobry, tak ucieszył panią z samego ranka!

Nagle moją uwagę zwrócił jakiś ruch w krzakach. I nie tylko moją. Kes rzucił soczystym przekleństwem, najwidoczniej zapożyczonym od stepowych barbarzyńców, biegnąc pędem ku leżącym na posłaniu mieczom i płaszczowi. Do diabła! Nie namyślając się, wyrwałam zza cholewy nóż i rzuciłam tam, gdzie powinien się znajdować nieznajomy. Nie trafiłam.

- Fożogar! Atu genn! [13]

Złocisty pocisk pomknął przez krzaki. Świst, skowyt – i odleciał z powrotem. Zerwał się na nogi, zaszczekał. Z jego stojącej dęba grzywy posypały się iskry – szczęście, że Kes patrzył akurat w inną stronę. Doskonale, że łapacze nie wyrobili sobie instynktu wyczuwania feyrów – nie potrzebowali, bo nierozumne potwory nigdy się dotąd nie kryły, a nie sposób było ich nie rozpoznać.

Nerro!

– Rey, jesteśmy otoczeni.

Kes już narzucił płaszcz i teraz staliśmy oparci o siebie plecami. U moich stóp szczekał feyr, zaniepokojone konie rżały, ale z krzaków nie dobiegał żaden odgłos.

– Kto to?

– Nie wiem. Mają jakiś amulet antymagiczny, nie mogę użyć mocy.

– Cholera. No nic, przynajmniej nie feyry.

Rozpaczliwie zastanawiałam się, co teraz robić. Miecz i nóż – to wszystko, czym dysponowałam, a nie był to arsenał, z którym bym mogła wyrwać się z okrążenia. Kes bez magii też był raczej mniej wydajny. Oczywiście, gdybym chociażby transformowała ręce, gdybym kazała Pożogarowi przybrać kształt bojowy, gdybym…

Te dywagacje przerwał mi śpiewny głos dobiegający z korony rozłożystego dębu.

– Śmiertelnicy, poddajcie się!

No tak. I kto tu miał halucynacje? Co tu się wyprawia? Prawie osiemnaście lat te uszate zmory siedzą w swoich lasach, wąchają kwiatki i zawracają posłów na granicy, a tu, proszę uprzejmie, wylazły żuczki na słoneczko! I oczywiście wedle wszelkich prawideł złośliwości losu musieliśmy wpaść im w ręce! Wieczne Dąbrowy są wszystkiego dwa dni drogi na północ, więc to zdarzenie tłumaczy jedynie moje zwykłe „szczęście”.

– Czynimy swoje prawo – oświadczyłam z drapieżnym uśmiechem, robiąc wymowny ruch klingą. – Jeśli się z tym nie zgadzacie, dowiedźcie w pojedynku.

Wszystko uczciwie, zgodnie z nieczłowieczymi prawami. Uważasz mnie za winnego – udowodnij z bronią w ręku, zamiast napadać z zasadzki.

– Jesteście śmiertelnikami, prawo was nie chroni – zaśmiał się ten sam głos, ale już z innego drzewa. Elfy to dziwne stworzenia, a w lesie są niewidzialne, niesłyszalne i bezcielesne. Elf w lesie, mówią, to jak igła w stogu siana.

Kes machnął ręką, niby okazując irytację, a w rzeczywistości posyłając w tamtą stronę dwa sztylety. Głos tylko się roześmiał i odwdzięczył się za prezent dwiema strzałami, z których jedną odbiłam, a drugą złapał w zęby pies. W tej samej chwili z zarośli wysunęły się dziesiątki grotów. Elfy były wszędzie. Naliczyłam najmarniej dwadzieścia strzał.

– Cośmy wam uczynili? – spytał mag, rozkładając ręce. Nauczone smutnym doświadczeniem elfy odbiły lecące groty.

– Zbezcześciliście święty gaj naszych sióstr, krew na was i na dzieci wasze! Wy…

– A tak poważnie? – nachmurzyłam się. – Niby, że wyszliście z dobrowolnej zsyłki tylko dlatego, że dwoje śmiertelników zagotowało sobie wodę na herbatę w porzuconym domu driad?

Elf milczał, zapewne zastanawiając się, jaką podać poważniejszą przyczynę. Niecierpliwie przytupywałam nogą. Nie, nie, nie, wykluczone! Nie mam zamiaru dać się zabić tylko dlatego, że elfom ostatecznie padła przekładnia na rzeczywistość. Jeśli inaczej się nie da, przestanę się tajniaczyć i niech Kes potem robi, co chce, z nim też sobie poradzę.

– Jaśnie Oświecony Elgor nakazał doprowadzić do niego tego, kto sprowadził prawdziwy płomień – w głosie elfa brzmiało coś jakby poczucie winy. – Ty, dzieweczko, możesz odejść, ale maga nasz władca potrzebuje.

Masz tobie! A tośmy się wpakowali! Dlaczegóż to wspomniany jaśnie oświecony tak koniecznie potrzebuje maga, który stworzył prawdziwy płomień, że nie żałował mocy na teleportację ogromnego oddziału, żeby go złapać? Czym on mu się tak naraził?

Zwalczyłam narastającą podłą myśl, żeby uciec i tym sposobem za jednym zamachem rozwiązać wszystkie problemy. Nie, nie… Owszem, oddając Kesa elfom, wygrałabym całkowicie, ale to nie on ściągnął ten płomień. To mnie elfy potrzebowały.

Przylgnęłam do jego pleców.

– Kes, nie mamy wyboru. Nie uwierzą w jakiegoś tajemniczego maga-kawalarza, a bić się z nimi nie ma sensu, załatwią nas raz-dwa, wszystkich strzał nie odbijemy.

– Chcesz mnie sprzedać? – warknął w odpowiedzi. Widocznie nie tylko ja przywykłam oczekiwać od ludzi wszystkiego najgorszego.

Nie zaszczycając go odpowiedzią, opuściłam miecz i wsunęłam nóż w dogodne miejsce za cholewą.

– Idziemy z wami. Wszyscy. Czynię swoje prawo, mam w żyłach starszą krew. Moje prawo iść za tym, komu przysięgłam wierność.

Zdało się, że elfy wychodziły prosto z powietrza. Było ich ze czterdziestu, wszyscy – jeden w drugiego – złotowłose przystojniaki w srebrzystych kolczugach, zielonych kubrakach, ozdobieni piórkami, błyszczącymi kamyczkami i ruchomymi tatuażami.

– Czynicie swoje prawo. [14] – Skinął głową ten z nich, który wcześniej prowadził rozmowę. – Miło mi było usłyszeć, że wy, mając w sobie prawdziwą krew, znacie i szanujecie prawa starszych. To się chwali.

Westchnęłam ciężko i pod badawczymi spojrzeniami elfów zaczęłam zbierać rzeczy.


* * *

Elfy otworzyły portal na tej samej polanie. Wiedząc, że robię głupstwo, wkroczyłam w niego za skutym srebrnymi kajdankami i spętanym zaklęciem Kesem, prowadząc za wodze nasze konie. Pożogar biegł tuż za nami. O dziwo, robił wrażenie całkowicie spokojnego – zresztą i ja niespecjalnie się denerwowałam, trudno rzec, dlaczego.

Wyszliśmy prosto na zdumionych naszym pojawieniem strażników granicy Wiecznych Dąbrów. Po krótkiej rozmowie przewodnik elfiego oddziału machnął na nas ręką. Wsadzili Kesa na siodło, ja sama wskoczyłam na Pegaza, nie życząc sobie proponowanej przez strażników pomocy. Oddział rozproszył się – przy nas został tylko negocjator z polany, widocznie dowódca. Pozostałe elfy były w pobliżu, ale poruszały się nie po wąskiej, krętej dróżce, lecz po drzewach. Nie dodało mi to zresztą optymizmu – nadzieja na ucieczkę rozwiewała się z minuty na minutę. Wyglądało na to, że jednak będziemy musieli zawrzeć znajomość z władcą elfów. Coś mi mówiło, że dla żadnej ze stron nie będzie to miłe.

– Ej, Kes – szepnęłam, zrównawszy się z nim – co oni do nas właściwie mają? Naprawdę im chodzi o ten ogień?

– Nie mam pojęcia. – Wzruszył ramionami. – Sam nic nie rozumiem. Po kiego feyra ta banda estetów nam zawraca głowę?!

– Czy to pytanie retoryczne?

Akurat na pytanie, o jakiego feyra, a raczej jaką feyrkę im chodzi, potrafiłabym odpowiedzieć bez trudu.

– No. A wszystko przez ciebie, gdyby to twoje bydlę mi nie przeszkodziło…

Pegaz próbował ugryźć Kesa w kolano, ale szarpnęłam za wodze, nie pozwalając mu odwrócić głowy. Nie, lepiej było teraz Kesa nie denerwować. I tak przewidywałam nieprzyjemności.

Poważne nieprzyjemności! Czułam to przez skórę!


* * *

Elfia cytadela z zewnątrz nie robiła specjalnego wrażenia. Ot, zwykłe zamczysko z białego kamienia, na jakie mógłby sobie w gruncie rzeczy pozwolić każdy w miarę operatywny wielkorządca. Z zewnątrz – bo od środka robiła wrażenie wręcz piorunujące.

Śpiewały ptaki, kwitły jakieś dziwne rośliny – niepodobne do niczego, co do tej pory widziałam – roztaczając słodki, słoneczny, korzenny aromat. Prosto z podłogi biły srebrzyste źródła. Rybki wyskakiwały z sadzawki, rozpryskując lśniące krople wody. Patrzyliśmy z otwartymi ustami na te wspaniałości. Taka reakcja nie tylko rozbawiła naszych strażników, lecz także sprawiła, że trochę złagodnieli. Każdy lubi, kiedy ktoś należycie docenia jego osiągnięcia.

Może i złagodnieli, ale do sali tronowej nas doprowadzili. Trzask zamykanych za nami drzwi zabrzmiał jakoś pogrzebowo. Obstawa została na zewnątrz – z wyjątkiem dowódcy, który podszedł do elfa zajadającego jakiś owoc i szepnął mu coś do ucha.

– Pewien jesteś? Ten sam?

Choć władca elfów mówił z pełnymi ustami, jego głos brzmiał dostojnie. Z nutą zawiści pomyślałam, że ja bym tak nie umiała.

Podniósł na nas wzrok i wlepił taksujące spojrzenie intensywnie niebieskich oczu w Kesa. Przylgnęłam do kolumny, podświadomie usiłując się w nią wtopić. Niedobre spojrzenie miał ten elf. Tak zazwyczaj patrzy się na insekta, którego chce się rozgnieść. Władca zdecydowanie mi się nie spodobał. Przystojny, ale okrutny. Niegłupi, ale cyniczny i bezlitosny. Pomijając niezwykłą urodę i przynależność rasową, moja męska kopia.

– Nie widzimy w tym śmiertelniku ognia. Tylko wiatr w nim i żałość. – Elf nie zaszczycił mnie spojrzeniem. – Nie jesteśmy kontenci, nie tegoście przywiedli.

– Wasza dostojność, to był jedyny mag w miejscu, które wasza dostojność raczyła wskazać. Nikogo poza nim Oko nie mogło tam ujrzeć!

– Nie widzimy tego, który zrodził płomień – powtórzył tamten, rozdrażniony, przy czym nawet jego irytacja była przedziwnie zimna, przerażająca w swej bezwzględności. – Nakazaliśmy wam przyprowadzić kogoś z prawdziwą krwią, a wyście zaś przywiedli człowieka.

– Wasza dostojność, ten potrafi mocy używać! Jeno on tam był i dziewka mająca w sobie kroplę naszej krwi.

– Dziewka? – Jak było do przewidzenia, w tym pytaniu było o wiele więcej życia, powiedziałabym nawet: nadziei.

Teraz ja stałam się przedmiotem oględzin. Zbladłam chyba mocno, tracąc resztki optymizmu.

– Skłamała, głupcy! Nie ma w tym starszej krwi!

Czułam na sobie wzrok wszystkich obecnych – zły Kesa, obojętny Elgora, nierozumiejący elfiego wojownika.

Co znaczy „w tym”?! Jak to nie mam ich krwi?

Osiągnęłam już prawie stan, w którym transformacja przebiega odruchowo. Byłam zła na cały świat, głodna, niewyspana, a tu jeszcze obraża mnie jakiś zapchlony elf, w którego żyłach nie ma nawet kropli prawdziwej krwi, jaka płynie w moich żyłach. Najbardziej czystokrwiści z uszatych mogli się poszczycić najwyżej krwią szmaragdową!

– Do akwarium. – Elgor odwrócił się. – Nie chcemy więcej widzieć śmiertelników w progach elfów. Na nową teleportację brak mocy, więc nabrawszy nieco sił, zbierz oddział i skacz tam, gdzie Oko wskazało. I bacz, byś mnie znów nie rozczarował!

Ceremonia zdecydowanie dobiegła końca. Elfy wpadły do sali i wywlekły nas na zewnątrz. Co to za akwarium, do cholery?


* * *

Wolałabym nie wiedzieć.

„Akwarium” elfy nazywały przykrytą kryształową kopułą arenę, dookoła której zebrał się już tłum ostrouchych. Kiedy zdążyli się dowiedzieć, że coś się tu szykuje? Wepchnęli nas do środka przez uchyloną szparę i z żalem stwierdziłam, że teraz żadne pazury mi nie pomogą.

Trzy tuziny spasionych kotów śnieżnych patrzyły na nas głodnym, podnieconym wzrokiem. Elfy gwizdały i coś krzyczały, zupełnie jak ludzie na turnieju wojowników, który co roku odbywa się w Wołogrodzie. Do kompletu brakowało tylko błaznów, Cyganów i starego sprzedawcy piwa.

Cholerny świat…

– Koty śnieżne – zachrypiał Kes, szarpiąc kajdany, które nijak nie dawały się zdjąć. – Te świry trzymają tu stado feyrów!

– Widzę – syknęłam, śledząc leniwe ruchy kotków, które powoli, ale konsekwentnie otaczały nas pierścieniem. – Nie jestem ślepa!

Broń odebrali nam jeszcze w gaju driad. Kes miał skrępowane ręce, więc nie mógł czarować. Nawet przemieniwszy się, nie dałabym sobie rady z tak licznym stadem niższych. Beznadziejna sprawa. A Pożogar, jak na złość, został przed pałacem… Może by dać im się napić mojej krwi, co im wróci rozum? To był jakiś pomysł. Pytanie, ile mi zostanie krwi po takiej operacji?

Władca Wiecznych Dąbrów wychynął z portalu i skierował się ku splecionemu z żywych gałęzi tronowi. Za nim szli znani nam już wojownicy.

Zamknęłam oczy. Nie, nie bałam się spojrzeć śmierci w twarz – po prostu chciałam sobie wyobrazić, jak patroszę tę zadowoloną z siebie facjatę i zlizuję z pazurów słodką zieloną krew, którą ten bydlak wciąż broczy.

Jak Bóg da, urzeczywistnię swoje marzenie, a Kes mi za to jeszcze podziękuje.

– Nie czyniliście swojego prawa – bezbłędnie rozpoznałabym ten chłodny, bezwzględny ton wśród setek innych. – Złamaliście prawo. Stanie się wam wedle uczynków waszych.

Koty już nas okrążyły. Te stwory lubiły bawić się ze swymi ofiarami, krążąc wokół nich i atakując pojedynczo. To mogła być dla mnie jakaś szansa.

Ogarnął mnie jakiś dziwny spokój. Kes patrzył na mnie ze strachem i niedowierzaniem. W dalszym ciągu próbował się uwolnić z kajdan, ale bez skutku i raczej instynktownie. I czego się tak na mnie gapi? Zaraz, chwileczkę… on nie patrzy na mnie, tylko gdzieś za moje plecy… Odwróciłam się raptownie i zakrztusiłam się.

Szedł przez szeregi elfów jak przez łan żyta. Złote iskry spływały po jego skórze i znaczyły za nim trop. Pożogar robił wrażenie spokojnego, ale czułam, że pod tą maską spokoju kipi wściekły gniew. Pamiętałam…


* * *

Ślina ściekająca z kłów i rozszarpane ciało nocnicy, która była na tyle nieostrożna, by na mnie napaść. Ryczy i każdy wie, że nikt i nigdy nie ośmieli się tknąć Jesiennej Księżniczki, dopóki jest przy niej Jesienna Sfora, dopóki w żyłach jej przewodnika jest choć kropla krwi.

Pożogar zerwał się i jakby od niechcenia sforsował barierę, która dla mnie i dla Kesa stanowiła przeszkodę nie do pokonania. Elfy patrzyły na to w milczeniu, ale w oczach władcy pojawiła się panika. Widać było, że coś zrozumiał, że wie, kim jest Pożogar, i boi się go. Chociaż nie, nie boi się… to znaczy boi się, ale nie jego. Mnie?

– Rey…

Cholera, zapomniałam o kimś! Cholera… Z drugiej strony – wiedziałam, że tu kłamstwo miałoby krótkie nogi, więc w sumie nie ma czego żałować.

– Nasza umowa ulega rozwiązaniu, Kessarze Wietrze – powiedziałam, nie zwracając już uwagi na syk niższych krążących wokół nas i stopniowo zacieśniających pierścień. – Chyba sam to zauważyłeś.

Ból.

Sprzedawać kogoś, kogo się kocha – to zawsze boli. Ale bardziej boli, kiedy się go sprzedaje ponownie. Ech, Kes…

– Rey!

Odwróciłam się plecami do obserwatorów i ruszyłam w stronę maga. Korzystając z dezorientacji feyrów, które nie ryzykowały napaści na swojego, nie traciłam czasu. Wyciągnąwszy rękę, odgarnęłam z wysokiego czoła srebrzyste kosmyki, rozkoszując się ich dotykiem. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Wątpię, by jeszcze kiedykolwiek było mi dane poczuć ciepło jego skóry i dotknąć rozkosznego żywego srebra, które z niepojętych przyczyn Kes miał zamiast włosów.

Odsunąwszy się, zacisnęłam pięści i energicznie rozłożyłam ręce na boki. Zatrzeszczały łamane przy transformacji kości. Przez moment nasze oczy spotkały się. Spróbowałam się uśmiechnąć. Nie odpowiedział. No cóż, tego się można było spodziewać. Mogę ratować mu życie, mogę nadstawiać karku dla niego, ale przede wszystkim jestem Księżniczką.

Ut, Pożogar, ut!

Klepnęłam się w kolano. Pies podbiegł do mnie. Złoty płomień w jego oczach lśnił jak słońce. Blask poranka przenikał bezcielesną postać. Widmowa sierść przypominała tumany mgły. Gdzieś w oddali słychać było westchnienia przerażonych, wstrząśniętych elfów. Mag krzyczał w bezrozumnej złości, obrzucając wyzwiskami elfy, feyry i mnie osobiście. Syczały duchy burzy, które ludzie nazywali kotami.

Złoty płomień…

Wciągał mnie w swój taniec, gdzie nie było miejsca na skargi i strach.

– Wasza dostojność! – wydyszał ktoś. – Wasza dostojność!

Świat zlał się w ruchomą wielobarwną plamę. Świst pazurów, zgrzyt kłów Pożogara i zimne płatki śniegu sypiące się na trawę.

– Wezwij! Wezwij ogień! Otwórz drogę! – głos Pożogara dopadł mnie w samym środku gęstwiny zimnych ciał. – Szybko, ich jest za dużo!

Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, czego ode mnie chce. W ogóle nie myślałam o niczym. Ogień, powiadasz? A dlaczegóż by nie?

Pierwsza zapłonęła dłoń. Płomień popłynął po skórze i otoczył mnie ognistym kokonem. To było jak cios stalowym ostrzem w samo serce, ale zarazem… Ogień był mną, a ja byłam ogniem, i nie było przeszkody, która by nas mogła zatrzymać. Wyciągnęłam rękę i język ognia przybrał tak dobrze mi znany kształt miecza. Skok. Cielsko zamienia się w snop iskier.

Powrót. Pazury przebijają się przez ogień. Ramiona drętwieją. Boli.

Pożogar coś ryczy, ale ja już tego nie słyszę, bo już trzy koty dopadły bezbronnego maga. Spętany zaklęciem mógł tylko patrzeć, jak feyry ruszają na niego. Cholera…

Staję im na drodze, zastawiając własnym ciałem niefortunnego łowcę. No nie, naprawdę mi odwaliło! Po kiego diabła już drugi raz ratuję mu życie?! Totalny kretynizm! Szybki ruch płomienistym ostrzem – dwa feyry rozpłatane, ale trzeci jakimś cudem ocalał i skoczył tym razem już nie na Kesa, a mnie na plecy.

Auuu!

Kot znalazł się w sytuacji żaby, która próbowała zgwałcić jeża – z podobnym skutkiem, ale pazury niewąsko przeorały mi i tak już nieźle pokiereszowane ramię. Ręka mi osłabła.

– Pożogar! Atu!

Spóźniłam się. Płomień, który jeszcze chwilę przedtem był częścią mnie, nagle zasyczał. Nie wierzyłam własnym oczom. Ognista postać rzuciła się na ostatnie koty i rozpłynęła się, nie zostało po niej śladu ni popiołu. Po wrogach zresztą też. Na placu boju został tylko Pożogar i ja. I Kes.

Stop, stop! To jeszcze nie koniec!

Nie myśląc o tym, że bariera jest nie do sforsowania, z trudem podniosłam się na nogi. Krew ciekła mi po ręce, znacząc trawę girlandą złotych kropel – tam, gdzie upadły, trawa płonęła i zostawał po niej tylko szmaragdowy pył.

Kryształowa ściana zagrodziła mi drogę. W dzikim gniewie uderzyłam zdrową ręką w przezroczystą barierę. Przez chwilę nie działo się nic. A potem nagle pojawiła się na niej pajęczyna pęknięć – i rozsypała się na kawałki.

Elfy rozstępowały się przed nami. Oczywiście Pożogar szedł obok. Nikt nie śmiał stanąć nam na drodze, słyszałam tylko szepty:

– Księżniczka…! To jest Księżniczka!

Zatrzymałam się przed prowizorycznym tronem. Elgor nie podnosił na mnie wzroku.

– No?

Ramiona władcy odruchowo drgnęły, jakbym smagnęła go biczem.

– No, wasza dostojność, jeszcze uważacie, że mam złą krew? Może powinnam ją rozpuścić w waszej własnej?

Cisza.

– Co jest, wasza dostojność? Pozwoliliście sobie przeszkodzić mi, gdy czyniłam swoje prawo! Miałeś czelność sprzeciwić się moim planom! Patrz mi w oczy, kiedy do ciebie mówię!

Wstał. A potem – powoli, bardzo powoli – osunął się na kolana. Dumny, zimny, pełen nienawiści. Osunął się na kolana, a jego długie złote włosy spływały na szmaragdowozieloną trawę.

– Jesteście, Księżniczko… Przyszliście…

Gniew wyparował ze mnie. Czułam przede wszystkim potworne zmęczenie. Najchętniej nakichałabym na wszystko i poszła się w spokoju wyleczyć.

– Przyszliście, Jesienna Księżniczko. Jesteście… – powtarzał w kółko elf. Jego zdruzgotani poddani padali na kolana w ślad za swym władcą.

– Dosyć! – zezłościłam się. – Przestańcie. Pochlebstwami niczego nie zmienicie.

– To nie pochlebstwa. – Dowódca oddziału, który nas pojmał jako jedyny zachował postawę stojącą. – To uznanie tej, na którą czekaliśmy przez te wszystkie lata. Tej, która nas powiedzie w bój; tej, dla której będziemy walczyć do ostatniego tchu, dla której będziemy ginąć…

– Co to za bzdury?!

Pożogar podniósł na mnie wzrok.

– To nie są bzdury, Rey-line – powiedział. – Jesteście ich… nie mam pojęcia, jak to będzie po rusińsku… Eisz-tan. Kiedy skończyliście rok, Łowiec wezwał wszystkie elfy i uczynił was ich Eisz-tanem. Jesteście dla nich boginią i przywódczynią, córką, krwią z krwi. Jeśli każecie im popełnić samobójstwo, zrobią to ze łzami radości w oczach.

– Cholera! Pożogar, i ty też? To czemu ta uszata zaraza tyle czekała z okazaniem mi wierności? Gdzie oni byli przez te wszystkie lata?!

– Szukaliśmy was! – w głosie władcy ku mojemu zdziwieniu słychać było autentyczny i niefałszowany smutek. – Szukaliśmy was wszędzie, ale w końcu uznaliśmy, żeście zginęli. Gdy zaś prawdziwy płomień zjawił się na ziemiach śmiertelników, posłałem oddział na poszukiwania. Ale tam… niczego w was nie dojrzałem, tylko strach i urazę. Moja wina…

Podniósł na mnie oczy pełne łez. Westchnęłam.


* * *

– Pani moja…

– Przestań, Elgorze! Lepiej pokaż mi te kwiaty, któreś obiecał, nie przeciągaj ceremonii!

– Ale…

– Elgor!!!

Niebieskie oczy śmieją się. To przedstawienie powtarza się tradycyjnie podczas każdej wizyty, przez bez mała rok elf zdążył już mnie polubić, ale ten nieznośny ostrouch…


* * *

El… gor…

Zachwiałam się. Ramiona paliły mnie żywym ogniem. Nie, nie wyłączać się… nie wolno!

– Zamknąć… maga… Tylko… nie… zabijać… – zdołałam jeszcze wykrztusić, zanim ostatecznie straciłam przytomność, pogrążając się w otchłani wspomnień z tych szesnastu zagubionych lat.

Miejmy nadzieję, że mnie usłyszeli.

Загрузка...